- Opowiadanie: syf. - Na górze księżyc

Na górze księżyc

Dyżurni:

Finkla, bohdan, adamkb

Biblioteka:

regulatorzy

Oceny

Na górze księżyc

PARANORMAL 2012

 

 

 

Na górze księżyc

 

 

1

Migotliwy księżyc wisiał nad starożytnymi wieżami Gdańska na podobieństwo przejrzałego jabłka. Konstelacje gwiazd niby roje pszczół zdawały się do niego zlatywać, by spić ze srebrzystej powierzchni odrobinę słodkiego nektaru nocy. Przesycone ozonem powietrze niemalże wibrowało od napięcia i gryzło skórę tysiącami małych igiełek.

– Wygląda jak grzech… – szepnął Tomek, myśląc o szkarłatnych ustach Sybilli.

Fiolet firmamentu przecięła spadająca gwiazda.

– Raczej na, za przeproszeniem – za jego plecami rozległ się ochrypły głos – spasionego kleszcza na psim zadzie.

Chłopak obrócił się i poczuł smród siarki. Oblał go zimny pot. Przecież przed chwilą droga była pusta, a żaden hałas nie zmącił ciszy.

Teraz na środku jezdni stał samochód. Krwistoczerwony duży fiat z namalowanymi na bokach i masce płomieniami wyglądał jak przyczajony karaluch. Falujące dookoła cienie były niby upiorne czułki i odnóża, łapczywie szukające pożywienia. Założony na dachu kogut rozlewał piekielną poświatę. Zamiast numerów rejestracyjnych widniał napis: apage satana, a tylną szybę zdobił wielki pentagram.

– Ja cie pierdolę… – szepnął Tomek. – Pan jesteś kumplem Sybilli?

– Nie pierdol, synek, bo ci się rodzina powiększy – odparł kierowca, wysiadając z pojazdu. – Gdzie masz swoją brykę, bo towar dla Boubanne'a czeka.

– Tam, za zakrętem – odparł cicho chłopak, z przerażeniem patrząc na przybysza.

Mężczyzna miał na sobie wytartą skórzaną kurtkę, bojówki i podbite podkowami wojskowe trepy. Przez dziury wybite w zomowskim kasku wystawały rogi, a za plecami kołysał się ogon. Smród siarki się nasilił, jak gdyby rozpieczętowano silosy Siarkopolu.

– Co jest, kurwa? – rzucił, gardłowo się śmiejąc. – Robisz minę, jakbyś diabła zobaczył.

– No – odparł Tomek, czując, że miękną mu nogi. – Tak jakby…

– Nie peniaj – powiedział. – Boryna jestem.

Chłopak miał już okazję poznać kilkoro znajomych Sybilli. Z jedną panienką nawet miziali się we trójkę po koncercie. Nie licząc pana Boubanne'a, który sprawiał wrażenie poważnego biznesmena z zagranicy, wszyscy byli świrusami i oszołomami. Wiecznie zachlani lub naćpani nosili powbijane w skórę więcej żelastwa niż było nitów w kadłubie Sołdka. Z drugiej strony dla takiej jak ona dziewczyny można było znieść wiele.

Ten tutaj jednak przekraczał wszelkie granice.

– Dobra, synek – mężczyzna splunął i wydawało się, że jego ślina topi asfalt. – Bierz baniaki i spadamy.

Z najwyższym obrzydzeniem Tomek podszedł do bagażnika piekielnego fiata. Wewnątrz – pomiędzy stertą niemiecki pisemek dla dorosłych, ukradzionym z cmentarza pogiętym krzyżem, kałasznikowem i czymś, co wyglądało na urżnięte skrzydła jakiegoś wielkiego ptaka – stały dwa kanistry. Chłopak zabrał je i zaniósł do swojego samochodu.

– Szesnaście litrów z wkładką – Boryna odczytał z kartki. – Wedle życzenia monsieur Boubanne'a.

– Wspaniale – mruknął Tomek, chowając towar. Zaczął układać w myślach wyrzuty za tę akcję, którymi zasypie Sybillę. Z drugiej strony, przyznał w duchu, pewnie nie będzie w stanie wydukać słowa skargi, gdy znów przejrzy się w jej szafirowy choczach. To uczucie, które nim zawładnęło…

– Hej – ryknął Boryna, gdy Tomek wsiadał do samochodu. – A gdzie, kurwa, kot dla mnie?

– Mam – odparł chłopak, patrząc na podrapane ręce. Z tylnego siedzenia wziął ruszający się worek. – Ledwo go złapałem.

– Żywy?

– A jaki…

Boryna wyjął kota za ogon z worka, zamachnął się i roztrzaskał jego główkę o krawężnik.

Tomek ledwo odskoczył od rozbryzgu krwi i zwymiotował.

– Mięczak.

Mężczyzna nasmarował krwią zwierzaka wielki pentagram na ścianie magazynu. Potem wsiadł do fiata i ruszył w stronę muru. Tomek niemalże widział, jak szajbus rozbija się, lecz pojazd po prostu znikł w kłębach śmierdzącego dymu.

– Jasna cholera – krzyknął chłopak. – Albo się zjarałem jakimś gównem, albo muszę się napić. I to dużo.

 

 

*

Ciekawe, co jest w tych baniakach.

Było grubo po północy. Jazda aleją Zwycięstwa – kręgami lędźwiowymi komunikacyjnego kręgosłupa Gdańska – przypominała podróż przez miasto duchów. Blade światło latarni wisiało w powietrzu jak trująca mgła. Kołyszące się na jesiennym wietrze wysokie drzewa rzucały niespokojne cienie na pustą jezdnię. Po lewej zapuszczone wille straszyły zabitymi dyktą oknami. Raczej do modlitwy za zagubione dusze niż spaceru zachęcały parki po prawej.

Ciekawe, co tam chlupocze.

Zatrzymał samochód na parkingu przy operze, wysiadł i otworzył bagażnik. Potem zaczął mocować się z nakrętką kanistra od Boryny. W końcu udało mu się otworzyć pojemnik, ale rozlało się trochę płynu. Chłopak podniósł ręce do światła i zobaczył, że jest to krew.

– Kurwa mać – syknął.

Poczuł nieprzyjemne zimno, które jak zwierzę usiadło mu na ramieniu i lodowatym ogonem drapało plecy. Zaczął nerwowo wycierać ręce w szmatę, koszule, spodnie – cokolwiek, byleby pozbyć się lepkiej niby wina cieczy. W co ja się wpierdoliłem, zapytał w myślach.

Wsiadł czym prędzej do samochodu i odjechał.

 

*

Łomot niósł się po całej ulicy. Bas był niby pneumatyczne wiertło, kruszące czaszki, by wydobyć spod skorupy żółtawe płaty mózgu. Ostre dźwięki gitary jak chirurgiczne narzędzia rozwarstwiały tkanki, by później rozerwać z osobna każde z włókien. Perkusja rozbijała rzeczywistość na atomy i Tomek miał wrażenie, że za chwilę sam się rozleci na kawałki. Ta kapela, pomyślał, któregoś dnia rozbudzi nawet trupy z cmentarza na Srebrzysku.

Jednakże to nie instrumenty były najważniejsze.

Gdy chłopak dojeżdżał do willi monsieur Boubanne'a, kobiecy wokal wypełnił powietrze niby rozbłysk wybuchu bomby jądrowej. Świat stał się pustynią, a zawieszona nad nim bezlitosna kula ognia wypaliła oczy. Język uwiądł, nozdrza wyschły, czucie spłonęło i Tomek był już jedynie słuchem uwięzionym w wibrującym gorącu.

Z otumanienia uwolnił go dopiero koniec utworu.

– Znowu grają, satanisty jedne – krzyknęła baba z budynku naprzeciwko. – Kocia wiara, skurwysyny!

– Po policję zadzwonię – ktoś odkrzyknął. – Czarne msze odprawiają.

Chłopak wysiadł z samochodu, zabrał baniaki, pokazał kobiecie z okna środkowy palec i wszedł do willi.

 

 

*

Wokół Sybilli jak zawsze kręciło się paru blackmetalowych fagasów. Każdy z nich przy wódce opowiadał, że szuka w jej oczach ukojenia dla swojej udręczonej duszy. Tomek miał wrażenie, że raczej walą sobie konia na wspomnienie jej piersi w międzyczasie klecenia mrocznych wierszy, którymi później zalewają internetowe blogi.

– Zajebista próba, panowie – powiedział jeden z brudasów – i panie. Mam kumpla, który załatwi wam support przed Behemothem w grudniu.

– Przecież pojutrze grają przed Vaderem – odparł metal zwany Mejemem.

– Behemoth jest lepszy.

– Gówno prawda!

– Byłem ostatnio u szwabów na koncercie Kredek – dodał inny. – Napierdalacie dwa razy lepiej niż oni.

– Ale żeś porównał – dodał typ z pieszczochą na szyi. – Danny jest teraz bez formy.

– Zamknij ryło.

Nie lubił tych ludzi. Z drugiej strony byli estetycznie bliscy Sybilli, a on jawił się jako przybysz z normalnego świata. Ale może właśnie tego dziewczyna potrzebowała?

Jej bladą twarz przyozdobił delikatny uśmiech, gdy go dostrzegła. Błysnęły śnieżnobiałe zęby. Czarne włosy spływały na ramiona jak noc na kościelne wieże. Miała na sobie koronkową bluzkę, spod której prześwitywał cieniutki biustonosz. Owinięte kabaretkami niby pajęczyną nogi wyłaniały się spod króciutkiej postrzępionej spódniczki i nikły w wysokich cholewach glanów.

– Cześć – powiedziała.

– Cześć – odparł.

– Chodź.

Poszedł za nią korytarzem.

– Tutaj zostaw baniaki – rzuciła. – Zobacz, jaka cudowna noc. Chodźmy się przejść. Muszę odpocząć od natłoku żywych ludzi.

Oboje się uśmiechnęli, patrząc na stadko metali, którzy zdążyli się już napruć jak szpaki.

– Świetnie dziś śpiewałaś.

– Wiem.

 

 

*

Pojedyncze znicze rozświetlały drogę przez mrok. Księżyc znikł za chmurami, a wraz z nim posrebrzone zimną rosą marmury nagrobków. Cicho szumiał las. Gdzieś w oddali zaskrzypiała furtka. Tam, bliżej pękła sucha gałązka. W następnej alejce zgasł ognik. Jakby się dobrze wsłuchać, to można by usłyszeć stłumione szepty spod ziemi.

– Cmentarz nocą jest taki… – westchnęła Sybilla – romantyczny.

– Owszem – odparł. W ciągu ostatnich miesięcy zdążył się przyzwyczaić do podobnych miejsc. – Wiesz, co jest w tych baniakach?

– Krew. Pan Boubanne pomaga nam załatwiać rekwizyty do koncertu.

– Nie mogliście mnie uprzedzić? – kontynuował. – A ten kierowca…

– Przecież nic się nie stało – przerwała mu.

Zza chmury wylało się srebrzyste światło księżyca.

– Mam dla ciebie prezent – powiedziała Sybilla. – Mroczny dar.

Podziemne pomruki przybrały na sile. Powietrze zrobiło się gęste i gorące niby dno grobowego dołu. Księżycowa aura stała się zielonkawa, jak gdyby świat owinięto zdjętą z topielca skórą.

– Jaki? – Pomyślał, że zadał głupie pytanie, widząc, jak dziewczyna zdejmuje z siebie bluzkę i rozpina stanik. Z drugiej strony nie był z nią tak blisko – tak naprawdę nie był jeszcze z żadną dziewczyną – i dziwnie się poczuł, szykując się do utraty niewinności na cmentarzu.

– To tajemnica. Chcę, żebyś się niecierpliwił – szepnęła mu do ucha. I ugryzła. – Żebyś umierał z ciekawości.

Chwycił ją i podniósł. Przez moment miał wrażenie, że w ciemności błyszczą się oczy – że mieszkańcy cmentarza przyszli popatrzeć na ten akt. Szybko jednak otrząsnął się z nieprzyjemnych wizji, by – jak miał nadzieję – stanąć na wysokości oczekiwań Sybilli.

– Będę umierał – powiedział, kładąc dziewczynę na płycie nagrobnej – w twoich ramionach.

Sybilla oplotła go nogami.

– Będziemy razem umierać.

Usłyszał jej szept i odpłynął w mrok.

 

 

2

– Halo – głos z oddali – kolego. Wszystko w porządku?

Zaatakowała go wilgoć i ból kości. Swędziała cała szyja. Obudziło się dudnienie w skroniach. Otworzył oczy i światło zalało zbolałe źrenice. Próbował wstać, ale jedynie zsunął się z nagrobnej płyty i wyrżnął ramieniem w ławeczkę.

– Nic – szepnął. – Nic mi nie jest.

– Na pewno? – staruszek dalej dopytywał. – Ma pan krew na koszuli. Myślałem, że coś się stało.

– Musiałem się wieczorem przewrócić – Tomek mruknął wymijająco, przypominając sobie nocne harce. – Dziękuję za troskę.

– Jakbyś znów się obudził w dziwnym miejscu albo twoi nowi przyjaciele zrobili się bardziej dziwni niż zwykle – kontynuował mężczyzna – to przyjdź. Gdybyś potrzebował dobrego słowa – także.

Wręczył oniemiałemu Tomkowi ulotkę z adresem duszpasterstwa dominikańskiego. Chłopak dopiero teraz dostrzegł wystające spod kurtki poły habitu. Chciał coś powiedzieć, ale mężczyzna już się odwrócił i dziarskim krokiem maszerował ku wyjściu.

Tomek w końcu wstał i poczłapał do akademika.

 

 

*

Przespał cały dzień.

Obudził się dopiero po zmierzchu, gdy księżyc wisiał już na październikowym niebie. Popatrzył z obrzydzeniem na ostatnie promienie słońca, ledwo wystające spoza linii horyzontu. Gdy znikły, poczuł ulgę. Jednocześnie przyjemny chłód rozlał się po jego żyłach jak dobra wódka. Upojenie dotarło do mózgu, ale nie otępiło. Świat stał się bardziej wyraźny, znikły cienie, a zapachy wręcz świdrowały nozdrza.

– Ja pierdolę – odezwał się współlokator, widząc Tomka – ale ty wyglądasz. Jakbyś jebał dropsy przez całą noc.

– Spadaj.

– Serio mówię.

Współlokator wyszedł, a Tomek powlókł się do łazienki. W lustrze dostrzegł, że wygląda jak strach na wróble. Zmierzwione włosy, biała jak papier skóra, przekrwione oczy. Siniaki i niewyraźne draśnięcia zdobiły skórę na szyi.

– Miał rację, menda jedna – mruknął.

Po chwili zadzwonił telefon.

– Tak?

– To ja. – W słuchawce usłyszał głos Sybilli. – Przyjdź dzisiaj na próbę do magazynu.

– Nie wiem – odparł. – Coś źle się czuję.

– Nie przeszkadza mi to – odparła, chichocząc. – Myślę nawet, że wiem, co można na to poradzić.

Tomek chciał odmówić i wrócić do łóżka z aspiryną, ale obudziło się coś w głębi jego ciała. Poczuł mrowienie w okolicy nerek i krocza, a usta wypełniły się śliną, jakby był chorym na wściekliznę psem. Zrozumiał z przerażeniem, że potrzebuje ciepłego mięsa. Chciał dopaść dziewczynę i ją gryźć, ujeżdżać, a potem żreć – do krwi…

– Przyjdę – wydyszał w końcu w słuchawkę.

 

 

*

Stoczniowe dźwigi sterczały ponad ziemię jak kości z dłoni martwych gigantów. Wydawało się, że drapią niebo, zostawiając jedynie czarne smugi i rozerwany na kawałki księżyc. W ich cieniu nikły nawet krzyże kościołów Głównego Miasta.

Próby trwały w najlepsze. Wokół kręciło się mnóstwo ludzi. Grała muzyka, przyjechał koleś z pizzą, piwo lało się strumieniami. Zabawa jak gdyby jutro miał skończyć się świat.

Tomek dostrzegł pana Boubanne'a siedzącego przy stoliku z paroma poważnie wyglądającymi facetami. Przemknęło mu przez myśl pytanie o sens załatwiania interesóww takim gnieździe rozpusty i satanizmu, ale potrzeba zobaczenia Sybilli była ważniejsza.

Dziewczyna zresztą sama się odnalazła.

– Tu jesteś – szepnęła mu do ucha. – Chodź.

Pociągnęła go za rękę w stronę toalet.

– Nie mogłeś się mnie doczekać, co?

W migotliwym świetle jarzeniówki twarzy Sybilli była jedynie białym tłem dla krwistoczerwonych warg.

Wpadli do kabiny w kiblu. Dziewczyna przyklękła. Rozpięła rozporek i wzięła jego fiuta do ust. Zaczęła ssać.

Tomek miał wrażenie, że z każdym ruchem jej ust uchodzi z niego życie. Tonął w hipnotycznym błękicie jej oczu. W końcu eksplodował.

Zdyszany przysiadł na sedesie. Zaczął gładzić jej włosy. Nagle dostrzegł czerwone krople na członku.

– Chyba… – wysapał. – Chyba przesadziłaś.

Wyszczerzyła koronę śnieżnobiałych zębów i powiedziała:

– Nic się nie stało.

Potem wysunęła spuchnięty purpurowy język i zlizała krew.

Dziewczyna wyszła, a on dalej siedział na kiblu.

 

 

*

Gdy wrócił na salę, Sybilla piła z zespołem i jeszcze kilkoma brudasami przy stoliku. Jego kutas znów się przebudził na widok jej krągłości. Tomek postarał się opanować i dosiadł do stolika.

– Witam wszystkich – rzucił.

– … po obu stronach sceny – tłumaczył Mejem – będą sikawki. Na początku koncertu puścimy z nich wodę. Krew dziewic pójdzie, jak się publika rozkręci, żeby się nikt nie pokapował. Potem wejdzie monsieur Boubanne i zobaczymy…

Tomek słuchał trzy po trzy, będąc bardziej zainteresowanym zaglądaniem Sybilli w dekolt. Wyobrażał sobie, co będą robić po zakończeniu próby. Nawet przez myśl mu nie przeszło, dokąd zmierzała ta noc.

– … przygotujemy pojemniki z benzyną…

– On tu jest – nagle jęknęła Sybilla.

Przez moment wyglądała jak wysuszona śliwka, gdy spadła pod stół. Wybałuszyła oczy niczym kot, który zadławił się myszą. Potem dopadły ją drgawki.

Wszyscy zerwali się z krzesełek. Tomek rzucił się na ziemię, żeby objąć dziewczynę. Ludzie zaczęli się na nich spoglądać.

– Kurwa. Idziemy skurwiela przepędzić.

– Kogo? – Tomek poczuł, jak rośnie w nim adrenalina. Ktoś zagrażał jego Sybilli, jego pożądaniu.

– Starego dziada. Zobaczysz.

– Chodź, Sybilli przejdzie, jak go przegonimy.

Ruszyli we czterech w stronę wyjścia.

 

 

*

Wybiegli z budynku i ruszyli w noc.

Ciężkie buty łomotały w wąwozach ścian.

– Kto to jest? – spytał w biegu Tomek.

– Człowiek wiary – rzucił Mejem.

– Jebany klecha – odparł inny.

– Monsieur Boubanne kiedyś wynajął osiłków, żeby połamali mu nogi, ale dziad dalej się za nami włóczy.

– Szczególnie jak jest z nami ktoś nowy.

– Nowy? – spytał Tomek.

– No, taki jak ty. Świeżak.

Dostrzegli mężczyznę w jednym z zaułków.

– Dawać, za nim!

Starszy człowiek, którego Tomek poznał na cmentarzu tego ranka, stał przyparty do ściany. W dłoni trzymał różaniec. Szeptał słowa modlitwy.

– Lemury, nocne lemury! – krzyknął. – Co robisz, chłopcze, między nimi?

– Dawaj – powiedział Mejem – napierdol go.

– Chcę cię ocalić przez złem!

Tomek się odsunął, widząc wątłego starca.

– Dlaczego ja?

– Oni nie mogą mnie tknąć – krzyknął ksiądz. – Zła się nie lękam!

– Sybilla to twoja panienka. Pokaż, co dla niej zrobisz.

– Pod twoją obronę…

Ktoś wcisnął mu pałkę w dłoń.

– Najeb go!

Metale ujadali jak psy. Wyli do księżyca i do krwi, która zachlapała ściany zaułka. Po kolejnym uderzeniu zaczęli jednak odciągać chłopaka od leżącego mężczyzny.

– Co robicie? – Tomek z niedowierzaniem patrzył na zakrwawioną pałkę w dłoni. – Co się dzieje?

– Monsieur Boubanne nie życzy sobie, żeby klesze stała się krzywda…

– … zbyt wielka krzywda.

– Tyle mu wystarczy.

Chłopak odwrócił wzrok od jęczącego z bólu starszego mężczyzny, który leżał w kałuży błota i własnych wymiocin.

 

 

*

Zespół na scenie grał cover jakieś rzewnej ballady Closterkellera. Kilka parek bujało się do rytmu. Ci z ciężką depresja pili w takt. Tomek dosiadł się do stolika Sybilli.

– Dobrze się czujesz?

– Tak – odparła.

Chłopak jednak widział brzydkie żyłki, które pokryły jej delikatną skórę i zmącone oczy, gdzie czaił sięteraz jedynie strach. Pierwotna zwierzęca panika. Odrętwienie myszy znajdującej się między zębami kota. On zaś – pobudzony agresją – czuł pożądanie, którego teraz nie mógł zrealizować.

– Kim jest ten facet?

– On nienawidzi takich jak my. Spaliłby wszystkich, ale pan Boubanne mu nie pozwala.

Coś się w nim obudziło – Tomek mógłby przysiąc, że nie kierował własnymi ruchami ani wtedy, ani później – i powiedziało:

– Musimy z tym skończyć. Żaden bydlak nie będzie deptać takiego jak ty kwiatu nocy.

Sybilla w jednej chwili ożyła. Usta znów zakwitły czerwienią. Śnieżna biel zastąpiła grobową szarość twarzy. Powrócił uśmiech.

– Pozbądźmy się go raz na zawsze – powiedziała.

– Hej – krzyknął Mejem. – Co wy chcecie zrobić? Przecież Boubanne wyraźnie powiedział…

– Chrzanić go – krzyknęła Sybilla, nabuzowana jeszcze bardziej niż Tomek. – Jest jedna taka noc…

 

 

*

Tomek nie pamiętał, kiedy i jak przebyli trasę do kościoła św. Jana. Nie pamiętał także, skąd w jego dłoni wzięła się siekiera. Jedyne, czego był świadomy, to ekscytacja własna i Sybilli. W ciągu całej znajomości nie widział jej tak jaśniejącej życiem i radością. W tej chwili czuł prawdziwe spełnienie i, żeby je przedłużyć, mógłby wiele…

– On się nie spodziewa naszej wizyty – powiedziała. – Trzeba wejść przez kościół.

– Chodźmy.

– Ja nie mogę…

– Więc to prawda? – słyszał swój głos jakby z oddali.

– Co: prawda?

– Kościoły, kołki, święcona woda, krew?

– Tak – odparła z czułością, z jaką kotka dba o swoje młode. – Ale nie przejmuj się, wszystko ci w swoim czasie wyjaśnię. Teraz idź, pozbądź się klechy!

Ręce Tomka zawarły się na trzonku siekiery, nogi poniosły go do świątyni. Oczy wypatrywały ofiary.

Echo kroków niosło się pośród pustych naw. Długie cienie lizały gołe ściany. Z zakrystii ciurkiem niby woda z kranu lał się szept modlitwy.

– Nie jesteś stracony – powiedział ksiądz. – Wyzbądź się grzesznego pożądania z serca i zastąp je prawdziwą miłością.

Tomek szedł w jego stronę.

– Nie przepadłeś. Jeszcze cię nie posiadała i nie przemieniła w swojego sługę. Bóg jest drogą…

Chłopak podniósł siekierę.

– Po tamtej stronie czeka tylko wieczne potępienie. Nie marnuj swojej duszy!

Wziął zamach.

– Nie!…

Drugi. Trzeci. I czwarty.

Potem stracił rachubę.

Zapadła cisza.

Sybilla lewitowała za oknem i skrobała paznokciem w okno.

– Wpuść mnie – piszczała. – Wpuść mnie do środka.

Czuł rosnąca w sercu czerń. Ostatnie okruchy sumienia zgrzytały pomiędzy tryba mimięśni i pożądania. Skruszył je jednak widok purpurowego, przygryzionego z podniecenia języka Sybilli, którym zaczęła lizać szybę.

Tomek wpuścił ją do środka.

– Nareszcie – zajęczała, rozgryzając swój nadgarstek. – Masz i pij – zaczęła profanować świętą liturgię. – Oto krew moja…

Chłopak przyłożył wargi do rany i zaczął chłeptać lodowatą posokę.

– Gdy jutro się mnie napijesz, to staniesz się mną.

Pociągnęła go na ziemię, na rozczłonkowane zwłoki kapłana i objęła udami.

 

 

3

Centrum Stocznia Gdańska od wieczora zapełniało się ludźmi. Małolaty stały w każdej bramie i za każdym załomem, pijąc tanie wino. Pojedyncze patrole policji nikły pośród metalowych mas niby świetliki w smole. Watahy brudasów przetaczały się przez Stare Miasto jak Hunowie przez Europę. Tej nocy hala koncertowa CSG była niby Rzym i wszystkie drogi prowadziły do niej.

– Mam nadzieję, że się wreszcie uda – powiedział Mejem. Z niepokojem dodał, spoglądając na Tomka: – Że nic się nie spieprzy.

– Co dokładnie planujecie? – spytał chłopak.

Widział, że od wczoraj – kiedy rozniosła się plotka o kościelnych harcach – całe towarzystwo patrzyło na niego z nieskrywanym podziwem oraz lękiem. Z kolei znamiona na szyi były niby królewska korona. Albo – jak podpowiadał cichy głosik z tyłu głowy – obroża najwierniejszego brytana. Niezależnie od tego, co było prawdą, Tomek czuł się świetnie jak nigdy w życiu.

– Chcemy przywołać Baphometa…

Stali we dwóch i patrzyli, jak ludzka masa wlewa się do środka hali niby do przedsionka piekieł. Z wnętrza wypływał zresztą siarczysty odór przepoconych skórzanych kurtek, zarzyganych glanów, syfiastych desantów i nieumytych włosów. Gęsta woń piwa, wymieszana z lepkim gorzkawym zapachem Komandosa, unosiła się nad zebranymi na podobieństwo bagiennego wyziewu.

– Może to nie jest piekło – mruknął Tomek – ale wasz Baphomet czując ten smród na bank poczuje się jak w domciu.

– Monsieur Boubanne już raz próbował – kontynuował Mejem – ale jeden szajbus za wcześnie rozpalił ogień i cały rytuał poszedł w pizdu.

– Rozumiem.

– Czas wbijać do środka.

Tomek zobaczył, że niedaleko od wejścia stoi zaparkowany krwistoczerwony fiat. Boryna stał przy otwartym bagażniku i jedną ręką sprzedawał pentagramy na łańcuchach, obroże i ruską wódkę bez akcyzy, a drugą macał po dupach młode metalówy. Nie wspominając o tym, co wyczyniał ogonem, który wszyscy uznali za świetny rekwizyt…

Dość żartów, pomyślał, przypomniawszy sobie oczy księdza, osadzone w na wpół odrąbanej głowie. W pewnym momencie nie umiał ich odróżnić od oczu Sybilli, wpatrzonych w niego sponad fiuta. Co się dzieje – pytał głosik z tyłu głowy, ale momentalnie został zduszony przez kolejną falę nadchodzącego pożądania.

W trakcie rytuału, mówiła Sybilla, Tomek zostanie przemieniony, przez co uzyska ogromną moc, pochodzącą wprost z najgłębszych pokładów piekieł. Ona dzięki niemu zaś stanie się naprawdę ważną postacią pośród gdańskich kreatur nocy. Wtedy już nic nie zaszkodzi ich szczęściu…

Tak musi być, pomyślał i wszedł do środka hali.

 

 

*

Na scenie chłopcy już grzali sprzęt. Sybilla miarowo się kiwała, uzgadniając coś na scenie z Mejemem. Tomek widział przygotowane sikawki w kątach sali. Na telebimie na ścianie błyszczał wielki kozi łeb wpleciony w kształt pentagramu.

– Ave Satana – krzyknął konferansjer. – Przed nami młode wilczki trójmiejskiej sceny blackmetalowej. Powitajcie The Twilight! A oto wraz z kapelą wychodzi niezapomniana z wielu tematycznych imprez zła, mroczna i szalona Sybilla!

Metalowa młodzież zgromadzona pod sceną zaczęła piszczeć i skakać. Przygasły światła. Rozbrzmiał pierwszy riff utworu. Głos dziewczyny wypełnił salę i zahipnotyzował publikę.

Po drugim utworze na scenie pojawili się Boubanne i jego mroczni znajomi. Ustawili się w półkole i zaintonowali melodię, którą wnet podchwyciła perkusja i gitary. Wraz z nimi zaczęli nawet mruczeć zebrani. Publika napierała w stronę zespołu i wydawało się, że mniejsze osoby nikną przewracane i wdeptywane w ziemię. Pomocnicy zaczęli polewać tłum krwią z sikawek. Nikt nie protestował. Miarowe dźwięki wypełniły salę. Linie pentagramu zapłonęły ogniem piekielnym.Z symbolu na telebimie popłynął dym.

Sybilla tymczasem zeszła ze sceny. Tomek poczuł zdenerwowanie. Za chwile miał zostać przemieniony w kreaturę nocy. Dołączyć do dziewczyny w wiecznym szczęściu pełni księżyca. Ruszył korytarzem do kuluarów.

Salą wstrząsnęło buczenie, jakby rozwalił się głośnik.

 

 

*

– Nareszcie jesteś – powiedziała, wciągając Tomka do pokoju dla muzyków.

– Tak – powiedział.

– Czujesz to podniecenie?

– Coś stało się na sali…

– Nieważne – krzyknęła, wskakując na niego.

Zawyły głośniki na hali koncertowej i ucichły. Przez chwilę panowała cisza. Potem publika zaczęła buczeć. Coś musiało się spieprzyć, pomyślał, ale nie zaprzątał sobie tym głowy, skoro właśnie nadeszła wielka chwila…

Błysnęły jej zęby. Oczy stały się zimne i nieprzyjemne jak lód. Jej paznokcie były jak pazury wrony, drapiące skórę ofiary. Przybliżyła się do jego szyi.

Krzyk na korytarzu.

Potem łomotanie buciorów.

Nagle trzasnęły drzwi.

– Sacrebleu – wysyczał monsieur Boubanne, łapiąc Sybillę za włosy. – Kto ci kazał zabijać tego zakonnika, mała zdziro?

Tomek oberwał w twarz i plując krwią potoczył się do kąta pomieszczenia. Gniew Boubanne'a zdawał się gotować powietrze. Chłopak z przerażenia znieruchomiał.

– Aa! To boli!

– Niech boli! – ryknął. – Wszystko zepsułaś. Zwabiłaś tutaj te psy. Szukające zemsty zawszone kundle wszystko zepsuły. Tyle lat czekania. Zbieranie pomocników. Konstelacje gwiazd. Na nic!

Przygniótł ją do muru, a potem niby zapałki połamał jej obie nogi w kolanach. Dziewczyna upadła na ziemię jak worek kartofli. Boubanne rozbił okno i wyskoczył przez nie, zmieniwszy się w ogromnego nietoperza.

– Kochany – szeptała. – Jeszcze nie wszystko stracone…

– Co mam zrobić?

– Podejdź, nachyl się, potrzebuję twojej krwi.

Na czworaka się do niej dowlókł i pochylił. Chwyciła go dłońmi i przyciągnęła do zębów. Głosik z tyłu głowy przebił się jednak przez ułudę i ciało na moment powstrzymało ruch ku zagładzie.

Do pokoju wpadli mężczyźni. Jeden z nich zerwał Tomka z Sybilli. Dwaj przypadli do dziewczyny z kołkiem i młotkiem. Zaczęli wbijać w jej pierś kawał osinowego drewna. Wycie dzikiego zwierzęcia rozdarło powietrze. Jeszcze przez kilka chwil miotała się jak ryba wyciągnięta z wody, ale potem znieruchomiała.

Tomek, widząc to wszystko, zwymiotował. Gdy podniósł głowę, dojrzał habity. Jeden z braci zakonnych pochylił się nad nim

– Nic ci nie jest, kolego? – spytał. – Nic ci nie zrobiła?

Tomek nagle stracił zdolność mówienia. Przecież to on zabił ich towarzysza, on ściągnął zagładę na Sybillę. Skoro jednak nie został przemieniony – jakże niewiele zabrakło! – patrzyli na niego, jak na kolejną ofiarę zła. Nie współsprawcę.

– Nic mi nie jest – w końcu wydukał.

– To dobrze – odparł zakonnik. – Nic tutaj nie widziałeś, rozumiemy się?

– Zresztą kto by w to uwierzył – dodał drugi.

Tomek z trudem wstał na nogi i wyszedł z pomieszczenia, gdzie dominikanie pakowali jego ukochaną w foliowy worek jak na śmieci. Nie protestował. Uciekł.

 

 

*

– Jak tam koncert? – spytał Boryna.

– Mówią, że chujowy – odparł Tomek. – Nagłośnienie się spieprzyło.

Diabeł zamknął bagażnik.

– Czyli nici z przywołania Bafcia…

– No.

– Władcy nocy, wielcy drapieżcy – wymieniał, rechocząc jak żaba – a nie potrafią sobie poradzić nawet z paroma facetami w sukienkach. Bafcio by was noskiem wciągną, jakbyście go przywołali.

Popatrzył na Tomka, który w ogóle go nie słuchał.

– Synek, kurwa, nie smuć dupy – ryknął. – Takich jak ona są dziesiątki. Poza gryzieniem nic nie potrafią.

Tomek patrzył w księżyc, wiszący nad kościołami Gdańska, który tej nocy wyglądał jedynie na nadjedzone jabłko.

– Wiesz, co jest najlepsze na rozjebane serce?

– No?

– Porządne ruchanie w Kaliningradzie!

Odpalił płytę Toma Waitsa i ruszyli.

 

 

Na górze księżyc na dole kołki

kochali się jak dwa aniołki.

 

 

fin

Koniec

Komentarze

Podobało mi się! Choć to któryś już z kolei tekst osadzony w podobnych klimatach ( Gdańsk, jakieś nocne stwory, konszachty z diabłem, młody chłopak zakochany w nieźle szurniętej lasce) to mi taka otoczka odpowiada, szczególnie, że umiejętnie się nią posługujesz. Fabuła nie jest może specjalnie odkrywcza, więcej w niej schematu niż oryginalności (czyżby nazwa zespołu  była tylko ukołenm w stronę znanej i nielubianej serii książek, za inspirację na główny wątek?). Całość została jednak przedstawiona w takiej formie, iż chciało się poznać koniec tej historii. Lubię Twój styl i to nagromadzenie metafor, porównań, ale poświęć więcej czasu ich powtórne przejrzenie, gdyż niektóym brakuje sensu i choć krzty logiki. Wypadłoby też dokładniej przejżeć tekst przed wrzuceniem, bo pozlepiałeś całą masę wyrazów, a opowiadanie nie jest na tyle długie, by nie można go było jeszcze bardziej dopieścić (chyba że w tym wypadku chodziło o brak czasu).

Ja kupuję ten klimat, a Twoje teksty czytam z przyjemnością - choć chętnie ujrzałbym Cię w innej konwencji :)

Pozdrawiam!

 

p.s niżej to, co mnie zakłuło w oczy:

 

"szafirowychoczach", "wietrzewysokie", "piersiw międzyczasie kleceniamrocznych wierszy" (chyba "pomiędzy kleceniem kolejnych...", albo "w czasie między kleceniem", "w międzyczasie klecenia" brzmi dziwnie) - w każdym z przykładów brakuje spacji.

 

"Jej bladą cerę przyozdobił delikatny uśmiech, gdy go dostrzegła." - uśmiech może przyozdobić bladą twarz, ale nie cerę.

 

"Tam bliżej pękła sucha gałązka" - wydaje mi się, że jeżeli już to z przecinkiem "Tam, bliżej" - ale to jakoś nie pasuje do siebie. Albo po prostu "bliżej", albo "tam", ewentualnie "Nico bliżej", "w pobliżu"...

 

"Powietrze zrobiło się gęste i gorące niby dno grobowego dołu" - nie jestem ekspertem, ale dno grobu zwykle nie jest gorące, raczej zimne. Chyba, że dół byłby usytuowany w pobliżu miejsca geotermalnie aktywnego (czy jak to się nazywa), bądź sięgłąby na ileś tam km w głąb - ewentualnie, jeśli w grę wchodzą tajemnicze, diabelskie siły.

 

"Jednocześnie przyjemny chłód rozlał się po jego żyłach jak dobra wódka" - wódka to przypadkiem nie pali i rozgrzewa?

 

" załatwiania interesóww" - znów zabrakło spacji.

 

"W migotliwym świetle jarzeniówki twarzy Sybilli była jedynie białym" - "y" niepotrzebne.

 

"— Najeb go!" - znam ten czasownik z nieco inną rekcją. To pewnie kwestie regionalizmów, w moim województwie dopełnienie jest w celowniku, a nie w bierniku. Taka mała ciekawostka ^^

 

"Onnienawidzi takich jak my. Spaliłbywszystkichę", "pomiędzy trybamimięśni" - znów brakuje spacji.

 

"który tej nocy wyglądał jedynie najak nagryzione jabłko." - chyba nie mogłeś się zdecydować, co? Wyglądał "na", czy "jak", bo już nie wiem ;p

 

Dzięki za wyłapanie spacji. Sprawdziłem w pliku na kompie i tam wszystko jest w porządku. Zaskakujące.

pozdrawiam

I po co to było?

Przeczytałem, pośmiałem się - lekka i przyjemna rzecz, ma coś z atmosfery filmów Roberta Rodrigueza - oswajanie śmierci przez kpinę, bardzo meksykańskie podejście;)  Propsy za Toma Waitsa i postać Boryny!
Pozdrawiam 

Przyczajony użyszkodnik

Właściwie nie chciałam tego napisać, bo nie lubię takich historii, no i te literówki straszne, ale o ja cię... Naprawdę dobre opowiadanie! Zaczynam wierzyć, że o Gdańsku pisują tylko ludzie, którzy pisać umieją.

PS. A łeee. Myślałam, że to ktoś nowy, a to syf. Cofam poprzedni komentarz, bo normalnie jeszcze zapadnie nam na narcyzm, czy coś.

Niezłe było, i tyle.

Nie chciałam wierzyć – Syf. i paranormal? Jakoś mi to nie pasowało.

Przeczytałam i wszystko jasne, to jest paranormal Syfa!

 

Tomek słu­chał trzy po trzy, będąc bar­dziej za­in­te­re­so­wa­nym za­glą­da­niem Sy­bil­li w de­kolt. – Trzy po trzy można pleść, ale nie słuchać. Słuchać można piąte przez dziesiąte.

 

Lu­dzie za­czę­li się na nich spo­glą­dać.Lu­dzie za­czę­li na nich spo­glą­dać.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Noo – ale żeś dinozaura odkopała : P

I po co to było?

Może i wykopałam, ale to była przyjemność. ;-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Zabrakło mi jakichś nowych wątków, oryginalnych pomysłów. Horror, jakich wiele, tylko rozgrywa się w Gdańsku. Ale Boryna fajny.

gdy znów przejrzy się w jej szafirowy choczach.

Literówka.

gdzie czaił sięteraz jedynie strach.

I tu.

Babska logika rządzi!

No, może tak. Z tego, co pamiętam, opowiadanie było na jakiś konkurs i się w ostatniej chwili obudziłem, żeby napisać ; )

dzięki za wizytę 

I po co to było?

Nowa Fantastyka