- Opowiadanie: KaelGorann - Jedenasta praca Niedźwiedzia McKaya

Jedenasta praca Niedźwiedzia McKaya

Dyżurni:

Finkla, bohdan, adamkb

Oceny

Jedenasta praca Niedźwiedzia McKaya

Motto:

Uff… Zdą­ży­łem.

Autor

 

Nie­któ­rzy twier­dzi­li, że nie­bo­skłon nie jest ma­te­rial­nym przed­mio­tem i fi­zycz­nie nie ma moż­li­wo­ści, by opie­rał się na ra­mio­nach jed­ne­go czło­wie­ka. Ol­brzy­ma też nie. Mó­wi­ło się, że to sprzecz­ne z pra­wa­mi lo­gi­ki. Atlas miał w nosie lo­gi­kę i jej prawa. Stał cier­pli­wie, trzy­ma­jąc na bar­kach skle­pie­nie nie­bie­skie i od­li­cza­jąc czas do końca zmia­ny. Ręce już mu po­wo­li za­czy­na­ły cierp­nąć. Nie­bo­skłon ostat­ni­mi czasy sta­wał się coraz cięż­szy. Wszyst­ko przez tych astro­no­mów. Jakby sta­rych kon­ste­la­cji było za mało… To zna­czy, licz­ba kon­ste­la­cji niby się nie zmie­nia­ła, ale jed­nak lżej się trzy­ma­ło bez przy­tła­cza­ją­cej świa­do­mo­ści ogro­mu tego ca­łe­go wszech­świa­ta. Bar­dzo do­słow­nie przy­tła­cza­ją­cej.

– Za stary już je­stem do tej ro­bo­ty. – Atlas mruk­nął pod nosem.

– Halo! – Jego uszu do­biegł głos do­cho­dzą­cy gdzieś z dołu. Ol­brzym ostroż­nie schy­lił głowę i zo­ba­czył ma­łe­go czło­wiecz­ka odzia­ne­go w skóry i się­ga­ją­ce­go mu mniej wię­cej do łydki.

– Dzień dobry – przy­wi­tał przy­by­sza.

– Pan je­steś Atlas?

– Zgadł pan. W czym mogę pomóc?

– Na­zy­wam się Niedź­wiedź McKay. Przy­cho­dzę w spra­wie ja­błek. Zło­tych.

– Hmm… – Ol­brzym za­my­ślił się. – Zgoda. Po­mo­gę panu, ale musi mi pan wy­świad­czyć przy­słu­gę.

– Jeśli cho­dzi o po­trzy­ma­nie nie­bo­skło­nu, to nie mogę się zgo­dzić. Sam pan ro­zu­mie, ja się zgo­dzę, pan da nogę, a ja zo­sta­nę jak głupi z tym całym nie­bem na ple­cach.

– E tam. – Ol­brzym chciał mach­nąć ręką, ale w porę się po­wstrzy­mał. – Już dawno da­li­śmy sobie spo­kój z tą sztucz­ką. Cho­dzi o mo­je­go syna, Earla… Wie pan co? Nie­dłu­go koń­czę zmia­nę. Wtedy panu wszyst­ko wy­ja­śnię.

– Jak to „koń­czy pan zmia­nę”?

– Wie­czo­rem zmie­nia mnie mój brat, Atlas.

– My­śla­łem, że to pan na­zy­wa się Atlas.

– HA HA HA HA! – Ol­brzym ro­ze­śmiał się grom­ko. Zie­mia – a wła­ści­wie skała – za­trzę­sła się pod no­ga­mi Niedź­wie­dzia. – To u nas taka tra­dy­cja ro­dzin­na. Ja je­stem Atlas, mój brat jest Atlas, mój oj­ciec był Atlas. Mój syn też na­zy­wał się Atlas, do­pó­ki nie zmie­nił imie­nia na Earl.

 

***

 

Dom Atla­sa można by na­zwać przy­tul­nym. O ile było się ol­brzy­mem. Dla Niedź­wie­dzia był nieco zbyt… ol­brzy­mi. Zwy­kły czło­wiek mógł­by zro­bić sobie po­waż­ną krzyw­dę, na przy­kład spa­da­jąc z krze­sła.

– Na­pi­je się pan her­ba­ty? – za­py­tał go­spo­darz, gdy gość wy­gra­mo­lił się już na stół.

– Chęt­nie.

Atlas po­sta­wił przed Niedź­wie­dziem fi­li­żan­kę wiel­ko­ści spo­rej mied­ni­cy i na­peł­nił ją go­rą­cym na­pa­rem.

– Ro­zu­miem, że chce pan zo­stać pół­bo­skim he­ro­sem, czy czymś w tym ro­dza­ju i zdo­by­cie zło­tych ja­błek to pana za­da­nie? – Ol­brzym roz­siadł się wy­god­nie na krze­śle.

– Zga­dza się. To już moja je­de­na­sta praca. – Niedź­wiedź wy­prę­żył się dum­nie.

– Gra­tu­lu­ję.

– Więc o co cho­dzi z tym pań­skim synem? – Przy­szły heros zre­zy­gno­wał z prób na­pi­cia się her­ba­ty z po­tęż­nej fi­li­żan­ki.

– Widzi pan… Atl… to zna­czy Earl to dobry chło­pak. Po­rząd­ny był z niego ol­brzym, ale pew­ne­go dnia po­wie­dział, że nie chce trzy­mać nie­bo­skło­nu. Ja już mam swoje lata. Nie­dłu­go prze­cho­dzę na eme­ry­tu­rę i chcia­łem, żeby mój syn prze­jął po mnie in­te­res. Ale on stwier­dził, że to nie jest zawód dla niego i że zo­sta­nie mu­zy­kiem. Atlas, zna­czy mój brat, nie ma ta­kich pro­ble­mów. Jego syn już od dawna się przy­ucza do za­wo­du.

– I pew­nie chce pan, żebym prze­ko­nał Earla do zmia­ny zda­nia?

– Wła­śnie.

– I wtedy za­ła­twi pan dla mnie złote jabł­ka?

– Oczy­wi­ście.

– To gdzie mogę zna­leźć tego pań­skie­go syna?

– Nie mam zie­lo­ne­go po­ję­cia.

Niedź­wiedź wes­tchnął w my­ślach. Był pe­wien, że daw­niej he­ro­si nie zaj­mo­wa­li się ta­ki­mi rze­cza­mi.

„Jakie czasy, tacy he­ro­si” – po­cie­szył się w my­ślach. Naj­waż­niej­sze, że uda mu się zdo­być jabł­ka i nie bę­dzie mu­siał szu­kać tego prze­klę­te­go ogro­du.

 

***

 

Wy­da­wać by się mogło, że taki zbun­to­wa­ny ol­brzym może być wszę­dzie i zna­le­zie­nie go to dość pro­ble­ma­tycz­na spra­wa. Nic bar­dziej myl­ne­go. Jak Niedź­wiedź się szyb­ko prze­ko­nał, wy­star­czy­ło po pro­stu iść w prze­ciw­ną stro­nę niż całe rze­sze uchodź­ców, tasz­czą­cych na ple­cach cały swój do­by­tek.

Wła­ści­wie to takie po­dą­ża­nie w kie­run­ku prze­ciw­nym niż ta­bu­ny emi­gran­tów nie było zbyt roz­sąd­ne. W końcu ta­bu­ny emi­gran­tów nie mogą się mylić, a ich uciecz­ka musi mieć jakąś ważną przy­czy­nę. Za­pew­ne mor­der­czą i śmier­tel­nie nie­bez­piecz­ną. Jed­nak­że od kan­dy­da­tów na pół­bo­skich he­ro­sów nikt nigdy nie wy­ma­gał zdro­we­go roz­sąd­ku ani in­stynk­tu sa­mo­za­cho­waw­cze­go, więc Niedź­wiedź też nie za­wra­cał sobie nimi głowy.

 

***

 

Ol­brzy­my nigdy nie nada­wa­ły się na mu­zy­ków po­nie­waż: a) świat nie był na to go­to­wy; b) ich umie­jęt­no­ści mu­zycz­ne były na po­dob­nym po­zio­mie, co moż­li­wo­ści chi­rur­gicz­ne młota ka­fa­ro­we­go. Earl po­sta­no­wił zo­stać mu­zy­kiem po­nie­waż: a) nie ob­cho­dzi­ło go zda­nie świa­ta i b) nigdy nie sły­szał o ja­kich­kol­wiek zdol­no­ściach mu­zycz­nych i uwa­żał, że do ro­bie­nia mu­zy­ki wy­star­czą in­stru­men­ty i chwy­tli­wa nazwa ze­spo­łu. No i dłu­gie włosy. Earl miał dłu­gie włosy i zde­cy­do­wa­nie nie wy­glą­dał na mu­zy­ka. Wy­glą­dał ra­czej na kogoś, kto trud­ni się po­że­ra­niem za­gu­bio­nych wę­drow­ców, stra­sze­niem ma­łych dzie­ci i uprzy­krza­niem życia oko­licz­nym chło­pom. W sumie to do nie­daw­na jesz­cze tym wła­śnie się zaj­mo­wał. Od kiedy jed­nak po­żarł pew­ne­go barda, od­krył w sobie głód sztu­ki. Miał już nawet in­stru­ment – tam­bu­ryn. Wpraw­dzie pro­fe­sjo­nal­ni bar­do­wie nie uwa­ża­li tam­bu­ry­nu za praw­dzi­wy in­stru­ment mu­zycz­ny, ale Earl przej­mo­wał się ich zda­niem w po­dob­nym stop­niu, co nor­mal­ny czło­wiek zda­niem owsian­ki.

Bra­ko­wa­ło jesz­cze tylko nazwy dla ze­spo­łu. I ze­spo­łu. Øskar i Ymgröth, któ­rzy mieli go two­rzyć razem z Ear­lem, zo­sta­li wy­sła­ni z za­da­niem zna­le­zie­nia sobie in­stru­men­tów… a przy­naj­mniej cze­goś, co by­ło­by zdol­ne do wy­da­wa­nia mniej wię­cej sen­sow­nych dźwię­ków. Tyle że od tam­te­go czasu minął już ty­dzień. Na szczę­ście ol­brzy­my z na­tu­ry były cier­pli­we. Nie­któ­rzy su­ge­ro­wa­li, ja­ko­by miało to wy­ni­kać z ich wro­dzo­nej głu­po­ty. Nie zda­rzył się jed­nak ktoś na tyle od­waż­ny, by po­wtó­rzyć swą teo­rię w obec­no­ści ol­brzy­mów, więc nie wia­do­mo, jakie zaj­mo­wa­li sta­no­wi­sko w tej spra­wie. W każ­dym razie, Earl do­strzegł w końcu syl­wet­ki swo­ich ol­brzy­mich ko­le­gów.

Oni też nie wy­glą­da­li na mu­zy­ków. Spra­wia­li wra­że­nie, jakby całe dnie spę­dza­li na okła­da­niu się ma­czu­ga­mi. Obaj zgod­nie za­rze­ka­li się, że skoń­czy­li z okła­da­niem się ma­czu­ga­mi dziś rano. Ymgröth miał na sobie wy­tar­tą, skó­rza­ną kurt­kę, która z pew­nych, nie do końca ja­snych po­wo­dów zo­sta­ła po­na­bi­ja­na gwoź­dzia­mi. Øskar z kolei ob­le­czo­ny był w coś w ro­dza­ju za dużej o kilka roz­mia­rów ko­szu­li. Ozdo­bio­no ją czymś co praw­do­po­dob­nie by­ło­by kwie­ci­stym wzo­rem, gdyby ten, kto go ma­lo­wał, wi­dział kie­dy­kol­wiek kwia­ty.

– Cześć chło­pa­ki – rzu­cił we­so­ło Earl. – Zor­ga­ni­zo­wa­li­ście in­stru­men­ty?

– Jasne. – Ymgröth wy­szcze­rzył zęby.

– To po­ka­zuj­cie, co tam macie.

Øskar zdo­był fu­jar­kę, która w daw­nych cza­sach peł­ni­ła rolę trąby. I ponoć nawet po­słu­ży­ła do zbu­rze­nia murów pew­ne­go mia­sta. Ymgröth miał lut­nię. Dość oso­bli­wą zresz­tą. Cała była po­kry­ta ta­jem­ny­mi sym­bo­la­mi, które okul­ty­ści uzna­li­by za­pew­ne za sza­le­nie in­te­re­su­ją­ce.

– Facet, który mi ją sprze­dał, po­wie­dział, że to Pra­daw­na Lut­nia Znisz­cze­nia, czy coś ta­kie­go… – oznaj­mił Ymgröth. – Nie do końca wiem, o co mu cho­dzi­ło. Ale faj­nie się na­zy­wa, nie?

Czło­wiek, który sprze­dał Ymgröthowi lut­nię nie przy­po­mi­nał zwy­kłych han­dla­rzy in­stru­men­ta­mi mu­zycz­ny­mi. Wy­glą­dał ra­czej jak ktoś, kto zaj­mu­je się pe­ne­tro­wa­niem bar­dzo sta­rych i za­pew­ne bar­dzo prze­klę­tych gro­bow­ców i wo­lał­by, żeby nie za­da­wać mu żad­nych pytań. Ymgröth nie za­da­wał.

Praw­da była taka, że Pra­daw­na Lut­nia Znisz­cze­nia przed wie­ka­mi na­le­ża­ła do ota­cza­ne­go boską czcią za­ko­nu ma­gów-mu­zy­kan­tów, na­zy­wa­nych Nie­śmier­tel­ny­mi. Kie­dyś w wy­ni­ku na­praw­dę za­baw­nej po­mył­ki, w którą za­mie­sza­na była rów­nież lut­nia, do­pro­wa­dzi­li oni do wojny to­tal­nej i upad­ku cy­wi­li­za­cji. Wtedy oka­za­ło się, że wcale nie byli tacy nie­śmier­tel­ni. Można nawet po­wie­dzieć, że ich śmier­tel­ność spraw­dzo­no bar­dzo wni­kli­wie.

Ymgröth nie za­da­wał jed­nak pytań, więc oczy­wi­ście nie miał o tym wszyst­kim zie­lo­ne­go po­ję­cia. Ale nawet jakby miał, to i tak nic to by nie zmie­ni­ło. Do wy­ko­rzy­sta­nia mi­tycz­nych mocy Pra­daw­nej Lutni Znisz­cze­nia po­trze­ba było nie lada umie­jęt­no­ści. Po­wie­dzieć zaś, że Ymgröthowi ta­ko­wych zdol­no­ści bra­ko­wa­ło, to jak po­wie­dzieć, że górom bra­ku­je nieco ruchu.

– W po­rząd­ku. – Earl rzu­cił z apro­ba­tą. – A kto bę­dzie śpie­wał?

– Ja – wy­rwał się Øskar.

– Ty nie mo­żesz.

– Niby dla­cze­go?

– Bo grasz na fu­jar­ce.

Po burz­li­wej dys­ku­sji, która przy­czy­ni­ła się do zrów­na­nia kilku osad z zie­mią, Ear­lo­wi i Ymgröthowi udało się prze­ko­nać Øskara, że nie da się jed­no­cze­śnie śpie­wać i grać na in­stru­men­cie dętym. Øskar wpraw­dzie nie do końca uwie­rzył ko­le­gom, ale mu­siał ulec wobec siły ar­gu­men­tów i prze­wa­gi li­czeb­nej.

Po­zo­sta­wa­ła jesz­cze kwe­stia nazwy ze­spo­łu… Po ko­lej­nej burz­li­wej dys­ku­sji, która znowu nie obyła się bez ofiar w lu­dziach, gar­gan­tu­icz­ni mu­zy­kan­ci zre­zy­gno­wa­li z nazw: „Earl i Spół­ka”, „Mrocz­ny Ymgröth i Jeźdź­cy Śmier­ci” oraz „Brat Øskar i Polne Kwia­tusz­ki”.

– A może Głę­bo­ka Pur­pu­ra? – za­pro­po­no­wał Ymgröth.

– Żucz­ki? – dodał Øskar.

Earl spoj­rzał na ko­le­gów z po­li­to­wa­niem. Miał wra­że­nie, że za­prze­sta­nie okła­da­nia się ma­czu­ga­mi nie­zbyt do­brze na nich wpły­nę­ło.

– Ślepy Opie­kun? – kon­ty­nu­ował Ymgröth.

– Czemu ślepy? – za­py­tał Earl.

– I czemu opie­kun? – do­rzu­cił Øskar.

– Sam nie wiem… To może Czar­na So­bo­ta?

– Co? A co to w ogóle ma ozna­czać? – Øskar wy­raź­nie nie po­tra­fił pojąć ście­żek, ja­ki­mi błą­dzi­ły myśli Ymgrötha, ale bar­dzo chciał zro­zu­mieć.

– A tak mi przy­szło do głowy…

– … – nie po­wie­dział nic Earl.

– … – zgo­dził się Øskar.

– No to Że­la­zna Dzie­wi­ca. Wie­cie, taka szafa. Z kol­ca­mi i in­ny­mi ta­ki­mi…

– … – Earl i Øskar jed­no­gło­śnie po­wstrzy­ma­li się od ko­men­ta­rza.

– Chło­pa­ki, a o czym my chce­my śpie­wać? – wy­krzyk­nął Earl olśnio­ny swoim po­my­słem.

– No… O za­gła­dzie… – za­czął nie­pew­nie Ymgröth.

– … mi­ło­ści… – pod­jął Øskar.

– … znisz­cze­niu…

– … tar­za­niu się nago w kwia­tach…

– No to hmm… – Earl za­my­ślił się. – Na­zwij­my się Ol­brzy­my!

Øskar i Ymgröth mu­sie­li ska­pi­tu­lo­wać w ob­li­czu przy­tła­cza­ją­cej i wy­my­ka­ją­cej się wszel­kim pró­bom zro­zu­mie­nia lo­gi­ki Earla.

 

***

 

Żoł­nie­rzy można po­dzie­lić na dwa typy. Na pierw­szy skła­da­ją się lu­dzie, któ­rzy mają poza woj­skiem ja­kieś życie, więc sta­ra­ją się jak naj­szyb­ciej od­faj­ko­wać, co do nich na­le­ży i wra­cać do żony, dzie­ci, ogród­ka wa­rzyw­ne­go i mi­nia­tu­ro­wej ma­kie­ty mia­stecz­ka. Drugą grupę sta­no­wią psy­cho­pa­ci, dla któ­rych świat poza wojną nie ist­nie­je i któ­rzy ponad wszyst­ko uwiel­bia­ją na­pa­wać się wi­do­kiem pło­ną­cych osad ludz­kich i za­pa­chem ła­two­pal­nych sub­stan­cji o po­ran­ku.

Jak łatwo się do­my­ślić, ka­pi­tan On-Nas-Po­za­bi­ja! Pratt na­le­żał do tej dru­giej grupy. Wię­cej – był jej czo­ło­wym re­pre­zen­tan­tem. To, że miał sto­pień ofi­cer­ski nie uła­twia­ło życia ani jego pod­wład­nym, ani prze­ło­żo­nym, a już w naj­mniej­szym stop­niu jego wro­gom. Wła­ści­wie, gdy wy­szło na jaw, że On-Nas-Po­za­bi­ja! Pratt zo­stał ofi­ce­rem, w szta­bie wy­bu­chło nie­ma­łe za­mie­sza­nie. Wszy­scy chcie­li się do­wie­dzieć, kto jest za to od­po­wie­dzial­ny i wszy­scy zgod­nie za­rze­ka­li się, że to nie oni. Wi­no­waj­cy oczy­wi­ście nie zna­le­zio­no, ale po­sta­no­wio­no jak naj­szyb­ciej na­pra­wić błąd, wy­sy­ła­jąc Prat­ta na naj­bar­dziej sza­leń­cze i sa­mo­bój­cze misje.

Tego dnia On-Nas-Po­za­bi­ja! Pratt był wnie­bo­wzię­ty. Nie­ste­ty, nie do­słow­nie. Był po pro­stu nie­wy­mow­nie szczę­śli­wy, gdy do­stał za za­da­nie spa­cy­fi­ko­wa­nie grupy ol­brzy­mów. Sztab rów­nież był nie­wy­mow­nie szczę­śli­wy. Wszy­scy gra­tu­lo­wa­li sobie tego po­my­słu. Je­dy­nie sier­żant Hicks nie był szczę­śli­wy. Ani nie­wy­mow­nie, ani w ogóle. Naj­więk­szą pasją sier­żan­ta Hick­sa było utrzy­my­wa­nie się przy życiu. Utrzy­my­wa­nie się przy życiu w armii ka­pi­ta­na Prat­ta było czymś w ro­dza­ju spor­tu eks­tre­mal­ne­go. Bez kasku i liny, która po­wstrzy­mu­je de­li­kwen­ta przed roz­kwa­sze­niem się o zie­mię. Sier­żant Hicks był ro­dza­jem czło­wie­ka, który za­py­ta­ny o ulu­bio­ną dys­cy­pli­nę spor­to­wą, od­po­wia­da: sza­chy, a wy­ra­że­nie „spor­ty eks­tre­mal­ne” wy­wo­łu­je u niego od­ruch po­pu­ka­nia się w czoło.

 

***

 

– Myślę, że cał­kiem nie­źle nam wy­szło – stwier­dził Earl, gdy nie­ludz­ka ka­ko­fo­nia – przez ze­spół Ol­brzy­my na­zy­wa­na „naszą mu­zy­ką” – w końcu uci­chła. Cały pro­blem tkwił w tym, że ol­brzy­my z na­tu­ry nie przy­swa­ja­ły ta­kich pojęć jak har­mo­nia czy dy­na­mi­ka. Nie był to na dobrą spra­wę duży kło­pot, bo wielu mu­zy­ków jakoś sobie ra­dzi­ło bez zna­jo­mo­ści har­mo­nii i dy­na­mi­ki, a nawet świa­do­mo­ści ich ist­nie­nia. Tyle, że poza sto­sun­ko­wo nie­wiel­kim ob­sza­rem poj­mo­wa­nia ol­brzy­mów znaj­do­wa­ły się także takie za­gad­nie­nia jak: rytm, me­lo­dia i stro­je­nie in­stru­men­tów. Można po­wie­dzieć, że zdol­no­ści ol­brzy­mów do po­strze­ga­nia mu­zy­ki koń­czy­ły się na stwier­dze­niu obec­no­ści dźwię­ku bądź jego braku.

 

***

 

Niedź­wiedź sły­szał kie­dyś, że pięk­no mu­zy­ki może po­ru­szyć nawet ka­mien­ny mur, ale aż do tego dnia nie wie­rzył, że to na­praw­dę moż­li­we. Nie był wpraw­dzie prze­ko­na­ny co do wa­lo­rów ar­ty­stycz­nych utwo­ru, który wła­śnie usi­ło­wał roz­sa­dzić mu czasz­kę, ale murom miej­skim naj­wy­raź­niej się po­do­bał. Całe mia­sto było w ogóle bar­dzo mu­zy­kal­ne. Wy­raź­nie prze­ży­wa­ło kon­cert – bruk pod­ska­ki­wał pod sto­pa­mi w rytm mu­zy­ki, ścia­ny sy­pa­ły tyn­kiem przy rzew­niej­szych ka­wał­kach, da­chów­ki wy­ci­na­ły kar­ko­łom­ne ho­łub­ce, koń­cząc na chod­ni­ku bądź gło­wach prze­chod­niów. A wła­ści­wie prze­chod­nia – Niedź­wie­dzia, bo­wiem mia­sto, poza tym, że było nie­sa­mo­wi­cie wraż­li­we na mu­zy­kę, było rów­nie nie­sa­mo­wi­cie wy­lud­nio­ne. Za­zwy­czaj, gdy mówi się o opusz­czo­nym mie­ście, po­mi­ja się po­je­dyn­cze po­sta­ci ma­ru­de­rów i włó­czę­gów, opcjo­nal­nie sza­brow­ni­ków. W tym przy­pad­ku mia­sto było wy­lud­nio­ne w naj­peł­niej­szym tego słowa zna­cze­niu.

Niedź­wiedź nie miał wąt­pli­wo­ści, że padło ofia­rą Earla. I choć nie za­wie­ra­ło ty­po­wych oznak obec­no­ści ol­brzy­ma, po­ziom ha­ła­su wska­zy­wał, że Earl musi być nie­da­le­ko. Naj­wy­żej w pro­mie­niu kilku mil.

 

***

 

Po od­wie­dze­niu kilku nie­zwy­kle mu­zy­kal­nych i opusz­czo­nych miast, Niedź­wiedź do­tarł do celu swo­jej po­dró­ży. Nigdy jesz­cze nie wi­dział cze­goś po­rów­ny­wal­ne­go z tym, co wła­śnie dzia­ło się przed jego ocza­mi, ale bo­ha­ter­ski zmysł pod­po­wia­dał mu, że tego wła­śnie szu­kał. Cho­dzi­ło oczy­wi­ście o grupę kon­cer­tu­ją­cych ol­brzy­mów, po zęby uzbro­jo­nych w naj­strasz­liw­sze in­stru­men­ty mu­zycz­ne, jakie wi­dział świat. Ol­brzym, który śpie­wał, przy­gry­wał sobie na tam­bu­ry­nie, który wiel­ko­ścią – i gło­śno­ścią – do­rów­ny­wał ha­al­wa­na­landz­kim ko­tłom wo­jen­nym. Ha­al­wa­na­landz­kie kotły wo­jen­ne były na­praw­dę duże. I gło­śne. W więk­szo­ści krain uzna­wa­no je za broń ma­so­we­go ra­że­nia i su­ro­wo za­ka­zy­wa­no ich po­sia­da­nia, nie mó­wiąc nawet o uży­wa­niu.

In­stru­men­tów po­zo­sta­łych dwóch ol­brzy­mów Niedź­wiedź nie po­tra­fił skla­sy­fi­ko­wać. Był jed­nak pe­wien, że dźwię­ki, które się z nich wy­do­by­wa­ły, nigdy nie po­win­ny uj­rzeć świa­tła dzien­ne­go, czy co tam dźwię­ki oglą­da­ją.

Ze­spół znę­ca­ją­cych się nad świa­tem ol­brzy­mów ota­cza­ła gro­mad­ka me­lo­ma­nów-en­tu­zja­stów nie­ludz­kich tor­tur, trzę­są­cych się w bli­żej nie­okre­ślo­ny spo­sób. Praw­do­po­dob­nie miało to być pod­ska­ki­wa­nie w rytm mu­zy­ki. Pro­blem tkwił w tym, że nawet gdyby pu­sto­szą­ce oko­li­cę dźwię­ki na­zwać mu­zy­ką, nie miały one rytmu. W ogóle. Żad­ne­go. Me­lo­ma­nom-en­tu­zja­stom nie­ludz­kich tor­tur to jed­nak naj­wy­raź­niej w ni­czym nie prze­szka­dza­ło.

„Mło­dzież” – stwier­dził Niedź­wiedź z lekką obawą. Nigdy nie był dobry w ob­co­wa­niu z mło­dzie­żą. Wpraw­dzie, tech­nicz­nie spra­wę uj­mu­jąc, sam się do niej za­li­czał, ale na­le­żał do tej czę­ści, która cho­dzi na wszyst­kie moż­li­we koła na­uko­we i uczy się ję­zy­ków ob­cych, za­miast po­pa­lać po­ta­jem­nie pa­pie­ro­sy i wy­my­kać się wie­czo­ra­mi z domu. Ta część mło­dzie­ży nigdy tak na­praw­dę nie była mło­dzie­żą.

Całą tę bandę ota­cza­ło coś, co na pierw­szy rzut oka wy­glą­da­ło jak ob­lę­że­nie. Miało ba­li­sty, ka­ta­pul­ty, zde­chłe krowy do ostrze­li­wa­nia nimi wro­gów i w ogóle wszyst­ko. Bra­ko­wa­ło tylko mia­sta w środ­ku. Dosyć spo­re­go zresz­tą, są­dząc po roz­mia­rach ob­lę­że­nia.

 

***

 

Ka­pi­tan On-Nas-Po­za­bi­ja! Pratt stał przed ol­brzy­mią ma­kie­tą pola bitwy i opra­co­wy­wał plan tak­tycz­ny. Uwiel­biał plany tak­tycz­ne. W jego wy­ko­na­niu były to praw­dzi­we maj­stersz­ty­ki. Naj­bar­dziej jed­nak za­ska­ku­ją­ce w nich było to, że dzia­ła­ły. Za­wsze. Inni do­wód­cy po bi­twie po pro­stu stwier­dza­li, że wy­szło mniej wię­cej tak, jak za­kła­da­li. Nawet jeśli wy­szło zu­peł­nie ina­czej. Wszel­kie od­chy­le­nia od prze­wi­dy­wa­ne­go wy­ni­ku zrzu­ca­no na wa­run­ki po­go­do­we, magię, bogów albo żyły wodne, ewen­tu­al­nie „tego prze­klę­te­go Prat­ta”.

Ka­pi­tan wła­śnie pla­no­wał ma­newr oskrzy­dla­ją­cy 74B, gdy roz­le­gło się pu­ka­nie.

– Wejdź­cie, Hicks – rzu­cił nie­chęt­nie. Sier­żant Hicks był je­dy­nym czło­wie­kiem, który po­tra­fił pukać do na­mio­tu.

– Ten młody czło­wiek chciał­by z panem roz­ma­wiać, ka­pi­ta­nie. – Sier­żant Hicks we­pchnął do na­mio­tu Niedź­wie­dzia i ulot­nił się czym prę­dzej.

– No więc… – za­czął nie­pew­nie młody czło­wiek. – Na­zy­wam się Niedź­wiedź McKay i przy­cho­dzę w spra­wie ol­brzy­mów.

– Ja­kich ol­brzy­mów? – On-Nas-Po­za­bi­ja! Pratt był au­ten­tycz­nie zdu­mio­ny.

– Tych co sie­dzą na ze­wnątrz i… eee… grają… – Niedź­wiedź czuł, że za­czy­na tra­cić grunt pod no­ga­mi. – Mu­siał ich pan za­uwa­żyć…

– Zna­czy, na­szych wro­gów?

– Tak, chyba tak…

– I co z nimi?

– My­śla­łem, że mógł­bym z nimi może po­roz­ma­wiać?

– Po­roz­ma­wiać? Zna­czy co? – Ka­pi­tan zda­wał się na­praw­dę nie ro­zu­mieć, o co Niedź­wie­dzio­wi cho­dzi.

– Tego… po­per­trak­to­wać? – Grunt już cał­ko­wi­cie usu­nął się spod nóg Niedź­wie­dzia i za­czął wy­czy­niać ja­kieś dzi­wacz­ne wy­gi­ba­sy.

– Zna­czy tak bez ka­ta­pult?

– No… ra­czej tak.

– I ba­list?

– Zde­cy­do­wa­nie.

– Wi­dzisz synu – za­czął ka­pi­tan Pratt, kła­dąc rękę na ra­mie­niu Niedź­wie­dzia. – To tak nie dzia­ła. Zu­peł­nie. Nie pa­cy­fi­ku­je się grupy roz­ra­bia­ją­cych ol­brzy­mów za po­mo­cą roz­mo­wy. To tak, jak byś chciał za­trzy­mać go­ły­mi rę­ka­mi la­wi­nę. W naj­lep­szym razie od­gry­zą ci głowę.

– La­wi­na od­gry­zie mi głowę? – Niedź­wiedź już zu­peł­nie się po­gu­bił.

– Ol­brzy­my, chłop­cze, ol­brzy­my. A po­tra­fią robić lu­dziom też gor­sze rze­czy. Mo­żesz mi wie­rzyć. – Ka­pi­tan od­pro­wa­dził Niedź­wie­dzia do wyj­ścia tak, jak urzęd­ni­cy od­pro­wa­dza­ją do drzwi pe­ten­tów, za­pew­nia­jąc przy tym, że nic się nie da zro­bić, ale oni ze swej stro­ny do­ło­żą wszel­kich sta­rań.

„Phi” – po­my­ślał On-Nas-Po­za­bi­ja! Pratt. – „Po­per­trak­to­wać. Bez ba­list i ka­ta­pult. Dobre sobie.”

 

***

 

Ol­brzy­my wła­śnie skoń­czy­ły grać pio­sen­kę „Słod­ki dom Ha­awa­na­land”. To zna­czy Earl wła­śnie skoń­czył, bo Ymgröth skoń­czył już dobrą chwi­lę temu, a Øska­ro­wi bra­ko­wa­ło jesz­cze kilku tak­tów. Pu­blicz­no­ści to jed­nak nie prze­szka­dza­ło i już za­czy­na­ły się owa­cje. Przez tłum fanów przedarł się jakiś czło­wie­czek ubra­ny w skóry.

– Hej! Który z was to Earl? – krzy­czał.

– Ja – od­po­wie­dział Earl. – Je­steś na­szym fanem?

– Nie do końca. Je­stem Niedź­wiedź. Niedź­wiedź McKay. Przyj­mij­my, że chcę ura­to­wać ci życie. Mu­sisz wra­cać do domu.

– Co? Niby dla­cze­go?

– Wi­dzisz tych ludzi? – Niedź­wiedź mach­nął ręką, wska­zu­jąc le­gio­ny ka­pi­ta­na Prat­ta szy­ku­ją­ce się do bitwy. – Jak my­ślisz, co oni tu robią?

– Za­bez­pie­cza­ją nasz kon­cert?

„Chyba przed roz­prze­strze­nia­niem się” – po­my­ślał Niedź­wiedź, ale po­wie­dział tylko:

– Po­wie­dział­bym, że bar­dzo im za­le­ży, żeby wasza mu­zy­ka prze­szła do hi­sto­rii. I to jak naj­szyb­ciej.

– Prze­szła do hi­sto­rii, to zna­czy… ? – za­py­tał Ymgröth, który po­wo­li do­my­ślał się oko­licz­no­ści ich po­ten­cjal­ne­go przej­ścia do hi­sto­rii.

– Wła­śnie tak.

– Oj.

– I do­brze – wtrą­cił się Earl. – Je­ste­śmy go­to­wi umrzeć za naszą mu­zy­kę.

– Eee… Earl… – Øskar i Ymgröth naj­wy­raź­niej nie byli zbyt prze­ko­na­ni do idei umie­ra­nia. Ani za mu­zy­kę, ani za co­kol­wiek in­ne­go. – Może to jesz­cze prze­dys­ku­tu­je­my?

 

***

 

– Jak to znik­nę­li?! – Ryk ka­pi­ta­na Prat­ta nie­jed­ną armię zmu­sił­by do zor­ga­ni­zo­wa­ne­go od­wro­tu na z góry upa­trzo­ne po­zy­cje, po­wszech­nie na­zy­wa­ne­go pa­nicz­ną uciecz­ką. Jed­nak sier­żant Hicks nawet nie drgnął.

– Mel­du­ję, że nie wiem, panie ka­pi­ta­nie. – Sier­żant Hicks oczy­wi­ście wie­dział. Wi­dział, jak dwa ol­brzy­my wy­my­ka­ły się chył­kiem – na tyle, na ile to moż­li­we, gdy ma się dwa­dzie­ścia stóp wzro­stu i w do­dat­ku nie­sie się nie­przy­tom­ne­go ko­le­gę. Ale sier­żant Hicks był sier­żan­tem nie od dziś i do­sko­na­le wie­dział, co robić, żeby na­stęp­ne­go ranka obu­dzić się tym samym sier­żan­tem, któ­rym się było po­przed­nie­go dnia. I to bez do­dat­ków w ro­dza­ju armii pa­ła­ją­cych żądzą ze­msty ol­brzy­mów. – Ale myślę, panie ka­pi­ta­nie, że to naj­bar­dziej spek­ta­ku­lar­ne ze wszyst­kich pań­skich zwy­cięstw.

– …? – nie zro­zu­miał On-Nas-Po­za­bi­ja! Pratt.

– Wie pan… Wy­grał pan bitwę jesz­cze zanim się za­czę­ła. Tamci wi­docz­nie tak się pana wy­stra­szy­li, że aż znik­nę­li. Je­stem pe­wien, że ta wik­to­ria za­pi­sze się tłu­stym dru­kiem w pod­ręcz­ni­kach do hi­sto­rii.

– Ale czy to nie było po­ko­jo­we roz­wią­za­nie? – On-Nas-Po­za­bi­ja! Pratt na­le­żał do ludzi, któ­rzy wolą wy­sa­dzić drzwi w po­wie­trze za­miast spraw­dzić, czy są być może otwar­te. Zwłasz­cza jeśli może to wy­wo­łać kon­flikt zbroj­ny. Nigdy nie uzna­wał roz­wią­zań po­ko­jo­wych za dobry po­mysł. Twier­dził, że tylko tchó­rze roz­strzy­ga­ją kon­flik­ty bez morza prze­la­nej krwi, nie­zli­czo­nych ofiar w lu­dziach i tym po­dob­nych spraw. A tchó­rzy nie­na­wi­dził pra­wie tak bar­dzo jak roz­wią­zań po­ko­jo­wych.

– Ależ skąd – za­pew­nił gor­li­wie sier­żant Hicks. – Można po­wie­dzieć, że po­tę­ga na­szej armii zła­ma­ła ich mo­ra­le. Sły­szał pan kie­dy­kol­wiek, żeby łamać mo­ra­le prze­ciw­ni­ka w po­ko­jo­wy spo­sób?

– No… nie – od­po­wie­dział ka­pi­tan Pratt z pew­nym wa­ha­niem, ale już po chwi­li roz­pro­mie­nił się. – Tak, to była na­praw­dę pięk­na bitwa.

Sier­żant Hicks ode­tchnął w my­ślach z ulgą.

 

***

 

– Ojo­joj – jęk­nął Earl, chwy­ta­jąc się za głowę. – Co się stało?

– Nie pa­mię­tasz? – za­py­tał Ymgröth.

– Nie.

– Chcia­łeś umie­rać za mu­zy­kę.

– I co? Udało się?

– No, nie do końca… Zna­czy, ogłu­szy­li­śmy cię i wy­nie­śli­śmy się stam­tąd.

– Słu­chaj­cie – wtrą­cił się Øskar. – Nie chcę na­rze­kać, ale co my teraz zro­bi­my?

– Po­słu­cha­cie mnie – po­wie­dział sta­now­czo Niedź­wiedź, który do tej pory był igno­ro­wa­ny i wcale mu się to nie po­do­ba­ło. Twa­rze wszyst­kich trzech ol­brzy­mów zwró­ci­ły się w jego stro­nę. Niedź­wiedź od­chrząk­nął i kon­ty­nu­ował:

– Przede wszyst­kim, Earl musi zająć się trzy­ma­niem nie­bo­skło­nu. Mo­żesz śpie­wać rów­no­cze­śnie. Nikt prze­cież nie bę­dzie pró­bo­wał zabić czło­wie­ka… ol­brzy­ma, który na swo­ich bar­kach pod­trzy­mu­je całe skle­pie­nie nie­bie­skie. Poza tym, po­my­śl­cie o fa­nach, mó­wią­cych mię­dzy sobą: „Idziesz na kon­cert Earla? To ten co trzy­ma nie­bo­skłon. Nie­zły musi być z niego gość.” – Niedź­wiedź nie znał ni­ko­go, kto byłby na tyle zło­śli­wy, żeby po­le­cać zna­jo­mym takie przy­go­dy, ale dał się po­nieść fan­ta­zji.

 

***

 

Po­wszech­nie wia­do­mo, że naj­lep­szą sce­no­gra­fią na za­koń­cze­nie opo­wie­ści jest od­wró­co­na ple­ca­mi syl­wet­ka bo­ha­te­ra na tle ma­low­ni­cze­go za­cho­du słoń­ca. Dla­te­go też Niedź­wiedź od­cho­dził w stro­nę ma­low­ni­czo za­cho­dzą­ce­go słoń­ca, po­gwiz­du­jąc we­so­ło. Do­stał od Atla­sa cały worek zło­tych ja­błek. No i zo­sta­ła mu jesz­cze tylko jedna praca – schwy­ta­nie pie­kiel­ne­go psa, który ma zde­cy­do­wa­nie za dużo głów.

„Bułka z ma­słem” – po­wie­dział sobie w duchu.

 

EPI­LOG:

Ze­spół Ol­brzy­my zmie­nił nazwę na Ol­brzy­my Co Trzy­ma­ją Niebo i zdo­był świa­to­wą sławę, jako je­dy­ny ze­spół, w któ­rym w roli per­ku­si­sty wy­stę­pu­je la­wi­na ka­mien­na.

Wpraw­dzie Ymgröth po roku od­szedł z ze­spo­łu z po­wo­dów ar­ty­stycz­nych – nie wia­do­mo, o co cho­dzi­ło, mam­ro­tał coś o praw­dzi­wym ka­mie­niu i to­cze­niu się – ale to już zu­peł­nie inna hi­sto­ria.

Koniec

Komentarze

Je­stem fanem cięz­kich brzmień. Oczy­wi­ście nie za­my­kam sieę w jed­nym ga­tun­ku my­zycz­nym, nie­mniej lubię metal, z któ­rym wiąże mnie kil­ku­na­sto­let­ni ro­mans. Iron Ma­iden, który po­słu­żył Ci za do­sko­na­ły obiekt do na­śmie­wa­nia się,  robi mu­zy­kę bar­dzo ła­god­ną w ze­stwie­niu z ka­pe­la­mi, które lubię. Nie­mniej przed­sta­wi­łeś Au­to­rze ty­po­we po­strze­ga­nie me­ta­lu przez więk­szość spo­łe­czeń­stwa, które nie ro­zu­mie i nie czuje tego ga­tun­ku. Uczy­ni­łeś to jed­nak w spo­sób tak dow­cip­ny, że nie można mieć Ci tego za złe. Ja - stary fan wy­śmia­nej przez Cie­bie mu­zy­ki i jej po­pkul­tu­ro­wej otocz­ki - rża­łem jak dziki koń czy­ta­jąc Twoje opo­wia­da­nie. To, że opar­łeś się na prze­ja­skra­wio­nych ste­reo­ty­pach nie umniej­sza war­to­ści tek­stu. Opo­wia­da­nie jest fajne, na­pi­sa­ne z jajem, ki­pią­ce od iro­nii. Po­stać ka­pi­ta­na Prat­ta na­kre­ślo­na bez­błęd­nie. Wpro­wa­dze­nie trąby je­ry­choń­skiej jako in­stru­men­tu uży­te­go do two­rze­nia ka­ko­fo­nii - mi­strzo­stwo. Tylko ty­tu­ło­wy bo­ha­ter jakiś bez jajec i wy­ra­zu.

Twoje opo­wia­da­nie umi­li­ło mi dziś czter­dzie­sto­mi­nu­to­we sta­nie w ko­lej­ce. Lu­dzie dziw­nie pa­trzy­li, kiedy śmia­łem sie co chwi­lę wpa­trzo­ny w te­le­fon.

Po­zdra­wiam.

Sorry, taki mamy kli­mat.

Cie­szę się, że Ci się po­do­ba­ło, Se­th­ra­elu. Za­pew­niam, że rów­nież je­stem fanem cięż­kich brzmień --- Iron Ma­iden to moja ulu­bio­na ka­pe­la ;)

Po­czą­tek bar­dzo mnie za­in­te­re­so­wał i wska­zy­wał, że masz ogrom­ne po­czu­cie hu­mo­ru, ale potem?... Uwa­żam, że prze­ga­da­ne. I to mocno.

Gdy­bym miała wąsy, to bym była dziad­kiem, a tak je­stem sy­gna­tur­ką!

Heh, obłęd­ne! Zwłasz­cza na­wią­za­nie do ze­spo­łów. Supe się czy­ta­ło.

Po­zdra­wiam i cze­kam na ko­lej­ne!

Fajne. :) Dobry po­mysł przed­sta­wio­ny z dużym po­czu­ciem hu­mo­ru.

W ra­mach tzw. kon­struk­tyw­nej kry­ty­ki cze­pię się małej nie­kon­se­kwen­cji w cha­rak­te­ry­za­cji. Oskar naj­pierw wy­my­śla bez­sen­sow­ną ;) nazwę ze­spo­łu, a potem "nie po­tra­fi pojąć ście­żek, ja­ki­mi błą­dzą myśli Ym­gro­tha". Prze­cież jego myśli też gdzieś po­błą­dzi­ły. Ale jest to dro­biazg, bo chyba głów­nym celem opo­wia­da­nia nie było  wy­kre­owa­nie po­sta­ci, a ra­czej za­baw­nej sy­tu­acji.

Po­mi­mo tego, za­rów­no ol­brzy­my, jak i ka­pi­tan są moim zda­niem... ka­pi­tal­ne (zwłasz­cza ka­pi­tan). Niedź­wiedź nie jest w po­dob­ny spo­sób prze­ry­so­wa­ny, dla­te­go może się wy­da­wać be wy­ra­zu (ale jaki heros tak na­praw­dę ma wyraz? Oni wszy­scy są pie­kiel­nie do­sko­na­li), mimo to nie mia­łam pro­ble­mu ze zro­zu­mie­niem jego mo­ty­wa­cji. A! I przy oka­zji, on mi się z kimś ko­ja­rzy, ale nie wiem z kim. Naj­bli­żej jest Bear McCre­ary (uwiel­biam go­ścia), ale chyba cho­dzi­ło o kogoś in­ne­go...

Fa­bu­lar­nie być może zbyt szyb­ko za­koń­czy­ła się kon­fron­ta­cja Niedź­wie­dzia z Ear­lem, która być może do­da­ła­by nieco cha­rak­te­ru bo­ha­te­ro­wi ty­tu­ło­we­mu, więc może to drugi ele­ment do cze­piac­twa. Ale to tro­chę cze­pia­nie się na siłę.

Tyle, jeśli cho­dzi o uwagi. Poza tym za­ba­wa przed­nia, wcią­ga jak po­win­no, do­pra­co­wa­ne. Myślę, że umknę­ło mi ze sto pięć­dzie­siąt od­nie­sień do po­pkul­tu­ry, ale nie szko­dzi, bo to co za­ła­pa­łam to i tak dość. ;)

rze­czy­wi­stość jest dla ludzi, któ­rzy nie radzą sobie z fan­ta­sty­ką

Go­ra­nie, szko­da że ja nic nie wiem o cięż­kim brzmie­niu me­ta­lu. Twój styl jak po­przed­nio ce­chu­je pewna ele­gan­cja i lek­kość.Jed­nak do mnie do­tar­ło może trzy­dzie­ści pro­cent tego, co po­win­no. Je­stem jak słoń ła­sko­ta­ny piór­kiem. Nic

mą­dre­go Ci nie na­pi­szę. Po­zdra­wiam.

Bar­dzo za­baw­ne. Bar­dzo mi się po­do­ba­ło. Bar­dzo Iron Ma­iden :).

A ja po­chwa­lę za wi­docz­ny pro­gress. W opo­wia­da­niu "Złoto dla ni­zioł­ków" zbyt wiele było tych "za­baw­nych do­po­wie­dzeń" i nie były one wy­so­kich lotów. Tym razem, zu­peł­nie inna bajka! Nadal jest ich dużo, ale ich ja­kość o nie­bo­skłon lep­sza! Czyta się z praw­dzi­wą przy­jem­no­ścią. Życzę miej­sca na po­dium w kon­kur­sie :)

 

Świet­ne.Trzy­mam kciu­ki, bo z gi­gan­tycz­nych opo­wia­dań po­do­ba­ło mi się naj­bar­dziej.

”Kto się myli w win­dzie, myli się na wielu po­zio­mach (SPCh)

Wy­pa­da­ło­by w końcu po­dzię­ko­wać za ko­men­ta­rze. Zatem ni­niej­szym dzię­ku­ję.

Star­ga­te­Fa­nie, po­zwo­lisz, że od­nio­sę się rów­nież do Two­je­go ko­men­ta­rza z wątku kon­kur­so­we­go. Mia­no­wi­cie, cień po­śpie­chu jest za­pew­ne wy­ni­kiem... po­śpie­chu --- tekst fak­tycz­nie skoń­czy­łem z dniem za­koń­cze­nia kon­kur­su i do ostat­nich chwil go szli­fo­wa­łem

t.leno, frag­men­ty sku­pia­ją­ce się na po­głę­bie­niu po­sta­ci Niedź­wie­dzia wy­pa­dły nie­ste­ty blado i mu­sia­ły zo­stać usu­nię­te dla dobra tek­stu ;)

Ry­szar­dzie, cie­szę się, że przy­naj­mniej mój styl Cię prze­ko­nał ;)

Pro­kris, cie­szę się nie­zmier­nie, że robię do­strze­gal­ne po­stę­py ;)

ma­jat­ma­jai, osze (idź­cie, dziew­czy­ny z tymi pseu­do­ni­ma­mi --- od­mie­nić nie spo­sób ;)) i Ale­xFa­gus po pro­stu dzię­ku­ję ;)

Dobry tekst. Opis mu­zy­kal­ne­go mia­sta – fan­ta­stycz­ny. :-)

Bab­ska lo­gi­ka rzą­dzi!

Ow­szem, opo­wia­da­nie za­baw­ne, ale jak na mój gust, ob­ja­wił się nad­miar żar­tów, skut­kiem czego po­stać ty­tu­ło­we­go Niedź­wie­dzia uto­nę­ła w po­wo­dzi nieco bła­zeń­skie­go hu­mo­ru.

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

Fajne :)

Przy­no­szę ra­dość :)

Miś uważa , że to wspa­nia­łe opo­wia­da­nie. W końcu Niedź­wiedź za­grał w nim naj­pierw­sze skrzyp­ce. smiley

Nowa Fantastyka