Zaprzęg przeciął skraj zaspy. Śnieg wystrzelił fontanną na wszystkie strony. Zatrzeszczały przewracane sanie, a psy wyły i skowyczały. Wszystko się zakotłowało. Wyrzucone w powietrze ciało Kamili upadło między drewniane szczątki. Zsunięty kaptur nie zamortyzował bolesnego uderzenia. Jak przez watę słyszała odgłosy panicznej obrony husky, ale z twarzą w futrze renifera nie widziała rozszarpującej je dzikiej, białej furii.
Ocknęła się tuż po zmroku, przysypana puchem. W pierwszej chwili nawet nie wiedziała, kim jest, gdzie jest i jak długo tak leży. W głowie jej huczało, wzrok miała zamglony. Nawet nie zwróciła uwagi na skrzepłą krew, sklejającą włosy. Jak pijana wyczołgała się spod resztek sań i stanęła chwiejnie obok nich.
Kamila zadrżała z zimna, kaszlnęła. Kilka kroków dalej, tam, gdzie powinny znajdować się psy, widziała w bladym blasku księżyca jedynie ciemne, nieregularne kształty i plamy. Nie chciała podchodzić bliżej, żeby dokładniej je zbadać. Zamiast tego rozejrzała się wkoło. Po odciskach łap i płóz nie pozostał ślad – wszystko zatarł wiatr i niedawne opady.
Sięgnęła niemrawo do wewnętrznej kieszeni kurtki po telefon. Miała w nim zapisany numer do Anniken – gospodyni, u której wynajęła pokój. „Ona będzie wiedziała, co robić” – pomyślała. Stłuczone żebra zabolały tak, że Kamila jęknęła. Ucierpiało jednak nie tylko ciało, ale i aparat, którego nie udało się uruchomić.
Żadna inna, rozsądna myśl nie mogła przebić się przez panujący w głowie chaos. Kamila odwróciła się więc tyłem do pobojowiska i ruszyła półprzytomnie przed siebie, w kierunku, z którego przyjechała. Tak jej się przynajmniej wydawało. Zdrętwiałe z zimna nogi początkowo odmawiały posłuszeństwa i potykała się co kilka kroków, a do tego zapadała w białym puchu po kolana.
W rosnącej zasłonie chmur pojawiały się wyrwy, przez które prześwitywał księżyc, oblewając świat nikłą poświatą. Kamila próbowała wykorzystywać te chwile, by zorientować się w położeniu, jednak mroczna rzeczywistość różniła się znacznie od jasnego dnia. Najbliższa okolica jawiła się tajemniczą marą, a dalsza tonęła w ciemności.
W pewnym momencie dziewczyna minęła ostatnie krzewy i wkroczyła na pas srebrzystej pustyni. Rzeka. Nie pamiętała, żeby po niej jechała, jak i wielu innych zdarzeń z ostatniego dnia.
Wędrówka w końcu zaczęła ją męczyć. Człapała wolniej i ciężej, krok za krokiem. Powieki przymykały się na coraz dłuższe chwile, para z odsłoniętych ust osiadała na otulającej szyję i brodę chuście. Pod obitą czaszką kołatały poplątane myśli, a ciało krzyczało o odpoczynek.
Przystanęła przy wysokim brzegu. Opadła na kolana przy zaspie.
Obudziło ją szarpnięcie za ramię. Ktoś coś mówił, ale słowa do niej jeszcze nie docierały. Usiadła, otwierając oczy. Pierwsze, co zobaczyła w szarówce przedświtu, to nogi w skórzanych spodniach, po kolana zatopione w śniegu. Powędrowała spojrzeniem w górę. Nad nią stał potężnej budowy mężczyzna w sile wieku. Pierwsze skojarzenie, jakie przyszło jej na myśl, to Thor z komiksu Rosińskiego i Van Hamme’a. Z nagiego torsu unosiła się para, zmierzwiona broda i włosy okalały ogorzałą od wiatru twarz, której lewą stronę przecinała stara blizna.
– Pytam, co tu robisz, dziecko!
– Grzeję się – odparła cicho i niezbyt przytomnie. Mówił dziwnie, ale rozumiała go. – W śnieżnej jamie…
Olbrzym pokiwał głową.
– Skąd ci to przyszło na myśl?
– Psy tak robią. – Próbowała wstać, ale zdrętwiałe kończyny nie chciały jej słuchać.
– To nie całkiem tak działa. Tu nawet nie masz namiastki porządnej śnieżnej jamy. – Bez wysiłku postawił ją na nogi. – Skąd się tu wzięłaś i dokąd idziesz?
– Byłam na przejażdżce, ale sanie się rozleciały, a psy zniknęły… Chyba. Nie pamiętam. Wracam do domu Anniken… będzie się niepokoić… A pan?
– Żaden ze mnie pan. Możesz mówić mi Ainar. Wybrałem się na dłuższą przebieżkę po saunie i mało brakło, bym w ciebie wdepnął…
Kamila nie dała mu dokończyć. Serce zabiło jej mocniej, przepełnione nową nadzieją. Wyciągnęła ręce do nieznajomego, ale przecież nie było rękawa, który chciałaby chwycić.
– Sauna? Masz tu dom gdzieś blisko? Zabierzesz mnie? Zimno mi… Marzę o czymś ciepłym… I mogłabym zadzwonić do Anniken…
Ainar spojrzał na nią z dziwnym smutkiem w oczach.
– Moja chata na nic ci się nie zda, dziecko. Musisz wrócić do swoich. A farma Anniken znajduje się na południu, nie na północy. Idziesz w złym kierunku. Chodź, odprowadzę cię kawałek.
Rozczarowanie prawie fizycznie ją zabolało. Przybysz pociągnął bezradną dziewczynę za rękaw kurty. Całym wysiłkiem woli zmusiła nogi do marszu.
Wlokła się za Ainarem, korzystając z tego, że mężczyzna przecierał jej szlak. Szli, czas upływał, wkoło było wciąż tak samo szaro. A przecież powinno świtać.
– Zaraz wyjdzie słońce… Będą mnie szukać. Może skuterami. Nie będę musiała już iść…
– Dziecko, słońce nie wzejdzie. Nie dziś.
Kamila zatrzymała się, marszcząc czoło.
– Masz na myśli, że nie przebije się przez chmury? Tak?
Ainar nawet nie zwolnił kroku, więc odpowiedź ledwie do niej dotarła.
– Nie. Mam na myśli dokładnie to, co powiedziałem. Nie wzejdzie, nie wychynie ponad horyzont. Nie dziś. Dziś trwa noc. I lepiej się ruszaj, przed nami jeszcze kawał drogi. Nie możesz się zatrzymywać, nie bez ważnego powodu.
Kamila wznowiła wędrówkę, wciskając zmarznięte, mimo rękawic, dłonie do kieszeni kurtki. Palce u nóg ledwie czuła. Do nieustającego bólu głowy i szczypiącego mrozu dołączyło burczenie żołądka. Dziewczyna, skonfundowana dziwnym zachowaniem niespodziewanego przewodnika, zacisnęła zęby i postanowiła nie przyznawać się do głodu.
Nawet nie zauważyła, kiedy Ainar zniknął. Była pewna, że szła za nim cały czas. W pierwszej chwili chciała się rozpłakać, że znów została sama w tej lodowatej pustce. Odetchnęła głęboko kilka razy i wzięła się w garść. Przecież powiedział, że odprowadzi ją tylko kawałek. Wskazał drogę. „Mógł jednak powiedzieć chociaż słowo na pożegnanie” – pomyślała zirytowana. „Pokażę mu, że sama dam radę!”
Ruszyła samotnie dalej, usiłując pilnować właściwego kierunku. Szarość nienarodzonego dnia zamieniła się znów w ciemność pochmurnej nocy.
Tym razem zjawił się kompletnie ubrany. Prawie go nie poznała w futrzanej kurcie z kapturem zasłaniającym większość twarzy. Rzucił jej pod nogi kilka reniferowych skór, a w dłonie wcisnął pakunek. Ze zdumieniem rozpoznała własny prowiant.
– Nie ma czasu, dziecko. Zaraz rozpęta się tu piekło. Musisz się schować – mówiąc to, odpiął od pasa saperkę i zaczął pracować.
Kamila, nie zwracając uwagi na towarzysza, niezdarnie otworzyła torbę i wyjęła paczkę suszonego mięsa. Uznała, że tylko ono z zamrożonego jedzenia nada się do spożycia. Rozerwała opakowanie i wsunęła do ust sztywny pasek. Zanim z trudem przeżuła pierwszy kawałek, śnieżny schron, wyłożony skórami, był gotowy.
– Musi wystarczyć, bo nie ma czasu na nic lepszego. Do środka – zakomenderował mężczyzna. – I nie wychodź, póki po ciebie nie wrócę.
Posłusznie wgramoliła się do wnętrza prowizorycznego schronienia.
– A ty? – zapytała, wystawiając z kryjówki twarz. – Ciasno tu.
– Ja mam do pogadania z pewnym miśkiem, który przybył na krze z początkiem lata. Dawno straciłem jego trop, ale przy szczątkach twojego zaprzęgu ponownie go odnalazłem. Może w końcu sprawa się rozstrzygnie…
Odszedł. A wraz z nim resztki dobrej pogody, której miejsce zajęła zamieć.
Kamila nie wiedziała, jak długo siedziała skulona w jamie. Na przemian jadła i drzemała. Słysząc wycie wiatru, bała się choćby wyjrzeć. Dopiero gdy ucichło, zaczęła odgarniać świeży śnieg z zasypanego wyjścia. W końcu, ciężko dysząc z wysiłku, wyczołgała się w księżycowy blask. Spojrzała w rozgwieżdżone niebo i na moment zapomniała o zimnie i bólu, a Ainar wydał jej się sennym zwidem. Wspomniała dawne lekcje i odszukała wzrokiem Gwiazdę Polarną. Wierzyła, że da radę. Ruszyła przed siebie.
Szarpnięcie omal nie zwaliło jej z nóg. Ainar podtrzymał ją w ostatniej chwili. Kaptur zsunął mu się na tył głowy.
– Czy ty naprawdę nie rozróżniasz stron świata, dziecko? – zapytał z lekkim rozbawieniem w głosie. – Teraz idziesz na wschód, a mówiłem, że twój kierunek to południe.
– Komórka mi padła, GPS nie działa. A tu wszystko wygląda tak samo. Prowadzi mnie Gwiazda… – Umilkła na widok świeżej rany na czole Ainara, jednak nie zapytała o jej pochodzenie.
– Ech, wy nowocześni miastowi…
***
Gdy się ściemniło, a Kamila nie wracała, Anniken zaczęła się niepokoić o gościa. Znała swoje husky. Wiedziała, że potrafiły same trafić do domu. A jednak nerwowa atmosfera na farmie wzrastała z każdą chwilą.
Mężczyźni wsiedli na skutery i ruszyli na poszukiwania. Rozdzwoniły się telefony w sąsiednich gospodarstwach.
Björn rąbał drwa, gdy dostrzegł w pierwszych promieniach słońca nowego dnia samotną postać, mijającą pastwisko renów. Wbił siekierę w pieniek i, wołając matkę, pobiegł w kierunku idącej.
Nie zdążył złapać Kamili, gdy ta, wyczerpana i przemarznięta, potknęła się i runęła na ziemię. Björn pochylił się nad nią, a Anniken po chwili do nich dołączyła. Półświadoma Kamila spojrzała na mężczyznę.
– Wróciłeś, Ainar… – wymamrotała. Ściągnęła brwi i, nie zdejmując rękawicy, dotknęła dłonią twarzy mężczyzny. – Gdzie twoja blizna?
Björn, unosząc dziewczynę, spojrzał na matkę. Ta odpowiedziała:
– To przecież mój syn, Björn, nie Ainar. I nigdy nie miał blizny.
Szli w milczeniu w stronę domu, ale pewna myśl nie dawała staruszce spokoju. Po chwili zadumy zaczęła mówić:
– Znałam tylko jednego Ainara. Mojego dziada, który otrzymał imię na cześć legendarnego drenga, walecznego, acz o wątpliwej moralności. Dziad miał bliznę na lewej części twarzy. Opowiadał, że to pamiątka po nierozstrzygniętym spotkaniu z białym niedźwiedziem, który przydryfował na krze. Zwykł mówić do mnie „dziecko”. Ainar wyszedł z domu którejś zimy, sześćdziesiąt kilka lat temu, i nie wrócił. – Umilkła na chwilę. – Słuch po nim zaginął…
Słowa te wprawdzie dotarły do otępiałego umysłu Kamili, ale z ich znaczeniem dziewczyna nie umiała sobie na razie poradzić. Przyjdzie na to czas, gdy odpocznie.