- Opowiadanie: Rokitnik - Las

Las

Droga spo­łecz­no­ści Fan­ta­sty­ki!

Po­niż­sze opo­wia­da­nie jest moim pierw­szym wła­ści­wym utwo­rem. Dzię­ki niemu za­czą­łem two­rzyć i dzie­lić się twór­czo­ścią z in­ny­mi. Za­chę­cam was do ko­men­to­wa­nia, gdyż każda kon­struk­tyw­na opi­nia po­ma­ga mi w roz­wi­ja­niu się i pi­sa­niu coraz lep­szych tek­stów. Pro­szę jed­nak, by­ście nie byli zbyt szor­st­cy, gdyż je­stem po­cząt­ku­ją­cym…

Chciał­bym rów­nież wspo­mnieć, że jest to zwy­cię­skie opo­wia­da­nie te­go­rocz­nej edy­cji kon­kur­su Li­te­rac­ki Fenix.

 

Miłej lek­tu­ry!

Dyżurni:

Finkla, bohdan, adamkb

Oceny

Las

 

20 maja 1922

 Posta­no­wi­łem pro­wa­dzić dzien­nik. Moż­li­we, że po­pra­wi to mój na­strój. Jeśli nie, to będę miał przy­naj­mniej co robić w wol­nym cza­sie. Jak­bym miał go dużo…

No, ale do rze­czy. Na­zy­wam się Albin In­fe­li. Peł­nię funk­cję szefa po­li­cji i pocz­ty w małym mie­ście Gran­di­nem. To po­nu­ra dziu­ra, w któ­rej, jeśli nie pada, mgła spra­wia, że nie widać czub­ka wła­sne­go nosa. Nasza mie­ści­na leży koło ogrom­ne­go lasu, nie­prze­by­tej kniei, któ­rej wszy­scy uni­ka­ją jak baba zna­cho­ra. Nie mie­li­śmy po­my­słu, jak go na­zwać, a po­nie­waż nie wid­nie­je na ma­pach i nie je­ste­śmy na­zbyt kre­atyw­ni, na­zy­wa­my go po pro­stu Las. Samo mia­stecz­ko ponoć jest bar­dzo stare, z bo­ga­tą hi­sto­rią. Nie­gdyś czę­sto od­wie­dza­ne przez kup­ców cen­trum dziel­ni­cy teraz prak­tycz­nie gnu­śnie­je w za­po­mnia­nym skra­ju świa­ta. Miesz­ka u nas około pół ty­sią­ca osób. Mamy jedną pocz­tę, która jest jed­no­cze­śnie ko­mi­sa­ria­tem i moim lokum. Wszyst­kie naj­waż­niej­sze bu­dyn­ki (ze­szło­wiecz­na bi­blio­te­ka, pocz­ta i ra­tusz) miesz­czą się na rynku. Rynek, to chyba za duże słowo. Stoi tam jedna la­tar­nia, ze­psu­ta z resz­tą, a miast do­da­ją­cej wdzię­ku kost­ki lub cho­ciaż pły­tek mamy zwy­kłą zie­mię nie­dba­le syp­nię­tą na 20 arowy pla­cyk. Z rynku bie­gną sy­me­trycz­nie czte­ry ulice: Krót­ka, Chmur­na, Ryn­ko­wa i Czwar­ta. Wiem, że ostat­nie miano ulicz­ne nie jest zbyt wy­kwint­ne, ale lu­dzie nie grze­szą u nas kre­atyw­no­ścią. Drugą pro­po­zy­cją była Leśna, ale ta nazwa zde­cy­do­wa­nie źle się tu ko­ja­rzy.

 

14 czerw­ca 1922

Wczo­raj stało się coś dziw­ne­go. Do mia­sta do­roż­ką (na­szym je­dy­nym re­gu­lar­nym trans­por­tem do są­sied­nich Bach­ti i Terin) przy­je­cha­li prze­dziw­ni przy­by­sze. Ponoć było ich czte­rech. Wy­glą­da­li nie­mal iden­tycz­nie. Byli bar­dzo wy­so­cy i szczu­pli. Mieli sta­ro­mod­ne czar­ne pe­le­ry­ny z fi­ku­śny­mi srebr­ny­mi przy­pin­ka­mi. Te ozdo­ba­mi miały w sobie coś dziw­ne­go… Py­ta­łem wszyst­kich, któ­rzy Ich wi­dzie­li, lecz każdy mówił co in­ne­go. Jeden wi­dział smoka, inny zaś, sam bur­mistrz Karol San­ders, pie­częć kró­lew­ską. To śmiesz­ne, ale San­ders oba­wia się dy­gni­ta­rzy i u każ­de­go przy­jezd­ne­go do­szu­ku­je się kon­szach­tów z rzą­dem. Naj­cie­ka­wiej ozdo­bę opi­sał sze­ścio­let­ni syn tkacz­ki. We­dług niego była to koza z dłu­gi­mi skrę­co­ny­mi do we­wnątrz ro­ga­mi. Strasz­li­wie się jej bał, bo kiedy go o ten em­ble­mat za­py­ta­łem za­czął pła­kać. Bar­dzo mnie to za­sta­na­wia…

Wra­ca­jąc do te­ma­tu przy­jezd­nych. Roz­lo­ko­wa­li się w na­szym je­dy­nym ho­te­lu. Roz­pa­da­ją­cej się spe­lu­nie, którą wła­ści­ciel słusz­nie na­zwał „Jama”. Plot­ki roz­cho­dzą się nad wyraz szyb­ko, więc do­wie­dzia­łem się, że za­pła­ci­li w do­la­rach. Ich głos po­dob­no mro­ził krew. Był pusty, bez tem­bru, wi­bra­cji, jakby wy­do­by­wał się zni­kąd. Nikt nie wi­dział ich twa­rzy. Mieli mocno na­su­nię­te kap­tu­ry, a spod ich cie­nia nie było nic widać. Nic prócz ostre­go nosa, za­pad­nię­tych po­licz­ków i ma­łych ma­to­wych ust. Żaden z nich nie miał ba­ga­żu, ani to­boł­ka. Tylko te prze­ra­ża­ją­ce pe­le­ry­ny…

 

15 czerw­ca 1922

Wła­śnie z nim roz­ma­wia­łem. To zna­czy z ich przed­sta­wi­cie­lem. Nigdy tego nie za­po­mnę! Był w ja­kimś dziw­nym sza­rym łach­ma­nie, na który miał na­su­nię­ty czar­ny płaszcz z ukle­pa­nym na bar­kach kap­tu­rem. Miał kru­czo­czar­ne włosy i zie­lo­ne oczy. W jego wy­glą­dzie było coś, co nie daje mi spo­ko­ju. Spra­wiał wra­że­nie nor­mal­ne­go, a jed­nak w jego ubio­rze, spo­so­bie ar­ty­ku­ło­wa­nia, czy choć­by ge­sty­ku­la­cji było coś nad wyraz, upior­nie, ob­ce­go. Nie po­tra­fię tego spre­cy­zo­wać! Za­py­tał je­dy­nie, czy to ja je­stem tutaj przy­wód­cą. Przy­wód­cą? Cóż za ar­cha­icz­ne py­ta­nie! Od­po­wie­dzia­łem mu, że je­stem sze­fem pocz­ty i po­li­cji. Na to przyj­rzał mi się ba­daw­czo i po­wie­dział swoim zim­nym, jakby peł­nym iro­nii, tonem, że są tu­ry­sta­mi z Ame­ry­ki i chcą zba­dać nasz las. Nasz Las? A cóż w nim cie­ka­we­go? Zwy­kła pra­sta­ra, cuch­ną­ca zgni­li­zną kupa drzew. Nie­zwy­kle dziw­nych i strasz­nych drzew. Za­py­tał o po­zwo­le­nie na wstęp do Lasu dla czte­rech osób (a więc jed­nak!). Grzecz­nie od­po­wie­dzia­łem, że muszę za­py­tać ludzi, czy nie mają nic prze­ciw temu  i wy­słać od­po­wied­ni mel­du­nek do władz dziel­ni­cy. Wtem pod­szedł bli­żej mego biur­ka i spoj­rzał mi pro­sto w oczy. Po­czu­łem nie­wy­obra­żal­ną grozę i roz­pacz. Jakby ty­sią­ce dusz wdzie­ra­ło się do mojej świa­do­mo­ści i wrzesz­cza­ło z ca­łych sił, abym bez­wa­run­ko­wo po­zwo­lił na wszyst­ko, o co nie­zna­jo­my po­pro­si. Nie mia­łem sił na choć­by drgnie­nie, a obca wola wy­wie­ra­ła na mnie coraz więk­szy wpływ. Dalej nic nie pa­mię­tam. Ock­ną­łem się koło trzech pa­cie­rzy póź­niej z okrop­nym bólem głowy, a po Nim nie było ani śladu

 

16 czerw­ca 1922

Nikt Ich nie wi­dział. Znik­nę­li! Nie ma w „Jamie”, ni­g­dzie! Całe mia­sto szuka… Do dia­bła z Nimi! Wiem gdzie po­szli! Ale po cóż mie­li­by iść do tego prze­klę­te­go lasu? Nie chcę wie­dzieć! Nikt nie chce! Oby nie wró­ci­li, niech Ich dia­bli! Ten wzrok, ten prze­klę­ty wzrok…

 

17 czerw­ca 1922

 Lu­dzie rano zna­leź­li ja­kieś ślady udep­ta­ne na mo­krej od rosy ziemi. Pro­wa­dzi­ły do Lasu. Tam trop się ury­wał wraz z od­wa­gą grupy ra­tun­ko­wej. Nikt nie po­szedł dalej. Gra­ni­ca Lasu, to gra­ni­ca czło­wie­ka. Gra­ni­ca, któ­rej NIE wolno prze­kra­czać.

 

26 czerw­ca 1922

Są, zna­leź­li­śmy Ich! Zdaje się, że po­peł­ni­li sa­mo­bój­stwo. Na skra­ju Lasu, w ja­kiejś norze. Jaki to był smród, jaki strasz­li­wy smród! Mieli na sobie te pe­le­ry­ny, ale już bez na­cią­gnię­tych kap­tu­rów. Sie­dzie­li nie­na­tu­ral­nie pro­sto z twa­rza­mi zwró­co­ny­mi w tym samym kie­run­ku. Ich mar­twe, mętne oczy pa­trzy­ły w dal, zu­peł­nie jakby cze­goś szu­ka­ły… Mimo, że znaj­do­wa­li się w ciem­nej zie­mi­stej norze wzrok wy­mie­rzo­ny mieli ide­al­nie w stro­nę Lasu! Upior­ny, wręcz gro­te­sko­wy widok! Usa­dze­ni byli we­wnątrz cze­goś na kształt usy­pa­ne­go z ziemi kręgu, na któ­re­go dzie­wię­ciu miej­scach, w rów­nych od­stę­pach, pa­li­ły się dziw­ne zie­lo­ne ogni­ki. W środ­ku tego czar­cie­go koła, per­fek­cyj­nym cen­trum, pa­ty­kiem wy­ry­ty był wi­ze­ru­nek kozy ze skie­ro­wa­ny­mi do we­wnątrz dłu­gi­mi ro­ga­mi…

 

27 czerw­ca 1922

To dziw­ne, bar­dzo dziw­ne… We­zwa­li­śmy le­ka­rza z Bach­ti coby zba­dał spra­wę, bo nasz miej­sco­wy ła­pi­duch zmarł z mie­siąc temu, a żad­ne­mu no­we­mu ko­no­wa­ło­wi nie chce się ru­szyć do ta­kiej za­pa­dłej dziu­ry…

Zna­chor stwier­dził, że nie zna przy­czy­ny zgonu przy­by­szów. Po­nad­to orzekł, że nie żyją co naj­mniej mie­siąc. Był wy­raź­nie znie­sma­czo­ny samym przy­by­ciem do Gran­di­nem, a co do­pie­ro orze­ka­niem w tak śli­skiej spra­wie. Gdy po­wie­dzia­łem mu całą hi­sto­rię czwór­ki nie­bosz­czy­ków po­bladł i nie­mal wy­krzy­czał mi ze stra­chem w gło­sie, że już nigdy nie za­wi­ta do na­sze­go prze­klę­te­go mia­sta. Za­brał swoją tekę i trza­ska­jąc drzwia­mi wy­szedł na rynek uda­jąc się w kie­run­ku przy­stan­ku po­wo­zu. Mu­siał być wście­kły. Do­roż­ka dziś nie od­jeż­dża…

 

30 czerw­ca 1922

Nie ma He­in­ri­cha! To zna­czy owego le­ka­rza z Bach­ti. Nie ma, znik­nął, za­padł się pod zie­mię! O zgro­zo, zwło­ki też wy­pa­ro­wa­ły! Wie­dzia­łem, że bu­do­wa przy­chod­ni i kost­ni­cy w jed­nym bu­dyn­ku nie była do­brym po­my­słem! No, ale jak wy­tłu­ma­czyć to lu­dziom, któ­rzy za wszel­ką cenę chcą ciąć kosz­ty!

 

4 sierp­nia 1922

Ktoś za­gi­nął w Lesie! Sze­ścio­let­ni Ed­mund, syn tkacz­ki, wy­szedł wczo­raj­szej nocy z domu krzy­cząc coś w nie­bo­gło­sy. Potem pu­ścił się pędem do Lasu i słuch o nim za­gi­nął. Roz­ma­wia­łem z panią Al­fre­dą, jego matką. Za­da­wa­łem jej py­ta­nia, jak to po­li­cjant. Czy za­uwa­ży­ła ostat­nio coś po­dej­rza­ne­go i tym po­dob­ne… Po­pa­trzy­ła na mnie mó­wiąc, że odkąd Ed­mund wi­dział tych po­my­leń­ców na rynku, bar­dzo się zmie­nił. „Prze­stał jeść. Mru­czał po no­cach ja­kieś in­kan­ta­cje w dziw­nym ję­zy­ku. Za­czął bać się ko­lo­ru czar­ne­go i zie­lo­ne­go. Ale naj­bar­dziej lękał się kóz. Za­bra­łam go do Terin na jar­mark, a kiedy zo­ba­czył kozę za­czął pła­kać i bła­gał, że­by­śmy wró­ci­li do domu. Lu­dzie my­śle­li, że jest jakąś nie­do­łę­gą. Wie pan…”

Roz­ma­wia­łem jesz­cze z Da­nic­ke An­ge­re­rem, wła­ści­cie­lem ho­te­lu. To pi­ja­czy­na, więc jego słów nie na­le­ży brać po­waż­nie. Oto co po­wie­dział (chyba do­kład­nie za­pi­sa­łem):

„Panie In­fe­li (je­stem chyba je­dy­ną osobą, którą sza­nu­je…) ja wiem co wi­dzia­łem! Sze­dłem sobie spo­koj­nie do domu, aż tu nagle ktoś coś krzy­czy. Od­wra­cam się, a to pędzi ten chło­pak! Oczy miał czar­ne! Czar­ne mówię! Biegł osza­la­ły w stro­nę Lasu. Jezu co on krzy­czał. Wrzesz­czał! Pa­mię­tam do­kład­nie! Kozo z Lasu przyj­mij swe dzie­cię! O Wiel­ka Szub! Szub-Nig­gu­rat!” 

 

5 sierp­nia 1922

Nie wiem, co o tym my­śleć… Da­nic­ke sie­dzi w domu za­ła­ma­ny. Wciąż mam­ro­cze coś pod nosem. Dałem mu kro­ple trzeź­wią­ce, ale nic to nie po­mo­gło. Lu­dzie za­czy­na­ją coś prze­bą­ki­wać o wy­ru­sze­niu do Lasu by po­szu­kać chłop­ca. Chyba nikt o zdro­wych zmy­słach nie od­wa­ży się na taką wy­pra­wę…

 

6 sierp­nia 1922

Tego już za wiele! Znik­nął An­ge­rer i bur­mistrz San­ders. Żad­nych śla­dów, nic! Jakby sami wy­szli z domu w kie­run­ku Lasu! To nie­do­rzecz­ne! Za­sta­na­wiam się, czy dam sobie z tym wszyst­kim radę. Je­stem tu je­dy­nym stró­żem prawa, muszę wziąć się w garść…

 

15 sierp­nia 1922

Nikt dotąd nie za­gi­nął, ale za to na­stro­je ludzi znacz­nie się po­gor­szy­ły. Wczo­raj przy­wle­kli do mnie na ko­mi­sa­riat Kar­ste­na, sta­re­go grzy­bia­rza i węd­ka­rza. Wszy­scy go uni­ka­ją, bo jako je­dy­ny cha­dza do Lasu. Mówił mi nie­gdyś, że jest tam pięk­ne je­zio­ro, w któ­rym można zna­leźć mnó­stwo ryb. Kar­sten był w cięż­kim sta­nie. Zna­leź­li go nie­da­le­ko gra­ni­cy Lasu, obok swej chat­ki, ja­kieś czte­ry ki­lo­me­try od mostu na rzece (znów bez nazwy), czyli wschod­niej gra­ni­cy Gran­di­nem. Był cały umo­ru­sa­ny zie­mią. Miał szkli­ste oczy. Kiedy dałem mu sole ze­rwał się gwał­tow­nie i za­czął coś krzy­czeć w ma­ja­kach. Udało mi się to uchwy­cić na fo­no­gra­fie sto­ją­cym we wnęce przy wej­ściu. Oto zapis:

„…wiel­kie zło! (nie­zro­zu­mia­le) Na Boga! Ka­mien­ny krąg w środ­ku Lasu! Zniszcz­cie to! Jesz­cze nie jest za późno! Co Oni zro­bi­li? Po­twor­ne kap­tu­ry (krzyk i beł­kot) lu­dzie bez twa­rzy… Bluź­nier­stwo! Oczy, te strasz­li­we oczy! Jest Ich pię­ciu, musi być jesz­cze czte­rech.

 

16 sierp­nia 1922

Tyle uchwy­cił fo­no­graf. Potem już tylko beł­kot. Po ostat­nich spa­zmach usnął, więc po­ło­ży­łem go w otwar­tej celi na dole. Na­pi­sa­łem, że jest już szes­na­sty, gdyż rze­czy­wi­ście jest pięć po pół­no­cy. Nie czuję się bez­piecz­nie, więc w po­go­to­wiu mam mój stary re­wol­wer per­ku­syj­ny. Nie wiem nawet, czy jesz­cze strze­la…

Ktoś coś krzy­czy na dole. Wezmę lampę i pójdę spraw­dzić.

To Kar­sten! Prze­wra­ca się na łóżku! Za­pi­szę na bie­żą­co, co mówi. Skoń­czy­ły się szpu­le do fo­no­gra­fu!

„…mogą. Nie cofną się… Ktoś to musi skoń­czyć… Obłęd! Sza­leń­stwo! Muszą zło­żyć ofia­rę! Nie mają Dzie­wię­ciu. Nie ma Dzie­wię­ciu Ka­pła­nów. Gran­di­nem wy­star­czy. Lu­dzie będą zni­kać. Wy­wio­dą ich! Wy­wle­ką wszyst­kich! W sam śro­dek Lasu! Nie cofną się… Ofia­ra być musi! Wiel­ka Koza wy­ma­ga krwi! Te oczy… Strzeż­cie umy­słów! Wi­dzia­łem! Ja TO wi­dzia­łem! Na Boga… Bied­ny An­ge­rer… Co Oni mu zro­bi­li… Świą­ty­nia w środ­ku Lasu! Zniszcz To! Jesz­cze nie za późno… NIE! (spa­zmy) Szu­ka­ją mnie! Nie mogą mnie zna­leźć! Są! Na Boga! Ratuj się… Wy­jedź z tego mia­sta… Już wie­dzą… UCIE­KAJ!

 

17 sierp­nia 1922

Wszyst­ko, co pa­mię­tam to widok upior­nych, czar­nych oczu. Obu­dzi­łem się koło ósmej z tym samym okrop­nym bólem głowy. Czu­wał nade mną jakiś chłop. Za­py­ta­łem o co cho­dzi i kim jest. Po­wie­dział mi, że wczo­raj w nocy zna­leź­li mnie na dole w celi grzy­bia­rza. Coś mam­ro­ta­łem w ma­ja­kach. Obok mnie leżał Kar­sten. Był mar­twy. Mia­łem przy sobie stary re­wol­wer, ale ewi­dent­nie nie zgi­nął od moich kul. Wła­ści­wie nie wia­do­mo, na co zmarł. Na klat­ce pier­sio­wej miał wy­ry­tą nożem kozę z wy­gię­ty­mi do we­wnątrz ro­ga­mi…

 

18 sierp­nia 1922

Lu­dzie zwa­rio­wa­li! Idą dziś wie­czo­rem do Lasu! Biorą to­po­ry i broń, ale coś mi mówi, że to im zde­cy­do­wa­nie nie po­mo­że… Nie słu­cha­li mnie, kiedy im mó­wi­łem o tym, czego do­wie­dzia­łem się u Sta­ru­cha (tak chło­pi na­zy­wa­li Kar­ste­na). Ja zo­sta­ję! Bar­dziej przy­dam się tu żywy, niż tam mar­twy (oby tylko). Oni niech idą. Ja przy­go­tu­ję po­zo­sta­łych. Dwu­stu chło­pa na stra­ce­nie…

Jest koło sie­dem­na­stej. Ze­bra­li się na Rynku. Mają widły, fuzje, strzel­by i to­po­ry. To za mało, nie wie­dzą, co robią! Widzę z pod­da­sza mo­je­go miesz­ka­nia jak mil­cząc idą w kie­run­ku Lasu. Idą na swoją zgubę. Łuna la­tar­ni i ręcz­nych la­ta­rek roz­świe­tla im drogę. Idą Czwar­tą. Po­sęp­nie, ale bo­jo­wo. Na ich twa­rzach ma­lu­je się dziw­na mie­szan­ka stra­chu z wście­kło­ścią i de­ter­mi­na­cją. Zbli­ża­ją się do most­ku. Prze­szli. Aku­rat dziś  jak na iro­nię wi­docz­ność jest do­sko­na­ła, ale Las po­zo­sta­je spo­wi­ty mgłą. Za­trzy­mu­ją się. Usta­wia­ją w jed­nej linii rów­no­le­gle do ścia­ny kniei.

Wcho­dzą. W jed­nym rów­nym sze­re­gu, bez szem­ra­nia. Do­brze prze­my­śla­ne… Ko­lej­ne osoby po­wo­li zni­ka­ją w le­śnym gąsz­czu. Zo­sta­ła już tylko mgła. Mgła, Las i bez­bron­ne Gran­di­nem.

 

20 sierp­nia 1922

Nie ma ich. Tak, jak my­śla­łem, choć wo­lał­bym się mylić Może jesz­cze szu­ka­ją… Jeśli nie po­wró­cą do ty­go­dnia, ogło­szę ża­ło­bę…

Sły­sza­łem nie­daw­no le­gen­dę o lel­kach ko­zo­do­jach. Po­dob­no, gdy ktoś ma umrzeć zbie­ra­ją się w jego po­bli­żu. Te skrze­kiem (trud­no to na­zwać śpie­wem) do­stra­ja­ją się do jego ostat­nich wde­chów. Kiedy ta osoba umie­ra lelki uno­szą się w de­li­rycz­nym tańcu usi­łu­jąc po­chwy­cić duszę zmar­łe­go. Gdy im się uda, skrze­czą prze­raź­li­wie ula­tu­jąc do nieba, jeśli nie, opa­da­ją z sił i roz­la­tu­ją się w róż­nych kie­run­kach.

Dla­cze­go o tym wspo­mi­nam? Przy­uwa­ży­łem, że kiedy chło­pi wy­ru­szy­li do Lasu, nie­opo­dal roz­legł się jakiś gwał­tow­ny ruch i jakby krzyk… To były lelki. Mnó­stwo pta­ków… Istne chma­ry! Przy­sia­dły na da­chach do­mostw na­słu­chu­jąc. Po dzie­się­ciu mi­nu­tach bez­czyn­no­ści ptaki wy­raź­nie się oży­wi­ły. Pod­nio­sły się w górę i za­czę­ły krą­żyć spi­ral­nie nad lasem po­wo­li zmie­rza­jąc do nieba. I wtedy usły­sza­łem ten strasz­ny krzyk. Jakby setki gar­deł wo­ła­ły ostat­kiem sił o pomoc…

 

18 wrze­śnia 1922

Nie wró­ci­li… Nie ma ich! Ani widu, ani sły­chu… Ko­bie­ty i dzie­ci pła­czą! Mó­wi­łem, że to po­ro­nio­ny po­mysł! Nie dam rady sam obro­nić mia­sta przed takim złem. Za mną już pra­wie pięć­dzie­siąt wio­sen! Je­stem na to wszyst­ko za stary…

 

19 wrze­śnia 1922

Jutro wy­bie­ram się na za­ku­py do Bach­ti. Można kupić tam więk­szość rze­czy pierw­szej po­trze­by… Muszę też za­ła­twić parę spraw, więc po­bę­dę w tym mie­ście co naj­mniej z dwa dni. Trze­ba jakoś wy­tłu­ma­czyć wła­dzom skąd u nas tyle za­gi­nięć i co stało się z ame­ry­kań­ski­mi ‘tu­ry­sta­mi’. W końcu to teraz ja peł­nię funk­cję bur­mi­strza… Muszę rów­nież kupić dobrą, po­ręcz­ną broń, choć nie sądzę iż będę się sty­kał ze złem ma­te­rial­nym. Z tam­tej­sze­go ho­te­lu do­brze widać Gran­di­nem w bez­mgiel­ne dni…

 

20 wrze­śnia 1922

Ku­pi­łem spraw­dzo­ny pi­sto­let Mau­se­ra, wzór 96. Mia­łem ta­kie­go za Wiel­kiej Wojny. Dobra broń, choć  my­śla­łem, że już jej nie pro­du­ku­ją… Za­opa­trzy­łem się jesz­cze w ręcz­ną la­tar­kę elek­trycz­ną (no­wość zza oce­anu) i płaszcz z gru­be­go ma­te­ria­łu (stary się po­darł). Jest późno. Udam się na spo­czy­nek. Jutro czeka mnie roz­mo­wa z wła­dza­mi…

 

21 wrze­śnia 1922

Przed chwi­lą się zbu­dzi­łem. Nie wiem, która go­dzi­na, ale za­miast po­ran­ne­go pia­nia ko­gu­tów wy­raź­nie sły­szę dzwon. Ubio­rę się cie­pło i wyj­rzę przez ho­te­lo­wy bal­kon, by spraw­dzić w czym rzecz.

Stoję przy ba­rier­ce bal­ko­no­we­go okna. Nie wie­rzę wła­snym oczom. Gran­di­nem się pali! Łuna bije na całą oko­li­cę! Co robić… Matko Boska, co robić… Muszę wziąć się w garść. Spa­ku­ję ma­nat­ki i ru­szam pędem do mia­sta. Po­ży­czę konia i w pół go­dzi­ny będę na miej­scu.  Spra­wun­ki za­ła­twię kiedy in­dziej…

Tylko czemu nie widać stąd akcji ra­tow­ni­czej? Dzwo­ny uci­chły…

Je­stem nie­mal na miej­scu! Za­trzy­ma­łem się przy znaku gra­nicz­nym na­szych wło­ści. Ot, kupka gruzu z wbi­tym nie­dba­le bu­ko­wym słu­pie. Uwią­za­łem tu konia, nie wiem czy w mie­ście jest bez­piecz­nie… Do rynku po­zo­sta­ło mi może pięć minut drogi, a na taką prze­chadz­kę mogę sobie po­zwo­lić. Pa­trząc na po­zor­ny spo­kój w jakim wszyst­ko ogar­nia­ją pło­mie­nie mój po­śpiech na wiele się nie zda…

Już po po­ża­rze! Suche drew­no pło­nie wręcz bły­ska­wicz­nie, a stare ka­mie­nie pę­ka­ją nie­mal rów­nie szyb­ko… Nic nie zo­sta­ło, wszyst­ko spa­lo­ne na po­piół! Je­dy­nie osma­lo­ne zglisz­cza mo­je­go domu i kilku in­nych so­lid­niej­szych bu­dyn­ków. Tylko czemu nie ga­si­li? Reszt­ki wozu stra­żac­kie­go stoją w zglisz­czach przy­ko­ściel­nej re­mi­zy! Piw­ni­ca ko­mi­sa­ria­tu wy­glą­da na całą…

Su­te­re­na się osta­ła! Nie ma tu, co praw­da, ni­cze­go war­to­ścio­we­go, ale jest się przy­naj­mniej gdzie prze­spać.

Zna­la­złem moje stare puz­dro. Nic w nim chyba nie scho­wa­łem, ale war­ta­ło­by spraw­dzić…

Jest stary stiel­hand­gra­na­te (nie­miec­ki ręcz­ny gra­nat)! Może się przy­dać…

Poza kil­ko­ma bez­u­ży­tecz­ny­mi bi­be­lo­ta­mi zna­la­złem tam jesz­cze lampę naf­to­wa z lu­strem kie­ru­ją­cym wiąz­kę i trąb­kę dla głu­chych (nie pa­mię­tam, po co ją tutaj wsa­dzi­łem).

Spę­dzę tu noc. Jest zimno, ale nie mam lep­sze­go wyj­ścia…

 

22 wrze­śnia 1922

Spało mi się nad­zwy­czaj źle. Jest w oko­li­cach przed­świ­tu. Słoń­ce wyj­rza­ło smęt­nie zza po­ran­nych krwi­sto­czer­wo­nych chmur. Otwo­rzy­łem osma­lo­ną drew­nia­ną klapę od piw­nicz­ki. Na dwo­rze dalej wy­raź­nie czuć po­go­rze­li­skiem. Wszę­dzie widać już tylko ruiny bu­dyn­ków. Pójdę na ob­chód. Może ktoś z po­go­rzel­ców wyżył do rana…

To nie­zwy­kłe… Nie ma żad­nych ciał… Nic, zero! Trzy­sta osób roz­pły­nę­ło się w po­wie­trzu. To nie­moż­li­we!

Zna­la­złem ślady stóp, bar­dzo wielu stóp… Pro­wa­dzą pro­sto do Lasu. Wy­cho­dzą z każ­de­go bu­dyn­ku w mie­ście… Dla­te­go nikt nie gasił! Ale kto bił w dzwo­ny? Może to ich for­tel? Bar­dzo zmyśl­ne! Są zdol­ni do wszyst­kie­go…

Po­tkną­łem się o wy­sta­ją­cą cegłę i ude­rzy­łem głową w ścia­nę. Stra­ci­łem przy­tom­ność… Kiedy się ock­ną­łem do­tar­ło do mnie, co mogę zro­bić. Cza­sem czło­wiek po­trze­bu­je ja­kie­goś sil­ne­go bodź­ca by po­zbie­rać myśli! Znów do­zna­łem okrop­ne­go bólu głowy, jed­nak z nieco bar­dziej przy­ziem­nej przy­czy­ny…

Muszę to za­koń­czyć! Muszę tam iść! Wprost do Lasu! Znisz­czyć tę świą­ty­nię bał­wo­chwal­ców! Nie chcę, boję się, ale muszę. Tylko ja mogę to za­koń­czyć!

Po­ukła­da­łem sobie wszyst­ko i wiem, że nie mogę zo­sta­wić świa­ta z takim złem. A co, je­że­li po mnie przyj­dą? Po­tra­fią wy­cią­gać ludzi z łóżek i wieść, gdzie Im się żyw­nie po­do­ba, więc pod­sta­rza­ły lę­kli­wy po­li­cjant nie sta­no­wi dla nich prze­szko­dy… Za­sko­czę Ich! Sam się do nich przej­dę…

 

Sko­ro­widz

 

Spi­szę tu wszyst­ko co o Nich wiem. Jeśli coś pój­dzie nie po mojej myśli, może ktoś kie­dyś znaj­dzie ten kajet i dowie się cze­goś o na­tu­rze zła drze­mią­cej w tym lesie.

Zna­kiem ich kultu jest głowa kozy z wy­gię­ty­mi do we­wnątrz ro­ga­mi.

Jest Ich pię­ciu (czte­rech wi­dzia­łem).

Czczą ja­kieś bó­stwo, które zowią Wiel­ką Kozą, albo Kozą z Lasu.

Po­tra­fią w jakiś spo­sób wej­rzeć w czy­jąś jaźń i w więk­szym stop­niu kon­tro­lo­wać ruchy tej osoby (nawet na znacz­ną od­le­głość).

Po­trze­bu­ją ry­tu­al­nej ofia­ry, aby Coś (wolę nie przy­pusz­czać nawet co) przy­wo­łać.

Ra­czej nie da się Ich zra­nić.

NIE WOLNO pa­trzeć Im w oczy.

Mają cha­rak­te­ry­stycz­ny spo­sób wy­sła­wia­nia się – pusty, bez ak­cen­tu, wy­do­by­wa­ją­cy się jakby zni­kąd.

Noszą po­dej­rza­ne czar­ne kap­tu­ry na­su­nię­te głę­bo­ko na twa­rze.

Słabe umy­sły wpra­wia­ją w obłęd.

Mają owal­ną ka­mien­ną świą­ty­nię w środ­ku Lasu, w któ­rej pali się wiecz­ny zie­lo­ny ogień.

 

To chyba tyle. Nic wię­cej o Nich nie wiem. Są nie­prze­wi­dy­wal­ni! Przy­pusz­czam, że aby za­koń­czyć ten kosz­mar muszę znisz­czyć ich świą­ty­nię. Z tego, co mówił Kar­sten, nie jest jesz­cze za późno. Wy­ru­szam jutro po zmierz­chu. Od­pra­wię konia do Bach­ti, gdzie za­mie­rzam prze­no­co­wać . Do Gran­di­nem wrócę  pie­cho­tą. Muszę być czuj­ny, bo kręcą się tu jacyś rzą­do­wi od do­cho­dzeń w spra­wach ka­ta­strof na­tu­ral­nych. Ra­czej nikt nie bę­dzie mnie szu­kał. Po­my­ślą pewno, że nie żyję! Z chwi­lą prze­kro­cze­nia prze­ze mnie gra­ni­cy Lasu nie będą wcale w błę­dzie…

 

23 wrze­śnia 1922

Je­stem już na zglisz­czach wio­ski! Koń od­pra­wio­ny i nikt się mną spe­cjal­nie nie in­te­re­so­wał. Rzą­do­wych nie ma, czyli uzna­li to, co na pierw­szy rzut oka oczy­wi­ste i wró­ci­li za cie­płe biur­ka…

Jest  już w gra­ni­cach dwu­dzie­stej. Ściem­nia się. Biorę ze sobą gra­nat, pi­sto­let (na wszel­ką spo­sob­ność), lu­ne­tę, lampę (la­tar­ka jest za cięż­ka), trąb­kę (żeby sły­szeć na więk­szą od­le­głość) i oczy­wi­ście mój notes.

Gra­ni­ca. Mam przed sobą ścia­nę Lasu. Chyba naj­prze­raź­liw­sze miej­sce na ziemi. Po­wy­gi­na­ne ze sta­ro­ści drze­wa przy­po­mi­na­ją mi jakiś zgrzy­bia­łych okrut­nych cza­row­ni­ków. Na szczę­ście nie muszę ich oglą­dać, bo gęsta mgła spra­wia, że le­d­wie widzę tą kart­kę. Muszę wziąć się w garść! Dam radę! Las wy­glą­da teraz jesz­cze groź­niej niż do­tych­czas… Mam na sobie cięż­kie żoł­nier­skie buty, więc bagna mi nie­strasz­ne. Mam też lampę, by oświe­tlać sobie drogę. Nie wiem, czy bę­dzie po­trzeb­na, bo dzi­siaj peł­nia. Sprzę­to­wo je­stem przy­go­to­wa­ny, ale umysł wręcz krzy­czy, abym czym prę­dzej się stąd za­brał.

 

Je­stem w Lesie. Prze­sze­dłem le­d­wie kilka kro­ków, a już czuję się za­gu­bio­ny… Wszyst­kie te upior­ne drze­wisz­cza wy­glą­da­ją tak samo…

Zna­la­złem jakiś leśny stru­mień. Wy­glą­da lekko fry­mu­śnie. Przez jego zie­mi­ste dno spra­wia wra­że­nie smo­li­ście czar­ne­go. Mam na­dzie­ję, że to za przy­czy­ną pod­ło­ża…

Przy­po­mnia­ło mi się! Dziś ekwi­nok­cjum! Rów­no­noc i księ­życ w opti­mum… Nie brzmi to zbyt na­tu­ral­nie… Taka noc mu­sia­ła być dzi­siaj!

Nie będę już pisał tak czę­sto, nie mam czasu na przy­ku­ca­nie co chwi­la i do­ko­ny­wa­nie wpisu w wąt­pli­wej sen­sow­no­ści notce. Za­no­tu­ję coś do­pie­ro wtedy, gdy wy­da­rzy się coś god­ne­go za­pi­su. Im bar­dziej się za­głę­biam w ten Las, tym robi się dziw­niej…

Nie wiem, która to go­dzi­na, ale mi­nę­ło chyba dużo czasu od ostat­nie­go nad­pi­su. Księ­życ wisi do­kład­nie nade mną, więc musi być późno. Na­tkną­łem się na je­zior­ko, o któ­rym wspo­mi­nał Kar­sten. Jest rze­czy­wi­ście pięk­ne… W jego prze­źro­czach ide­al­nie widać tar­czę mie­sią­ca. To musi być nie­da­le­ko. Grzy­biarz ra­czej nie za­pusz­czał się w nie­zna­ne te­re­ny. Ra­czej…

 

Zna­la­złem! Cóż za nie­zwy­kły to widok. Świą­ty­nia wy­glą­da do­kład­nie jak opi­sy­wał Sta­ruch. To ka­mien­ny, pra­sta­ry wał około dwu­me­tro­wej wy­so­ko­ści. W po­ło­wie, pa­trząc od mej stro­ny, ma jakby wy­cię­ty nożem wyłom się­ga­ją­cy od góry kon­struk­cji do samej ziemi. To chyba wej­ście. W środ­ku widzę ka­mien­ne pa­le­ni­sko, we­wnątrz któ­re­go pali się zie­lo­ny pło­mień. Znaj­du­ję się około pięć­set me­trów od tego bluź­nier­cze­go okro­pień­stwa. Do­brze, że wzią­łem lu­ne­tę! Lampa się już nie przy­da, bo mogą mnie przy­uwa­żyć. Nie chcę nawet wie­dzieć, co by się wtedy ze mną stało… Na­cią­gną­łem Mau­se­ra, żyw­cem mnie nie do­sta­ną!

 

Je­stem już bli­sko. Strasz­li­wy fetor przed chwi­lą ude­rzył moje noz­drza. Oprócz tego wy­raź­nie sły­szę ja­kieś śpie­wy. Nie pod­cho­dzę bli­żej, użyję lu­ne­ty.

 

Przy­pa­trzy­łem się im bli­żej! Jest Ich pię­ciu. Jeden jakby unosi się nad ogniem. Ma czar­ną re­we­ren­dę, ale nie nosi kap­tu­ra. W świe­tle Księ­ży­ca do­kład­nie widać coś, co chyba jest jego twa­rzą. Wy­glą­da jak roz­cią­gnię­ta kula ar­mat­nia ob­le­pio­na prze­gni­łym pa­pie­rem z czar­ny­mi śle­pia­mi i ka­ry­ka­tu­rą ust! Naj­bar­dziej dracz­ni są jed­nak jego czte­rej kom­pa­ni! Stoją (mam na­dzie­ję…) przed tym po­gań­skim przy­byt­kiem. Nie wiem nawet, czy to osoby. Tkwią nie­ru­cho­mo za­wi­nię­ci w po­dob­ne czar­ne pe­le­ry­ny, tym razem noszą kap­tu­ry. Pro­blem w tym, że mimo do­bre­go świa­tła nie widzę ani ich twa­rzy, ani po­łą­cze­nia ich syl­wet z zie­mią…

 

O czymś roz­ma­wia­ją, do­pie­ro teraz sły­szę wy­raź­nie. Ten strasz­ny nie­umar­ły mówi gło­sem jakby stu ludzi! Z mie­sza­ni­ny słów od­dzie­lić można kilka wy­róż­nia­ją­cych się gło­sów do­da­ją­cych mu jesz­cze wię­cej grozy. Po­wia­da jakby we­wnętrz­nie, nie gło­śno, acz do­no­śnie. Jego ku­mo­trzy mówią bar­dzo cicho. Wła­ści­wie nie wiem, skąd do­by­wa się ich głos. Naj­cie­kaw­szy wy­da­ję się fakt, że choć jest ich czte­rech, na py­ta­nia od­po­wia­da jedna osoba. Ten typ ar­ty­ku­la­cji wy­da­je mi się zna­jo­my…

 

Bluź­nier­cy! Po­ga­nie! Muszę to za­pi­sać! To zbyt sza­lo­ne i gro­te­sko­we żeby to opo­wie­dzieć! Piszę na bie­żą­co. Każde zda­nie to ko­lej­ne okro­pień­stwo! G– Głos wspól­ny Czte­rech On– Głos Ka­pła­na

G: …zo­sta­ło wy­ko­na­ne.

On: Przy­pro­wa­dzi­li­ście łącz­nie 528 dusz. To zbyt mało. Nie ma tego stu­paj­ki! On za dużo wie!

G:<ża­ło­śnie> O Wiel­ki Ka­pła­nie! Znaj­dzie­my go! Przy­pro­wa­dzi­my go tutaj i do­koń­czy­my ry­tu­ał. Pew­nie za­bra­ła go śmierć…

On: Nie! Nie! Ry­tu­ał Wiel­kie­go Świę­ta musi być od­pra­wio­ny dziś. Cze­ka­łem pięć­set lat na taki kazus. Dzień N’thla­ei. Dzień Równi i Księ­ży­ca! Bo­gi­ni się gnie­wa! Dała mi dłu­gie życie! Muszę spła­cić dług!

Na te słowa po­czu­łem prze­peł­nia­ją­cy moje je­ste­stwo gniew. Wolę wście­kłych dusz na­pie­ra­ją­cą na mnie ze wszyst­kich stron. Zo­ba­czy­łem, że ogień za­czy­na mia­ro­wo przy­ga­sać, a po­sta­ci Czte­rech za­czę­ły się roz­pły­wać. Wtedy usły­sza­łem ich krzyk prze­ra­że­nia. Doj­mu­ją­cy i tak przy­tła­cza­ją­cy, że aż sam po­czu­łem grozę, która Ich ogar­nę­ła. To było jak ury­wa­ją­ce się na­gra­nie krzy­czą­ce­go męż­czy­zny na sta­rym fo­no­gra­fie. Tak nie­na­tu­ral­ne, że aż ciar­ki prze­szły mi po ple­cach…

Po chwi­li jęków, roz­mo­wa to­czy­ła się dalej

G:<lę­kli­wie> Prze­pra­sza­my Wiel­ki!

On: Mil­czeć! Wskrze­si­łem was w jed­nym celu nie­udacz­ni­cy! Ży­je­cie tylko dzię­ki temu ognio­wi! Mam go uga­sić? Mam was ode­słać z po­wro­tem do Bo­gi­ni?

G: <roz­pacz­li­wie> Nie rób tego, o Po­tęż­ny. O, Panie Lasu, nie rób tego. Tam było strasz­nie! Nie każ nam tam wra­cać! Źle od­pra­wi­li­śmy ry­tu­ał przej­ścia! Po­my­li­li­śmy for­mu­łę!

On: Od­ra­to­wa­łem was, bo by­li­ście mi po­trzeb­ni! Mu­si­my do­koń­czyć dzie­ło! Wiel­ka musi do nas do­łą­czyć! Nie wszyst­ko jest zmi­trę­żo­ne! Gdyby nie stra­ta Trzech we Fran­cji, nie mu­sie­li­by­śmy za­nieść Jej tych wie­śnia­ków! Może źle po­li­czo­no? Od­pra­wi­my ry­tu­ał!

G: <nie­pew­nie> Tak Panie.

On: Przy­go­tuj­cie wło­ścian! Może Wiel­ka się zli­tu­je i przyj­mie taką licz­bę? Wtedy zej­dzie do nas i to my bę­dzie­my rzą­dzić tym pa­do­łem! Na wieki wie­ków!

W tym mo­men­cie zo­czy­łem nagły ruch i jak spod ziemi po­ja­wi­ło się pól ty­sią­ca ciał. Stały w ide­al­nym pół­ko­lu za ka­mien­nym krę­giem. Miały mar­twe nie­przy­tom­ne twa­rze i czar­ne oczy. Były jak w tran­sie. Śmier­tel­nej ma­ja­ce, która nie po­zwa­la­ła im się po­ru­szyć. Już wiem skąd ten za­duch pa­nu­ją­cy wy­raź­nie nad oko­li­cą. Ci lu­dzie gnili. Wy­glą­da­li jakby ich coś przed chwi­lą wy­rwa­ło z mo­gi­ły. Roz­po­zna­łem tam, z nie­ma­łym tru­dem, twarz Kar­ste­na, bur­mi­strza San­der­sa czy choć­by He­in­ri­cha. Na końcu tego strasz­ne­go po­cho­du stała jakaś kupka tka­nek. Zże­ra­ły ją ro­ba­ki, a mięso od­dzie­la­ło się sa­mo­ist­nie od kości. Zmro­zi­ło mi krew. Bied­ni lu­dzie! To ostat­nie miało cha­rak­te­ry­stycz­nie krót­kie ra­mio­na i wy­su­nię­tą szczę­kę. Zu­peł­nie jak mały Ed­mund…

 

Obłęd! Istny krę­ciek! Boże ze­ślij ja­kieś ptac­two, niech wy­dra­pie mi oczy, by­le­bym nie mógł na to pa­trzeć! Ten widok wy­cho­dzi poza wszel­kie normy okro­pień­stwa! On ma unie­sio­ne w górę ręce i krzy­czy wnie­bo­gło­sy bluź­nier­cze for­mu­ły. Tamta zgra­ja po­my­leń­ców po­wta­rza te słowa w ja­kimś innym ję­zy­ku. Po tym jedna z osób z pół­krę­gu wbie­ga sza­leń­czo w zie­lo­ny pie­kiel­ny war, na­stęp­nie ogień bucha jej po czu­bek głowy. Ofia­ra przy­tom­nie­je i za­czy­na swoje strasz­li­we larum. Kiedy już sczeź­nie sły­chać krzyk lel­ków (któ­rych robi się tu pełno). Po pta­kach sły­chać coś na kształt śmie­chu ze stro­ny Czte­rech. Nie­mo­żeb­ny to widok! Za­pi­szę tą bluź­nier­czą for­mu­łę, może jakiś znaw­ca okul­ty­zmu powie świa­tu, co się tu od­pra­wia­ło.

Ka­płan: O Wiel­ka Szub! Kozo z Lasu z Ty­sią­cem mło­dych. Przyj­mij swe dzie­cię i zstąp do nas, twych kor­nych sług!

Głos Czte­rech: Iunk­tus Szub! Su­ski­pe fi­lios tuos! O ma­gnum hir­kum! Iä! Iä!Szub-Nig­gu­rat!

Nie wy­trzy­mam tego! Muszę za­koń­czyć ten ob­ra­zo­bur­czy ry­tu­ał! Pod­bie­gnę tam. Są zbyt po­chło­nię­ci ob­rzę­dem by mnie za­uwa­żyć! Cisnę gra­nat w sam śro­dek ognia a potem oddam kilka strza­łów do ka­pła­na dla dy­wer­sji. Jeśli mi się nie uda, to mój ostat­ni wpis. Może nie ura­tu­ję świa­ta, ale bodaj się sta­ra­łem. Bóg mi świad­kiem!

Udało się! Gra­nat wy­buchł, ale pod wpły­wem ognia a nie me­cha­ni­zmu. Po roz­wia­niu ogni­ków z watry Czte­rech oraz resz­ta ofiar na­tych­miast po­za­ni­ka­ło. Ka­pła­na tro­chę po­dziu­ra­wi­łem, ewi­dent­nie osłabł, ale czuję go na karku. Scho­wa­łem się w ja­kiejś norze.

Zdaje się, że reszt­kę swych prze­klę­tych sił prze­zna­czył na ode­bra­nie mi tchnie­nia. Za­bie­ram się stąd. Na pewno nie da za wy­gra­ną…

To już chyba mój ostat­ni wpis. Osa­czył mnie. Czuję jak wdzie­ra się do mego umy­słu. Le­d­wie trzy­mam ołó­wek. Leżę teraz na po­la­nie. Do wol­no­ści zo­stał mi mniej niż ki­lo­metr. Ale ja nie dam rady. To już ko­niec. Zło od­bie­ra mi dech w każ­dej chwi­li. Czuję jego myśli. Wiem, co ze mną zrobi… On chce za­brać mnie do Niej, żeby mnie skar­ci­ła. Przy­naj­mniej ura­to­wa­łem świat…

Prze­czoł­ga­łem się kilka me­trów, ale to na nic. Na drze­wie nad moją głową usia­dło stad­ko pta­ków. To lelki. Bar­dzo dużo lel­ków ko­zo­do­jów. Wy­glą­da­ją na znie­cier­pli­wio­ne…

Za­czy­na­ją krzy­czeć. Ten ich de­li­rycz­ny śpiew… Teraz już mnie nie prze­ra­ża. Za­czy­na koić jak dobra baja do snu. Ich trel coś mi przy­po­mi­na…

Tak, śpie­wa­ją w rytm mo­je­go o d d e c h u…

Koniec

Komentarze

Samo mia­stecz­ko ponoć jest bar­dzo stare, lecz teraz prak­tycz­nie gnu­śnie­je w za­po­mnia­nym skra­ju świa­ta.

Szwan­ku­je mi lo­gi­ka tego zda­nia. Gnu­śnie­je, po­mi­mo że jest stare?

 

miesz­czą się na rynku, któ­re­go ze wzglę­du na wiek na­zwa­li­śmy Sta­rym Ryn­kiem.

Jeśli w mie­ście nie było in­ne­go rynku, to nie widzę po­trze­by, żeby miesz­kań­cy mieli do­da­wać do nazwy epi­tet, za­miast po pro­stu mówić “rynek”.

 

nie wy­ma­gaj od nas, czy­tel­ni­ku, zbyt wiele.

Skoro, pa­trząc po ta­gach, to pa­mięt­nik, to ra­czej nie pi­su­je się go z myślą o czy­tel­ni­kach… ;)

 

Do mia­sta do­roż­ką (na­szym je­dy­nym kon­tak­tem z są­sied­ni­mi Bach­ti i Terin)

Do­roż­ka jest je­dy­nym kon­tak­tem? Tro­chę to ko­śla­wo brzmi. Cho­dzi o drogę, którą ta do­roż­ka jeź­dzi?

 

Byli bar­dzo wy­so­cy i szczu­pli. Mieli sta­ro­mod­ne czar­ne pe­le­ry­ny z fi­ku­śny­mi srebr­ny­mi przy­pin­ka­mi. Było z tymi ozdo­ba­mi coś dziw­ne­go.

Po­wtó­rze­nie.

 

Po­czu­łem nie­wy­obra­żal­ną grozę i roz­pacz.

Za­miast pisać, że po­czuł grozę, le­piej przed­sta­wić co czuł – dresz­cze, chłód, itd. Po­ka­zać tę grozę, a nie ją opi­sać.

 

Le­karz stwier­dził, że nie zna przy­czy­ny zgonu przy­by­szów. Po­nad­to orzekł, że nie żyją co naj­mniej mie­siąc. Był wy­raź­nie znie­sma­czo­ny samym przy­by­ciem do Gran­di­nem, a co do­pie­ro orze­ka­niem w tak śli­skiej spra­wie.

W całym mia­stecz­ku nie ma żad­ne­go le­ka­rza, że mu­siał przy­je­chać z in­ne­go miej­sca? Bo stwier­dzić zgon i osza­co­wać ile czasu upły­nę­ło od śmier­ci może każdy le­karz.

 

Gdy po­wie­dzia­łem mu całą hi­sto­rię czwór­ki nie­bosz­czy­ków po­bladł i po­wie­dział ze stra­chem w gło­sie, że już nigdy nie za­wi­ta do na­sze­go prze­klę­te­go mia­sta.

Po­wtó­rze­nie. Do tego za pierw­szym razem po­win­no być “opo­wie­dzia­łem” (nadal jed­nak nie zli­kwi­du­je to pro­ble­mu po­wtó­rze­nia. ;)

 

Za­bra­łam go do Terin na jar­mark, a kiedy zo­ba­czył kozę za­czął pła­kać i bła­gał, żebym za­bra­ła go do domu.

Lu­dzie zwa­rio­wa­li! Idą dziś wie­czo­rem do Lasu!

Noo! Jak­bym na ich miej­scu miał iść do ta­kie­go lasu, to bym się ra­czej za dnia wy­brał. :D

 

Widzę z pod­da­szu mo­je­go miesz­ka­nia

Pod­da­sza.

 

Po­ży­czę konia i w pół go­dzi­ny będę na miej­scu. (…)

Je­stem na miej­scu! Już po po­ża­rze… Nic nie zo­sta­ło, wszyst­ko spa­lo­ne na po­piół!

Za szyb­ko coś po­szło.

 

Jest w gra­ni­cach przed­świ­tu.

Ra­czej: w oko­li­cach.

 

Naj­cie­kaw­szy wy­da­ję się fakt, że choć [jest?] Ich czte­rech, na py­ta­nia od­po­wia­da jedna osoba.

Ofia­ra przy­tom­nie­je i za­czy­na swój strasz­li­wy larum.

Strasz­li­we larum.

 

Bar­dzo cie­ka­we opo­wia­da­nie, aż się nie chce wie­rzyć, że autor ma za­le­d­wie szes­na­ście lat! Bo­ga­ty zasób słow­nic­twa i gęsta, przy­tła­cza­ją­ca at­mos­fe­ra, to wa­lo­ry tego tek­stu. To ro­dzaj hor­ro­ru, który naj­bar­dziej lubię – stra­szy nie­do­po­wie­dze­nia­mi, tym co dziw­ne, nie­zro­zu­mia­łe.

Warsz­ta­to­wo jest tro­chę do po­pra­wy, wy­pi­sa­łem część błę­dów. Wy­ro­bie­nie się w tej kwe­stii przyj­dzie z wie­kiem, jeśli bę­dziesz czy­tać i pisać. Po­pra­cuj także nad in­ter­punk­cją, bo choć nie zde­cy­do­wa­łem się na wy­pi­sy­wa­nie przy­kła­dów, to parę po­tknięć za­li­czy­łeś ewi­dent­nych.

Ale po­mi­mo nie­do­cią­gnięć, po­do­ba­ło mi się.

Po­zdra­wiam!

Bar­dzo dzię­ku­ję Ci za ko­men­tarz!

Oczy­wi­ście wiem, że błę­dów mam jesz­cze sporo, ale będę się sta­rał na bie­żą­co je usu­wać. Dzię­ku­ję Ci za te kilka przy­kła­dów, za­bie­ram się do pracy! :)

Co do in­ter­punk­cji to idzie mi coraz le­piej, ale oczy­wi­ście nie­do­cią­gnię­cia się zda­rza­ją… Cały czas ulep­szam warsz­tat.

Cie­szę się, że się po­do­ba­ło, po­le­cam się na przy­szłość!

Mi­łe­go wie­czo­ru!

Jai guru de va!

Po­twier­dzam: in­ter­punk­cja ku­le­je. ;-)

Nie prze­pa­dam za hor­ro­ra­mi, więc mnie na ko­la­na nie rzu­ci­ło, ale nie przej­muj się zbyt­nio.

Cza­sa­mi masz dziw­ne kon­struk­cje zda­nia, jak­byś w po­śpie­chu po­pra­wiał.

Mam wra­że­nie, że forma pa­mięt­ni­ka cza­sa­mi nie pa­su­je do opi­sy­wa­nych zda­rzeń. Szcze­gól­nie w cza­sie te­raź­niej­szym. No, nie wy­obra­żam sobie fa­ce­ta jedną ręką rzu­ca­ją­ce­go gra­nat, a drugą opi­su­ją­ce­go to w no­te­si­ku. Może spró­buj prze­pla­tać wpisy z czymś innym?

Czym jest re­wol­wer per­ku­syj­ny?

pra­cu­ję na tym sta­no­wi­sku ze 30 lat

Licz­by w be­le­try­sty­ce ra­czej słow­nie. OK, w pa­mięt­ni­ku facet mógł sobie pisać z błę­da­mi, ale i tak gry­zie w oczy. Nie chce mi się wie­rzyć, że przez tyle lat żaden list nie przy­szedł. Bur­mistrz nie do­sta­wał żad­nej ko­re­spon­den­cji od zwierzch­ni­ków? Tu­byl­cy też nie pi­sa­li do dzie­ci na stu­diach, do córki, która wy­szła za fa­ce­ta z są­sied­nie­go mia­stecz­ka? Kart­ki na świę­ta?

Był w ja­kiejś dziw­nej sza­rej łach­ma­nie,

Łach­man jest ro­dza­ju mę­skie­go.

Mimo, że znaj­do­wa­li się w ciem­nej zie­mi­stej norze wzrok wy­mie­rzo­ny mieli ide­al­nie w stro­nę Lasu! Upior­ny, wręcz gro­te­sko­wy widok! Usa­dze­ni byli w czymś na kształt usy­pa­ne­go z ziemi kręgu,

Tro­chę mi zgrzyt­nął ten opis. W pierw­szej chwi­li po­my­śla­łam, że fa­ce­ci sie­dzie­li na brze­gu kręgu, nie w środ­ku, więc wy­da­ło mi się, że musi być duży, skoro pa­trzą w jedną stro­nę. Jeśli las jest bli­sko, to nie tak trud­no wy­ce­lo­wać wzro­kiem, więc pod­kre­śla­nie ide­al­no­ści dziw­nie wy­glą­da. Jeśli w norze ciem­no, to skąd wia­do­mo, gdzie pa­trzy­li? A, nie mieli już twa­rzy za­sło­nię­tych kap­tu­ra­mi? I ja­kiej wiel­ko­ści jest ta nora, że tak wszyst­ko się zmie­ści­ło?

Je­stem nie­mal na miej­scu! Za­trzy­ma­łem się przy znaku gra­nicz­nym na­szych wło­ści. Ot, kupka gruzu z wbi­tym nie­dba­le bu­ko­wym słu­pie. Uwią­żę tu konia.

Hmmm. I na­praw­dę pisał z sio­dła? Nie ku­pu­ję tej sceny – przed bo­ha­te­rem do­go­ry­wa­ją­ce zglisz­cza mia­sta, a on naj­pierw bez sensu je­chał (ra­to­wać?), a teraz sie­dzi na koniu i spo­koj­nie za­pi­su­je, gdzie go przy­wią­że.

Jest  już w gra­ni­cach dwu­dzie­stej. Ściem­nia się.

W rów­no­noc słoń­ce za­cho­dzi około osiem­na­stej. W lesie pew­nie ściem­nia się jesz­cze wcze­śniej.

Śmier­tel­nej ma­ja­ce, która nie po­zwa­la­ła im się po­ru­szyć.

Eeee, czym jest ma­ja­ka?

Bab­ska lo­gi­ka rzą­dzi!

Oczy­wi­ście dzię­ku­ję za wy­tknię­cie tych kilku błę­dów. Z pew­no­ścią zo­sta­ną na­pra­wio­ne.

Co do słów dys­ku­syj­nych, śpie­szę z wy­ja­śnie­niem:

Majak/ma­ja­ka– ha­lu­cy­na­cja, przy­wi­dze­nie, złu­dze­nie, uro­je­nie

Re­wol­wer per­ku­syj­ny– ro­dzaj re­wol­we­ru ka­pi­szo­no­we­go, który po wy­strza­le prze­su­wa bęben o jedną ko­mo­rę.

Co do resz­ty nie mam żad­ne­go uspra­wie­dli­wie­nia. Jeśli zaś cho­dzi o wra­że­nie że tekst był po­pra­wia­ny, to samo opo­wia­da­nie na­pi­sa­łem z rok temu, toteż do­cze­ka­ło się licz­nych po­pra­wek z mojej stro­ny. Ro­zu­miem, że nie­któ­re frag­men­ty mogą lekko nie pa­so­wać do ca­ło­ści, ale za­pew­niam,  że pier­wo­wzór tre­ści zde­cy­do­wa­nie wy­ma­gał tych zmian. Będę się sta­rał na bie­żą­co ko­ry­go­wać nie­ści­sło­ści…

Dzię­ku­ję za ko­men­tarz i życzę mi­łe­go wie­czo­ru!

Jai guru de va!

Nie znam się na re­wol­we­rach. To są takie, które nie ob­ra­ca­ją bę­ben­ka przy każ­dym strza­le?

Bab­ska lo­gi­ka rzą­dzi!

Były. Z po­cząt­ku trze­ba było za każ­dym razem ob­ra­cać pal­cem bęben by tra­fić w pełną lukę. Re­wol­wer per­ku­syj­ny był jedną z prób uspraw­nie­nia tej tech­no­lo­gii, lecz dal­szy jej roz­wój po­szedł w innym kie­run­ku. Co praw­da nawet na lata dwu­dzie­ste jest to pre­hi­sto­ria (około 1840 rok), ale po­nie­waż lubię hi­sto­rię broni zde­cy­do­wa­łem się umie­ścić go w opo­wia­da­niu.

Jesz­cze tak a pro­pos po­przed­nie­go ko­men­ta­rza:

Mia­łaś rację z wąt­kiem pocz­ty– po krót­kiej ana­li­zie usu­ną­łem to jedno zda­nie. Nie wiem czemu aku­rat tak na­pi­sa­łem… Zda­rza­ją mi się cza­sem nie­lo­gicz­no­ści.

Resz­ta wy­mie­nio­nych przez Cie­bie błę­dów zo­sta­ła już sko­ry­go­wa­na. Mam na­dzie­ję, że w miarę po­pra­wie…

Jai guru de va!

Nie­źle to sobie wszyst­ko wy­my­śli­łeś, Ro­kit­ni­ku, ale mam wra­że­nie, że w tej opo­wie­ści forma dzien­ni­ka chyba nie spraw­dzi­ła się. Ro­zu­miem, że miała to być re­la­cja na żywo, ale mało wia­ry­god­nie wy­pa­dło jed­no­cze­sne peł­nie­nie przez Al­bi­na obo­wiąz­ków w mie­ście, śle­dze­nie zda­rzeń i pro­wa­dze­nie no­ta­tek, czy też nocna wę­drów­ka w Lesie i za­pi­sy­wa­nie ob­ser­wa­cji.

Na­to­miast udało Ci się stwo­rzyć mrocz­ny kli­mat na­ra­sta­ją­cej grozy. At­mos­fe­rę ta­jem­ni­cy i nie­do­po­wie­dzeń. To w hor­ro­rach ważne i do­brze ro­ku­je na przy­szłość.

Nie­ste­ty, jest też, o czym już wspo­mnie­li MrBri­ght­si­de i Fin­kla, tro­chę nie­lo­gicz­no­ści – np. mnie za­sta­no­wi­ło, dla­cze­go ame­ry­kań­scy tu­ry­ści, za­miast udać się do Lasu, pro­si­li o po­zwo­le­nie wej­ścia do niego. Je­stem także zdzi­wio­na, że naj­pierw miesz­kań­cy mia­stecz­ka, a potem Albin, wy­pra­wi­li się do Lasu nocą, miast za dnia. Zdu­mia­ło mnie rów­nież, że stróż prawa nie ma po­rząd­nej broni, a po­sia­da sprzęt do re­je­stro­wa­nia ze­znań.

Nie da się ukryć, że masz przed sobą jesz­cze sporo pracy, ale je­stem prze­ko­na­na, że z cza­sem po­pra­wisz warsz­tat i Twoje opo­wia­da­nia będą coraz lep­sze.

 

Ro­kit­ni­ku, ser­decz­nie gra­tu­lu­ję zwy­cię­stwa w kon­kur­sie. ;-)

 

Posta­no­wi­łem na­pi­sać dzien­nik. – Ra­czej: Posta­no­wi­łem ­pi­sać dzien­nik. Lub: Posta­no­wi­łem pro­wa­dzić dzien­nik.

Można po­sta­no­wić na­pi­sać list czy opo­wia­da­nie, ale pi­sa­nie dzien­ni­ka jest czyn­no­ścią wy­ko­ny­wa­ną co­dzien­nie i trwa­ją­cą dłuż­szy czas.

 

na rynku, któ­re­go ze wzglę­du na wiek na­zwa­li­śmy Sta­rym Ryn­kiem. – …na rynku, któ­ry, ze wzglę­du na wiek, na­zwa­li­śmy Sta­rym Ryn­kiem.

 

nie­dba­le syp­nię­tą na 20 arowy pla­cyk. – …nie­dba­le syp­nię­tą na dwu­dzie­sto­aro­wy pla­cyk.

 

Z ‘rynku’ sy­me­trycz­nie wy­bi­ja­ją 4 ulicę. Krót­ka, Chmur­na, Ryn­ko­wa i Czwar­ta. – Po co ta atra­pa cu­dzy­sło­wu? Co wy­bi­ja­ją ulice? Li­te­rów­ka.

Pro­po­nu­ję: Z rynku sy­me­trycz­nie od­cho­dzą/ bie­gną ulice: Krót­ka, Chmur­na, Ryn­ko­wa i Czwar­ta.

 

Wczo­raj stało się coś dziw­ne­go. Do mia­sta do­roż­ką (na­szym je­dy­nym kon­tak­tem z są­sied­ni­mi Bach­ti i Terin) przy­je­cha­li prze­dziw­ni przy­by­sze. – Nie brzmi to naj­le­piej.

Do­roż­ka nie wy­da­je mi się je­dy­nym środ­kiem trans­por­tu. Myślę że mię­dzy mia­sta­mi można było po­ru­szać się konno, pie­szo, może wozem albo brycz­ką.

Pro­po­nu­ję: Wczo­raj stało się coś dziw­ne­go. Do mia­sta przy­je­cha­li do­roż­ką oso­bli­wi przy­by­sze.

 

Ponoć było ich czte­rech. Wy­glą­da­li nie­mal iden­tycz­nie. Byli bar­dzo wy­so­cy i szczu­pli. Mieli sta­ro­mod­ne czar­ne pe­le­ry­ny z fi­ku­śny­mi srebr­ny­mi przy­pin­ka­mi. Było z tymi ozdo­ba­mi coś dziw­ne­go. – Objaw nie­bez­piecz­nej by­ło­zy!

 

Py­ta­łem wszyst­kich, któ­rzy Ich wi­dzie­li, lecz każdy mówił co in­ne­go. Jeden wi­dział smoka… – Po­wtó­rze­nie.

 

czar­ny płaszcz z ukle­pa­nym na bar­kach kap­tu­rem. – Skąd wia­do­mo, że kap­tur był kle­pa­ny na bar­kach?

 

Zwy­kła pra­sta­ra, wo­nią­ca zgni­li­zną kupa drzew.Zwy­kła, pra­sta­ra, wo­nieją­ca zgni­li­zną kupa drzew.

 

Ock­ną­łem się koło trzech pa­cie­rzy póź­niej… – Ra­czej: Ock­ną­łem się ja­kieś trzy pa­cie­rze póź­niej

 

a po Nim nie było ani śladu […] Nikt Ich nie wi­dział. Znik­nę­li! Nie ma w „Jamie”, ni­g­dzie! Całe mia­sto szuka… Do dia­bła z Nimi! – Dla­cze­go Albin pisze o przy­jezd­nych wiel­ką li­te­rą?

 

Wiem gdzie po­szli!Wiem dokąd po­szli!

 

Wie­dzia­łem, że bu­do­wa przy­chod­ni i kost­ni­cy w jed­nym bu­dyn­ku nie była do­brym po­my­słem! – Po­wtó­rze­nie. 

 

że jest tam pięk­ne je­zio­ro, w któ­rym można zna­leźć mnó­stwo ryb. – Ryb się chyba nie znaj­du­je, ryby trze­ba zło­wić.

 

Na klat­ce pier­sio­wej miał wy­ry­tą nożem kozę… – Ra­czej: Na klat­ce pier­sio­wej miał wy­cię­tą nożem kozę

 

Mają widły, fuzje, strzel­by i to­po­ry. – Fuzje to też strzel­by.

 

Jutro wy­bie­ram się na za­ku­py do Bach­ti. Można kupić tam… – Po­wtó­rze­nie.

 

Ku­pi­łem spraw­dzo­ny pi­sto­let Mau­se­ra, wzór 96. Mia­łem ta­kie­go za Wiel­kiej Wojny. Mia­łem ta­ki za Wiel­kiej Wojny.

 

Na dwo­rze dalej wonie po­go­rze­li­skiem.Na dwo­rze dalej wo­nie­je/ śmier­dzi/ cuch­nie/ czuć  po­go­rze­li­skiem.

Wonie, w licz­bie po­je­dyn­czej woń, to kilka woni.

 

dowie się cze­goś o na­tu­rze zła drze­mią­cej w tym lesie. – …dowie się cze­goś o na­tu­rze zła drze­mią­cego w tym lesie.

 

Zna­kiem ich kultu jest głowa kozy z wy­gię­ty­mi do we­wnątrz ro­ga­mi – Brak krop­ki na końcu zda­nia.

Uwaga do­ty­czy także ko­lej­nych zdań, które Albin za­no­to­wał w sko­ro­wi­dzu.

 

Mają cha­rak­te­ry­stycz­ny spo­sób wy­sła­wia­nia się– pusty… – Brak spa­cji przed pół­pau­zą.

 

wy­do­by­wa­ją­cy się jakby z nikąd – …wy­do­by­wa­ją­cy się jakby zni­kąd.

 

Od­pra­wię konia do Bach­ti, gdzie za­mie­rzam prze­no­co­wać . – Od­pra­wio­ny koń po­wi­nien od­da­lić się sam. Zbęd­na spa­cja przed krop­ką.

Pew­nie miało być: Od­prowadzę konia do Bach­ti, gdzie za­mie­rzam prze­no­co­wać.

 

Je­stem już na zglisz­czach wio­ski! – Ja­kiej wio­ski, skoro wcze­śniej było to nie­wiel­kie mia­sto?

 

trąb­kę (żeby sły­szeć na więk­szą od­le­głość) – Jaką trąb­kę?

 

Po­wy­gi­na­ne ze sta­ro­ści drze­wa przy­po­mi­na­ją mi jakiś zgrzy­bia­łych okrut­nych cza­row­ni­ków. – …przy­po­mi­na­ją mi ja­kichś zgrzy­bia­łych

 

gęsta mgła spra­wia, że le­d­wie widzę kart­kę. – …gęsta mgła spra­wia, że le­d­wie widzę kart­kę.

 

Zna­la­złem jakiś leśny stru­mień. Wy­glą­da lekko fry­mu­śnie. – Na czym po­le­ga fry­mu­śność stru­mie­nia?

 

Przez jego zie­mi­ste dno spra­wia wra­że­nie smo­li­ście czar­ne­go.Przez swoje zie­mi­ste dno spra­wia wra­że­nie smo­li­ście czar­ne­go.

 

mi­nę­ło chyba dużo czasu od ostat­nie­go nad­pi­su. – Pew­nie miało być: …mi­nę­ło chyba dużo czasu od ostat­nie­go za­pi­su.

 

W środ­ku widzę ka­mien­ne pa­le­ni­sko, we­wnątrz któ­re­go pali się zie­lo­ny pło­mień. – Nie brzmi to naj­le­piej.

Może: W środ­ku widzę ka­mien­ne pa­le­ni­sko, we­wnątrz któ­re­go pło­nie zie­lo­ny ogień.

 

Na­cią­gną­łem Mau­se­ra, żyw­cem mnie nie do­sta­ną!Na­cią­gną­łem mau­se­ra, żyw­cem mnie nie do­sta­ną!

http://sjp.pwn.pl/zasady/;629431

 

W świe­tle Księ­ży­ca do­kład­nie widać coś… – W świe­tle księ­ży­ca do­kład­nie widać coś

 

Przy­pro­wa­dzi­li­ście łącz­nie 528 dusz.Przy­pro­wa­dzi­li­ście łącz­nie pięć­set dwa­dzie­ścia osiem dusz.

 

jak spod ziemi po­ja­wi­ło się pól ty­sią­ca ciał. – Li­te­rów­ka.

 

Były jak w tran­sie. Śmier­tel­nej ma­ja­ce, która nie po­zwa­la­ła im się po­ru­szyć. – Majak, czyli przy­wi­dze­nie/ wi­dzia­dło, jest ro­dza­ju mę­skie­go.

 

Już wiem skąd ten za­duch wo­nią­cy wy­raź­nie w oko­li­cy.Już wiem skąd ten za­duch wo­nieją­cy wy­raź­nie w oko­li­cy.

 

On ma unie­sio­ne w górę ręce… – Masło ma­śla­ne. Czy można unieść coś w dół?

 

krzy­czy w nie­bo­gło­sy bluź­nier­cze for­mu­ły. – …krzy­czy wnie­bo­gło­sy bluź­nier­cze for­mu­ły.

 

Za­pi­szę bluź­nier­czą for­mu­łę… – Za­pi­szę bluź­nier­czą for­mu­łę

 

Po roz­wia­niu ogni­ków z watry Czte­rech oraz resz­ta ofiar na­tych­miast po­za­ni­ka­ło.Po roz­wia­niu ogni­ków z watry, Czte­rech oraz resz­ta ofiar na­tych­miast po­zni­ka­li.

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

Ro­kit­ni­ku, prze­czy­ta­łem Twoje opo­wia­da­nie. 

Na po­cząt­ku, sło­wem wy­ja­śnie­nia, po­wiem Ci, że uwiel­biam Lo­ve­cra­fta. Za­zwy­czaj kiedy ktoś, tak jak Ty, de­cy­du­je się użyć mi­to­lo­gii Cthul­hu, po­zo­sta­ję wobec ta­kie­go za­bie­gu bez­bron­ny i tekst po­do­ba mi się bez­wa­run­ko­wo. W Twoim przy­pad­ku było po­dob­nie, opo­wia­da­nie przy­pa­dło mi do gustu i prze­czy­ta­łem je z przy­jem­no­ścią. Nie moge jed­nak nie do­strzec ra­żą­cych błę­dów w lo­gi­ce tek­stu, które, nie­ste­ty, utrud­nia­ją od­biór. Mó­wio­no o tym już wcze­śniej: głów­ny bo­ha­ter spi­su­je na bie­żą­co, wy­da­rze­nia, które ma przed ocza­mi. Po­myśl jed­nak sam, czy wy­obra­żasz sobie spa­ni­ko­wa­ne­go sze­ry­fa, oto­czo­ne­go przez wy­znaw­ców przed­wiecz­nej grozy, który traci zmy­sły, i rów­no­cze­śnie skro­bie w no­te­si­ku? Za­pew­ne nie. Ro­zu­miem czemu miał słu­żyć za­bieg no­tat­ni­ka, ale uży­łeś go źle. Byłby się spraw­dził, gdyby sze­ryf opi­sy­wał wy­da­rze­nia, które miały już miej­sce, a które on prze­żył. Mo­żesz wtedy do woli prze­ka­zy­wać jego prze­ra­że­nie (które nie zmniej­szy­ło się, mimo, że jest już bez­piecz­ny) i po­ka­zy­wać coraz wiek­sze osu­wa­nie się sze­ry­fa w ot­chłań sza­leń­stwa. Jeśli na­to­miast za­le­ża­ło Ci, aby wy­da­rze­nia były opi­sy­wa­ne na bie­żą­co, a są­dząc po sce­nie fi­na­ło­wej, w któ­rej sze­ryf zo­sta­je za­klesz­czo­ny w ob­ła­wie i ro­zu­mie, że zgi­nie ( plus za lelki ), to może trze­ba było użyć me­gne­to­fo­nu za­miast no­tat­ni­ka? Wy­star­czy­ło­by tylko prze­su­nąć akcję o kil­ka­dzie­siąt lat do przo­du, ale sądzę, że to nie sta­no­wi­ło­by pro­ble­mu, praw­da? Efekt byłby taki jaki chcia­łeś osią­gnąć, z za­cho­wa­niem lo­gi­ki. Ze smacz­ków, ogrom­ny plus za tech­ni­ka­lia broni, mnie bar­dzo wpro­wa­dzi­ło to w kli­mat. Ża­łu­ję tylko, że wy­znaw­cy nie krzyk­nę­li “Iä! Shub-Nig­gu­rath!”, wy­cze­ki­wa­łem tego slo­ga­nu z wiel­kim na­pię­ciem :). 

 

Pisz dalej, w przy­szło­ści na pewno prze­czy­tam Twoje ko­lej­ne tek­sty. 

 

PS. Wy­bacz jeśli ko­men­tarz jest cha­otycz­ny, jest bar­dzo późno. 

Trze­ba Ci przy­znać, że udało Ci się stwo­rzyć na­praw­dę fajny kli­mat w tek­ście. Nie­ste­ty, sporo błę­dów lo­gicz­nych i tech­nicz­nych psuje od­biór. 

Za­ufaj Al­la­ho­wi, ale przy­wiąż swo­je­go wiel­błą­da.

Sporo tego dzię­ko­wa­nia z mojej stro­ny, ale na­le­żą się wam w pełni!

Z czę­ści nie­lo­gicz­no­ści zdaję sobie spra­wę– formę dzien­ni­ka sta­ra­łem się po­pro­wa­dzić w miarę sen­sow­nie, ale na nie­któ­re rze­czy mu­sia­łem przy­mru­żyć oczy, żeby za­cho­wać spój­ną kon­wen­cję.

Co do wy­obra­że­nia sobie sy­tu­acji au­to­ra:

Ja pi­sząc to opo­wia­da­nie uku­łem sobie kon­wen­cję czło­wie­ka, który nie ma zbyt wiel­kiej wiary w sie­bie i wiele rze­czy za­czy­na go prze­ra­stać. Pro­ble­my na­si­la­ły się oczy­wi­ście wraz z po­stę­pem akcji i coraz dziw­niej­szy­mi wy­da­rze­nia­mi w mia­stecz­ku. Po wy­pra­wie do Lasu, Albin wie­dział, że ra­czej nie uda mu się z niego wyjść, więc więk­szość swo­jej uwagi sku­piał na dzien­ni­ku, który był je­dy­ną szan­są uwiecz­nie­nia jego hi­sto­rii. Dla­te­go wła­śnie pisał w nim póź­niej cha­otycz­nie, kiedy tylko mógł, by jak naj­wię­cej w nim za­pi­sać. To oczy­wi­ście moja wina, że nie zo­sta­ło to do­sta­tecz­nie ujęte w samej tre­ści, ale może przez ten mój su­ple­ment ca­łość bę­dzie miała nieco wię­cej sensu.

Chciał­bym rów­nież wspo­mnieć, że jak w pierw­szym wy­pad­ku późna pora wy­pa­du była lekko mó­wiąc nie­uza­sad­nio­na (ekhem…), tak kiedy In­fe­li wcho­dził do Lasu wszyst­ko było prze­my­śla­ne. Jak na­pi­sał w dzien­ni­ku, chciał rano, po za­ła­twie­niu spra­wun­ków w Bach­ti. Jak wiemy, tego planu nie zre­ali­zo­wał przez pożar wio­ski. Gdy przy­był na miej­sce była jesz­cze noc, więc zde­cy­do­wał się za­snąć w piw­ni­cy swego domu. Za dnia z niego nie wy­cho­dził, bo w oko­li­cy krę­ci­li się urzęd­ni­cy, a on nie chciał być za­uwa­żo­ny. Gdy już re­fe­ren­ci sobie po­szli, pro­ta­go­ni­sta do­znał wy­pad­ku, po któ­rym po dłuż­szej chwi­li się ock­nął. Ude­rze­nie w głowę było nie­ja­ko im­pul­sem, który uświa­do­mił mu, że musi dzia­łać na­tych­miast. A tak się zło­ży­ło, że na­tych­miast przy­pa­da­ło pod wie­czór…

I znów a pro­pos, tym razem w spra­wie for­muł­ki. Słyn­ne okrzy­ki zo­sta­ły już do­da­ne… Pier­wot­ny kon­cept miał o mi­to­lo­gię Lo­ve­cra­fta tylko za­ha­czać samą po­sta­cią Bo­gi­ni, ale rze­czy­wi­ście– jak się mówi ‘a’, to trze­ba rzec i ‘b’. :)

Tekst bę­dzie nieco ‘płyn­ny’– jeśli po­zwo­li­cie. Na bie­żą­co, ale nie od zaraz, będę się sta­rał usu­wać te nie­ści­sło­ści.

Jesz­cze raz wam wszyst­kim dzię­ku­ję i życzę mi­łe­go dnia!

Jai guru de va!

Lo­so­we uwagi, bo tekst długi i cał­kiem cie­ka­wy, więc nie cze­pia­łam się każ­de­go szcze­gó­łu:

 

Co to za po­rów­na­nie: jak baba zna­cho­ra? Że baba nie cho­dzi do le­ka­rza? Kom­plet­nie nie ro­zu­miem, zwłasz­cza że do­brze znany jest żart: przy­cho­dzi baba do le­ka­rza (zna­cho­ra?)…

 

miast do­da­ją­cej wdzię­ku kost­ki ← mam uczu­le­nie na formę “miast”, źle wy­glą­da, źle brzmi. Oczy­wi­ście masz prawo ta­kiej formy uży­wać, ale za­zna­czam ci jako od­bior­ca, że to dla mnie brzyd­kie.

 

ma­łych(+,) ma­to­wych ust. ← rów­no­rzęd­ne okre­śle­nia od­dzie­la­my prze­cin­kiem

 

a po Nim nie było ani śladu(+.) ← na końcu zda­nia za­wsze krop­ka. Krop­ka koń­czy wszyst­ko, nawet jak­byś miał przy­pi­sy, cu­dzy­słów itp. Kro­pek nie bę­dzie w na­głów­kach czy przy da­tach, ale w zwy­kłych zda­niach za­wsze. Zda­niem, któ­re­go frag­ment wkle­iłam, koń­czy­łeś wpis w pa­mięt­ni­ku.

 

Tyle uchwy­cił fo­no­graf. Potem już tylko beł­kot. Po ostat­nich spa­zmach usnął ← fo­no­graf usnął? Mu­sisz uwa­żać na pod­mio­ty, żebyś nie zmie­niał ich w do­my­śle, tylko wy­raź­nie dla czy­tel­ni­ka

 

Idą Czwar­tą. Po­sęp­nie, ale bo­jo­wo. ← jak się po­sęp­nie idzie? A do­dat­ko­wo jesz­cze bo­jo­wo?

 

sil­ne­go bodź­ca(+,) by po­zbie­rać myśli!

 

Tak(+,) Panie. ← wtrą­ce­nia od­dzie­la­my od zda­nia prze­cin­kiem/prze­cin­ka­mi (jeśli np. są w środ­ku zda­nia)

 

po­ja­wi­ło się pól ty­sią­ca ciał. ← li­te­rów­ka

 

Przy­pa­trzy­łem się im bli­żej! ← nie ist­nie­je powód, by takie zda­nie koń­czyć wy­krzyk­ni­kiem

 

Tkwią nie­ru­cho­mo za­wi­nię­ci w po­dob­ne czar­ne pe­le­ry­ny, tym razem noszą kap­tu­ry. ← bra­ku­je tu nie­zbęd­nych przy­stan­ków: Tkwią nie­ru­cho­mo, za­wi­nię­ci w po­dob­ne, czar­ne pe­le­ry­ny. Tym razem noszą kap­tu­ry. ← tak się ła­twiej i le­piej czyta, czy­tel­nik nie męczy się dłu­gim zda­niem.

 

Ten ich de­li­rycz­ny śpiew… ← de­li­rycz­ny śpiew? Czyli jaki? Lelki mają de­li­rium? Wy­wo­łu­ją de­li­rium? Jak?

 

Piszę na bie­żą­co. Każde zda­nie to ko­lej­ne okro­pień­stwo! G– Głos wspól­ny Czte­rech On– Głos Ka­pła­na ← jeśli już ko­niecz­nie chcesz wpro­wa­dzać taką le­gen­dę, to ją jakoś wy­dziel od tek­stu, bo wy­glą­da to fa­tal­nie

 

Zna­kiem ich kultu jest głowa kozy z wy­gię­ty­mi do we­wnątrz ro­ga­mi. ← tro­chę mi to brzmi, jakby koza miała rogi wgię­te do wnę­trza głowy

 

Lek­tu­ra cał­kiem mi się po­do­ba, zwłasz­cza zwa­żyw­szy twój wiek. To praw­da, że forma pa­mięt­ni­ka nie jest naj­szczę­śliw­szym wy­bo­rem. Cza­sem też uży­wasz po­etyc­ko/fi­lo­zo­ficz­nych słów, które nijak nie pa­su­ją do tre­ści, np. Na te słowa po­czu­łem prze­peł­nia­ją­cy moje je­ste­stwo gniew. Zda­rza ci się tro­chę by­ło­zy, ale nie­du­żo, i uży­wasz nad­mia­ru wy­krzyk­ni­ków. Silne emo­cje można opi­sać ład­niej, nie tylko wsta­wiać wszę­dzie wy­krzyk­ni­ki ;) Pisz dalej, prak­ty­ka czyni mi­strza!

"Po opa­no­wa­niu warsz­ta­tu na­le­ży go wy­rzu­cić przez okno". Vita i Vir­gi­nia

Po­do­ba­ło mi się :)

Przy­no­szę ra­dość :)

Nowa Fantastyka