
Stworzył Bóg kobietę na swój obraz, na obraz Boży ją stworzył. Po czym Bóg jej błogosławił, mówiąc do niej: „Bądź płodna i rozmnażaj się, abyś zaludniła ziemię i uczyniła ją sobie poddaną.” I tak upłynął wieczór i poranek – dzień szósty.
Zaglądam w swój przełyk i posuwam się w dół.
Ciemnoróżowe ścianki zaciskają się z każdym moim tchem. Brnę dalej. Przecinam żołądek, jelita i docieram do macicy.
Macica opatula mnie mięsistym uściskiem; jest dobra, jest miękka. Tutaj czeka On. Przyglądam się opuszczonym powiekom, nosowi jak kwiat i pozbawionym paznokci palcom. Czy to szczur? Czy to pies? Brzydzę się, aż gorycz przeżera mi język i pali przełyk.
Dłonie skrywa za kolanami. Gdy się zbliżam, wyciąga zza nich czerwone jabłuszko.
I. STARY WĄŻ MOCNO ŚPI
Wąż przychodzi w poniedziałek.
Rozchorowałam się w sobotę, ale z jednego końca naszego mieszkania na drugi idzie się pół godziny, a czasem trzy dni, więc zanim mama przyprowadza go do mnie, jest już poniedziałek. Tracę pierwszy dzień szkoły.
– Ewka, to jest Wąż. Będzie się tobą opiekował, dopóki chorujesz. Pani Adela go poleciła, to znajomy szwagra jej koleżanki. Pracuje z dziećmi.
Wyprostowany stoi obok, na sztywnym tułowiu jak na nóżce – wąski, długi i brudnozielony. Na głowie ma melonik. Język wyślizguje się spomiędzy spiczastych zębów.
– Po co?
– Nie chcę, żebyś siedziała w domu sama.
Nie patrzę na Węża, choć wiem, że on patrzy na mnie.
– Nie potrzebuję niańki – informuję ich i wracam do przerwanej lektury.
Do poniedziałku muszę skończyć Krzyżaków, bo pani Asia zrobi nam klasówkę. Przygody Zbyszka z Bogdańca pochłaniają mnie, ale nie na tyle, bym nie usłyszała szmeru przymykanych drzwi. Wąż podchodzi bliżej. Pokryta łuskami, miękka skóra szura po chropowatym dywanie.
Mama z uśmiechem pozwala się porwać otchłani mieszkania – w szybkim znikaniu jest naprawdę dobra.
II. MY SIĘ GO BOIMY, NA PALCACH CHODZIMY
Wąż zna się na religii, hebrajskim i grzeszeniu, więc we wtorek pomaga mi z pracą domową z polskiego.
Siada mi na ramieniu i we dwójkę wędrujemy przez góry, doliny i Mazury. Zabijam zombie-Krzyżaków i czarownicę, która ma maminy nos.
– Gdzie jest twój ojciec? – pyta Wąż, gdy pochylam się nad trupem wiedźmy.
Wzruszam ramionami.
– Nie mam ojca – mówię. – Ja bym chciała, żeby Ewka zamieszkała w chatce z piernika, ale nie sama. Damy jej rodzinę?
– Dajmy jej kogoś – zgadza się Wąż. – Ewka zasługuje na to, by do kogoś należeć.
Podobają mi się jego słowa.
Podobają mi się o wiele za mocno, bo uświadamiają, że czegoś nie mam. A kiedy czegoś nie mam, to chcę tego bardzo. Przez myśl przebiega mi wspomnienie mamy przemykającej korytarzami naszego mieszkania w fartuchu chirurgicznym i masce na twarzy; mamy, która nigdy nie może trafić do mojego pokoju. Myślę o tacie – gdy miałam kilka lat, wycięłam z gazety zdjęcie młodego Adolfa Dymszy. Tatuś ma jego twarz.
Opowiadanie na polski o tym, jak spędziłam wakacje, kończy się tragicznie – śmiercią bajkowych rodziców i młodszego braciszka. Pierwszego września musiałam przecież wrócić do małego mieszkanka na końcu Mazur, w tej okolicy, która czasem obleka się łanami złotej pszenicy, a czasem znika z map i żadnym sposobem nie można jej znaleźć. Wczoraj próbowałam.
W domu było pusto.
III. JAK SIĘ ZBUDZI TO NAS ZJE
Pan Bóg nie zsyłał deszczu na ziemię i nie było kobiety, która by uprawiała ziemię – wtedy to Pan Bóg ulepił kobietę z prochu ziemi i tchnął w jej nozdrza tchnienie życia, wskutek czego stała się istotą żywą.
Wąż zna wesołe sztuczki.
Wczoraj zdjął w moim pokoju sufit i całą noc liczyliśmy gwiazdy. Ja doszłam do jednego tryliona siedmiuset, ale Wąż nie chciał mi zdradzić swojej liczby. Jakiś taki tajemniczy jest czasami, ale pozwalam mu na to.
W środę odciąga mnie od Krzyżaków, choć wcale nie chcę. Dobrze mi samej z literkami. Boję się o Danusię, ale nieźle się bawię na dworze zamkowym. Mnóstwo ludzi wokół. Niektórzy są głupi, ale większość naprawdę śmieszna.
Unoszę wzrok.
Wąż przyniósł z kuchni czerwone jabłuszka. Żongluje nimi, zamiast rąk używając głowy i ogona. Chwilę później owoc za owocem znikają w leżącym na dywanie czarnym meloniku. Podbiegam i podnoszę pusty kapelusz.
– Co z nimi zrobiłeś?
Wąż wysuwa śliski język spomiędzy kłów.
– Spójrz za siebie – mówi.
Odwracam się i widzę sześć jabłek wirujących w powietrzu, jakby żonglował nimi niewidzialny człowiek. Rozchylam usta z zachwytu.
Jabłka kręcą się wokół mnie, unoszą przy ścianach, przed oknem i przy suficie, są ich dziesiątki, setki, tysiące: wszystkie okrągłe i mocno czerwone, świeżutkie i chrupiące. Gdy wyciągam rękę, jedno z nich spada mi wprost w otwartą dłoń. Wąż stworzył w naszym mieszkaniu cud nad cuda. Nasz mały raj.
Parskam śmiechem. Oszołomienie szumi mi w głowie, aż zaczynam się chwiać.
– Jak to zrobiłeś? – zachwycam się.
– Ty to zrobiłaś – mówi. – Jesteś wyjątkowa. Dzięki tobie… Ja się zmieniam dzięki tobie, wiesz? Budzisz mnie ze snu. Dajesz powód, by… Ach, nie wiem. Sprawiasz, że znowu mi zależy.
Puszczam jego słowa mimo uszu. Czasem tak ma, że mówi jak z książki, ale ja mało co z tego rozumiem. Na wszelki wypadek uśmiecham się i przytakuję, żeby sobie nie pomyślał, że jestem jakaś głupia.
– Wężu, a gdzie ty mieszkałeś, zanim przyjechałeś tutaj?
– W ludziach – odpowiada.
IV. PIERWSZA GODZINA – WĄŻ ŚPI
Wąż widział zaranie świata i ziemię, po której stąpał ogień.
Nasze mieszkanie jest zawsze zamknięte na tysiąc spustów, bo mama boi się o mnie. Tak myślę. Ale w czwartek urządzamy sobie piknik przed telewizorem. Udaję, że karolyfer to drzewo i opieram się o nie, pozwalając lodowatym żeberkom gnieść moje plecy.
Na różowym kocu rozsypaliśmy jabłka – od niedawna moje ulubione owoce. Obok nich stoją jabłecznik i butelka mleka. Otwieram Stary Testament w losowym miejscu.
Wąż owija się wokół mojej szyi, składa łebek na kolanie.
– Księga Hioba – mówię.
W szkole lekcje religii spędzałam, gryzmoląc po okładkach zeszytu: rysowałam krzyż, na którym wieszałam w zależności od humoru Jezuska albo Martę z mojej klasy, która mi dokuczała. Martę przestałam rysować po tym, jak moje malowidło otworzyło jej rany w dłoniach i przestała chodzić do szkoły.
– Hiob nigdy nie pokochał swoich zastępczych dzieci i do śmierci cierpiał na zespół stresu pourazowego – opowiada mi Wąż.
– Zespół czego? – Marszczę brwi.
– Był smutny aż do śmierci.
Wąż opowiada mi o bohaterach biblijnych jak o żywych ludziach – znał ich wszystkich, w każdym z nich tkwiła jego cząstka – i roztacza przede mną świat, choć nie ruszamy się z mieszkania. Jego ciało ciąży mi na ramionach i obciera skórę bladą jak u kościotrupa. Poza szkołą rzadko opuszczam dom. Mama nie chce, żebym chodziła po Mazurach sama; boi się, że utonę w złotej pszenicy albo pochłonie mnie krwiożerczy kombajn. To nie żadne żarty! Już kiedyś obudziłam się rano z ustami pełnymi gorzkich, smakujących mąką ziaren, a nie wyszłam nawet z naszego mieszkania.
– Józef i jego bracia? – kontynuuję zabawę.
– Nie chcesz wiedzieć, to zbyt brutalne dla małych dziewczynek.
Mam ochotę zaprzeczyć, ale nie potrafię znaleźć słów, by wyjaśnić, co mam w głowie. Wiem, że Wąż się myli. Jestem od dawna bardzo poważnym człowiekiem – tyle już widziałam, a jeszcze więcej opowiadała mi pani Ala spod trójki, kiedy żyła, a raz czy dwa także po swojej śmierci.
– Nic nie jest dla mnie zbyt brutalne – protestuję i opowiadam o horrorze, który oglądałam w czwartek o północy, dacie wiarę – i nie jestem wcale małą dziewczynką.
Podłużne źrenice stworzenia znikają, gdy mruży oczy.
– Wypatroszył ich trochę – mówi po namyśle.
– Trochę?
– Mhm.
– Trochę ich wypatroszył? – powtarzam, wyobrażając sobie mężczyzn tonących we krwi i leżące obok nich wątroby i nerki, ale nienaruszone serca i jelita.
Ale co z taką nerką można zrobić?
Może zjeść?
Wąż pozostaje niewzruszony.
– Tak.
Kiwam głową z namaszczeniem. Jeśli Wąż tak mówi, to z pewnością ma rację. Mądry jest, mądrzejszy nawet niż mama, która kroi ludzi (a żeby kroić ludzi, trzeba połknąć wiele książek, tak mi mówiła, gdy ostatnim razem rzygała w łazience).
– I co się z nim stało dalej?
– A, ostatnio widziałem go w Żabce pod Warszawą – syczy pogodnie. – Chyba niezgorzej mu się wiedzie.
Biblia ciąży mi, więc zrzucam ją z kolan. Otwiera się na samym początku, na Księdze Rodzaju. Literki składają się w moje imię.
– A co było z nią i Adamem?
– A, to ludzie pomieszali zupełnie – Wąż macha końcówką ogona jak człowiek machnąłby ręką – to wcale nie tak było. Ewa nie powstała z żebra Adama, to przejaw szowinizmu mężczyzn, którzy bali się utraty swojej dominacji.
Nie rozumiem ani słowa. Unoszę brwi i czekam, aż wyjaśni.
– Ewa była matką Adama. Pierwszym stworzeniem, jakie stworzył Bóg i jedynym człowiekiem w raju.
Kiwam bezmyślnie głową. Oczywiście, to ma sens.
– Dopóki nie pojawiłem się ja – dodaje Wąż.
Bawi mnie myśl, że Wąż mianuje się człowiekiem. Taki jest przecież boski, jakby nie należał do tego świata. I pomyśleć, że właśnie mnie wybrał na swoją przyjaciółkę. Serce mi puchnie z dumy.
Pozwalam sobie na odrobinę wścibstwa.
– Lubiłeś ją? No wiesz, tę drugą Ewę?
Wąż ześlizguje się z moich kolan i rozciąga na różowym kocu.
– Ewa była dobra i czysta – mówi wreszcie, przymykając oczy. – Ewa była dobra i czysta.
Zasypia, a ja siedzę z zimnymi żeberkami wbitymi w plecy i czekam na powrót mamy.
Mama nie wraca.
***
Zaglądam czasem w swój brzuch.
Płuca kurczą się i rozdymają – w środku są jasnoróżowe jak wata cukrowa i pełne pajęczynek. Omijam je przełykiem i podążam znaną już sobie ścieżką. Jelita uginają się pod moim ciężarem i odskakują sprężyście, gdy je mijam.
Macica.
Macica jest dobra i miękka, ale On nie. Rośnie z każdym dniem. Na opuszkach wyrastają paznokcie, nos traci kwietną formę. Nie chcę go, nie chcę! Nie rozumiem, co się dzieje i dlaczego on tu jest.
Mamo, gdzie jesteś? Mamo, ratuj!
V. DRUGA GODZINA – WĄŻ CHRAPIE
Potem Pan Bóg rzekł: "Nie jest dobrze, żeby kobieta była sama, uczynię jej zatem pomoc". Ulepiwszy z gleby wszelkie zwierzęta lądowe i wszelkie ptaki powietrzne, Pan Bóg przyprowadził je do kobiety. Ale nie znalazła się pomoc odpowiednia dla niej. I wtedy stworzył Bóg Węża.
Wąż je żywe myszy i grzech instant, podczas gdy ja szukam mamy. Cały ranek jej szukam. Zaglądam pod kanapę, sprawdzam lodówkę i stryszek z prześmiardłą, rozpadającą się ze starości pościelą. Badam buty w przedpokoju, bo niektóre zerkają na mnie dziwnie, a potem ściągam lustro ze ściany i je zbijam.
Wąż znajduje mnie stojącą w aureoli potłuczonego szkła. Srebro odbija światło kuchenne, a w jednym z błyśnięć widzę twarz mamy. Uśmiecham się szeroko, bo wiem, że już prawie jest przy mnie.
– Chyba jeszcze nie wróciła z pracy – rozważam na głos. – Ale dziś już wróci na pewno, w piątki zawsze wraca.
– Mam nadzieję – mówi Wąż.
Chyba szczerze, choć ostatnio narzekał, że jak jest zbyt szczery, to się oburzam. Oburzam się, gdy opowiada mi, jak podszepnął Elizeuszowi słowo-grzech na niedźwiedzie, by zabić czterdzieści dwoje dzieci (to były bardzo niegrzeczne dzieci) i jak wymyślił obóz w Auschwitz. Oburzam się, gdy mówi o zdradzających mężach i granicach ludzkiej moralności, których elystecznością (trudne słowo – musiał mi je wyjaśnić) zachwycał się od czasów Józefa i jego braci.
Nie rozumie, dlaczego nie doceniam jego szczerości.
***
Wąż mówi, że dziś będziemy bawić się w teatr.
Aktorzy potrzebują kostiumów, więc po wielu godzinach wędrówki odnajdujemy kufer z młodości mamy. Drewniana klapa unosi się ze skrzekiem.
Na wierzchu leży biała sukienka.
Satyna prześlizguje się jak woda po moich dłoniach. Koronka skrzy blaskiem; ktoś chyba rozsypał w kufrze gwiazdy. Przykładam suknię ślubną do ciała i staję przed lustrem, które znów jest całe. Materiał kłębi się u moich stóp, bo jestem o wiele niższa niż mama. No nic, jeszcze urosnę.
Wąż obserwuje mnie w milczeniu.
– Gdzie jest twój ojciec?
Tym razem lubię go bardziej, więc opowiadam mu smutną historię o żołnierzu, który zginął na wojnie, poświęcając swoje życie dla tego kawałka Mazur, co to go nawet nie ma na mapie. Żołnierz ma twarz młodego Adolfa Dymszy.
– Mama ciężko to przeżyła – ciągnę. – Naprawdę go kochała.
Nim kończę, z moich ust wydobywa się ciche prychnięcie. Myśl, żeby mama miała kogoś kochać, jest tak absurdalna, że przebija się przez moją zrozpaczoną maskę. Przywołuję się do porządku – znów wysuwam dolną wargę i na wszelki wypadek pociągam nosem.
Ten nos zawsze ich załatwia.
Ale Wąż jest inny. Rozbraja mnie szczerością:
– Nie wiem, co ci odpowiedzieć – przyznaje. – Nie wiem, jak z tobą rozmawiać.
I choć każdej nocy wdaję się w dyskusje z przystojnym Zbyszkiem z Bogdańca, choć ten czasem mnie zawstydza, to przy Wężu regularnie zapominam języka w ustach.
Całe szczęście, że Wąż ma język długi za nas dwoje.
***
Wąż wie, co dla mnie dobre.
Wybiera krótką czerwoną sukienkę na wąskich ramiączkach. Pamiętam ją ze starych zdjęć i rozmazanych na brzegach wspomnień. Na mamie materiał opinał się, marszczył i podwijał, ale z mojego ciała zwisa smętnie. Unoszę brwi na widok swojego odbicia. Kładę dłonie na płaskiej klatce piersiowej. Wzdycham.
Dwa lata temu mama przyniosła mi pudełko z napisem „mój pierwszy stanik” i od tamtej pory noszę go z religijną pieczołowitością. Piersi nie marzą mi się jakoś szczególnie, ale kilka moich koleżanek już je ma, więc im zazdroszczę. Codziennie rano wypatruję z niecierpliwością zmian w moim ciele, ale im dłużej czekam, tym bardziej do mnie dociera bezcelowość oczekiwania. Jestem przecież zamknięta w mieszkaniu, w którym żyje czas.
Obracam się. Sukienka wisi na mnie luźno i smętnie.
– Cudowna – chwali krótko Wąż.
Podchwytuję jego spojrzenie w lustrze. Oczy ma zielone, źrenice szerokie od panującej w domu ciemności. Błyszczą uwielbieniem.
Znów patrzę na sukienkę i widzę ją zupełnie inaczej. Widzę, że naprawdę ładnie w niej wyglądam i rozpromieniam się z zadowolenia.
– Co będziemy przedstawiać? – pytam.
– Myślałem o Kuszeniu Ewy zgodnie z waszą Biblią – rozważa Wąż, zakładając melonik. Melonik oznacza ważne wydarzenie. – Albo jej Uwodzeniu, zgodnie z moją pamięcią.
Waham się. Nie chcę zamieniać się w moją imienniczkę.
– Ostatnio czytaliśmy Lilije Mickiewicza na polskim, znasz? Pani Asia mówiła, że gdybyśmy mieli więcej czasu, zrobilibyśmy przedstawienie. Potrzeba tylko dwóch aktorów.
Wpatruję się w twarz Węża z napięciem. Dyszy ciężko, pośpiesznie. Zaciska paszczę. Tułów stojący na nóżce drży lekko i przez myśl mi przechodzi, że niewygodnie mu we własnym ciele. Niepotrzebnie się denerwuje, przecież to nic strasznego – nie znać jakiejś lektury.
– Zaraz ci pokażę, mam książkę z balladami – pocieszam go.
Jeszcze chwilę wisimy sobie w wiecznym labiryncie naszego mieszkania. Przechylam głowę i czekam.
Po chwili w Węża wstępuje nowy duch – może ktoś go podmienił. Rozluźnia się, bierze głęboki oddech. Rozchyla szczęki w uśmiechu. Patrzy czule i bije od niego życzliwość.
– Dobrze, mała Ewko.
Mam wrażenie, że przeszłam jakiś test.
W piątek nasza przyjaźń się zmienia. Razem rozbieramy fragment podłogi i niemal wpadam do czarnej dziury. Wąż układa się w dole, udając nieboszczyka z przejęciem i zapałem; pochylam się nad nim i kiwam z zadowoleniem głową. Nieboszczyk jak żywy.
Unoszę książkę.
– Zbrodnia to niesłychana… – zaczynam.
Gdy kończę pierwszy fragment, przerywam. Dostrzegam, że Wąż na mnie patrzy.
– Co? – Marszczę brwi.
Wyślizguje się z dziury, sunie po podłodze i owija wokół łydek. Pnie się w górę po moim ciele, obciera wewnętrzną stronę ud, a ciepła miękkość skóry przyprawia mnie o dreszcze. Wzdrygam się lekko. Czuję ciężar na karku i ramionach, gdy Wąż mości się wygodnie.
– Nie jesteś sama – szepcze do ucha i przez chwilę mogłabym przysiąc, że czyta mi w myślach. – Masz mnie.
Tej nocy idę spać szczęśliwa.
Należę do kogoś!
VI. TRZECIA GODZINA – WĄŻ…
Wąż obiecuje, że razem poszukamy mamy, ale zasypia po wieczornej sesji czytania Biblii. Zostawiam go na moim łóżku, a sama wychodzę na korytarz. Korytarz to najstraszniejsze miejsce w naszym domu, bo nie ma końca i trzeba bardzo uważać, żeby nie wpaść w niebyt. Wydaje mi się, że taki los spotkał mamę.
A może tylko ostatnio miała dużo pracy.
Włącznik światła gdzieś znikł, więc idę przez korytarz po omacku. Wyciągam przed siebie dłoń i sunę nią wzdłuż ściany i po framugach kolejnych drzwi; ślepa i otumaniona. Mrok wyciska mokre pocałunki na moich policzkach.
Wiem, że próbuje mnie rozproszyć – im bardziej ja jestem rozproszona, tym bardziej Mrok staje się skupiony. Ale gdy ja się skupię, on się rozproszy i znajdę drogę do mamy.
Wpadam na nią w kuchni. Kręcone włosy związane w mały koczek, torebka, teczki w ręku. Roztacza zapach lilii – buteleczka perfum stoi na stole. Zbiera się do wyjścia.
– Wracaj do łóżka, już po północy. – Krzywi się na mój widok. – Zaraz zaczynam dyżur.
Znika, pozostawiając mnie ze wspomnieniem jej słodkiego, kwiatowego zapachu.
***
Mój Wąż śpi jeszcze, gdy wracam do pokoju. Wyciągam się na łóżku obok niego, zapadając się w bawełnianej pościeli. Jest mi miękko, dobrze, spokojnie. Z przyjacielem u boku. Zamykam oczy. Myślę o przemierzającej szpitalne korytarze mamie, Wężu w meloniku, myślę o gwiazdach w kufrze i mroku w mieszkaniu, i…
Chłód prześlizguje się po moim podbrzuszu i odsłoniętych udach; chłód, który naciska na skórę w zupełnie namacalny sposób. Szarpnięcie pozbawia mnie spodni od piżamy i majtek.
Otwieram oczy.
Mój Wąż jest wielki jak niedźwiedź, którego pokrywa gadzia skóra. Ciężka dłoń zakończona spiczastymi, czarnymi pazurami ściska moje udo tak, że piszczę z bólu. Nie widzę jego twarzy, za ciemno na to.
Ach, nie – to tylko ja zamykam oczy ze strachu.
Potwór się prostuje, zawisa nad dziewczynką. Gdy zamyka jej nogę w uścisku i przyciąga do siebie, różowa góra od piżamy podwija się pod szyję. Ewa zaczyna krzyczeć; wtedy ogromne ciało przykrywa ją całą. Dusi się. Wierzgające nogi są chude i patykowate; kolana odznaczają się na nich jak korale na sznurku. Wąż rozchyla je na boki, o wiele mocniej niż potrzebował, by w nią wejść, i kładzie dłoń na bladym podbrzuszu.
Wrzask Ewy nie ma końca.
Gdy Wąż z klaśnięciem uderza w nią biodrami po raz pierwszy, wycie staje się nieznośne. Potwór próbuje zakryć jej usta, wsadza palce do gardła, drapie policzki pazurami. Łokieć wbity w poduszkę unieruchamia główkę, szorstka dłoń przytrzymuje maleńką szczękę.
Dziewczynka już nie wierzga. Kołysze się w takt uderzeń; jej ciało podskakuje bezwładnie coraz szybciej, w miarę jak zbliża się koniec. Zawodzi i piszczy, gdy Wąż wchodzi zbyt głęboko. Czasem kwili. Sufit nad ich głowami rozsypał się z hukiem, ukazując niebo pełne gwiazd. Ewa patrzy na nie, odwraca wzrok, nie myśli i nie czuje – może poza chłodną wilgocią między nogami, gdy Wąż wyślizguje się z niej. Oczy ma suche.
W raju nikt przecież nie płacze.
Gdy Wąż kończy i wyciąga się na łóżku obok niej, z dezaprobatą przyglądam się blademu ciału głupiej dziewczynki, na którym już kwitną pierwsze siniaki. Sama to na siebie sprowadziła, więc nie mam dla niej wiele współczucia. Kopię kawałek gruzu z sufitu ze złością.
Naiwność kosztuje.
VII. (CISZA)
W ten sposób zostały ukończone niebo i ziemia oraz wszystkie jej zastępy. A gdy Bóg ukończył w dniu szóstym swe dzieło, nad którym pracował, siódmego dnia stworzył Zło, które odtąd w odwiecznej harmonii z Bogiem żyło, sprawiedliwie dzieląc świat na dobre i złe.
I widział Bóg, że było to dobre.
Wąż leży obok mnie, potwór wielki i zielony jak stwór z bajki. Ale on tu jest. Prawdziwy, zdyszany, spocony na strasznej twarzy. Uśmiecha się.
Nie patrzy na mnie, choć wie, że patrzę na niego.
Dopiero wtedy wybucham płaczem i nie wiadomo kiedy Wąż zamyka mnie w swoich ramionach. Opatula opiekuńczym gestem, z czułością przyciska do siebie. Łzy rozmazują się na mojej twarzy i ciele Węża, ale wcale mu to nie przeszkadza, wiem, że nie. Wiem, że on mnie lubi mimo wszystko. Że ja nie jestem żadna byle jaka i pierwsza lepsza.
Nie mam mamusi, nie mam tatusia, ale należę do niego.
Tej nocy zasypiam w ramionach Węża.
EPILOG
Leżę w łóżku w wygniecionej piżamie i z mokrymi od potu plecami. Przychodzi świt. Chcę zasnąć jeszcze na chwilę, póki mogę, ale sen nie przychodzi.
Wreszcie zaglądam sobie do brzucha, gdzie siedzi niepokój i nadgryza mój żołądek.
Ciało pod skórą jest mięsiste i wilgotne, lekko gąbczaste. Tym razem wchodzę od dołu – mijam uda, z których zeszły siniaki, wygojoną waginę, i wąskim kanałem rodnym (ostatnio znalazłam książkę mamy od anatomii) zaglądam do raju.
Dziś interesuje mnie tylko macica. Dobra macica, miękka macica.
– Ewunia? – Mama zostaje za drzwiami; nie wchodzi do środka.
Nie wstaję.
Dawno temu, przed pojawieniem się Węża, Eden tkwił we mnie. Ja byłam Edenem. Ale teraz została we mnie już tylko odrobina raju, ta odrobina, w której mieszka nienarodzony jeszcze chłopiec i chrupie jabłka. Nienawidzę go ze wszystkich sił.
– Czemu nie śpisz, dobrze się czujesz?
Rozchylam usta, ale nie wydobywa się z nich żaden dźwięk. Zaciskam oczy i myślę. W moich myślach wędruję przez osoby i wieki, aż wracam do zarania świata.
Wreszcie z moich ust wypada kanciaste:
– Wszystko w porządku, mamo.
Wierzę w to. Adaś będzie dobrze wyglądał w meloniku.