
Pamiętam, że Saszka uważnie obejrzał klamry od pasów. Znalazłem je w tym przeklętym bunkrze, zaraz przy wejściu. No i pistolet.
Saszeńka parabelkę na bok odłożył, ale aż mlasnął z uciechy, jak ją zobaczył. W dobrym stanie przetrwała, leciutko przerdzewiała, a okładziny kolby miała nietypowe – drewniane. No i ten grawerunek na zamku…
Od razu było widać, że pistolet specjalnie podszykowany, dla jakiegoś wyższego oficera. Może prezent albo nagroda za zasługi?
Germańcy do takich rzeczy mają sentyment, pielęgnują pamięć o rycerskich żołnierzach Wehrmachtu – i za specjalne wyroby sporo płacą.
– Niemieckie – zawyrokował Saszeńka. – Trochę się odczyści, odpucuje – i powędrują w świat. Za takie drobiazgi dużo nie zapłacą, ale zawsze parę tysiączków dodatkowych rubelków nam się przyda.
U nas, na Białej Rusi, pieniądz słabo stoi. Cóż począć, może kiedyś kurs się podniesie. Niby wiele za zwykłe rupiecie nie weźmiesz, ale, jeżeli dużo ich masz, sporo banknotów uzbierasz.
Jasne, że od razu było widać, ze klamra hitlerowska. Ten ich orzeł, napis „Gott mit uns” – wiadomo, nazistowska. Na pierwszy rzut oka poznasz. Ale Saszka naprawdę interesował się militariami – i nie tylko tym. Dużo czytał i wiele wiedział. Niby wszyscy dawno już poznaliśmy, co ile jest warte, ale to Saszeńka wszystko oceniał i kwalifikował.
Dużo umiał – uczył nas, jak złote i srebrne korony z zębów wyciągać, a potem w sztabkę przetopić. Specjalne szczypce do wyrywania załatwił. Rodzaje punc jubilerskich na sygnetach i pierścieniach na pamięć znał. I od razu odpowiednią cenę dobierał. Sasza kierował nami. Szef, lider – nigdy do niego tak nie mówiliśmy, ale we wszystkim słuchaliśmy – bo właśnie on wymyślił i rozwinął nasz biznes. Szybko zrobił z niego całkiem poważny interes.
Nigdy się nie mylił. Nabój do mosina od pocisku do mausera rozróżniał z zamkniętymi oczyma, dotykiem palców. Z bagnetami też tak samo było. O doprowadzeniu takich wojennych śmieci do stanu nowości też sporo się nauczył.
Właśnie Sasza wpadł na pomysł, żeby stare hełmy, bagnety, ładownice, znaki rozpoznawcze, taśmy amunicyjne i co tam nam wpadło w ręce sprzedawać turystom. Po renowacji, jak to określał.
Wtedy interes naprawdę ruszył… A Sasza go rozkręcał. Mieliśmy zaiste bogate źródło pozyskiwania zdobyczy. Istne Klondike – umocnienia blokujące wyjścia z bagien poleskich. Fortyfikacje polskie, niemieckie, sowieckie… Cmentarze wojenne i zapomniane, pojedyncze mogiły… Najpierw Lachy umocnienia budowały, potem przyszli czerwoni i też swoje schrony wznieśli, a na końcu Niemcy uzupełnili panzerwerkami.
Powiem tak: u nas, na Białej Rusi, żyje się spokojnie. Cicho, bez nerwów, a starsi ludzie mówią, ze po bożemu. Czasami patrzę w swój laptop i czytam, ze u nas zacofanie. Ciemnota – i niczego nie można kupić, tylko zapałki, naftę i sól. Bzdura. Kupić możesz wszystko – tak jak ja nabyłem komputery, samochody, dom piękny wybudowałem – tylko musisz mieć pieniądze. Tak dużo, że jak je za rubaszkę włożysz, pomyślą, ze w ciąży jesteś. Najlepiej mieć walutę zachodnią. Dolary, euro… I rosyjskie ruble. Polskie złotówki przy wymianie też wysoko stoją. Wiadomo, w banku oszukują, prowizję sobie liczą, opłaty, ale – wyjdziesz na swoje.
A turystów niemało… Dużo Lachów przyjeżdża, poleskie błota i bagna odwiedzają, śladów przeszłości szukają. Łasi są na pamiątki. No i portfele mają zasobne, nie powiem.
Na poważnie zaczęło się tak. Trzech nas druhów było – ja, czyli Grisza, Sasza i Stiepan. Nazwiska nieistotne, po co komu je znać? Nazwa naszej wioski też nieważna – niech ludzie żyją sobie spokojnie… Saszka któregoś wieczoru, kiedyśmy w trójkę siedzieli przed artelowym sklepem, zebrał wszystko do kupy.
Powiedział wtedy tak:
– Sokoliki wy moje, my na tych wojennych pamiątkach zrobimy majątek… Uczciwie, jak Bóg przykazał.
Oczy mu błysnęły.
– Jest towar, są kupcy – ciągnął. – Trzeba tylko się postarać, żeby poważne produkty znaleźć, a nie jakieś barachło. Fatyga niewielka, zysk pewny.
Na początku sprzedawaliśmy stary asortyment: łuski, porzucone naboje, hełmy, saperki, manierki… Bagnet znaleźliśmy – radość nieopisana. Karabin w dobrym stanie – święto wielkie! Wydawało się nam, że sporo zarabiamy, ale jeszcze nie wiedzieliśmy, gdzie kryje się prawdziwe Eldorado. Towar jednak schodził. I stali kupcy nas już odwiedzali.
Sytuacja się zmieniła, kiedy Stiepan w zapuszczonym tradytorze artyleryjskim znalazł dwa kościotrupy. Chłopak z niego był niewysoki, szczupły, w podziemnych chodnikach bobrować lubił. Weszliśmy za Stiopą, patrzymy: kości gładziutkie, czaszki wypolerowane, jakby ktoś – albo coś – kiedyś tam dokładnie całą resztę ciała wyjadł, a potem pozostałości wylizał…
Zbytnio na szczątki nie zwracaliśmy uwagi, bo w świetle latarki zobaczyliśmy, co jeszcze z truposzy zostało: dwie złote papierośnice, srebrna zapalniczka, zegarek, też złoty, pióro wieczne, medaliki, znaczki rozpoznawcze… No i portfel, a w nim legitymacja, listy, zdjęcia, papiery. Medaliki piękne, pańskie, na czaszkach hełmy z orłami.
Jeden z kościotrupów w dłoni pistolet ściskał. Po co, na kogo – już nie wiadomo.
Saszy oczy się zaświeciły.
– Vis – powiada. – Dobra broń, rzadka, korozji zbytnio nie uległa. Prawie rarytas kolekcjonerski.
Na dziurę w ścianie tunelu w ogóle nie zwróciliśmy uwagi. A powinna nas zdziwić… W betonie, kilkadziesiąt metrów pod ziemią, wyłom na chłopa wielki.
Stiopka skwitował, że widocznie cement w tym miejscu źle położono, nie związał się, a potem Lachom czasu zabrakło, żeby budowlaną fuszerkę naprawić.
Przed kim oni się w tym chodniku bronili albo uciekali – też się nie zastanowiliśmy… Zebraliśmy wszystko – i na górę. Sasza popatrzył, głową kiwnął – i mówi:
– Głupcami się okazaliśmy, ale – ten okres właśnie zakończyliśmy. Na tym dopiero zarobimy, zobaczycie. – Palcem w portfel pękaty postukał. – Od dzisiaj takich rzeczy szukamy. Giwera stara w ręce wpadnie – odrestaurujemy, opylimy. Ale te graty… – wziął w rękę legitymację ze skórzanego pularesu z herbowym znakiem – to dopiero jest coś!
Przyjechali stali odbiorcy – dorobiliśmy się już takich. A Sasza zza pazuchy dobrze zachowaną legitymację polskiego krzyża, Virtuti Militari, za wojnę z bolszewią w dwudziestym roku wyciąga – i mówi:
– Popatrz tylko, bratku! Cymes! Rzadko spotykane! – Dokument pod nos zbieraczowi podtyka. – A stan – idealny.
Saszka, jak wspomniałem, sporo czytał. Język polski opanowywał. Gadanie Lachów do zrozumienia nietrudne, do nauczenia też.
Zbieracz – tak ich nazywaliśmy, ale wiedzieliśmy, ze później nasze łupy u siebie ze sporym zyskiem sprzedają – oczy tylko zmrużył i pyta:
– Ile chcecie?
– Sto dolarów – Saszka odpowiada – tylko za ten dokumencik o orderze. Nie pożałujesz: ty i tak z trzykrotnym przebiciem go sprzedasz. O reszcie po kolei sobie pogadamy.
Pierwszy raz porządnie obłowiliśmy się. Wzięli towar od ręki. Zostawili specyfikacje, co ich najbardziej interesuje.
Zaraz potem Saszka podzielił role, a do mnie powiedział tak:
– Griszka, odpowiadasz za topografię obszaru badawczego. Szukaj nowych miejsc eksploatacji: bunkrów, przede wszystkim mogił i cmentarzy polowych, zapomnianych okopów. Szkice wykonuj, oznaczaj dojścia. Szybko będziemy mieli pól eksploatacyjnych tyle, że na lata starczy…
Saszka fachowe książki archeologiczne studiował. Rozwijał się, a my razem z nim. Poważnie już sprawę traktowaliśmy, bo nielichy pieniądz płynął. Stiepan raz w miesiącu dolę komendantowi miejscowego posterunku odpalał, żeby oko przymykał. Niebawem szefowi sił bezpieczeństwa w obłasti też podarek regularnie dostarczaliśmy – ale nie żałowaliśmy. Spokój pracy się liczył.
Zapytacie, czemu Sasza taką wagę do cmentarzy polowych przywiązywał? Pomyśleć trochę trzeba: swoi poległych kolegów nie łupią. Połowę nieśmiertelnika tylko się bierze, drugą część między zęby wsadza, albo w brzuch, jeżeli rozpruty. Ze wszystkim zabitego na polu chwały grzebią – z pasem, butami, sygnetem, medalikiem, zapalniczką, papierośnicą, zębami złotymi w szczęce, odznaczeniami. Z całym kolekcjonerskim i jubilerskim bogactwem, teraz dużo wartym.
Otrzymałem ważną funkcję – wyszukiwacza, jak Saszka określał. Starałem się. I jak na początku napisałem: znalazłem ten bunkier – z dwoma kościotrupami Niemiaszków przy wejściu.
Ucieszyłem się. Nowy obiekt, co najmniej dwukondygnacyjny, a na górze sterczą trzy kopuły pancerne. No i zaraz dobre znaleziska, całkiem bez wysiłku, za frajer.
Znowu nie zwróciłem uwagi, że te szkieleciska takie wypucowane jakby… Wyssane. No i lśniące, jakby ktoś ciągle je lizał. I na to, że Niemcy na zewnątrz chcieli się wydostać. Fryce uciekały, a bunkier przecież bezpieczeństwo zapewnia.
O jednej sprawie zapomniałem powiedzieć – gdzie ten wielki schron się znajdował. W przejściu wiodącym przez Mroczne Trzęsawisko. Czarne Topielisko, Ciemne Grzęzawisko, Topiel – różnie je nazywają.
Rozlegle bagno, kilometrami się ciągnie, a ludzie twierdzą, że bezdenne jest. Starsi powiadają, że gdzieś głęboko istota z samego początku istnienia świata spoczywa. Jeszcze ciągle soki wydziela, rozkłada się, dlatego oparzelisko nigdy, nawet w najbardziej upalne lato, nie kurczy się. Upał tylko proces gnilny przyspiesza, tak mój dziadek opowiadał.
Niby Mrocznego Trzęsawiska nijak nie przejdziesz. Źle nogi postawisz – w okamgnieniu wciągnie. Muł ci gardło zatka, potem nos – i koniec. Szczęście, jeśli modlitwę zdążysz odmówić. Ale miejscami przesmyki wyższego gruntu można znaleźć. Wąskie, szersze, niektóre nawet jakby wyspy tworzą – nawet wozem przejedziesz. Czołgiem od biedy też.
Dziadek twierdził, ze na samym dole żebra tego stwora tkwią. Jednego, kilku… Nie wiadomo. Rzucał się, chciał się wydostać z uwięzi – i twardymi częściami cielska ziemię do góry wypchnął.
Myślałem sobie, słuchając starych ludzi, że bajdy snują. Uśmieszek pobłażania kryłem. Teraz taki pewny, że klechdę dawną przedstawiali, już nie jestem…
Takie miejsca właśnie przegradzano umocnieniami, żeby się do końca zabezpieczyć. Saszka zarządził wyprawę rekonesansową.
Nie tylko sami pracowaliśmy, dorobiliśmy się kilkunastu pomagierów, przynoszących proste produkty: bagnety, magazynki, lornetki i pozostałe wojenne śmiecie – ale cenne. My skupialiśmy się na sprawach najważniejszych: renowacji, nowe pola wydobywcze badaliśmy, wyznaczaliśmy, a jak trzeba, eksploatowaliśmy.
Złote korony na zębach, papierośnice, obrączki, sygnety, pierścienie – łakoma rzecz. Lepiej osobiście trupy badać.
Dotarliśmy na miejsce, wchodzimy do środka.
Widać od razu, że odkryłem wydajne źródło dochodów. Nie zauważyłem, ale dalej na ziemi szmajser – znaczy, niemiecki pistolet maszynowy – leżał. W strzelnicy obrony wejścia kulomiot tkwi, a z bocznych ścian dwie lufy wystają.
– Żywy pieniądz! – Stiepan podsumował pierwsze wrażenia, dłonie zatarł. – Broń od ręki pójdzie!
Zaraz potem znaleźliśmy te dziury… Wszystkie na wylot. Małe, średnie, a niektóre na chłopa tęgiego wysokie i szerokie.
I podziemne chodniki, w ziemi ryte, bez obudowy, ale spoiste niczym skała. Nie wiadomo jak utwardzone, wijące się i wiodące w dół. Ciągle w dół, jakby prowadziły do trzewi ziemi. Albo pod Mroczne Trzęsawisko…
Taka myśl od razu mi się nasunęła.
W jeden weszliśmy, bo nie mogliśmy zrozumieć, co napotkaliśmy, ale narastający smród zmusił nas do odwrotu. Fetor, jakby blisko rozkładały się ciała niedawno pochowanej kompani żołnierzy.
***
Coś przypomnę.
Dawno przestaliśmy być amatorami. Dobrze już wiedzieliśmy, jak budowano bunkry i schrony. Widzicie, żelbet jest niezwykle mocnym materiałem konstrukcyjnym. Betonem wysokiej klasy zalewa się grube pręty stalowe, przemyślnie ustawione. Płyty pancerne do środka wkłada… Stropy i ściany w tym bunkrze wzniesiono grubaśne – na dwa – trzy metry z dobrym okładem. Ciężki pocisk ze sto pięćdziesiątki piątki: armata takiego kalibru, znaczy – w ścianę tej grubości uderzy i zrobi tyle szkody, jakby komuś dać porządnego klapsa w tyłek. Nie przebije – kilkunastu trafień trzeba.
A tu dziurska w ścianach – jedne na pięść szerokie, inne – głowę swobodnie wsadzisz, a kilka takich, że cały bez schylania się zmieścisz. No i te korytarze dziwaczne. I ten zapach straszny, oddech tamujący, nieopisanej intensywności…
Chrystusie przenajświętszy, co to jest? Czyżby stare podania prawdę mówiły?
Patrzę na Stiepana, on na mnie, i widzę, że jedna i ta sama myśl przyszła nam do głowy – wycofać się, więcej tu nie wracać. O wszystkim zapomnieć. Paręnaście min przed wejściem ułożyć i tabliczki z odpowiednimi napisami w ziemię wetknąć.
Ale Saszeńka inaczej na sprawę spojrzał…
– Sokoliki wy moje – powiada. – Ja myślę, że Wielkorusy miniładunki nuklearne tutaj wypróbowywały. Miejsce sposobne, od siedzib ludzkich daleko, a mocniejszych ścian ze świecą nie znajdziesz.
Rozumiecie, Wielkorusami w naszej okolicy sąsiadów ze wschodu nazywają.
– Może niżej coś wybudowali, jakiś tajny obiekt – ciągnie, a oczy mu błyszczą. – Pewnie stare materiały chemiczne cuchną. Maski założymy i zbadamy – może wartościowe znaleziska odkryjemy.
Z Saszy zakamieniały racjonalista był, wszystko potrafił naukowo wytłumaczyć. Jeżeli opowieści o Mrocznym Trzęsawisku słyszał, tylko ręką lekceważąco machał.
Kiedy wiedzę zaczął uzupełniać i książkami całą ścianę w domu zastawił, jeszcze bardziej materialistycznie na świat patrzył. Trochę mnie i Stiepana przekonał, a poza tym – wiedzieliśmy, że i tak sam pójdzie. A jeżeli na coś cennego się natknie, tylko jego będzie.
Szkoda mi było tych zysków utracić.
– Dobrze, Saszka. – Głową kiwam, widzę, że Stiepan też. – Przecież nikt nas tutaj żywcem nie zje…
Sam o tym nie wiedząc, prorocze słowa wypowiedziałem.
***
Do bunkra wybraliśmy się dwa dni później. Wzięliśmy lampę górniczą, w latarkach wymieniliśmy baterie, w maskach pochłaniacze. Buty i spodnie odpowiednie wdzieliśmy.
Coś mnie tknęło – może Anioł Stróż szepnął słówko do ucha – i zabrałem emgie. Wiecie, skrót taki od wyrazu „maschinengewehr”, używany przez Niemców. Prima sort broń, szybkostrzelna, lepszej nie znajdziesz. Szykowałem ją, żeby za Odrę przerzucić. Też już wiedzieliśmy, jak sobie z taką sprawą poradzić. Z wielu gruchotów jeden sprawny składałem – cena takiego okazu niebotycznie rosła.
– Stracha masz? – Sasza kpiąco mnie pyta. – A przed czym to, gołąbeczku?
Spokojnie odpowiadam, że przy Mrocznej Topieli okolica bezludna, pożyteczne z przyjemnym połączymy, broń się sprawdzi i przestrzela.
Czegoś bardzo mocno żałuję – jeden tylko odcinek segmentowej taśmy zabrałem, ledwie pięćdziesiąt nabojów. Więcej przydałoby się, oj, więcej… Dobra, już nieważne.
Wchodzimy do środka, Sasza od razu wysoki tunel do penetracji wybrał.
Idziemy – Saszka na czele, ja w środku, Stiepan zamyka szyk.
Schodzimy w dół, chodnik raz zakręca w lewo, potem w prawo, ale łagodnie. Żadnych ostrych załamań pod kątem prostym, tylko się wije. Betonu nad głową i po bokach nie widać, ziemia, ale twarda taka, że nóż nie wchodzi. Ostrze się złamało, kiedy swoją finką mocniej nacisnąłem.
Śmierdzi jak w piekielnym szambie, ale powiew jakiegoś wiaterku twarz muska. Oddychać można swobodnie.
Sasza też przeciąg zauważył, przystanął i mówi:
– System wentylacji nadal działa. – W świetle latarki widzę, że zuchowato uśmiecha się. – Nie jest źle. Zaraz sprawdzimy, co pod tym bunkrem powstało.
Śmiało ruszył dalej.
Parę metrów dalej tunel ostro zaczął iść w dół. Niby do tej pory ciągle schodziliśmy coraz niżej, ale przesmyk w ziemi łagodnie się obniżał. A teraz, nagle, gdzieś tak pod kątem sześćdziesięciu stopni w głąb spadał – może do jakiejś czeluści…
Wtedy dopiero rozpoznałem ten skondensowany smród. Poczułem fetor Mrocznego Trzęsawiska… Nasze bagno zawsze nieprzyjemnie cuchnęło, takim specyficznym odorem. Raz mocniej, innym razem słabiej. Ale, wiadomo, wietrzyk wieje, otwarta przestrzeń – woń się rozchodziła, słabła. No i człowiek od maleńkości się do niej przyzwyczajał. Ale – tutaj zapach ten sam, tylko wielokrotnie silniejszy, płuca zatyka, gardło jak stryczkiem dławi.
Wtedy zobaczyłem tę mackę. Odnogę ciała, wypustkę olbrzymią – do dziś nie wiem. Kończyła ją już rozwarta paszcza z dwoma rzędami stożkowato zakończonych kłów. Podrygując, wyłaziła z głębi tunelu. Tak jakby drapieżna dżdżownica pełzała, tylko że od chłopa rosłego wyższa. Przeklęta, przyśpieszała!
W snopach świateł latarek dobrze ją widziałem. Podniebienie gęby lśniło krwistą czerwienią.
– Uciekać! – Sasza wrzeszczy. – Chryste panie, co to jest?!
Biegniemy z powrotem, ile tchu w płucach, ile sił w nogach. Przewieszone przez ramię emgie po żebrach tłucze, oddech zabiera. Chodnik drgać zaczyna, ziemia na głowy się osypuje.
Tupot, coraz szybszy, za plecami słyszę.
Goni nas, swołocz przeklęta – myślę – zeżreć chce. Niedoczekanie twoje, gadzino.
Odwróciłem się, lufę o ramię Stiepana oparłem, serię puściłem. Wolniej teraz tupie ta macka cholerna – trafiłem!
– Uciekać, chłopaki, uciekać, jeśli wam życie miłe! – Sasza znowu się drze. – Już niedaleko!
I rzeczywiście – owal mdłego światła widzę, wyjście do przedsionka bunkra przez tę dziurę, w którą nieopatrznie wleźliśmy.
Ale już nie tak daleko. Aż mi z radości serce do gardła skoczyło, jak ten widok zobaczyłem.
Wpadamy do pomieszczenia paręnaście kroków od wyjścia, do świata ludzi, natury, oddalonego o ledwie kilkanaście stąpnięć. A tu Stiepan osuwa się na ziemię. Ręce mu drgają, nogi, blady jak kartka papieru. Oczy wybałuszone, nieprzytomne.
Szok – w ułamku sekundy myśl taka mi mignęła – chłopaka dopadł.
Sasza lepiej wyglądał – o ścianę się oparł, dyszy ciężko, pot mu z twarzy się leje, ale dochodzi do siebie. Sam pewnie też podobnie wyglądałem…
Siły zebrałem, wrzeszczę:
– Chłopaki, wychodzimy! Zbierzcie się w kupę!
Za późno… Dwie, trzy minuty za późno.
Macka przeklęta z chodnika się wynurzyła, Saszeńkę w pasie chwyciła, owinęła się wokół ciała – i ciągnie do środka. Krzyczy chłopak, wije się, nogami macha – a ona go za ścianę przesuwa. Druga macka, z innego otworu, znacznie mniejsza, gardło Saszce krępuje, zębiskami do oczu sięga.
Druh wrzeszczy przeraźliwie, bo potwór gałki oczne mu zżera. Przysiągłbym, zę słyszałem wtedy mlaskanie, najwidoczniej frykas wielki stanowiły.
Chryste panie! Zmartwiałem.
Myśl taką miałem, w głębi umysłu się pojawiła: Strzelaj, Grisza, strzelaj! Ale jak? Chłopaka ubiję. Przymierzyłem, ale broń opuściłem – nie miałem szansy mu pomóc… Krzyk ucichł, a Saszka zniknął… Wtedy myślałem, że bezpowrotnie.
Odetchnąłem… Szczerze piszę, bez lukrowania. Sasza przepadł, ale nic nie mogłem zrobić. Nic… Stało się. Mogłem stać tam, gdzie on – mnie by jego los spotkał.
Myślałem, że już koniec wszystkiego. Gdzie tam… W jednej chwili druga ściana pęka, otwór się tworzy. Pomyślcie, półtora metra żelbetu jak plastelina ugięło się pod naciskiem kolejnej macki. Drugiej istoty?
Z dziury wysuwa się coś cieńszego, czarnego, Stiepana za gardło chwyta, dusi – i do ust zachłannie sięga. Biedak, bezwolny niczym kukła, chyba nic z wcześniejszej sytuacji nie widział. Wybudziła go z otępienia, bestia jedna. Stiopka charczy, też rękoma młynkuje.
Drugie ramię z kolejnej dziury wystrzeliło, już go żre żywcem. Błyskawicznie odzież rozerwało, widzę, jak kawały mięsa wyrywa. Stiepanowi krew obficie płynie.
Nie – pomyślałem. – Kurwo przeklęta, jebańcu zasrany, tak łatwo ci nie pójdzie. Jednego druha dostaliście, ale drugiego wam nie dam.
Trochę już odetchnąłem, nieco sił odzyskałem. Z emgie wycelowałem, serię wystrzeliłem. Trafiłem w tego gada, co gardło Stiopce dusił. Gada? Nie wiem, co to było – i już nie chcę wiedzieć. Ale widzę, że się cofa. W cieńszego przymierzyłem, a ta swołocz podziemna już zdążyła Stiepanowi język wyrwać. Policzki łakomie mu obgryza.
Boże, zmiłuj się, za nasze grzechy chyba nas wtedy pokarałeś… Religijny się potem zrobiłem – nie dziwcie się…
Jeszcze jedną serię puściłem. Macka cofnęła się, wolno się rusza, widać, mocno dostała.
Dobiję gada – myślę sobie. – Do waszego piekła wyślę, żebyś zgnił.
Patrzę – taśmy z boku zamka już nie ma. Patronów zabrakło.
Twarz z potu ocieram, myślę, Stiepanowi trzeba pomóc. Ratować.
A druh serdeczny już martwy… Dziura z przodu ciała, wielka, jelit nie widać. Usta szeroko otwarte, a w środku – pusto. Zamiast oczodołów – skrzepy krwi. Jak dziecko rozpłakałem się.
Rankiem śmiało do Mrocznego Trzęsawiska szliśmy, na wielkie zyski licząc, a teraz sam na świecie zostałem. Sam, nie licząc trupa Stiepana – bez języka, oczu i połowy brzucha, z wyjedzoną prawie do szczętu twarzą.
***
Jedną sprawę wyjaśnię. Nie zamierzałem pisać, co z ciałem Stiopki zrobiłem. Nie chciałem o tym wspominać, ale żal ściska duszę, kiedy o nim myślę. Nadal ściska, choć teraz jest inaczej…
Po tym, jak te stwory podziemne porwały Saszę i ubiły Stiepana, uciekłem. Co miałem robić? W pewnej chwili jednak zatrzymałem się, żeby trochę odpocząć. Papierosem się zaciągnąć… Sześć poszło, jednego od drugiego przypalałem. Nieco ochłonąłem – i przemyślałem wszystko.
Trupa Stiopki przy wejściu zostawić – źle. Wcześniej czy później znajdą. Ja bunkier odszukałem, inni też mogą. Ktoś na niego natrafi, władze powiadomi. Śledztwo się zacznie, szperanie, szukanie. Kilkanaście łusek zabezpieczą, na ślady potworów się natkną. Nowe tropy uwagę milicjantów odciągną. Ale, wiecie, jak jest – bliskim druhem Stiopki i Saszy byłem, zaczną pytać: co wiesz, czemu o zniknięciu nie powiadomiłeś, sprawę zataiłeś. Wykpię się, wiadomo, bo prawdę powiem. I powiem, że ja go nie ubiłem – potwory zżarły. Broniłem, z maszynówki strzelałem. Sekcja wszystko potwierdzi. Tunele twierdzenia moje niezbicie wzmocnią.
Tylko, że do interesu wtedy się dobiorą. Skąd takie zarobki masz, zezwolenie uzyskałeś, opłaty wniosłeś, podatki opłaciłeś? A jeszcze zaczną dociekać – z cudzoziemcami konszachty utrzymujesz, umocnieniami się interesujesz, samochody nowe dwa posiadasz… Emgie po co rekonstruowałeś? Może ty szpieg? Albo zamachowiec?
– Powiedz no, bratku, prawdę, jak na świętej spowiedzi – śledczy powie. I zaraz pałę z biurka wyciągnie. Żeby tylko pałę… U nas milicja dobrze jest wyposażona.
Rodzinę powiadomić – jeszcze gorzej. Rwetes, hałas, a efekt – identyczny, tylko szybciej.
Udać, że nic się nie stało – tak samo. Za dzień, dwa zaczną pytać:
– Nie wiesz czasem, co z Saszą i Stiepanem się stało? Wyjechali, czy jak? Kiedy wrócą?
Pomyślałem tak: nażarły się, ścierwa, ludzkiego mięsa, głód świeżego pokarmu zaspokoiły. Nie zwrócą na mnie uwagi, zajęte smakowaniem Saszeńki. Plan się narodził, prosty, ale innego wyjścia nie miałem. Bóg mnie oświecił, może mój Anioł Stróż, nie wiem.
Pisałem już, że religijny się stałem – i jeszcze raz napiszę. Nie ma się czemu dziwić.
Wróciłem do bunkra. Pusto. Zaraz Stiepana na ramię wsadziłem – patrzyłem tylko, czy na głowie leży czapeczka.
Miał. Czapeczkę Saszy tez wziąłem – jak ta macka go wciągała, na ziemię upadła. Wyczułem jeszcze, czy butelka w kurtce Stiepana tkwi – i rakiem wycofałem się do wyjścia. Potem trupa nad Mroczną Topiel zaniosłem. Nie tak daleko miałem…
Widzicie, Stiepan piękne nakrycie głowy nosił. Takie dla prominentów: lepszy materiał, ręczne hafty, kolorystyka odmienna. Sporo pieniędzy na nią wydal, ale nie żałował. Od razu było widać, że oryginalny wyrób, nie dla byle kogo.
Klubowa czapeczka Realu Madryt, u nas, na Białej Rusi, jest rzadkością. Wszyscy mu jej zazdrościli, bo ładna, a zdobyć – trudno.
Co zrobiłem? Trupa Stiepana ciepnąłem w Ciemne Grzęzawisko. Od razu, przy brzegu, głębokie jest – w tym miejscu koń się kiedyś utopił, razem z wozem i gospodarzem. Drewno stary Artiom wywoził, mocno napity był, drogę, jak ślady wskazywały, zmylił. Głaz nieduży przyniosłem, a obok niego czapeczkę położyłem – i butelkę od wódki „Stoliczna”. Dołożyłem jeszcze paczkę „Biełomorów”, z kurtki Stiepana wyjętą, i jego zapalniczkę złotą. Wcześniej palce trupa na szyjce odcisnąłem, w usta wsadziłem, żeby zaschnięta ślina do szkła dobrze przylgnęła. Czapeczkę Saszki z emblematem Chelsea Londyn ułożyłem obok.
W rękawicach pracowałem.
Dziury w ścianach bunkra trochę nas jednak zaniepokoiły, więc Saszka buteleczkę z lodówki wyciągnął. Po drodze on i Stiepan łyknęli sobie parę razy, tak dla kurażu. Ja też, nie będę kłamał. Tyle, że osobną piersiówkę niosłem, z greckim koniakiem. Moc swoją ma, a smak dobry. „Stolicznej” nie tknąłem – lepiej różnych gatunków alkoholi nie mieszać.
Plan miałem prosty – do wioski wrócić, z półtora dnia odczekać i larum podnieść.
– Saszka i Stiepan jeszcze nie wrócili? – matki Saszeńki zapytać. – Długo coś nad bagnami siedzą…
Zapytają, czy czegoś nie wiem, z ochotą odpowiem:
– Nad Mroczne Topielisko poszli coś sprawdzić. Wybrałbym się z nimi, ale drewno na opał musiałem rąbać, bo się kończyło.
W naszej wiosce drewnem palą, latem też, ale, znaczy się, w kuchni. Nic nie kosztuje, leśniczemu tylko w łapę raz na jakiś czas dać trzeba. Gazu też można używać, czemu nie, ale – po co płacić? Oszczędzać trzeba, brać darmowe, ludzie tę zasadę rozumieją.
Znajdą pozostałości po Saszy i Stiepanie na brzegu, milicję zawiadomią, ale od razu ktoś orzeknie, co się wydarzyło:
– Chłopaki napili się, tutaj jeszcze jedną flaszką doprawili – i drogę zmylili. Nie w tym kierunku poszli, co trzeba, panie, świeć nad ich duszami młodymi. Nie pierwsi i nie ostatni przez bagno bezdenne trafili do nieba…
Bunkra nie spenetrują – kawałek drogi, a dookoła i tak schronów sporo. Wszystko pasowało – Saszeńka ze Stiepanem nowych wyrobisk szukali.
W tym bunkrze żelbetowym, z dziurami w ścianach, świeże łuski od maszynówki zostały. Ale tam śledczy nie zawitają, naprowadzenia zabraknie.
Sprawdziło się – co do joty. Za parę tygodni dochodzenie umorzono.
Wrócę do ostatnich chwil wspólnie ze Stiopką spędzonych. Piorunująco szybko w grzęzawisku zniknął – jakby go coś w dół, w mulisko bezdenne ciągnęło. Ręka tylko paręnaście sekund z ciemnej, niczym czeluście piekieł, toni wystawała.
Wyglądało tak, jakby żegnał się ze mną. Łzy oczy zalewały, ale wydawało mi się, że parę razy się poruszyła. Myślę sobie – kości i ciało do spoczynku wiecznego się układają, stygną, poruszyły się trochę… Tak zdarza się z trupami.
Modlitwę po chrześcijańsku zmówiłem za Stiepana i Saszy dusze. Cóż, myślałem wtedy, śe już przed sądem boskim stanęli.
Teraz rozumiem, że się myliłem…
Odwróciłem się, do domu zmierzam. Ale coś mnie tknęło, żeby za siebie okiem rzucić.
Grunt się ruszył, fałdy ziemi do góry rosną, na boki się osypują. Macka z powstałego otworu wyłazi, po zwalony pień drzewa sięga. Ciągnie. Inne odnóża nadal ziemię wyrzucają.
Stwór podziemny, przeklęty, przedwieczny… Kopie, wyjścia na zewnątrz formuje. Pewnie powietrza jednak potrzebują, wentylację sobie rozbudowują. Teraz zrozumiałem, skąd ten wietrzyk w tunelu pod bunkrem się wziął. Drugi pień wywłoka kładzie, strop formuje, do schronu ziemnego upodabnia. Nikt za parę dni nie pozna, że całkiem nowy – trawa wszystko porośnie. A jak ktoś do środka tej budowli wejdzie, macka go w chodnik wciągnie – i zeżre. A ludzie powiedzą, że Mroczna Topiel kolejną ofiarę wessała.
Już za siebie się nie oglądałem, tylko do wsi pobiegłem, ile tylko tchu w piersiach miałem.
***
Saszy i Stiepanowi piękny pogrzeb urządzono… Symboliczny, ale porządny. W jednej trumnie leżała czapeczka z emblematem Realu Madryt i butelka po „Stolicznej”, w drugiej – czapeczka kibica Chelsea Londyn. Tyle po nich zostało – tak wtedy myślałem. Inni pewnie nadal tak sądzą…
Rozliczyłem się z interesu z rodzinami – uczciwie, co do kopiejki.
A potem, wieczorem, jeszcze raz poszedłem na cmentarz. Niby groby druhów ponownie odwiedzić, spokojnie się pomodlić… Saperkę i latarkę pod marynarką ukryłem.
Widzicie, ja taki akuratny jestem. Systematyczny. Dociekliwy… W wojsku się tego nauczyłem, w brygadzie spadochronowej służyłem – pluton zwiadu. Tam się dowiedziałem, że na wszystko trzeba uwagę zwracać, a każdy szczegół ma znaczenie. Stąpniesz nieostrożnie, na minie wylecisz.
Dzień wcześniej opętanego Aleksieja pochowaliśmy. Samotnie żył, tak jak ja, rodziny nie miał, ale pochówek godny wieś mu sprawiła. Płytko go jednak zakopali, niestarannie – grabarze za mało dostali.
Tak sobie pomyślałem – jednak niewielu ludzi w Mrocznej Topieli ginie. Prawie nikt tam nie chodzi, a jak idzie, uważa na siebie, chyba, że napity. Czym się te przeklęte stwory podziemne żywią, jak ludzkie mięso im tak odpowiada? Odpowiedź sama się nasuwała.
Wieńce i krzyż na bok odłożyłem, kopię. Szybko idzie, ziemia jeszcze nieuleżana, sypka. Trumnę odkryłem, teraz z boków piach wyrzucam. Nawet zbytnio się nie zmęczyłem. Latarką świecę i widzę, czego się spodziewałem – kilka dziur.
Trumna też z jednego boku rzeszoto przypomina, a nie porządną deskę sosnową. Wieko podważam, świecę, patrzę.
Już połowy Aleksieja nie ma… Brzuch mu całkiem wyjadły, widocznie tu najłatwiej do mięsa się dobrać, nogi też obgryzione, twarz prawie nie istnieje, kości policzkowe tylko sterczą. I – takie wylizane, wyciućkane… Może jakiegoś składnika ze szkieletu te stwory podziemne potrzebują, że tak je lubią? Ale sprawa jasna: trupy ludzkie są ich pokarmem, a im świeższe, tym bardziej smakowite.
Grób zasypałem, kwiaty, jak trzeba, ułożyłem. W domu na wszelki przypadek piwnice sprawdziłem, czy otworów w murach nie ma. Ale tak bez przekonania, z ostrożności. Pewnie, że jestem jedynym żyjącym człowiekiem, znającym tajemnicę Mrocznego Grzęzawiska. Ale, myślę, przecież one o tym nie mogą wiedzieć. Takie mądre nie są.
Wystarczy Ciemną Topiel z daleka omijać…
***
Sasza żyje… Stiepan, cholera, też. Niepojęte.
Jutro wyjeżdżam, daleko, a dokąd, nieważne. Właśnie z tych powodów spisałem tę historię. Za ikonę świętą włożę, ktoś znajdzie, kiedy dom opuszczony spenetruje, przeczyta, pewne sprawy zrozumie… Może innych powiadomi.
Obraz piękny, wspaniała kopia dzieła Rublowa, a pokryte misternymi płaskorzeźbami hebanowe ramy bogato złocone. Łakoma rzecz. Na pewno przyciągnie uwagę. Dostałem go jako urodzinowy prezent od moich towarzyszy. Wykosztowali się. Oj, wykosztowali…
Już nieistotne.
Widziałem Saszkę, teraz już Aleksandra, w telewizji. Nie uwierzycie, gdzie – w Kijowie, na Majdanie. Przemawiał z trybuny, a ludzie opętańczo klaskali. Owacje, wiwaty, zaraz potem wywiady.
Który to już Majdan – czwarty, piąty? Trochę się w tym pogubiłem.
Wzywał do wojny – za wolność. Z kim i dlaczego – już nie słuchałem.
Świetnie przemawiał.
– Walczymy z tyranią sąsiedniego reżimu, niezależnie od ofiar! – krzyczał. – Wolność i demokracja nie mają ceny! Jeżeli wymagają ofiary krwi, życia, złożymy ją – dla przyszłych pokoleń! Nie chcemy wojny, ale jej się nie boimy, niech wszyscy o tym wiedzą! Na dzisiaj innego wyjścia nie widzę, tylko zbrojny opór! Wolności nie damy sobie odebrać! Republiki Doniecką i Ługańską wyzwolimy!
Dobrze wyglądał, naprawdę nieźle. Młodzieńczo tak… Taki gładki, wypucowany na twarzy. Jakby taki wylizany… Stiepan stał za nim z tyłu. Utył. Cóż, potrzebował prawie całego brzucha. Przyciemnione okulary nosi – może nowe gałki oczne źle wyglądają? Patrzyłem na starych druhów i zrozumiałem: pod Mrocznym Topieliskiem jeszcze ktoś inny siedzi. Pewnie więcej ich jest… Oni Stiepana i Saszę do życia przywrócili. Odrestaurowali…
I to z nimi stwory z mackami ludzkim mięsem się dzielą. I właśnie im świeże powietrze jest potrzebne. Oni tymi przeklętymi gadzinami władają. Inne wytłumaczenie nie istnieje. Jednego nie wiem: ilu takich ludzi, jak Sasza i Stiepan, u nas żyje?
Lepiej o tym nie myśleć.
Od razu też zrozumiałem, czemu Saszka tak gorąco do wojny wzywa – i czemu do świata żywych powrócił. Jego mocodawcy głodni są, dawno trzewi nie nasycili ludzkim mięsem.
Takim świeżuteńkim, widać – ulubionym.
Tunele wydrążą, budowle jakieś na polu bitwy wzniosą, sąsiedni cmentarz poległych – młodych chłopaków – odwiedzą. Prima sort uczta gotowa…
Na długie lata trupów młodziaków w mundurach im starczy.
14 kwietnia 2014 r. RogerRedeye