- Opowiadanie: jackass00 - Maligna

Maligna

Poniższe opowiadanie mówi o człowieku, który coś utracił. Trudno mi napisać coś więcej nie zdradzając treści. Jest to mój pierwszy tekst literacki, który uznałem za nadający się do publikacji. Będę wdzięczny za każdą konstruktywną krytykę, gdyż tylko tak mogę się rozwijać. Zapraszam do lektury.

Dyżurni:

joseheim, beryl, vyzart

Oceny

Maligna

MALIGNA

 

 

Blask telewizora oświetlał twarz mężczyzny siedzącego na kanapie. Jego pozbawione wyrazu oczy migotały niczym krople wody. Urządzenie nie wyświetlało żadnej stacji, jedynie biały szum. W pomieszczeniu nie było innego źródła światła, wszystkie lampy były wyłączone, a okna szczelnie zasłonięte żaluzjami. Twarz nie wyrażała żadnych emocji, a on sam zdawał się nieobecny. Jak długo znajdował się w takim stanie? Minuty, godziny, lata? Wieczność? Trudno powiedzieć. Dopiero nagły, natrętny dźwięk wyrwał go z letargu. Zamrugał leniwie, a jego źrenice zareagowały niczym łapiący ostrość obiektyw. Przez chwilę nie mógł zlokalizować źródła hałasu. W końcu jego wzrok spoczął na telefonie stojącym na stoliku koło kanapy, tuż po jego lewej stronie. Był to stary, czerwony aparat, z tarczą zamiast przycisków. Jego dzwonek wwiercał się w mózg i psuł panujący spokój. Wpatrywał się w niego przez chwilę, być może z nadzieją, że sam zamilknie. Tak się jednak nie działo, wręcz przeciwnie, dźwięk zdawał się narastać, wprawiając w drgania szyby kredensu stojącego po drugiej stronie pokoju. Wyciągnął dłoń, przez chwilę się zawahał, ale w końcu podniósł słuchawkę.

– Słucham – wychrypiał, a głos jego zabrzmiał jakby było to pierwsze słowo, które wyrwało się z jego gardła od wieków.

Odpowiedział mu tylko niewyraźny szept i trzaski na linii.

– Słucham – powtórzył już nieco wyraźniej.

Z szumu wyłoniło się miarowe pikanie. Wsłuchiwał się w nie tępo, jak zahipnotyzowany. Po chwili w tle dało się usłyszeć głosy. Jak rozmowa dwojga ludzi, tylko puszczona od tyłu, tak że nie dało się nic zrozumieć. Przerwy pomiędzy piknięciami były coraz krótsze, by w końcu zamienić się w jednostajny pisk. Pojawił się niespodziewanie i przeszył jego mózg niczym igła, aż odsunął słuchawkę od ucha i rzucił ją z powrotem na widełki. Świat zawirował, przez chwilę zdawało mu się że spada. Schował twarz w dłoniach, czekając aż ustanie ból. Jego głowa zdawała się pulsować i zebrało mu się na wymioty. Dźwięk zdawał się przenieść z aparatu do jego czaszki, bo wcale nie ustał od razu, a cichł stopniowo, wrzynając się w mózg niczym kolczasty drut. Gdy w końcu zwrócił się w kierunku telewizora zobaczył obraz. Przedstawiał zbliżenie na ludzkie oko. Zdawało wpatrywać się w niego z ciekawością. Z czasem kamera zaczęła się coraz bardziej oddalać ukazując… jego, tak samo ubranego, siedzącego na tej samej kanapie. Obraz był niewyraźny, zakłócony, ale po krótkiej chwili się rozpoznał. Zaskoczony widokiem wpatrywał się przez dłuższą chwilę. Jego sobowtór był spokojny i zdawał lekko uśmiechać.

– Kim jesteś? – zapytał nagle człowiek z telewizora.

Mężczyzna uniósł brwi w geście zdziwienia i wciąż wpatrywał się jak zahipnotyzowany w odbiornik.

– Do ciebie mówię. Wiem, że mnie słyszysz. Kim jesteś? – Nie ustępował.

– Ja? – zapytał w końcu, zdezorientowany.

– A widzisz tu kogoś innego?

Nie odpowiedział. Próbował zebrać myśli, ale wydawały się gęste i ciężkie. Im bardziej starał się na nich skupić, tym bardziej uciekały.

– Kim jesteś? – dopytywał cierpliwie człowiek z telewizora.

– Ja… nie wiem.

– Nie wiesz, czy nie chcesz wiedzieć?

Próbował się skoncentrować, ale wciąż myślami napotykał pustkę.

– Gdzie jesteś?

Rozejrzał się po pomieszczeniu. Niektóre jego elementy wydawały się jakby trochę znajome, ale nie wiedział skąd. Pomyślał, że skoro tu jest, to musi być jego mieszkanie, ale czuł się w nim obco i nie rozpoznawał go.

– W domu? – Zaryzykował.

– W domu? – zawtórował mu lekko rozbawiony obraz telewizora – Jesteś pewien? Czyżbyś już tak się tu zadomowił?

Milczał. Starał się uchwycić jakiekolwiek wspomnienie, ale miał wrażenie, jakby przypominał sobie poranny sen. Im bardziej się koncentrował, tym bardziej wszystko wymykało się mu.

– Dlaczego tu jesteś?

Pochylił się, ściskając dłońmi skronie. Nie rozumiał czemu, ale ostatnie pytanie odruchowo wzbudziło w nim lęk.

– Hej! Słyszysz mnie? Zadałem ci pytanie.

Zacisnął oczy i zasłonił uszy oraz skulił się, próbując zignorować głos z odbiornika. Siedział tak przez chwilę, a gdy znów się wyprostował, obraz zniknął i ponownie zastąpił go biały szum.

Postanowił wstać z kanapy, co okazało się nie być takie proste. Nogi prawie odmówiły mu posłuszeństwa, jakby nie używał ich od bardzo dawna. Czuł, że są potwornie zdrętwiałe. Jak długo tu siedział? Ostatecznie wstał, ale natychmiast zachwiał się i opadł z powrotem. Spróbował raz jeszcze, znów zadrżały pod nim kolana, lecz wytrzymały – zatoczył się jedynie lecz stał dalej.

Rozejrzał po pomieszczeniu. Wyglądało, jak klasyczny salon. Ściany były pomalowane na biało, oprócz telewizora i stojącej naprzeciw niego kanapy był jeszcze stół z kilkoma krzesłami, a opodal, pod ścianą, znajdował się kredens zastawiony książkami. Na podłodze leżał nienachalnie czerwony dywan. Pomieszczenie nie wyróżniało się niczym szczególnym, choć przytłumione światło nadawało mu pewien tajemniczy charakter. Pogłębiał to fakt, że mężczyzna wciąż go nie rozpoznawał, chociaż doskwierało mu wrażenie, że powinien.

Powoli i ostrożnie stawiając kroki podszedł do okna w nadziei, że widok za nim obudzi jakieś skojarzenia. Podniósł żaluzje, za szybą był jedynie mrok. Nie ciemność nocy, rozpraszana tu i tam migotaniem gwiazd, bądź światłem latarni. Jedynie czysta nie zakłócona niczym bezkresna czerń. Nie widać było ziemi, ani nieba, wydawało się, jakby mieszkanie unosiło się w pustce. Spróbował otworzyć okno, ale klamka nawet nie drgnęła, więc po chwili zrezygnował. Spojrzał w stronę odbiornika, który swoim blaskiem rozsiewał po kątach pokoju drżące cienie. Jego sobowtór nie powrócił. Nie to, co ból głowy, pulsujący, jakby tuż za oczami. Z początku delikatny, z każdą chwilą się wzmagał, aż oczy zaszły mu łzami. Ruszył z miejsca i zataczając się wyszedł do przedpokoju. Na ścianie wisiało wysokie lustro. Zbliżył się do niego i zobaczył swoje odbicie.

Wzbudziło w nim niepokój, bowiem go nie rozpoznał. Miał krótko przystrzyżone ciemnobrązowe włosy, szare oczy i mocno zarysowane kości policzkowe. Mimo wysokiego wzrostu budowy był raczej wątłej. Ubrany był w dżinsy i czarny t-shirt, a na nim miał flanelową koszulę w niebieską kratę. Skórę miał białą jak kreda, a oczy zaczerwienione. Przyglądał się sobie badawczo, jakby widział się po raz pierwszy. Przejechał palcami po twarzy, być może chcąc upewnić się, że jest prawdziwa. Wyglądał tak, jak się czuł – potwornie zmęczony. Wyciągnął dłoń i dotknął swoje odbicie. Wtedy, na wysokości czoła, pojawiło się pęknięcie. Odruchowo cofnął rękę, by po chwili niepewności znów zbliżyć się do tafli szkła – pod palcami poczuł jedynie gładki chłód. Pęknięcie nie pojawiło się na lustrze, tylko na odbiciu, a dokładnie na jego czole. Zdziwiony wpatrywał się w nie intensywnie, a wtedy ono powiększyło się z cichym trzaskiem. Dotknął własnej twarzy w tym miejscu i wymacał je. Było chropowate i twarde. Po karku przeszedł mu dreszcz. Szrama ponownie się rozszerzyła, przecinając policzek. Spojrzał na dłonie ujrzał pęknięcie na palcu wskazującym lewej ręki. Po chwili zaczęło postępować, aż w końcu czubek palca odpadł. Pozostała jego część zdawała się być pusta w środku. Wtedy na dłoń spadł mu różowy fragment – twardy, o ostrych krawędziach, niczym porcelana. Obrócił go w dłoni i znów zerknął w lustro. Nie miał kawałka policzka. Przez dziurę w nim widział swoje trzonowe zęby. Pęknięcia rozchodziły się po nim powoli, aż w końcu cały był nimi pokryty. Otworzył usta, aby krzyknąć, lecz ukruszyła mu się żuchwa. Przerażony zachłysnął się powietrzem i chciał zrobić krok w tył, wtedy usłyszał trzask – noga pękła poniżej kolana. Zatoczył się i upadł, rozlatując się na setki kawałków, niczym upuszczona filiżanka.

 

– Marcin, wstawaj. Już prawie ósma.

Stęknął i otworzył oczy. Bijące z okna światło słoneczne oślepiło go. Przetarł twarz i ujrzał kobietę, która właśnie energicznie potrząsała jego ramieniem. Przez chwilę, bardzo krótką, nie rozpoznał kim jest. Zamrugał kilka razy i wrażenie minęło. To była twarz jego żony, ta sama, którą oglądał od dziewięciu lat, ta którą pokochał. Coś było w niej jednak innego. Uderzyło go jej olśniewające piękno. Nie to, żeby wcześniej nie uważał jej za atrakcyjną, wręcz przeciwnie – ale teraz… Jej rude włosy były jeszcze mokre po kąpieli, a słońce zdawało się podkreślać zdobiące jej nos piegi. Piwne oczy spoglądały z rozbawionym zainteresowaniem, a pełne usta wykrzywione były w lekko kpiącym, ale czułym uśmiechu. Miała na sobie luźny biały t-shirt i tego samego koloru majtki. Pachniała mydłem.

– Wyglądasz jakbyś spotkał ducha – powiedziała.

Mężczyzna jeszcze raz przetarł oczy i też się uśmiechnął, po czym wyciągnął ku niej dłonie i wciągnął koło siebie do łóżka.

– Przestań, bo jeszcze w ogóle dzisiaj nie wyruszymy – rzekła cicho, ale nie protestowała.

Spojrzał na nią pytająco.

– Co? Zapomniałeś? Chyba się jeszcze nie obudziłeś, co? Wczoraj wieczorem nie mogłeś się doczekać.

Zaśmiał się próbując ukryć fakt, że nie wiedział, o czym mówi, mimo że czuł, iż powinien.

Magda westchnęła i rozmarzyła się – Jak dawno tam nie byliśmy, Marcin. To takie piękne miejsce.

Miał wrażenie, że jakieś drzwi w jego głowie właśnie otworzyły się z cichym skrzypnięciem. Nie całkiem. Raczej lekko uchyliły. To wystarczyło, żeby uruchomić ciąg myśli. Faktycznie, pamiętał, że mieli wyjechać tam, gdzie się pierwszy raz poznali. Wspomnienie to wzbudziło w nim jednocześnie nadzieję i niepokój. Nie był pewny dlaczego, ale było to dla nich bardzo ważne, choć w ogóle nie przypominał sobie momentu podjęcia decyzji o jakiejkolwiek wycieczce. To, że zapomniał o czymś tak istotnym, martwiło go, lecz postanowił, że nie powinien o to pytać. W końcu uznał, że winny tego otępienia jest po prostu zły sen i jak tylko się rozbudzi, wszystko wróci do normy.

– Oczywiście, że pamiętam. Spokojnie, zdążymy – wyszeptał po chwili, a jego dłoń zaczęła powoli wędrować od jej szyi w dół.

– Widzę, że ktoś tu wstał w dobrym humorze – powiedziała wyginając ciało. Nie odpowiedział, tylko pocałował ją.

Zauważył, że pomimo problemów z pamięcią czuł się bardzo dobrze. Miał wrażenie, jakby po raz pierwszy od bardzo długiego czasu wszystko było na swoim miejscu. Ogarniał go optymizm.

Kochali się przez jakiś czas. Powoli i niespiesznie. Potem leżeli koło siebie jeszcze przez parę minut w milczeniu, zanim w końcu postanowili wstać. Udał się do łazienki. Załatwił potrzebę, po czym wszedł pod prysznic. Gorąca woda parzyła, ale i relaksowała. Z kąpieli wyszedł odprężony. Zapomniał już o złym śnie, jaki go nawiedził. Spojrzał na siebie w lustrze i przejechał palcami po zarośniętych policzkach. Chwycił maszynkę i zaczął codzienny rytuał golenia. Ostrze skrobało twarde włosy na jego policzkach w regularnym rytmie. W pewnym momencie ręka obsunęła mu się i zaciął się tuż nad górną wargą. Syknął i zaklął cicho. Przyglądał się przez chwilę w zamyśleniu kropli krwi ściekającej mu po ustach na brodę. Ze zdziwieniem zauważył, że mimo świetnego samopoczucia jego twarz sprawiała wrażenie straszliwie zmęczonej. Policzki były zapadnięte, skóra blada i jakby nienaturalnie napięta. Wyglądał jakby miał z pięćdziesiąt lat, podczas gdy ostatnio stuknęło mu ledwie trzydzieści dwa. I te oczy, ukryte w cieniu, ledwo widoczne, wyblakłe. Czy one tam w ogóle były? A może wpatrywał się tylko w zamglone, puste oczodoły? Jego trupie odbicie zaczęło migotać, pokrywać się mroczkami, takimi jak na rozstrojonym telewizorze. Obraz był coraz mniej wyraźny, po czym zniknął zupełnie, pokryty białym szumem.

Blask telewizora oświetlał twarz mężczyzny siedzącego na kanapie. Znów był w salonie i wpatrywał się w rozregulowany odbiornik. Myśli zamierały, a on czuł się pusty. Z tego stanu wyrwało go dopiero pukanie do drzwi.

– Co ty tam robisz tyle czasu? – zapytała Magda.

Zamrugał. Znów wszystko wróciło do normy, a on wyglądał jak zawsze.

– Już idę – burknął po chwili zaciskając palce na nasadzie nosa.

– Siedzisz tam już chyba z pół godziny. Wszystko w porządku?

– Oczywiście. Pewnie że tak.

Nie wszystko było w porządku. Dobre samopoczucie zaczęło się ulatniać, na jego miejscu kiełkował lęk. Sen, o którym już prawie zdążył zapomnieć, znów do niego wrócił. Pomyślał o telefonie w salonie i swoim sobowtórze w telewizorze.

Przestań świrować – pomyślał. Wziął kilka powolnych głębokich wdechów, przywdział uśmiech i skończył się golić. W końcu wyszedł z łazienki.

W przedpokoju unosił się aromat smażonych jajek, a z kuchni słychać było brzęk talerzy.

Widząc jego pytające spojrzenie Magda wzruszyła ramionami.

– Już i tak jesteśmy spóźnieni. Równie dobrze możemy zjeść śniadanie.

Usiadł do stołu, a ona podała mu talerz i kubek z kawą. Jej dobry humor zaczynał go lekko dziwić. Miał przeczucie, że nie jest to jej typowe zachowanie, ale gdy się nad tym zastanawiał wciąż kłębiły mu się myśli i ogarniała go dezorientacja. Może po prostu bardzo cieszyła się z wyjazdu. Postanowił na razie nie myśleć nad tym głębiej, zwłaszcza, że czuł się głodny. Jajecznica wyglądała wybornie i taka też się okazała. Podobnie dobra była kawa. Magda nie przestawała mówić, była w świetnym nastroju. Marcin od czasu do czasu coś wtrącał, a gdy nie rozumiał (albo nie pamiętał), o czym żona mówi, tylko dyplomatycznie się uśmiechał, albo omijał temat jakimś żartem, na który ona za każdym razem reagowała chichotem.

Po śniadaniu Magda poszła po raz ostatni sprawdzić, czy wszystko spakowali, a Marcin pozmywał. Choć wciąż niepokoił się swoimi problemami z pamięcią, to wesoły nastrój udzielił się również jemu. Obawy zdawały się oddalać. Miał do siebie trochę pretensji, że pozwolił sobie na to, by głupi sen tak go rozstroił. Potrzebował po prostu wypoczynku. Porzucenia na chwilę codzienności i oddania się w całości kompletnie niczemu. Postanowił, że wszystko jakoś się ułoży. Myśl ta ogarnęła go dokładnie chwilę przed tym, jak usłyszał z przedpokoju głos Magdy. Czas najwyższy. Można ruszać.

 

Dzień był słoneczny, lecz nie gorący. Wiał lekki przyjemny wiatr. Niebo było błękitne i kompletnie bezchmurne. Mimo weekendu widok na ulicach był dość niecodzienny, mianowicie prawie nie było samochodów, przechodniów również przewijało się niewiele. Sunęli gładko przed siebie, dodatkowo zachęcani przychylnością zielonych świateł.

– Nie za szybko zasuwasz? – zagadnęła Magda.

– Myślałem, że ci się spieszy? Zresztą zobacz, jak jest pusto – odparł zwalniając trochę.

– Nie aż tak, żeby wycieczkę skończyć na drzewie – roześmiała się – Dobrze, że nie ma z nami mojej mamy. Wiesz, jaka jest jej opinia na temat twojej jazdy.

Zaśmiał się i przytaknął, jednocześnie próbując sobie przypomnieć wygląd teściowej. Miał wrażenie, że niezbyt się lubili, bo myślenie o niej budziło w nim raczej nieprzyjemne odczucia. Zastanawiał się nad tym chwilę, aż w końcu coś mignęło mu w głowie. Zaledwie kilka zdań. Wystarczyły, żeby obudzić pewne wspomnienie.

Marcinku może jednak trochę zwolnij. Pamiętaj, że nie jedziesz sam. Wiem, że rozsądek nie jest twoją mocną stroną i to twój wybór, jeśli zabijesz się jadąc samemu, ale póki jest z tobą moja córka i ja, proszę żebyś zachowywał się odpowiedzialnie – przypomniał sobie jak mówiła.

Dzień był wtedy podobny do dzisiejszego – słoneczny, spokojny. Obiecał Magdzie zawieźć jej matkę na jakieś badania. Jechali we trójkę. One rozmawiały, a on próbował skupić się na jeździe i muzyce z radia. Ulice, tak jak dziś, były niezatłoczone więc trochę przyspieszył, żeby mieć tę całą wyprawę jak najszybciej za sobą. Wtedy właśnie stara zaczęła go strofować. Nie pamiętał, co jeszcze gadała, ale w końcu stracił cierpliwość i coś jej odpowiedział. Ta zaś się obraziła. Już chciała wysiadać i iść do autobusu, na co Marcin z przyjemnością by przystał, gdyby nie Magda, która i tak po tym zajściu przez kolejny dzień się do niego nie odzywała. Ale on nie mógł nic na to poradzić. Nie cierpiał wyniosłego i protekcjonalnego tonu jej matki, która łajała go, jakby był wciąż małym gnojkiem.

W zamyśleniu nawet nie zauważył kiedy betonowe wieżowce i sklepowe witryny zamieniły się w złociste pola i prężące się wzdłuż drogi drzewa. Opuścili miasto i sunęli spokojnie otoczeni otwartą przestrzenią. Widok wsi uspokajał go i tylko kilka szarych, jakby zagubionych chmur wałęsających się po ciepłym błękitnym niebie zakłócało nieco ten obrazek. Przez dłuższy czas milczał, podczas gdy Magda z podekscytowaniem opowiadała o swoich wczasowych planach.

– Marcin! – głos żony wyrwał go z zamyślenia.

– Hm, tak?

– Słuchasz mnie?

– Pewnie, że tak. Po prostu się zamyśliłem.

– Nad czym?

Wzruszył ramionami. – Nad wyjazdem, nad nami.

– To znaczy?

Nie wiedział, co jej odpowiedzieć. Przez chwilę rozważał, czy wspomnieć o problemach z pamięcią, które miał od rana, ale jak miałby to zrobić? Skrzywił się tylko głupio i coś tam burknął pod nosem.

– O naszej rozmowie sprzed kilku dni? – zapytała po chwili ciszy Magda.

– Jakiej? – wymsknęło się Marcinowi pytanie, zanim zdążył ugryźć się w język.

– Jak to jakiej? Już zdążyłeś zapomnieć? – Zmrużyła oczy.

Zaśmiał się próbując ukryć zdenerwowanie i zerknął na nią przelotnie.

– Nie no, nie zapomniałem. Po prostu nie o tym myślałem.

– Aha – odparła z dziwnym rozczarowaniem.

Mijały kolejne minuty, a oni nie odzywali się. Marcin co jakiś czas zerkał na swoją żonę, która nie wiedzieć czemu spochmurniała i w zamyśleniu patrzyła się przed siebie.

W końcu to ona przerwała milczenie.

– Mimo to mam nadzieję, że wziąłeś sobie ją do serca.

Gdy to mówiła Marcin spoglądał akurat w niebo. Ze zdziwieniem zauważył, że pojedyncze i z początku małe chmury zaczęły się ze sobą łączyć, stopniowo przykrywając błękit swoją szarością.

– Ty mnie w ogóle słuchasz? – dopytywała się z coraz większą niecierpliwością.

– Co?

Patrzyła na niego chwilę, po czym pokręciła z niedowierzaniem głową.

– Nic.

Marcin poczuł się głupio, więc dopytywał co się stało, ale Magda odpowiedziała, że to nie ważne i dalej jechali w ciszy.

– Powiedziałem coś nie tak? – Nie wytrzymał w końcu.

– Nie. Dlaczego?

– Bo masz minę, którą można by kapustę kisić.

– Boże, Marcin daj spokój.

Miał nadzieję, że ją to rozśmieszy, rano bawiła ją każda jego głupota, tym razem jednak humor się ulotnił. Cisza trwała. Magda wciąż wyglądała na przygnębioną. W końcu nie wytrzymał.

– Słuchaj, widzę, że jesteś zła. Powiedz po prostu, o co ci chodzi. Nie wiem, co zrobiłem, ale może…

– Co z nami będzie, Marcin?

Zaskoczyło go to.

– Jak to? – zapytał.

Prędkość, z jaką ich rozmowa zaczęła się staczać, była doprawdy zaskakująca, niemal nienaturalna.

– Nieważne – westchnęła.

Nieważne. Nienawidził, kiedy używała tego słowa, bo nigdy nie oznaczało tego, co powinno. Mówiąc "nieważne" miała na myśli, że owszem, jest to ważne, ale z jakiegoś powodu teraz oczekuję, że będziesz wyciągał ze mnie siłą to, co sama powinnam ci powiedzieć. Nie zamierzał dać jej tej satysfakcji. Tym razem to jego zakuła złość. Jak to jest, że w jednej chwili można spieprzyć cały pozytywny nastrój. Gdzie ten słoneczny poranek, kiedy wszystko było takie proste i tak świetnie się układało? Kiedy byli sobą tak zafascynowani, że wystarczyła wzajemna bliskość, aby wszystko wokół wydawało się piękne?

Kolejne minuty mijały w milczeniu. Słońce skryło się całkowicie za ciemnymi chmurami, rzucającymi ponury cień na drogę. W szybę samochodu zaczęły stukać pojedyncze krople deszczu. Złociste pola ustąpiły gęstym ciemnym lasom, a droga, którą jechali, zaczęła wić się niczym żmija. Spróbował włączyć radio, ale z jakiegoś powodu nie mógł złapać żadnej stacji, wszędzie był jedynie szum. Spojrzał pytająco na Magdę, lecz ona wpatrywała się w boczną szybę i wciąż milczała. Przez chwilę wydawało mu się, że zobaczył spływającą po jej policzku łzę.

– Czy ty płaczesz?

Magda pospiesznie przetarła oczy i pokręciła głową nie odwracając się do niego. Marcin widząc to cicho westchnął i zacisnął zęby. Czuł wzbierającą w nim wściekłość. Płacz? Naprawdę? Przecież przed dosłownie chwilą wszystko było w porządku. Cały poranek, wszystkie ich plany, wszystko to poszło w cholerę. I przez co? Nawet nie wiedział.

– Czy możesz mi powiedzieć, po co te łzy? – zapytał cicho, starając się zachować spokój. – Ja naprawdę nie… Ja próbuję zrozumieć, o co ci chodzi, ale nie ułatwiasz mi. Nie wiem, co takiego powiedziałem, ale czy naprawdę jest to warte płaczu?

Magda patrzyła na niego z błyskiem wrogości w mokrych oczach.

– Naprawdę, Marcin? Naprawdę wystarczy kilka dni i parę sztucznych uśmiechów, żebyś o wszystkim zapomniał? Jeszcze niedawno nasz związek prawie leżał w gruzach, a teraz tak po prostu mamy o wszystkim zapomnieć i zaczynać od nowa, jak gdyby nigdy nic?

Zatkało go. Spoglądał na Magdę z dezorientacją i odpowiedział mu wzrok w którym rozbawienie mieszało się ze wściekłością, po czym Magda z rezygnacją odwróciła się do szyby. Z oddali dobiegł odgłos grzmotu. Deszcz padał coraz mocniej. Marcin włączył wycieraczki na pełne obroty, zacisnął mocniej dłonie na kierownicy i zgrzytał zębami. Nie wiedział, co odpowiedzieć. Jak można dyskutować z kimś o takim nastawieniu? Przecież przed sekundą wszystko było w porządku. Po chwili przełknął swoje emocje i spróbował uspokoić sytuację.

– Naprawdę płaczesz tylko dlatego, bo się kiedyś tam pokłóciliśmy? Przecież w związkach często się to zdarza, to nie powód, aby…

– Jezu, Marcin, daj spokój. Czy ty w ogóle się słyszysz?

– O co ci chodzi? No o co!? Powiedz w końcu, o co! – głos zaczął mu się mimowolnie unosić.

– Naprawdę masz mnie za jakąś rozhisteryzowaną idiotkę? Próbujesz całe to bagno, w którym się znajdujemy, sprowadzić do jednej kłótni? Naprawdę nie widzisz tego, jaki jesteś? Jaki się stałeś? Nie widzisz muru, który pomiędzy sobą zbudowaliśmy? Że od kiedy wzięliśmy ślub, jest tylko równia pochyła? Wracasz z pracy i siedzisz przed komputerem, albo czytasz. Na wszelkie moje próby rozmowy zwykle odpowiadasz pojedynczymi słowami. Ciągle tylko "tak", albo "nie", najczęściej "nie wiem". Nic nigdy nie wiesz. Kiedy ostatnio spytałeś mnie o cokolwiek? Kiedy sam zacząłeś ze mną rozmowę? Dopiero, kiedy zaczęłam odpowiadać ci takim samym milczeniem. Wtedy sobie przypomniałeś o naszym małżeństwie. Ratować je postanowiłeś. A na co dzień siedzimy ciągle sami, koło siebie, niczym obcy ludzie – zamilkła, ciężko westchnęła i przetarła oczy. – Myślisz, że coś się może jeszcze zmienić? Że ty się zmienisz z dnia na dzień? Albo że zabierzesz mnie na jeden wyjazd (kiedy my w ogóle ostatni raz wyjechaliśmy?) i ja nagle znów się ot tak w tobie zakocham, jak na początku? Jak ty w ogóle możesz? – głos jej się załamał, więc znów zamilkła.

Marcin nie odpowiadał. Nie rozumiał do końca, o czym mówi. Jego zaciśnięte usta tworzyły wąską linię. Do tego próbował dojrzeć drogę przez zalaną deszczem szybę. Samochód co chwilę podskakiwał na nierównej powierzchni. Czy naprawdę jego osobowość niszczyła ich związek? Myśli kołatały mu się po głowie, oczami wyobraźni widział różne chaotycznie migające sceny i obrazy ze swojego życia. Nie do końca je rozumiał. Czuł, że to co mówi Magda, to musi być prawda, gdyż kłuło go poczucie winy, lecz nie wiedział, jak zareagować. To prawda, był zamknięty w sobie. Od dziecka miał niewielu przyjaciół. Przypomniało mu się, że gdy się poznali przez chwilę miał nadzieję, że uda mu się zmienić. Z początku wszystko wydawało się jakby prostsze, lecz po ślubie jakoś przygasło. Przyzwyczajenie sprawiło, że Marcin znów stał się sobą. Nie było już o co walczyć i tak, z czasem, może zaczęli się od siebie oddalać. On jednak nigdy nie przestał jej kochać i sądził, że ona to wie. Po prostu nie umiał tego okazać. Nic z tego nie powiedział na głos.

Magda zareagowała na jego milczenie gorzkim śmiechem.

– Po co to wszystko, co? Po co ten cały wyjazd? Oboje wiemy, że nasze małżeństwo to fikcja.

– Nie mów tak! To nieprawda – zaprotestował.

– Nieprawda? Daj spokój, sam w to nie wierzysz. Twoje milczenie jest na to najlepszym dowodem. Ten związek jest martwy. Tak samo jak ty. – Przetarła oczy dłonią i ciężko westchnęła. – A teraz jeszcze to…

– Co? – zapytał.

Spojrzała na niego pytająco.

– Powiedziałaś "teraz jeszcze to". To znaczy co? Powiedz! Powiedz w końcu, o co ci chodzi! – puściły mu nerwy i zaczął krzyczeć.

– Jestem w ciąży, Marcin! Rozumiesz? Słyszysz mnie? W ciąży!

Deszcz zacinał już tak, że wycieraczki nie dawały rady z nadmiarem wody. Agresywny stukot kropel o maskę samochodu zagłuszał dźwięki silnika. Marcinowi momentalnie spociły się ręce i wybałuszył oczy. Dziecko! Nagle zakiełkowały w nim sprzeczne odczucia. Z jednej strony poczuł, że było to coś, czego oboje od początku pragnęli. Z drugiej, i to było mocno niepokojące, zrodził się w nim niezrozumiały głęboki gniew. Myśli te zadudniły mu w głowie zaledwie w ciągu ułamka sekundy. Zerknął na żonę i zamarł. Na miejscu pasażera, zamiast Magdy, siedziała jego teściowa. Patrzyła na niego z wyższością i zimną pogardą.

– Coś ci powiem mój drogi. Oboje dobrze wiemy, że nie potrafisz jeździć i nie obchodzi mnie to, czy zabijesz się jadąc sam, ale póki jest z tobą moja córka i wnuczka, udawaj przez chwilę, że masz w sobie choć krztynę odpowiedzialności.

Gdy to mówiła z nosa wyszedł jej karaluch. Przespacerował się, zatrzymał na chwilę na oku po czym umknął do ucha. Marcin nic nie odpowiedział, tylko gapił się tępo. Jego mózg jakby na chwilę się zatrzymał. Zamrugał w nadziei, że to tylko przywidzenie i… pomogło. Znów ujrzał swoją żonę. Zdenerwowana pokazywała coś na jezdni. Krzyczała. Odwrócił się na czas, by ujrzeć zbliżający się kształt. Nie było już jednak czasu na reakcję. Zderzenie było nieuniknione.

Autem szarpnęło, a przednia szyba pokryła się pajęczyną. Marcin rąbnął w kierownicę. Poduszka powietrzna nie zadziałała i rozwalił sobie nos. Wpadli w poślizg i zrobili obrót o prawie 720 stopni. Gdy już się zatrzymali, przez chwilę, bardzo długą, nie działo się nic. W końcu świadomość wróciła do niego i poczuł, że ktoś szarpie go za ramię. Z mgły zaczęła wyłaniać się twarz jego żony.

– Marcin! Marcin! Jezu ile krwi. – Oczy miała rozbiegane, malowała się w nich panika. – Coś ty zrobił? Nic ci nie jest?

– Nie. Nie wiem. Chyba rozwaliłem sobie nos. – Delikatnie odsunął dłoń żony od siebie – A tobie?

– Chyba nic. Tak sądzę.

– W coś… w coś uderzyłem. Widziałaś co to było?

– To był człowiek, Marcin, to był człowiek – głos i ręce jej drżały.

Marcin zbladł. Siedzieli przez chwilę w milczeniu wsłuchując się w padający deszcz. Krew cały czas kapała mu z nosa na koszulę.

– No nie siedź tak. Musimy sprawdzić, czy nic mu nie jest.

Spojrzał na nią, ale nic nie powiedział, ani się nie poruszył. Ogarnął go strach.

A co, jeśli go zabiłem? – pomyślał. W tym momencie nie odczuwał żalu, ani winy. Nie było na to miejsca. Wszystko zajął jedynie nagły, paniczny lęk. Czy tak czuje się spadający ku pewnej śmierci? Czy właśnie zaczął spadać?

– Marcin!

Milczał. Patrzył przed siebie.

– Marcin musimy zobaczyć, czy żyje. Słyszysz?

W końcu wydobył z siebie – Słyszę. Już idę. Poczekaj tutaj.

Pociągnął za klamkę, otworzył drzwi i wysiadł na deszcz. Ulewa była potężna. Widoczność nie przekraczała kilku metrów. Zmókł momentalnie, a krew zmieszana z wodą kapała mu z brody. Przysłonił oczy i próbował zlokalizować postać, w którą uderzył. Na środku jezdni, niedaleko samochodu dostrzegł niewyraźny kształt.

– Halo! – krzyknął i natychmiast poczuł się głupio. Skoro leży bez ruchu, to chyba nie ma zamiaru odpowiadać, co geniuszu?

Zbliżył się. Miał wrażenie, jakby w brzuchu tkwiła mu gorąca ołowiana kula. Miał ochotę zawrócić na pięcie, wrócić do samochodu i po prostu odjechać. Odjechać i nigdy więcej o tym nie myśleć. Pewnie nawet by to zrobił, ale wiedział, że Magda nigdy mu tego nie wybaczy. Być może on sobie też nie. Musiał stawić temu czoło. Niech się dzieje, co musi.

Im bliżej podchodził, tym bardziej przekonany był, że to co leży na jezdni, to nie człowiek. W końcu zza ściany wody wyłonił się przewrócony wózek inwalidzki. Leżał na boku, był pogięty, a jego wykrzywione koło wolno się kręciło. Przez chwilę ogarnęła go niewyobrażalna ulga, która za moment minęła. Gdzie jest właściciel? Zaczął rozglądać się nerwowo, ale nikogo nie zobaczył. Nigdzie nie było też krwi. Przecież żaden inwalida nie uciekłby tak szybko. Tym bardziej, że impet uderzenia prawdopodobnie połamałby mu kości. Zresztą, dlaczego miałby to robić? Z drugiej strony, co na środku drogi, pośród lasów, miałby robić pusty wózek? Po co ktoś miałby go tu zostawiać? Co, nagle ozdrowiał i resztę trasy postanowił przebiec? A może anioły zstąpiły z niebios i zabrały go ze sobą?

Przez kolejne minuty miotał się od pobocza do pobocza nawołując. Widoczność była bardzo kiepska, a szum deszczu tłumił jego głos. Nie znalazł nikogo, ani niczego, co mogłoby go naprowadzić na trop. W końcu, przemoczony do suchej nitki i z pulsującym bólem nosa, zrezygnował. Jakkolwiek nieprawdopodobnie by to brzmiało, ktoś ten wózek musiał po prostu tu zostawić. Poczuł wściekłość z powodu ludzkiej głupoty, ale jednocześnie ulgę, że nikogo nie zabił. Wrócił do samochodu.

– Nie uwierzysz, ale nikogo tam nie było. Jakiś kretyn zostawił na środku drogi wózek inwalidzki i… – słowa zamarły mu na ustach, kiedy spojrzał na żonę.

Siedziała skulona i kiwała się w przód i w tył, trzymając za brzuch. Była przeraźliwie blada.

– Magda, co jest? Wszystko w porządku? – zapytał chwytając ją pod ramię.

Nie odpowiedziała, jedynie mamrotała do siebie coś niezrozumiałego. Nie reagowała na nic.

Dziecko? Czy chodzi o dziecko? Przecież nawet brzuch jej jeszcze nie urósł. Czy to możliwe, żeby poroniła? Nieważne, muszą natychmiast znaleźć jakąś pomoc.

Wyciągnął telefon komórkowy z kieszeni, chcąc wprowadzić numer alarmowy, jednak nie działał, nie dało się go włączyć, mimo że rano bateria była prawie pełna.

– Magda, daj swój telefon.

Odpowiedziało mu milczenie.

– Magda, musimy zadzwonić po pomoc! Mój nie działa, daj telefon!

Nie reagowała na żadne próby kontaktu, szeptała jedynie coś do siebie.

– Słyszysz mnie!? – Szarpnął ją w końcu za ramię.

Spojrzała na niego, ale zdawała się go nie widzieć. Z oczu płynęły jej łzy. Jej usta poruszały się i wydobywał się z nich głos, ale kompletnie nie rozumiał co mówi, zupełnie jakby ktoś puścił nagranie jej słów od tyłu. Przez moment ogarnęła go kompletna bezradność, ale w końcu zebrał się w sobie. Zaczął szukać jej torebki. Szybko zlokalizował ją na tylnym siedzeniu. Znalazł telefon, ale ten także nie działał. Cisnął nim wściekle gdzieś w kąt auta klnąc wszystko na czym świat stoi. Przekręcił kluczyk w stacyjce, a silnik zaczął się krztusić. Przez chwilę myślał, że nie ruszą, ale po chwili nabrał obrotów. Nie mógł nic dojrzeć przez pajęczynę pęknięć na przedniej szybie, wystawił więc głowę przez boczną. Deszcz zalewał mu twarz i musiał jechać powoli. Prowadził jedną ręką, drugą osłaniając oczy od wody.

– Wszystko będzie dobrze. Trzymaj się, zaraz znajdziemy jakąś pomoc.

Trudno powiedzieć, ile tak jechali. Mijały kolejne minuty, ale krajobraz nie zmieniał się, z obu stron otaczały ich drzewa, zdające pochylać się nad drogą. Do tego ten nieustający szum deszczu. Przez ten czas nie minął ich ani jeden samochód.

W końcu, za zakrętem, z pomiędzy drzew dojrzał migoczące światło. Gdy skręcili w oddali wyłonił się niewielki budynek.

– Tak! – wykrzyknął. – Zobacz, tam na pewno są ludzie. Jesteśmy uratowani. Wszystko będzie dobrze.

Przyspieszył, ale nieznacznie. Nie miał zamiaru rozbić się na ostatniej prostej.

 

Dotarli tam w ciągu kilku minut. Obiekt okazał się stacją benzynową. Wjechali na jej teren i zatrzymali się na parkingu. Marcin zgasił silnik, przetarł przemoczoną twarz rękawem. Jego żona dalej siedziała w tej samej pozycji. Przez chwilę zastanawiał się, czy wziąć ją ze sobą, ale postanowił, że lepiej będzie, jeśli zostanie w samochodzie. Im mniej będzie się ruszać, tym lepiej, przynajmniej dopóki nie wyjaśni, co się z nią dzieje.

– Poczekaj tutaj, zadzwonię tylko po karetkę i zaraz wracam.

Magda oczywiście nie odpowiedziała. Marcin wysiadł i ruszył w kierunku budynku. Dopiero teraz zwrócił uwagę, że wydawał się on mocno zaniedbany. Dystrybutory paliwa wyglądały na stare i nadgryzione korozją, a ściany były szare od brudu. Co dziwniejsze nie było także żadnego logo, przez co nie mógł nawet stwierdzić, do jakiej firmy należy. Świeciły się jednak latarnie na parkingu, światło dochodziło także z wnętrza stacji, czyli ktoś na pewno musiał tam być. Gdy zbliżał się do wyjścia zobaczył wiszący koło niego plakat. Przedstawiał trójkę ludzi – mężczyznę, kobietę i małą dziewczynkę – najpewniej stanowiących rodzinę. Obejmowali się i uśmiechali w jego kierunku. Za nimi było jedynie czerwone tło. Nie było żadnych napisów, Marcin więc nie wiedział, czy jest to jakaś reklama i w jakim celu ktoś to przykleił. Zmotywowało go to jeszcze bardziej do działania. Otworzył drzwi i wszedł.

Pomimo, że ich samochód był jedynym w okolicy, w środku było sporo ludzi. Niektórzy stali w kolejce do kasy, a inni koło sklepowych półek, zapełnionych różnymi spożywczymi towarami, zastanawiając się pewnie, co kupić. Jedyne co wyróżniało ten widok, to dość nietypowy jak na tego typu miejsce bałagan. Podłoga była brudna, pokryta starymi ulotkami i innymi papierami, a gdzieniegdzie walały się puszki i inne stare opakowania. Nie miał czasu się nad tym zastanawiać. Ruszył w kierunku kasy.

– Moja żona jest ranna, mieliśmy wypadek – zawołał do kasjera.

Minął stojących w kolejce ludzi i podszedł bliżej. Nikt nie zareagował, nikt się nie poruszył, nawet kasjer, stał wciąż w tej samej pozycji, wpatrzony w ladę.

– Halo, słyszy mnie pan? Potrzebuję zadzwonić.

Zbliżył się do postaci stojącej najbliżej kasy, ubranej w szare spodnie dresowe i niebieską koszulkę i położył jej rękę na ramieniu – Przepraszam, muszę przejść.

O dziwo postać nie odsunęła się, zamiast tego padła sztywno na ziemię z głuchym łoskotem. Marcin otworzył usta i przez chwilę stał tak, patrząc się na leżącą sylwetkę. Dopiero po chwili zrozumiał, co widzi. Na ziemi był nie człowiek, a manekin. Spojrzał na kasjera – tak samo był jedynie podobizną człowieka. Rozejrzał się. Całe wnętrze stacji było nimi wypełnione. Były dokładnie takie, jak zwykle widuje się w sklepach odzieżowych – plastikowe, o twarzach bez wyrazu i martwych oczach. Ustawione w różnych pozach, wyglądały jakby robiły zakupy, stały w kolejce, bądź obsługiwały klientów za kasą.

Zimny pot spłynął Marcinowi po karku. Nie wiedział, jaki cel mógł przyświecać komuś, kto je tu rozstawił, ale efekt był niepokojący. Dlaczego też nie zauważył od razu, że coś jest nie tak? Mógłby przysiąc, że gdy wchodził, sylwetki poruszały się niczym normalni ludzie. Dlaczego jego uwagi nie zwróciła kompletna cisza?

W pierwszym odruchu chciał jak najszybciej opuścić to miejsce. Tylko co potem? Gdzie pojadą? Jak znajdą pomoc? Te cholerne lasy zdawały się ciągnąć w nieskończoność. Nie może stąd wyjść, póki istnieje jakakolwiek szansa na wezwanie pomocy. Zresztą, przecież to tylko plastikowe przedmioty.

Zaczął krążyć po stacji, rozglądając się za jakimś telefonem. Na zewnątrz nie zauważył żadnego automatu i zdawało się, że tu też go nie ma. Zerknął za kasę w nadziei, że jest tam jakiś aparat stacjonarny, ale oczywiście go nie znalazł. Pozostało zaplecze. Szarpnął za drzwi – były zamknięte na klucz. Przeklął pod nosem i w przypływie rosnącej desperacji spróbował je wyważyć najpierw barkiem, a potem kopniakami. Kompletnie przestał przejmować się możliwością, że może być tu ktoś żywy. Napędzany adrenaliną czuł, że zaczyna coraz bardziej panikować. Może gdzieś jest klucz? Sprawdzał wszystkie szuflady i półki po stronie kasjera, ale nic nie znalazł. Mijały kolejne minuty, a on coraz bardziej się miotał, kompletnie nie wiedząc co robić.

Nagle zamarł. Twarz mu zbladła, źrenice rozszerzyły się prawie całkowicie wypierając tęczówki. Manekin – ten którego potrącił – gdzieś zniknął. Zanim w ogóle zaczął zastanawiać się, co mogło się z nim stać, z pomiędzy półek z czipsami doszedł go jakiś dźwięk, jakby nieregularne stukanie. Stał tak przez chwilę nasłuchując. Przypominał szczura, który właśnie zorientował się, że w pobliżu może czaić się kot. Nie zachował się jednak jak gryzoń, wręcz przeciwnie, zrobił coś, co całkowicie przeczyło ich instynktowi samozachowawczemu – odezwał się.

– Halo? Czy ktoś tam jest?

Znowu stukanie, jakby bardziej po prawej. Czy to były kroki? Myśli kłębiły mu się w głowie. Z jednej strony całe ciało podpowiadało mu, aby uciekać stąd jak najdalej. Wsiadać w samochód i wiać. Przecież to nie może być jedyny ślad cywilizacji w okolicy. W końcu muszą znaleźć jakąś pomoc. Z drugiej strony łajał się za to, że dał się tak przestraszyć zwykłym plastikowym ludzikom. W końcu nie miał już czterech lat. Czas gonił, każda minuta zwłoki mogła się skończyć dla Magdy tragicznie.

– Hej! – krzyknął – Kto tam jest? Koniec, kurwa, tych żartów.

Ruszył pomiędzy półki, w kierunku dochodzącego dźwięku. Próbował wyglądać na pewnego siebie, ale włosy stały mu dęba. Powoli zbliżał się do miejsca, z którego przed chwilą słyszał kroki. Gdy wyjrzał za półkę, nie napotkał nikogo. Znowu stukot – tym razem za plecami. Odwrócił się i ruszył tam. Znowu nic. Był coraz bardziej przekonany, że ktoś robi sobie z niego żarty. Przysiągł sobie, że jeżeli trafił do jakiegoś rodzaju "Ukrytej Kamery", to któryś z tych dowcipnisiów dostanie w ryja. A może wszyscy.

Zamilkł i skupił się. Znowu kroki. Za nim, po prawej, na końcu alejki. Tym razem nie poruszył się. Zmrużył oczy i czekał. Zbliżały się. Po chwili dochodziły zza półki dokładnie za nim. Odwrócił się, najciszej jak umiał. Gdy usłyszał kolejny krok rzucił się tam i jednym ruchem strącił stojące konserwy.

Po drugiej stronie zobaczył wlepione w niego martwe oczy, a zaraz potem przez półkę wystrzeliła plastikowa ręka, gotowa pochwycić go za szyję. Wrzasnął i rzucił się w tył, a potrącone paczki czipsów poleciały na ziemię. Dłoń wciąż próbowała go dorwać. Palce wyginały się niezdarnie, a każdemu ruchowi towarzyszył cichy klekot.

Jęknął i rzucił się do ucieczki. Wybiegł z pomiędzy półek i wpadł na kolejnego manekina w brązowej peruce i czarnej sukience. Upadli na ziemię, Marcin od razu zerwał się na nogi, ale ten złapał go za nogawkę. Wyrwał nogę z uścisku i z całej siły nadepnął, aż poczuł pęknięcie. Ze zmiażdżonej twarzy zaczęła sączyć się czarna ciecz, która ochlapała mu but. Momentalnie stopę ogarnął ogromny chłód. Istota dalej ślepo wymachiwała rękami, próbując go pochwycić. Reszta manekinów też zaczęła się poruszać. Wszystkie odwracały się niezdarnie w jego kierunku, ich kończyny wyginały się z klekotem w groteskowe pozy, a obojętne oblicza błyszczały w świetle jarzeniówek. Jeden po drugim zaczęły iść w jego kierunku. Marcin rzucił się w kierunku wyjścia, ale akurat wpadł na postać, która uprzednio zaatakowała go między półkami. Chwyciła go za szyję, a Marcin poślizgnął się na czarnej cieczy i znowu wywrócił. Opadła na niego, była jednak dużo lżejsza, więc w końcu ją z siebie strącił. Niestety niewystarczająco szybko. Wokół niego zebrała się już grupka istot, wszystkie wyciągały w jego kierunku dłonie, próbując go pochwycić. Zaczął kopać i wierzgać, nawet nie zauważył, że cały czas wrzeszczy. Rozdawał ciosy na ślepo, większość trafiała w próżnię, ale niektóre dosięgały celu. Trafione manekiny padały na ziemię ale od razu niezdarnie próbowały się podnieść, albo po prostu czołgały się w jego stronę. Przez chwilę myślał, że już po nim, ale w końcu jakimś cudem udało mu się oswobodzić. Rzucił się w kierunku wyjścia i zobaczył stojącą tam Magdę. Była wpatrzona w podłogę, ręce zwisały jej bezwładnie. Mokre włosy zasłaniały twarz, ale od razu ją poznał.

– Uciekaj! – wrzasnął.

Podbiegł do niej i chwycił za ramiona. – Nie słyszysz co mówię? Uciekaj!

Podniosła głowę, a on ujrzał plastikowe, nieruchome oczy. Jej ręce wystrzeliły chwytając go za gardło. Próbował się wyrwać, ale z tyłu dopadła go już reszta. Powaliły go na ziemię. Chwytały go za ręce, nogi, kołnierz. Tym razem miotanie się nic już nie dało, było ich za dużo. Miał wrażenie, że serce zaraz wystrzeli mu z piersi, a ciśnienie wysadzi bębenki w uszach. Spojrzał w plastikową twarz swojej żony i ujrzał, jak z trzaskiem pękają jej usta. Rysa szła od ucha do ucha, ukazując znajdującą się za nią czerń, która zaczęła sączyć się jej po brodzie. Jeden po drugim, to samo zaczęło dziać się z innymi. Czarna maź leciała z ich ust zalewając go. Nie czuł wilgoci, tylko przejmujące zimno. Manekinom zaczęły pękać oczy, a z ich oczodołów także kapało, substancja rozchodziła się już po jego klatce piersiowej, rękach i nogach. Po chwili dostała się do ust, co sprawiło, że jego wrzask zamienił się z obrzydliwy gulgot. Potem dotarła też do jego oczu i uszu. Zaległa cisza i ciemność. Wszystko zniknęło. Pozostało jedynie zimno. Spadał.

 

Unosił się w próżni. Nie miał ciała. Nie czuł. Nie pamiętał nawet jak się nazywa. Był taką samą pustką, jak ta po której dryfował. Płynął tak bez celu, w czerni i nie myślał słowami, a jedynie prostymi, pierwotnymi impulsami. Był lekki. Nie musiał już się bać, o nic nie trzeba było się starać. Nic nie miało celu ani przyczyny. Wszystko okrywała niezmierzona czarna obojętność. W pewnym sensie w końcu poczuł się wolny.

Nie wiadomo, ile czasu tak dryfował. Czy czas w ogóle istniał w tym miejscu? Czy był potrzebny, jeżeli nie miał czego mierzyć, gdy nigdzie nie trzeba było się spieszyć, na nic nie trzeba było czekać? Jeden plus z bycia martwym jest taki, że nie trzeba już bać się śmierci.

W oddali zobaczył światło. Było odległe i malutkie, ale we wszechobecnym mroku świeciło mocno, niczym latarnia morska pośród bezgwiezdnej nocy. Szeptało do niego znajomym kobiecym głosem, ale nie potrafił stwierdzić, do kogo należy. Nie rozumiał słów, ale brzmiał on ciepło i zapraszająco. Jasność, choć tak odległa, błyszczała obietnicą ukojenia. Był przekonany, że doświadczał tego widoku już niezliczone ilości razy. Odczuwał komfort, niczym człowiek powracający po latach w swoje rodzinne strony. Szept wzmagał się. Mimo, że nie rozumiał słów, wiedział, że nawołuje go. Chciał odpowiedzieć, ale nie umiał. Zapragnął zmierzać w tym kierunku i faktycznie zaczął powoli dryfować. Im bardziej się zbliżał, tym większą nadzieję odczuwał. Pragnął zjednoczyć się ze światłem. Migoczący punkcik powiększał się, był coraz wyraźniejszy, czuł dochodzące z niego pulsowanie. Głos wzmagał się, był naglący i pełen radości. Coraz bliżej. Rósł i rósł, aż w końcu stał się wielkim świetlistym wirem. Jego dźwięk był niczym bijące serce matki, dla rozwijającego się w jej wnętrzu dziecka. Ogarnęła go ulga. Był prawie w domu. Wirująca biel rozszerzyła się, jakby otwierając przed nim. Za chwilę znajdzie się w jej objęciach.

Nagle rozległ się trzask, wszechobecny grzmot. Nie dochodził ze światła, a gdzieś z poza niego. Zapraszający szept zmienił się w westchnięcie zaskoczenia. Świetlisty wir zadrżał. Przestał się zbliżać. Był tak blisko. Tak niewiele brakowało. Coś nie pozwalało mu przekroczyć ostatniej granicy, odciągało go. Poczuł przejmujący smutek i rozczarowanie. Chciał wołać, ale nie miał ust. Z całych sił jeszcze raz zapragnął zbliżyć się, ale bezskutecznie. Dobiegający ze światła głos rozbrzmiewał smutkiem i rozczarowaniem. Oddalał się. Światło zaczęło blednąć i drżeć. Nie mógł nic zrobić. Był niczym człowiek wrzucony do rzeki w betonowych "butach". Świetlisty wir znów stał się jedynie bladym odległym punktem, a znajomy głos szeptem. W końcu wszystko zniknęło. Został sam.

 

Najpierw usłyszał krzyk. Z początku odległy, potem coraz bliższy i wyraźniejszy. Znów ogarnęło go światło. Tym razem nie było ciepłe i zapraszające, tylko zimne i obce. Ból zalał go. Uderzył nagle, w jednej chwili, gdy jego jaźń na nowo oblekła się w cielesność. Widział nad sobą postacie. Białe sylwetki pozbawione twarzy patrzyły na niego zimnymi gadzimi oczami. Wyciągały ręce, łapały go, jak wcześniej robiły to ożywione manekiny. Ból, jaki odczuwał, był nie do opisania. Wyrywał się i wrzeszczał, ale to nie robiło na nich wrażenia. Zdawało mu się, jakby rozrywano go na strzępy. Czuł jak płynące z oczu łzy zostawiają mu na policzkach gorące bruzdy. Wzywał imię swojej żony, jednak nikt nie odpowiadał. Ktoś złapał go za szyję. Chciał spojrzeć w dół na swoje ciało, ale trzymające go dłonie krępowały ruchy. Słyszał trzask, chrobot i jeszcze jakiś dziwny, jakby wilgotny dźwięk. Wrzeszczał, aż w końcu zaczął dławić się i dusić. Jego krzyk zamienił się w przeraźliwy charkot. Druga postać pochyliła się nad nim i swoją nienaturalnie wielką dłonią zakryła mu twarz. Po chwili obraz przed oczami zaczął tracić na wyrazistości. Ogarnęły go zawroty głowy. Znów wydawało mu się, że spada. Wraz z ponownym nastaniem ciemności przynajmniej ustał ból.

 

Gdy się ocknął zobaczył brudny pożółkły sufit, na którym wisiały dające mdłe światło jarzeniówki. Znajdował się w dużej pustej sali. Wszystko wydawało się zniszczone i opuszczone. Ze ścian odłaziła farba, a po podłodze walały się kawałki gruzu i śmieci. Jedyne okno, wąskie i zakratowane, dodatkowo zamalowane było czarną farbą. Nigdzie nie widać było żadnych drzwi, ani innego wyjścia. Spróbował się ruszyć, ale nie mógł. Popatrzył po sobie. Leżał w łóżku, a jego ręce i nogi przywiązane były grubymi skórzanymi pasami. Kolejny zaciśnięty był na wysokości klatki piersiowej. Szarpnął się ponownie – bezskutecznie. Wydał z siebie bezsilny okrzyk. Potem kolejny. Napiął wszystkie mięśnie, ale więzy nie miały zamiaru puścić. Mijały kolejne minuty, w końcu zaczął opadać z sił. Krzyk zamienił się w jęk, potem w płacz, a na końcu w ciszę. Nie wiedział ile czasu tak leżał. Co jakiś czas tracił przytomność. Czasem wydawało mu się, że słyszy głosy, albo czyjeś kroki, wołał wtedy, ale na próżno. Innym razem sądził, że kątem oka dostrzegł jakiś ruch, ale gdy tam spoglądał nikogo nie było. Myśli, z początku paniczne i desperackie, coraz bardziej zwalniały, aż w końcu niemal się zatrzymały. Przestał wierzgać i protestować. Nie miał siły. Pomyślał o swojej żonie. Zastanawiał się gdzie jest. Ile czasu minęło od ich wspólnej podróży? Miał wrażenie jakby mogły być to jednocześnie minuty, jak i lata. Zamknął oczy i przywołał w myślach jej twarz. Wyobrażał sobie jak się uśmiecha. Uspokajało go to i przynosiło ulgę. Skupił się całkowicie na jej obrazie. Jej piwnych oczach, kształcie ust, opadających na ramiona rudych włosach. Widział ją tak wyraźnie jakby była tuż obok. Czuł niemal jej zapach.

– Ach Marcin. Mój biedny Marcin. To nie tak miało wyglądać. – usłyszał.

Otworzył oczy. Stała nad nim, dokładnie taka, jak ją sobie wyobrażał. Z początku nie mógł w to uwierzyć, zamrugał oczami, ale nie zniknęła.

– Magda – wyszeptał – gdzie my jesteśmy? Co się dzieje?

Spoglądała na niego ze współczuciem. Pogłaskała po policzku.

– My? – zapytała. – Przecież jesteś tu sam.

Oczy zaszły mu łzami, jedna spłynęła po lewym policzku

– Ja nie wiem co się stało, Magda. Musisz mi pomóc.

– Tobie już nie można pomóc. – Pokręciła smutno głową. – Już za późno. Cokolwiek się nie stanie, jest już za późno.

– Jak to? Dlaczego tak mówisz? Uwolnij mnie z tych pasów, proszę.

– Chyba jestem ci to winna, co? – westchnęła po chwili zamyślenia. – Jestem ci winna prawdę.

Położyła dłoń na jego lewym nadgarstku, a kiedy ją zdjęła pas był rozpięty.

– Chodź za mną – powiedziała, po czym odwróciła i zaczęła iść.

W miejscu, w którym przed chwilą była ściana, nagle pojawiły się drzwi. Gdy Magda podeszła, otworzyły się z cichym skrzypnięciem. Odwróciła się w jego stronę. On w tym czasie wolną ręką oswobadzał się z więzów. Odpiął pas na klatce piersiowej i oswobodził drugą rękę. Najdłużej męczył się z nogami. W końcu wstał, zakołysał się z trudem utrzymując równowagę i niepewnym krokiem podążył za nią. Wyszedł z pomieszczenia i znalazł się w bardzo długim korytarzu. Tu także wszystko wyglądało na stare i zniszczone. Nie wszystkie jarzeniówki działały, przez co panował tam półmrok. W oddali widział jednak Magdę. Szła przed siebie powoli, nie oglądając się. Zawołał ją, ale nie zareagowała. Próbował podbiec, lecz choć szła normalnie i bez pośpiechu, to odległość między nimi nie zmieniała się.

Po lewej stronie korytarza, w równych odstępach, znajdowały się drzwi. Niektóre z nich były zamknięte, ale nie wszystkie. Na początku nie zwracał na nie uwagi, dopóki kątem oka w jednym z pomieszczeń nie zauważył poruszających się postaci. Wtedy aż przystanął. Byli tam on i jego żona, ubrani tak, jak w dniu ślubu – on w czarny garnitur i granatowy krawat, a ona białą suknię ślubną. Stali w swoim wspólnym mieszkaniu, w salonie. Całował ją w szyję, a ona mówiła coś chichocząc. Wpatrywał się na tę scenę w zdumieniu, po czym znów spojrzał w dół korytarza na oddalającą się sylwetkę. Ruszył za nią. Za następnymi drzwiami była ich sypialnia. Patrzył jak się kochali. W następnej siedzieli obok siebie na kanapie. Ona pokazywała mu niewielki biały przedmiot, kręcąc z rozczarowaniem głową. Rozpoznał, iż był to test ciążowy. W kolejnym prowadziła go przez przedpokój za rękę do sypialni. W kolejnym uprawiali seks w kuchni – ona siedziała na blacie, a on stał pomiędzy jej nogami. Potem widział ich wspólnie pod prysznicem. Potem kilkoro drzwi było zamknięte, a za następnymi otwartymi stali w kuchni. Ona znów trzymała test ciążowy i w zdenerwowaniu drugą ręką wymachiwała mu przed oczami kartką papieru z instrukcją. Kolejne kilkanaście mijanych sal było zamknięte. Magda dalej szła korytarzem, wciąż w tej samej odległości od niego. Znów ją zawołał, ale oczywiście odpowiedziała mu cisza. Gdy dotarł do następnych otwartych drzwi, zobaczył siebie siedzącego przed telewizorem. Ona stała nad nim i zdawała się coś mówić uniesionym głosem, ale ją ignorował. Kolejne. Stali w kuchni. Kłócili się. Rzuciła o podłogę talerzem. Seria zamkniętych drzwi. Za kolejnymi znów siedział na kanapie. Telewizor był włączony, ale on patrzył jedynie na zmianę to na swój zegarek, to na drzwi wejściowe. Był sam. Potem długo, długo nic.

Korytarz prawie się skończył. Na samym końcu Magda, za którą podążał, właśnie otwierała drzwi z napisem WYJŚCIE. Przyspieszył. Po lewej stronie zostało ostatnie pomieszczenie. Zastana scena obudziła jakieś mętne wspomnienie. Magda stała przy oknie w salonie. Płakała. On coś jej tłumaczył. Próbował wziąć ją pod rękę, ale wyrwała się i odwróciła do niego plecami. On na coś nalegał. Prosił. W końcu odwróciła się do niego i zaczęła coś krzyczeć, wymachując przy tym rękami. Zachowywał spokój, wciąż nalegając. W końcu i ona zaczęła się uspokajać. Przytaknęła kilka razy, ale nie patrzyła mu w oczy. On ją objął. Na początku nie chciała, ale w końcu poddała się. Marcin miał przeczucie, że to wydarzyło się niedawno. Może na kilka dni przed ich wyjazdem. Czy to była ta kłótnia, o której wspominała? Z tą myślą opuścił korytarz.

Wszedł do niewielkiego pustego pomieszczenia. Zobaczył Magdę stojącą do niego bokiem. Przed nią znajdowały się drzwi windy. Akurat gdy wchodził rozsunęły się, a ona wstąpiła do środka. Podbiegł i złapał je w ostatniej chwili, po czym siłą rozsunął. W środku nie było tego, czego się spodziewał. Przed nim rozciągała się czarna otchłań. Zamiast windy w środku znajdowały się prowadzące w dół ruchome schody, przesuwające się z cichym szumem. Na nich znajdowała się coraz odleglejsza sylwetka jego żony, stopniowo zatapiająca się w mroku. Zawahał się, zanim ruszył za nią. Po raz kolejny bezskutecznie zawołał jej imię. Ciemność zdawała się pulsować, przypominając bicie serca. Resztka zdrowego rozsądku jaka mu pozostała, ostrzegała go przed wejściem. Wiedział, że nie jest to dobry pomysł. Co jednak innego miałby zrobić? Gdzie indziej pójść? Przełamał się więc i wstąpił na schody. Za sobą usłyszał dźwięk zasuwających się drzwi. Zapanowała ciemność.

– Magda, jesteś tam? – krzyknął, choć domyślał się, że i tak mu nie odpowie. Mimo to wołał ją, może dlatego, że dźwięk swojego głosu dawał mu jakiegoś rodzaju komfort w kompletnym mroku. Schody przesuwały się bardzo powoli, a Marcin trzymał się kurczowo poręczy, czując dezorientację. Serce biło mu szybko. Zjeżdżał tak pewnie z kilkanaście minut. Próbował dojrzeć przed sobą swoją żonę, lecz bezskutecznie. Czasem zdawało mu się, że kątem oka widzi jakieś kształty poruszające się w przestrzeni. Przesuwały się, wiły niczym węże albo glizdy. Starał się nie skupiać na nich wzroku.

Nagle coś zimnego i wilgotnego otarło się o jego zaciśniętą na poręczy dłoń. To była zaledwie chwila, ale wystarczyła, aby odruchowo podskoczył i poderwał rękę wydając z siebie okrzyk, który rozszedł się w przestrzeni gigantycznym echem. Wtedy ciemność wokół zaczęła drżeć, jakby reagując na jego panikę. Zewsząd rozległy się szepty i odgłosy mlaskania. Coś przemknęło znowu, tym razem po drugiej stronie. Gdzieś z oddali doszedł go przeraźliwy skrzek. Marcin rzucił się przed siebie, biegnąc po schodach na złamanie karku. Miał wrażenie, jakby ciemność wokół drżała i przelewała się. Przytłaczała go. Wiedział, że jeśli zostanie tu dłużej, to w końcu go pożre. Daleko w dole zamigotało niewielkie światełko. W końcu kres ciemności. Cel. Pragnął jak najszybciej opuścić to przeklęte miejsce. Na moment zapomniał o żonie, o wszystkim innym. Chciał jedynie się wydostać. W pewnym momencie potknął się i przekoziołkował kilka metrów w dół, boleśnie się obijając, ale jakimś cudem nic nie łamiąc. Gdy się podnosił, poczuł, jak coś owija mu się wokół nadgarstka, szarpnął więc z całych sił, aż oderwało się od niego z mokrym cmoknięciem. Zimny pot ściekał mu po plecach i ciężko dyszał, ale światło było coraz bliżej. Jeszcze tylko chwila, a będzie wolny.

W końcu udało się, zbiegł z ruchomych schodów i wydostał się z wszechobecnego mroku. Znajdował się w piwnicznym korytarzu. Pod sufitem, na pojedynczych kablach, wisiały żarówki. Wzdłuż ścian zbudowanych z białej cegły ciągnęły się grube pomalowane na biało rury. W oddali, na samym końcu, widział czerwone drzwi. Magdy nie było.

Biegł jeszcze parę metrów, po czym przystanął, aby złapać oddech. W głowie mu się kręciło i opadał z sił. Nie dane mu było odpocząć, gdyż za sobą usłyszał potworne huki i trzaski. Obejrzał się i zobaczył wylewającą się ze schodów ciemność. Wyłażące z niej macki przylepiały się do podłogi ścian i sufitu. Wszystko zaczęło drżeć, na Marcina spadło kilka malutkich okruchów gruzu. Niewiele myśląc rzucił się w stronę drzwi. Serce biło mu na alarm i czuł, że brakuje mu powietrza. Wolał jednak paść na zawał, niż dobrowolnie dać się pochłonąć. Nad głową rury zaczęły pękać, a żarówki jedna za drugą wybuchały. Po lewej stronie trzasnęła ściana. Mimo to jakoś udało mu się dotrzeć do drzwi. Rzucił się na nie z rozpędu barkiem, a one bez problemu puściły, otwierając się na oścież.

Chłodne powietrze wypełniło mu płuca. Wokół panowała noc. Mimo nagłej zmiany otoczenia nie przestawał biec. Nie widział nic, prócz zarysów drzew, pędził niemal na oślep. Gałęzie smagały jego policzki. Starał się osłaniać twarz dłońmi, ale niewiele to pomagało. Wiedział, że to coś dalej go ściga i jest już niedaleko. Słyszał za sobą trzask łamanych gałęzi, sapanie i wygłodniałe powarkiwanie. Działał automatycznie, kierowany adrenaliną i czystym zwierzęcym instynktem. W jego płucach płonął rozżarzony węgiel, lecz nie mógł się zatrzymać. Za sobą usłyszał donośny trzask i kątem oka przez ciemność dojrzał kształt przewracanego drzewa. Upadło jakieś dwa metry od niego. Starał się przyspieszyć, ale nie potrafił. Wydawało mu się, że biegł w miejscu, a podłoże samo przesuwało się pod nim. Jakby był chomikiem biegnącym w kółku. Znowu trzask. Kolejne drzewo upadło, znów z tej samej strony i w tej samej odległości od niego. Z jego gardła wydobył się pełen beznadziei paniczny krzyk i w tym samym momencie usłyszał za sobą gardłowy charkot. Chciał się odwrócić, ale bał się. Nie wiedział, jak daleko od niego jest. W końcu obejrzał się za siebie. Szybko, jedynie przez chwilę. Nie widział jednak nic, prócz skrytych przez noc sylwetek drzew. Mimo to wciąż słyszał za sobą szelest krzaków i trzask łamanych gałęzi. Ponownie obok upadło drzewo. Zaryzykował jeszcze jedno spojrzenie i dostrzegł…

 

Blask telewizora oświetlał twarz mężczyzny siedzącego na kanapie. Była pozbawiona wyrazu, wpatrzona w odbijający się w oczach ekran. Na odbiorniku oglądał siebie, uciekającego przez las. Kamera znajdowała się z tyłu. Mimo że biegł bez ustanku, nie opuszczała go nawet na krok. Siedzący na kanapie Marcin miał pustkę w głowie. Jedyne, co odczuwał, to migoczący mu gdzieś na dnie czaszki lęk. Dopiero czyjś głos obudził go z odrętwienia.

– Następny!

Telewizor zniknął, zamiast niego Marcin wpatrywał się w białą ścianę. Zamrugał i rozejrzał się. Siedział na jednym z zielonych plastikowych krzeseł ustawionych w szpitalnym korytarzu. Zwrócił się w kierunku, z którego dochodził głos i zobaczył postać wyglądającą zza uchylonych drzwi. Obok niego na ścianie wisiała reklama jakiegoś leku.

– Pan Marcin? – zapytał mężczyzna w białej lekarskiej koszuli.

Ten przytaknął i wstał, po czym wszedł do gabinetu i usiadł naprzeciw jego biurka.

– Jak samopoczucie? – zapytał lekarz.

Coś tam mruknął w odpowiedzi, że tak sobie. Wciąż starał się przyjrzeć jego twarzy, ale gdy tylko skupiał wzrok na jakimś punkcie, rozjeżdżała się, jakby nie chciała dać się uchwycić.

– Niestety, ale nie mam dobrych wiadomości – powiedział lekarz i podał mu kartkę. – Mamy już pana wyniki i niestety nie wyglądają najlepiej.

Spoglądał na rzędy symboli pokrywających papier, ale nic mu nie mówiły. Zerknął pytająco na człowieka po drugiej stronie biurka, a ten zaczął tłumaczyć mu, co oznaczają.

– Słucham? – zapytał Marcin.

– Azoospermia. To całkowity brak plemników w nasieniu – kontynuował, ale Marcin nie do końca go słuchał. Mówił mu coś o nieznanych przyczynach, kolejnych badaniach i podnosił na duchu, mówiąc o raptownym rozwoju możliwości medycyny. Wszystko to docierało do niego jakby z oddali, nie potrafił się skupić na słowach.

W czasie kiedy rozmawiali jarzeniówka na suficie zaczęła migać. Z początku delikatnie, ale z czasem coraz mocniej. W końcu zgasła całkowicie. Nastała cisza i ciemność. Marcin czuł otępienie i nie potrafił się skoncentrować. Siedział bez ruchu przez kilka minut. Po jakimś czasie w końcu pojawił się jakiś dźwięk. Miarowe uderzenia. Głuche i niezbyt donośne. Jakby ktoś bił pięścią w poduszkę. W pewnym momencie usłyszał kliknięcie. Kilka metrów od niego zapaliło się światło, choć nie widział jego źródła. Po prostu pojawiło się niczym blask reflektora na scenie. To, co zobaczył sprawiło, że odruchowo wstał z krzesła.

Jakieś dziesięć metrów od niego leżał martwy koń. Jego czaszka była rozłupana i wylewała się z niej szara breja. Bok miał wgnieciony, a żebra połamane. Wydawał się zapadnięty, miejscami podsuszony, jakby nie żył już od dłuższego czasu. Nad nim stał mężczyzna w niebieskiej kraciastej koszuli i dżinsach. Był odwrócony do Marcina plecami. Bił leżące ścierwo kijem bejsbolowym. Ciosy padały równomiernie, z niewielkimi przerwami. Marcin ujrzawszy to wypuścił powietrze z płuc, wstał i cofnął się dwa kroki. Osobnik z kijem zamarł na chwilę, po czym zaczął się gorączkowo rozglądać na boki. Zwrócił się też w jego stronę, ale go nie dostrzegł. Za to on dojrzał jego twarz. Widział ją bardzo wyraźnie, nie mogło być mowy o pomyłce. Wyglądał identycznie jak on, równie dobrze mógłby być jego lustrzanym odbiciem. Tylko jego oblicze było wykrzywione, niemal groteskowe, poprzez malującą się na nim wściekłość. Jego górna warga była uniesiona, spod niej wystawały zgrzytające zęby, czoło miał zmarszczone, a dziurki w nosie powiększały się i zmniejszały w rytm oddechu. Marcin zaczął powoli wycofywać się, starając się poruszać jak najciszej. Tamten wciąż chodził wokół zdechłego zwierzęcia. Wydawał z siebie chaotyczne dźwięki, przypominające coś pomiędzy sapaniem, a kwiczeniem świni.

W końcu Marcin trafił na coś plecami. Obrócił się i zobaczył drzwi. Stały, jak gdyby nigdy nic, pośród pustej przestrzeni. Szarpnął za klamkę. O dziwo otworzyły się. Usłyszał to mężczyzna i ze ślepą furią rzucił się na niego. Marcin niewiele myśląc przeszedł na drugą stronę.

Zamknąwszy za sobą drzwi zauważył, że znów był w swoim mieszkaniu. Głowa coraz bardziej mu pulsowała. Im bardziej starał się myśleć, tym większą pustkę czuł. Gdzieś w kącie swojego umysłu zdawał sobie sprawę jak absurdalne i szalone rzeczy dzieją się wokół niego od jakiegoś czasu, ale im bardziej starał się je zrozumieć, tym większy paraliż ogarniał jego umysł. Wiedział, że próbuje się mu coś pokazać, ale nie potrafił sobie tego złożyć do kupy. Wszystko w jakiś sposób wydawało się oczywiste, ale mimo to rozłaziło się w szwach. Osunął się po ścianie przedpokoju i podciągnął kolana pod brodę, obejmując je rękami. Zamknął oczy. Targały nim sprzeczne uczucia. Z jednej strony pragnął w końcu zrozumieć, dokończyć tę prawie kompletną układankę, a z drugiej perspektywa ta budziła w nim paniczny, zabobonny wręcz lęk. Po karku przebiegł mu zimny dreszcz. Przypomniał sobie zacinającą ulewę i podróż samochodem. Coś się tam wydarzyło, ale nie pamiętał co. Ścisnął dłońmi skronie. Pustka zaczęła wypełniać się myślami, urywanymi scenami, obrazami. Czuł przy tym, jakby w mózg wbijano mu igły. Osunął się na bok i leżał na ziemi trzęsąc się. Nie dawał za wygraną, z całych sił próbował jakoś sobie ułożyć te wszystkie wydarzenia.

– Nie! – wrzasnął – Nie. Nie. Nie – powtarzał w kółko, a ból zaczął stawać się nie do zniesienia.

Zaczął pełznąć. W myślach uchwycił się obrazu kropel deszczu spływających po szybie. Z jakiegoś powodu nie mógł sobie pozwolić, aby go zapomnieć. Powoli podniósł się na kolana. Koncentrował się z całych sił. Samochód, podróż, Magda. Dziecko…

Wstał i zataczając się podszedł do lustra. Zobaczył w nim swoje odbicie. Miało na sobie kraciastą koszulę i dżinsy. Zanim zdążył w jakikolwiek sposób zareagować, wyciągnęło po niego ręce i wystąpiło ze szklanej tafli. Natychmiast ruszyło na niego szarżą, wpychając go na przeciwległą ścianę. Poczuł jak na jego szyi zaciskają się ręce. Spoglądał w swoje własne wykrzywione wściekłością oblicze, które znajdowała się od niego zaledwie o kilkanaście centymetrów. Zaczął się miotać, złapał za ściskające go ramiona chcąc je odciągnąć. Im bardziej panikował, tym bardziej potrzebował oddechu, jednak jego gardło było kompletnie zaciśnięte. Miał wrażenie, jakby jego twarz puchła, a jego oczy miały zaraz wystrzelić z orbit. W końcu podwinął nogę i z całej siły pchnął, odrzucając od siebie napastnika. Ten zatoczył się kilka kroków i znowu ruszył. Próbował złapać go za kołnierz, ale ten cofnął się w tym samym momencie wyprowadzając niezdarny cios gdzieś w okolice skroni. Nie zrobiło to na atakującym większego wrażenia i po zachwianiu się rozpędził się i wyrżnął go czołem w kość policzkową. Impet ciosu znów rzucił go na ścianę, od której odbił się głową. Mężczyzna z lustra natychmiast wyprowadził cios pięścią, ale w tej samej chwili pod Marcinem ugięły się kolana i szybko osunął się na ziemię. Pięść trafiła w ścianę, rozległ się głośny huk. Nie wywołało to spodziewanej reakcji, jego sobowtór nawet nie jęknął. Marcin cofnął się ze dwa metry na czworaka przez korytarz, po czym spróbował wstać, ale dostał w bok kopniakiem. Powietrze uszło mu z płuc i poturlał się, zatrzymując na framudze drzwi do kuchni. Podniósł się na kolana, ale trafił go kolejny kopniak. Tym razem w twarz. Zawinął się do tyłu zostawiając za sobą strugę krwi i połamanych zębów. Sobowtór podszedł do niego i nachylił się. Furia wykrzywiała mu rysy, nadając im niemal zwierzęcego charakteru. Marcin wybałuszał oczy, czerwona strużka śliny spływała mu z ust. Lustrzane odbicie ukucnęło nad nim, po czym obiema rękami złapało za szyję z niesamowitą siłą. Marcin chwycił go za nadgarstki i znów próbował odepchnąć kopniakami, ale nie było na to szans. Chciał krzyknąć, ale z jego gardła wydobył się tylko cichy bulgot. Zaczął wymachiwać na oślep rękami, usiłując trafić swojego przeciwnika, ale nawet jeżeli któryś z ciosów osiągnął swój cel, to nie zrobił większego wrażenia. Wywracał oczami i wił się jeszcze jakiś czas, ale w końcu zaczął opadać z sił. Czuł jak zdrętwiały język wychodzi mu z ust. Świat zaczął zachodzić mroczkami i rozpływać się. Sobowtór, jakby czując to, docisnął jeszcze mocniej. Po jakimś czasie Marcin wywrócił oczami i już nic nie widział.

Gdy odzyskał świadomość pierwszą rzeczą jaką ujrzał była jego własna twarz. Sina, wymazana krwią, wykrzywiona w potwornym śmiertelnym grymasie ukazywała połamane przednie zęby. Marcin siedział okrakiem na swoim sobowtórze, ściskając jego gardło w dłoniach. Puścił leżącego trupa i zerwał się na równe nogi. Spojrzał na własne dłonie – były pokryte czerwienią i posiniałe od wysiłku. Na dywanie leżały kawałki szkła. Wiszące na ścianie lustro było rozbite. Wszystko wokół niego wydawało się zakłócone, jakby zatracało swoje ostre kąty, traciło formę. Ruszył chwiejnym krokiem przez mieszkanie, pośród szumu i rozmazujących się kształtów. Chwiejnym krokiem wszedł do salonu. Podszedł do telewizora i włączył go, po czym usiadł na kanapie.

 

Blask telewizora oświetlał twarz mężczyzny siedzącego na kanapie. Z dużym skupieniem wpatrywał się w odbiornik. Na ekranie widział siebie i swoją żonę. Jak wstają rano, krzątają się do domu i zanoszą walizki do samochodu. Jak wyjeżdżają z miasta. Obserwował jak pogoda z bezchmurnej i słonecznej powoli zmienia się w podłą ulewę. Słuchał jak ich rozmowa, z żartów i luźnej konwersacji robi się coraz bardziej napięta.

Wszystkie wydarzenia wracały do niego, wszystko zdawało się znów zajmować swoje miejsce. Jedynie mimochodem zauważył, że jego otoczenie coraz bardziej blednie i znika. W końcu po jego mieszkaniu została jedynie czarna pustka, pośród której była jedynie kanapa, telewizor i on.

Na ekranie deszcz zacinał już na dobre, a rozmowa zbliżała się do swojej kulminacji. Kiedy w końcu padły ostatnie słowa, on już na nie czekał.

– Jestem w ciąży, Marcin! Rozumiesz?! Słyszysz mnie teraz!? W ciąży! – Łzy spływały jej po policzkach, jak krople deszczu po szybie samochodu.

Marcin spojrzał na nią.

– Co? Mówisz poważnie?

Nie odpowiedziała. On także milczał przez dłuższą chwilę.

– I co? Nic nie powiesz? – odezwała się w końcu.

Patrzył się przed siebie. Kłykcie miał białe od ściskania kierownicy.

– Jak mogłaś mi to zrobić? – wycedził w końcu przez zęby.

Wyglądała na zdezorientowaną. Otarła łzy policzków i patrzyła na niego wyczekująco, jednak milczała.

– JAK MOGŁAŚ MI TO, KURWA, ZROBIĆ!? NO JAK!?

Jego wybuch zaskoczył ją. Gdy ujrzała jego minę, aż wtuliła się w drzwi samochodu. W jej oczach strach mieszał się z poczuciem winy.

– P… przecież… – zaczęła, jąkając się, ale nie dał jej dokończyć.

– JA JESTEM, KURWA, BEZPŁODNY! ROZUMIESZ?

Gapiła się na niego, nie wiedząc, co powiedzieć. Była blada jak ściana. On też patrzył w jej stronę, ale zdawał się jej nie widzieć. Myśli kotłowały się w nim i nawet nie zauważył zbliżającego się zakrętu i wyjeżdżającego zza niego samochodu, ani tego, że niechcący zjechał na przeciwległy pas. Dopiero krzyk żony sprawił, że znów spojrzał na drogę. Odruchowo szarpnął kierownicą w prawo. Wyminął pojazd, ale wpadł w poślizg. Próbował zapanować nad pojazdem, ale bezskutecznie. Zboczył z jezdni, podskoczył i całym impetem wbił się w rosnące na poboczu drzewo.

Siedzący przed telewizorem Marcin nagle poczuł impet uderzenia. Odrzuciło go w tył, a następnie poleciał do przodu i uderzył w kierownicę, łamiąc nos i wybijając przednie zęby. Nie siedział już na kanapie, a ponownie był w swoim samochodzie tamtego feralnego dnia. Żadna z poduszek powietrznych nie zadziałała. Maska samochodu wgniotła się do tego stopnia, że siła uderzenia zmiażdżyła Marcinowi obie nogi. Uderzenie spowodowało, że świat mu zawirował, a następnie wszystko zrobiło się białe. Było cicho, prócz odgłosu deszczu. Z ust wypłynęła mu krew wraz z kawałkami zębów. Siedział tak przez dłuższą chwilę, dopóki rzeczywistość znów nie nabrała kształtów. Kiedy tylko oprzytomniał obejrzał się w lewo na swoją żonę. Gdy ją ujrzał jego żołądek momentalnie zacisnął się niczym pięść. Przez przednią szybę przebiła się gałąź drzewa, w które uderzyli. Jej końcówka weszła w oko Magdy i przeszyła na wylot jej głowę, która teraz wykrzywiona była pod nietypowym kątem. Z oczodołu krew spływała jej strugą na szyję i bark. Marcin chciał krzyknąć, ale zakrztusił się własną krwią. Próbował się poruszyć, lecz ból zmiażdżonych nóg był nie do zniesienia. Wyciągnął rękę w kierunku swojej żony, po czym stracił przytomność.

 

Czuł na twarzy przyjemne ciepło i lekki wiatr. Gdy otworzył oczy wdarły się do nich promienie słońca. Widział bezchmurne błękitne niebo. Wpatrywał się w nie przez dłuższy czas. W końcu spróbował się poruszyć i ból całego ciała przypomniał mu szybko o tym, co się stało. Leżał na trawie. Ręce miał rozrzucone. Na brodzie i szyi zasychała krew. Nie mógł poruszyć nogami, a sama próba powodowała niesamowity ból. Podniósł się pomimo bólu w karku i spojrzał na rozbity na pobliskim drzewie samochód. Pomyślał o swojej żonie. O tym, co mu powiedziała. O tym, jak wyglądała martwa. Zalała go fala wspomnień i sprzecznych uczuć. Miłość walczyła z nienawiścią, a żal do niej z żalem jej utraty. Na błękitnej przestrzeni nieba widział oczami wyobraźni ich pierwsze spotkanie, pierwszy raz kiedy się kochali. Widział te dobre wydarzenia i te złe. Żarty, rozmowy, kłótnie. Zastanawiał się, dlaczego zaczęła go zdradzać i kiedy dokładnie się to zaczęło. Zamknął oczy. Chciał przestać o tym myśleć. Zapomnieć. Najlepiej po prostu zasnąć. Już na zawsze.

Po chwili usłyszał szelest kroków stawianych w trawie. Z początku ciche, stopniowo zbliżały się. Kątem oka dostrzegł mijającą go grupę postaci. Miały długie czarne płaszcze i przysłaniające twarze kaptury. Szli niespiesznie, jeden za drugim. Przeszli obok i po krótkiej chwili zniknęli mu z pola widzenia. Z niemałym wysiłkiem znów spróbował się podnieść. Zakapturzone postacie okrążyły rozbity samochód. Zdawały się coś między sobą szeptać. Nie miał siły utrzymać głowy, więc po chwili znów opadła na ziemię i widział jedynie niebo. Ktoś w pobliżu zaczął bić w dzwon. Dźwięk był głęboki i równomierny. Po chwili dołączył do niego drugi, jakby z oddali. Z czasem robił się coraz wyraźniejszy i bliższy. Jego również otoczyły zakapturzone postacie, te jednak były ubrane całkiem na biało. Kilkoro z nich uniosło go. O dziwo nie poczuł spodziewanego bólu. Przenieśli go kawałek i ułożyli na długiej białej płachcie. Ustawili się w rzędzie i patrząc przed siebie czekali bez ruchu. Po kilku minutach parę metrów od nich ustawił się w taki sam sposób równoległy rząd czarno ubranych postaci. Nie mieli, jak spodziewał się Marcin, czarnej płachty.

Po jakimś czasie padł na niego czyjś cień. Ktoś podszedł i spoglądał na niego z góry. Obejrzał się i zobaczył Magdę. Stała na lekko ugiętych nogach, pochylona. W lewym oczodole miała dziurę przechodzącą na wylot przez czaszkę. Przez nią świeciło na niego słońce. Cała połowa jej twarzy była czerwona od krwi, podobnie jak szyja i bluzka. Pozostałym okiem spoglądała na niego ze smutkiem. Z widocznym wysiłkiem ukucnęła i dotknęła jego policzka. Patrzyli na siebie przez dłuższą chwilę bez słowa. Marcin pragnął coś powiedzieć, ale nie wiedział co.

W końcu zbliżyła się do jego ucha i wyszeptała – Przepraszam. Żegnaj – po czym pocałowała go w usta. Wargi miała zimne, zostawiły metaliczny posmak. Następnie z trudem podniosła się i stanęła w jednym szeregu z czarnymi postaciami.

Czworo ludzi w bieli, dwóch z przodu, dwóch z tyłu, schyliło się, chwycili za poły białej płachty i unieśli ją razem z Marcinem. Oba pochody ruszyły jednocześnie. Szli niespiesznie, a bicie dzwonów wydawało się regulować ich tempo. Byli na wielkiej zielonej polanie, upstrzonej bogato wielokolorowymi kwiatami. Marcin spoglądał na Magdę otoczoną ludźmi w czerni, a ona patrzyła na niego. Nikt nic nie mówił. Widział w niej smutek, ale i spokój. W końcu zaczęli się od siebie oddalać, pochody skręcały w przeciwne strony. Marcin wyciągnął do niej rękę, a ona spojrzała na niego po raz ostatni, po czym odwróciła się i poszła w kierunku swojego przeznaczenia. Patrzył za nią tak długo, póki mógł, ale w końcu zniknęła mu z oczu.

Nie wiedział, jak długo szli, całkowicie stracił poczucie czasu. W końcu najwyraźniej dotarli do celu, gdyż wszyscy zatrzymali się. Poczuł, jak opuszczają go i po chwili znalazł się w wykopanym w ziemi prostokątnym dole. Zakapturzeni ludzie zebrali się wokół i spoglądali na niego. Oczy mieli puste, pozbawione emocji. Jedna z postaci, ta stojąca u jego stóp, wciąż biła w trzymany w rękach dzwon. Reszta zaczęła schylać się i nabierać do rąk ziemi, po czym rzucać ją na Marcina.

Wzbierała w nim panika. Nie chciał umierać, tym bardziej zostać zakopany żywcem. Próbował zaprotestować, ale jego słowa brzmiały bardzo cicho. Starał się krzyczeć, ale wydawał z siebie tylko mrukliwy szept. Białe postacie nie przestawały. Jeden z nich rzucił mu ziemią na twarz. Marcin zaczął nią pluć, trochę dostało mu się do ust. Nie mógł zgarnąć jej dłonią, bo nie miał siły jej unieść. Wezbrał w nim strach. Całe ciało zaczęło dygotać. Słyszał jak bezwolnie jęczy, niczym mały szczeniak. Chciał żyć. Czuł wzbierającą w nim energię, jak wypełnia całe jego ciało i umysł. Zebrał jej w sobie wystarczająco na ostatni protest, ostatni okrzyk sprzeciwu.

– NIE! – wrzasnął.

 

– Nie! – usłyszał swój chrapliwy, zmęczony głos.

Widział biel. Po chwili dotarło do niego, że patrzy na sufit. Świeciły na nim jarzeniówki. Uniósł się na łokciach i rozejrzał. Znajdował się w białej szpitalnej sali. Wokół stały puste, pościelone łóżka, a przy każdym z nich skromny stolik. Obok dochodziło równomierne pikanie. Po lewej od niego stała maszyneria, do której podłączony był różnymi kablami i rurkami. Jęknął i poruszył się. Coś było nie tak. Na początku nie był pewien co, ale po chwili zorientował się, że chodzi o dziwne uczucie w nogach. Były jakby… krótsze. Uniósł się na łokciach i spojrzał w dół. Był przykryty kołdrą ale dostrzegł, że odciśnięty na niej ślad nóg kończy się na kolanach. W tej chwili z całym impetem wróciły do niego wszystkie wspomnienia.

– Magda… – zajęczał.

Kręcił głową w obie strony, powtarzając wciąż jej imię. Piknięcia dochodzące ze stojącej koło niego maszyny były coraz szybsze. Zaczął łapać na oślep podłączone do niego przewody.

– Nie! Nie! NIEEE! – po chwili darł się na cały głos, miotając w łóżku.

Ze zgięcia w jego lewym ramieniu leciała krew po igle, którą z siebie wyrwał, czego nawet nie zauważył. Podobnie jak tego, że drzwi do jego sali otworzyły się i wyjrzała zza nich zdziwiona pielęgniarka. Zobaczywszy najwyraźniej oszalałego pacjenta, który dotychczas leżał nieprzytomny, natychmiast pobiegła w głąb korytarza wołając kogoś. Po chwili do sali wbiegło kilkoro ubranych na biało ludzi. Otoczyli go i zaczęli przytrzymywać. Łzy leciały mu strugami po twarzy, miotał się bełkocząc. Jeden z lekarzy pośpiesznie napełniał czymś strzykawkę. Dwie osoby musiały unieruchomić Marcinowi rękę, aby mógł ją wbić, a i tak udało się to dopiero za trzecim razem. Mówili coś, uspokajali, ale ich nie rozumiał, podobnie jak oni jego. Po jakimś czasie poczuł, że świat zaczyna wirować. Nie miał już sił stawiać oporu, ale jeszcze krzyczał, choć coraz ciszej i słabiej. Potem już tylko łkał. W końcu zaprzestał nawet tego.

– Nie dajcie mi znów zasnąć – wyszeptał jeszcze, zanim znów stracił przytomność.

 

Koniec

Komentarze

Nie przepadam za horrorami i zazwyczaj do nich nie zaglądam, ale skoro nikt inny nie chce skomentować…

Wiedział, że próbuje się mu coś pokazać, ale nie potrafił sobie tego złożyć do kupy.

To by nieźle oddawało mój stosunek do tekstu.

Zdecydowanie nie jestem targetem. I nie chodzi o to, że to horror (bo ja bym tekstu tak nie zakwalifikowała), a o podejście do opowiadanej historii. Tutaj nic nie jest stałe, nie wiadomo, co jest snem, a co się dzieje naprawdę. Bohater widzi samego siebie, walczy z manekinami, ogląda scenki z własnego życia w amfiladzie pokojów, zderza się z wózkiem inwalidzkim, od czego samochód wpada w wiraż a szyba się tłucze… No, mój świat tak nie wygląda, nawet sny mam bardziej poukładane.

Z innych uwag – zaczynanie od opisu snu to na ogół słaby pomysł. Raz, że wyświechtany. Dwa, że potem już czytelnikowi trudniej przejąć się losami tego śpiocha. Za każdym razem, kiedy robiło się bardziej odlotowo, tylko czekałam, aż Marcin znowu się obudzi. Ze snu, z naćpania, z delirium…

Jak na mój gust – za wolno się to wszystko rozwija, za dużo jest nudnej obyczajówki na wstępie. Najpierw nieszczęsny sen, a potem poranek. I nie szczędzisz czytelnikom szczegółów, które już na ogół nieźle znają – obudzenie, bzykanko, golenie, śniadanie, jazda, krajobrazy – tu miasto, tu pola, tam las, pogawędki, kłótnia w samochodzie…

Z technikaliów: niekiedy błędny zapis dialogów, interpunkcja kuleje, często podmioty Ci uciekają.

Jego dzwonek wwiercał się w mózg i psuł panujący spokój. Wpatrywał się w niego przez chwilę,

Co jest podmiotem w drugim zdaniu i dlaczego dzwonek?

Babska logika rządzi!

Cześć.

Bardzo mi miło, że przeczytałaś moje opowiadanie, bo po wstawieniu go dopiero zorientowałem się, że tak długie teksty nie cieszą się tu zbytnią popularnością.

Treść faktycznie jest dezorientująca, bo w zamierzeniu miała to być taka układanka z kilkoma brakującymi elementami, aby nie do końca było wiadomo, co jest snem, co wspomnieniem, a co jawą. Natomiast zdaję sobie sprawę, że jak ktoś nie lubi takiego klimatu, to może być męczące. No i może pomysł przerósł też nieco moje obecne możliwości.

Co do technikaliów, to dialogi i interpunkcja to coś, z czym borykam się od dawna, postaram się więc zwracać na nie jeszcze większą uwagę w przyszłości.

Nauczony tym doświadczeniem kolejny tekst spróbuję przygotować nieco krótszy i w bardziej, hm, klasycznej narracji.

Wielkie dzięki za komentarz.

Pozdrawiam.

Prawda, długie teksty nie mają dużego wzięcia. Szczególnie od nieznanych nicków, pozakonkursowe i wstawiane, kiedy szortów jest mnóstwo. Ale mam nadzieję, że jeszcze parę osób zajrzy.

Babska logika rządzi!

Rozejrzał [+się] po pomieszczeniu. Wyglądało[-,] jak klasyczny salon.

Nie widać było ziemi[-,] ani nieba, wydawało się, jakby mieszkanie unosiło się w pustce.

Gdzieś wcześniej wpadł mi w oko nienachalnie leżący czerwony dywan, ale nie chce już zwracać uwagi na takie rzeczy, bo zaczyna się fajnie.

Przynoszę radość :)

No, rzeczywiście horror.

Jest drobny problem z przecinkami, gdzieś mi wpadło w oko jakieś niefortunne sformułowanie, ale czytało mi się bardzo dobrze. 

Myślę, że popełniłeś błąd strategiczny, wrzucając na dzień dobry tak długie opowiadanie, przez to trudniej znaleźć czytelnika. Proponuję pokomentować teksty innych osób, dać się poznać i pokazać, że warto do Ciebie zajrzeć (może czymś krótszym?).

Bo to jest całkiem przyzwoite opowiadanie. Owszem, jest nieco pokręcone przez te ciągłe zmiany perspektywy (oglądanie samego siebie, w losowej praktycznie kolejności), ale pomysł jest ciekawy.

Mój główny zarzut dotyczy braku zakończenia. Owszem, mogę je sobie sama zinterpretować (bohater po wypadku doznał szoku i stąd w jego głowie dzieją się te wszystkie dziwne rzeczy), ale przez to, że tyle razy budził się w różnych sytuacjach, mogę podejrzewać, że to tylko kolejny przeskok.

 

Przynoszę radość :)

Bardzo nie lubię opisów cudzych snów, więc początek okazał się mało zachęcający.

Zaintrygowało mnie dopiero pojawienie się pustego wózka inwalidzkiego, ale od kiedy Marcin znalazł się na stacji benzynowej opanowanej przez manekiny, napięcie jakby zaczęło słabnąć, a choć starałeś się straszyć dźwiękami i atakującymi szyję dłońmi, to sytuacja zaczęła być bardziej groteskowa niż straszna.

To co nastąpiło później, okazało się tak bardzo niezrozumiałe, że całkowicie wymknęło się mojej zdolności pojmowania. Nie mam żadnej pewności, że zrozumiałam Malignę.

Wykonanie pozostawia nieco do życzenia.

 

Męż­czy­zna uniósł brwi w ge­ście zdzi­wie­nia… –> Gesty wykonujemy rękami.

Proponuję: Męż­czy­zna uniósł brwi w wyrazie zdzi­wie­nia

 

Ubra­ny był w dżin­sy i czar­ny t-shirt… –> Ubra­ny był w dżin­sy i czar­ny T-shirt

 

mieli wy­je­chać tam, gdzie się pierw­szy raz po­zna­li. –> A czy można poznać się po raz drugi?

 

Ko­cha­li się przez jakiś czas. Po­wo­li i nie­spiesz­nie. –> Po­wo­li i nie­spiesz­nie to synonimy; znaczą to samo.

 

Magda od­po­wie­dzia­ła, że to nie ważne… –> …Magda od­po­wie­dzia­ła, że to nieważne

 

Tym razem to jego za­ku­ła złość. –> W co złość go zakuła? W dyby?

Pewnie miało być: Tym razem to jego za­kłu­ła złość.

 

Miał ocho­tę za­wró­cić na pię­cie, wró­cić do sa­mo­cho­du… –> Nie brzmi to najlepiej.

 

Obej­mo­wa­li się i uśmie­cha­li w jego kie­run­ku. –> Można uśmiechać się do kogoś, ale nie wydaje mi się, aby można uśmiechać się w czyimś kierunku.

 

dość nie­ty­po­wy jak na tego typu miej­sce ba­ła­gan. –> Nie brzmi to najlepiej.

 

po­kry­ta sta­ry­mi ulot­ka­mi i in­ny­mi pa­pie­ra­mi, a gdzie­nie­gdzie wa­la­ły się pusz­ki i inne stare opa­ko­wa­nia. –> Powtórzenia.

 

z po­mię­dzy półek z czip­sa­mi do­szedł go jakiś dźwięk… –> …spo­mię­dzy półek z czip­sa­mi do­szedł go jakiś dźwięk

 

ktoś robi sobie z niego żarty. Przy­siągł sobie… –> Powtórzenie.

 

że je­że­li tra­fił do ja­kie­goś ro­dza­ju "Ukry­tej Ka­me­ry"… –> Dlaczego wielkie litery?

 

Wy­biegł z po­mię­dzy półek… –> Wy­biegł spo­mię­dzy półek

 

Nie do­cho­dził ze świa­tła, a gdzieś z poza niego. –> Nie do­cho­dził ze świa­tła, a gdzieś spoza niego.

 

Nie wie­dział ile czasu tak leżał. Co jakiś czas tra­cił przy­tom­ność. –>Powtórzenie.

 

Wpa­try­wał się na tę scenę… –> Patrzył na tę scenę… Lub: Wpa­try­wał się w tę scenę

 

Ko­ry­tarz pra­wie się skoń­czył. Na samym końcu Magda… –> Nie brzmi to najlepiej.

 

Zimny pot ście­kał mu po ple­cach i cięż­ko dy­szał… –> Czy pot był zmęczony ściekaniem i dlatego dyszał?

 

Serce biło mu na alarm i czuł, że bra­ku­je mu po­wie­trza. –> Czy oba zaimki są konieczne?

 

Te­le­wi­zor znik­nął, za­miast niego Mar­cin wpa­try­wał się w białą ścia­nę. –> Te­le­wi­zor znik­nął, za­miast w niego, Mar­cin wpa­try­wał się w białą ścia­nę.

 

Po ja­kimś cza­sie w końcu po­ja­wił się jakiś dźwięk. –> Nie brzmi to najlepiej.

 

wy­cią­gnę­ło po niego ręce i wy­stą­pi­ło ze szkla­nej tafli. Na­tych­miast ru­szy­ło na niego szar­żą, wpy­cha­jąc go na prze­ciw­le­głą ścia­nę. Po­czuł jak na jego szyi za­ci­ska­ją się ręce. Spo­glą­dał w swoje wła­sne wy­krzy­wio­ne wście­kło­ścią ob­li­cze, które znaj­do­wa­ła się od niego za­le­d­wie o kil­ka­na­ście cen­ty­me­trów. Za­czął się mio­tać, ła­pał za ści­ska­ją­ce go ra­mio­na chcąc je od­cią­gnąć. Im bar­dziej pa­ni­ko­wał, tym bar­dziej po­trze­bo­wał od­de­chu, jed­nak jego gar­dło było kom­plet­nie za­ci­śnię­te. Miał wra­że­nie, jakby jego twarz pu­chła, a jego oczy… –> Przykład zaimkozy. Literówka.

 

pod Mar­ci­nem ugię­ły się ko­la­na i szyb­ko osu­nął się na zie­mię. –> Rzecz dzieje się w mieszkaniu, więc: …pod Mar­ci­nem ugię­ły się ko­la­na i szyb­ko osu­nął się na podłogę.

 

Mar­cin cof­nął się ze dwa metry na czwo­ra­ka… –> Mar­cin cof­nął się ze dwa metry na czwo­ra­kach

 

zo­sta­wia­jąc za sobą stru­gę krwi i po­ła­ma­nych zębów. –> Czy zęby łamały się strugą?

 

Czuł jak zdrę­twia­ły język wy­cho­dzi mu z ust. Świat za­czął za­cho­dzić mrocz­ka­mi… –> Nie brzmi to najlepiej.

 

Ru­szył chwiej­nym kro­kiem przez miesz­ka­nie, po­śród szumu i roz­ma­zu­ją­cych się kształ­tów. Chwiej­nym kro­kiem wszedł do sa­lo­nu. –> Czy to celowe powtórzenie?

 

Otar­ła łzy po­licz­ków… –> Otar­ła łzy z po­licz­ków

 

nie­sa­mo­wi­ty ból. Pod­niósł się po­mi­mo bólu w karku… –> Powtórzenie.

 

Czwo­ro ludzi w bieli, dwóch z przo­du, dwóch z tyłu… –> Liczebnik czworo oznajmia, że grupa składa się z kobiet i mężczyzn, więc dwóch ludzi mogło być albo z przodu, albo z tyłu; druga para to dwoje.

 

chwy­ci­li za poły bia­łej płach­ty… –> Płachta nie ma pół.

Proponuję: …chwy­ci­li za brzegi bia­łej płach­ty

Za SJP PWN: poła «dolny fragment jednej z dwóch części ubioru rozpinającego się z przodu»

 

Obok do­cho­dzi­ło rów­no­mier­ne pi­ka­nie. –> Dźwięk, jeśli dochodzi, to skądś, nie obok.

Proponuję: Z aparatury stojącej obok do­cho­dzi­ło rów­no­mier­ne pi­ka­nie.

 

do któ­rej pod­łą­czo­ny był róż­ny­mi ka­bla­mi i rur­ka­mi. Jęk­nął i po­ru­szył się. Coś było nie tak. Na po­cząt­ku nie był pe­wien co, ale po chwi­li zo­rien­to­wał się, że cho­dzi o dziw­ne uczu­cie w no­gach. Były jakby… krót­sze. Uniósł się na łok­ciach i spoj­rzał w dół. Był przy­kry­ty koł­drą… –> Objaw byłozy.

 

na­tych­miast po­bie­gła w głąb ko­ry­ta­rza wo­ła­jąc kogoś. Po chwi­li do sali wbie­gło kil­ko­ro… –> Powtórzenie.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

O, nie było mnie trochę, a tu kolejne osoby pokusiły się o przeczytanie mojego opowiadania, bardzo mi miło. Dziękuję Anet za pozytywny komentarz i sugestię, co do długości tekstu i regulatorzy za bardzo obszerne, pomocne i na pewno czasochłonne poprawki.

 

Pozdrawiam.

Miło mi, Jackass00, że uznałeś uwagi za przydatne. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Nowa Fantastyka