– Jesteś z siebie zadowolony?
Hera stanęła w wejściu do jaskini. W środku panował półmrok, ciemna sylwetka kobiety rysowała się na tle pomarańczowego nieba.
Zeus westchnął ciężko.
Nie musiał widzieć wyrazu twarzy żony, żeby doskonale wiedzieć, o co chodzi. Po pierwsze – Hera mówiła tym pretensjonalnym tonem, niezmiennie irytującym od setek lat. Po drugie – czuł wyraźnie zapach krwi.

Chciał móc ją zignorować.
Nie wstał z posłania wyścielonego śmierdzącymi, kangurzymi skórami, tylko przeciągnął się leniwie i prawą dłonią przesłonił oczy, chroniąc je przed wpadającymi z zewnątrz promieniami zachodzącego słońca.
Hera znowu mu przeszkadzała, a przecież po całym dniu spędzonym na polowaniu z beznadziejnie słabymi ludźmi z ich plemienia, odpoczynek chyba mu się należał.
Odkąd przybyli na znajdującą się na końcu świata wyspę, którą za lokalnymi nazywali Lutruwitą, Zeus zmieniał śmiertelne ciało już kilkukrotnie. Aktualne, młode i jurne, należało do najlepszego łowcy wśród ludów Palawa. Był najlepszy, nikt mu nie dorównywał i żadna zwierzyna nie miała z nim szans. Żadna. Niewiele więcej mógł tu osiągnąć.
Niegdysiejszy władca Olimpu, w zamierzchłych czasach piastujący tytuł Pana Nieba i Ziemi, dawno przestał być ojcem wszystkich bogów, a już na pewno ludzi. Gromowładny był koszmarnie znudzony Lutruwitą, tym czarnym ciałem i wszystkimi Palawa.
– Zeusie, naprawdę musisz mi to robić?
I żoną.
Pytanie zawisło w powietrzu, jeszcze bardziej zagęszczając lepką i duszną atmosferę.
Zeus nie drgnął.
Po chwili nieznośnie przedłużającej się ciszy, Hera wypuściła głośno powietrze i skierowała kroki w stronę męża. Już nie miała tej cierpliwości, co kiedyś. Z biegiem lat i wraz z przyjmowaniem kolejnych wcieleń, traciła boskie przymioty i stawała się coraz bardziej podobna śmiertelnikom.
Stanęła nad leżącym mężczyzną, na moment zastygła w oczekiwaniu. Nie zareagował, nawet na nią nie spojrzał.
Schyliła się i położyła przesiąknięte krwią zawiniątko zaraz obok twarzy Zeusa.
– Coś ci ostatnio nie wychodzą herosi. – Głos Hery miał barwę zimnej złośliwości, ale było w nim i współczucie, choć zdecydowanie nie wobec męża.
Kiedyś byłoby jej to obojętne, może nawet by się ucieszyła. Jednak po tysiącach lat patrzenia na cierpienie niewinnych, zrozumiała do kogo powinna kierować swój gniew.
Zeus obrócił się niechętnie i przez ledwie rozsunięte palce spojrzał w bok.
Na skale, owinięte w zaplamione szmaty, leżało maleńkie i czarne jak sam węgiel ciałko. Nie do końca uformowane, za wcześnie wyplute przez łono matki.
Odwrócił wzrok. Mało go to obchodziło.
– Jej brzuch nie wytrzymał twojego boskiego daru – Hera wysyczała przez zaciśnięte zęby. – Kolejne dziecko skazałeś na śmierć, a tę dziewczynę na wielkie cierpienie.
Zeus nabrał powietrza, wypuścił ze świstem przez nos. Czuł narastającą szybko irytację.
– O mnie, odbierającej porody twoich bękartów – kobieta nie odpuszczała – już nawet nie wspomnę.
– Sama chciałaś bawić się w ich szamankę! – Zeus nie wytrzymał. – To nie moja wina, że ciała tych ludzi są tak słabe – spojrzał z obrzydzeniem na martwego noworodka – i paskudne.
– Traktujesz ich jak zabawki! – Warknęła Hera. Mężczyzna uniósł się na łokciach i popatrzył na nią spode łba. – Używasz, zużywasz i wyrzucasz, za nic mając ludzkie życie!
Szturchnęła mocno w potężne, umięśnione ramię zmuszając męża do ruchu. Wstał, górował nad nią. Bogini wbiła w niego spojrzenie pełne łez i gniewu.
– Dlaczego tak ich traktujesz? Dlaczego tak nienawidzisz śmiertelników?
– Bo się nudzę – odpowiedział Zeus obojętnym tonem, a jego pusty wzrok potwierdzał te słowa. – To ty uparłaś się, żeby tu zostać.
– To miejsce jest teraz naszym domem, a ci ludzie są naszym klanem – powiedziała Hera. – Należymy do ich plemienia, współtworzymy ich tożsamość i dbamy o tę ziemię. Jesteśmy odpowiedzialni za Lutruwitę.
Zeus prychnął głośno, jasno dając do zrozumienia, co myśli o słowach małżonki.
– Nasz klan, nasza ziemia?! To nigdy nie będzie mój dom! Co ty tu widzisz? W tym paskudnym miejscu, gdzie nie liczy się nic więcej niż drewniana dzida i ohydne mięso kangurze! Jaki masz tu dom zamiast marmurowych świątyń oraz pałaców pełnych rzeźb i piękna? Śmierdzący szałas z kijów i pełzający robactwem busz! Nie ma prawdziwej sztuki, tylko te prymitywne… mazy w jaskiniach, a nasze historie zamiast wybrzmiewać w poematach zapisuje się tępym ostrzem na skórze! – mówiąc to dotknął blizn rytualnych pokrywających ramiona Hery. – To ty wybrałaś nam takie wstrętne miejsce. Z tych wszystkich wspaniałych krain i kultur, gdzie byliśmy od upadku Ellady…
– …wyganiała nas obca religia i ludzka niewiara – dokończyła za niego.
Poirytowany bóg skończył rozmowę. Odepchną kobietę i skierował się w stronę wyjścia z jaskini. Hera zatrzymała go tonem nieznoszącym sprzeciwu.
– Posprzątaj to, co narobiłeś.
Ledwie skinął dłonią w stronę zwłok niemowlęcia, a ciałko zajęło się błękitnym ogniem. Minęła chwila krótsza niż kilka oddechów i dziecka nie zostało nic poza garścią sinego pyłu.
Dawny ojciec bogów i ludzi nawet nie spojrzał za siebie.
– Chyba naprawdę wraz z każdym kolejnym wcieleniem zatracasz cząstkę swojej boskości – powiedziała smutno Hera. Dogasający blask niebiańskiego ognia zamigotał w jej oczach.
– Może. – Zeus wzruszył ramionami.
Bogini schyliła się nad prochami i wymruczała kilka słów w ojczystym, śpiewnym języku. Pod je palcami popiół ukształtował się w maleńką figurkę papugi. Totem. Przyda się matce. Wzięła go i wyszła za mężem.
Stali w progu jaskini, twarze mieli skierowane w stronę słońca, im znanego pod imieniem Helios, tutaj nazywanego Buga Nubrana, które powoli chowało się za horyzont wyznaczony równą linią oceanu. Długie promienie muskały ciepłem ich skórę w kolorze mokrej ziemi wymieszanej ze świeżym popiołem.
Zeus przebiegł spojrzeniem po ciele bogini, z góry na dół, oceniając co widzi.
Szerokie biodra, masywne nogi, duże piersi, zaokrąglony brzuch, umięśnione ramiona. Kłębowisko czarnych, matowych i poskręcanych włosów. Skóra nóg i rąk pokryta zabliźnionymi cięciami, zaczynająca się marszczyć i przebarwiać.
Skrzywił się.
– Ty też stajesz się coraz bardziej ludzka. Starzejesz się, zbrzydłaś. Powinnaś zmienić to ciało.
– Porzucając je, tak jak ty kilka poprzednich? – obróciła twarz i spojrzała na niego hardo.
Teraz Zeus patrzył prosto w jej wielkie, brązowe oczy z długimi rzęsami. Ostatnia rzecz, która przypominała mu dawną Herę.
– I zabrać potem komuś córkę, tylko po to żebyś ty miał świeżą kochankę u boku, którą zaraz będziesz zdradzał? Nie, mężu. – Hera pokręciła energicznie głową, trzęsąc przy tym bujnymi lokami. – Skoro przyjęłam to ciało, nadając mu tożsamość i ważną rolę w klanie, nie porzucę go tylko dlatego, że tobie obrzydło.
Szyderczy półuśmiech wpłynął na usta Zeusa. Nie będzie jej przekonywać. Skoro chce, niech sobie trwa w tym głupim, naiwnym uporze.
– Rób, jak uważasz – rzekł bóg. – Ja nie zamierzam przejmować się takimi błahostkami. Będę zmieniał ciała, jak mi się podoba. Zarówno swoje, jak i te które zechcę posiąść.
– Zawsze możesz wrócić do swojej pierwotnej postaci. – Hera nawet nie próbowała ukryć kpiny w głosie. – Ciekawe, jak szybko znudzi ci się bycie piorunem…
Przerwał jej dzwon.
Dzwon?
Jak to… dzwon?!
Dźwięk, który wprawdzie znali, ale którego dawno, bardzo dawno nie słyszeli.
Boski mąż i boska żona spojrzeli na siebie. Oboje zaskoczeni, każdy inaczej. W oczach Hery momentalnie pojawił się niepokój, a wzrok Zeusa zaświecił podnieceniem.

*
– Erathipa, prędko! Słyszeliście już?
– Wielki Nama Burag, co o tym myślisz?
Podekscytowane głosy współplemieńców przywitały Herę i Zeusa, gdy schodzili z góry pokrytej szarą trawą, która falując na wietrze nadawała zboczu miękki wygląd.
Wszyscy członkowie klanu zebrali się na wydeptanej polanie służącej im od ostatniej pełni za obozowisko. Z tej strony, gdzie teren wznosił się ku szczytowi łąka otoczona była wielkimi głazami przypominającymi głowy ostrodziobych ptaków. Dalej zaczynał się gęsty las, a w nim znajdowało się niewielkie, ale bardzo głębokie jeziorko z ciemną wodą. Za dnia czerpali z niego, ale nikt o zdrowych zmysłach nie śmiał się do niego zbliżyć po zmroku. Wszystko wskazywało na to, że mieszka tam złośliwy bunyip – demon niewidzialny w świetle słońca, ale zabójczy w nocy. Tu, gdzie grzbiet wzgórza opadał łagodnie w stronę oceanu przestrzeń polany pozostawała otwarta. Stąd właśnie rozpościerał się najlepszy widok i w tym kierunku obracały się teraz wszystkie głowy.
– Czy to prawda, że to Przodkowie? – powiedziała młoda kobieta o długich włosach i pięknie brzmiącym imieniu Arramaida.
Hera ujęła wyciągniętą ku niej dłoń.
– Słyszeliśmy… – bogini przerwała szukając słowa, którym mogłaby zastąpić nieznaną Palawa nazwę dzwonu – dźwięk, jak dziwny bęben. Co widzieliście?
– Dwa… wielkie, unoszą się na wodzie, jak nasze kory do łowienia ryb, ale kształt mają koszyków z wodorostów, co w nich muszle nosimy i ogromne są jak góry! – Dziewczyna ewidentnie miała problem z wyjaśnieniem, co widziała. – Całe pokryte prostymi, łysymi drzewami i gęstą mgłą. Z tym uderzeniem głośnym wyłoniły się z oceanu i zatrzymały przy foczym brzegu. Sama zobacz, szybko, zanim ciemność wszystko schowa…
Arramaida pociągnęła za sobą Herę, tak aby ta miała lepszy widok.
– Co nas czeka?!
– Przodkowie wrócili!
Kobiety przepychały się przez tłum. Ze wszystkich stron dochodziły rozgorączkowane głosy. Niepewne, chaotyczne, pełne emocji, głównie strachu.
– Znów nastanie Czas Snu!
– To nie Przodkowie, to Maian Ginja! To zło i wielka zguba!
Ktoś krzyczał.
– To naprawdę Stworzyciele Moinee i Droemerdene?
– To kara! Za złamanie kierunku Ścieżki, ostrzegałem, żeby tam nie iść…
Ktoś zapłakał.
– Ludzie, opamiętajcie się, ludzie!
– Tam są ludzie?!
– Parlevar powrócił! Chwała Palawa!
Ktoś się śmiał.
– Co z nami będzie…?
Zatrzymały się. Hera zachłysnęła się powietrzem i zesztywniała.
Statki.
Dwa wielkie statki.
Dobrze wiedziała, że statkami były tylko dla niej i Zeusa. Dla Palawa były to majestatyczne olbrzymy, które pojawiły się znikąd i nagle zastygły nieruchome u bram do ich świata. Czekały? Spały? Czego chciały? Wytężyła wzrok. Nie były może dłuższe, ale za to zdecydowanie wyższe od tak dobrze znanych jej triēreis. Nagie, przypominające bezlistne szkielety drzew maszty, zdawały się piąć w niebiosa. Na jednym dało się jeszcze dostrzec fragment znikającego szybko materiału w kolorze kości. Właśnie zwijali żagle.
Oni.
Obcy.
– Erathipa? – Delikatny głos Arramaidy zdawał się dobiegać z bardzo daleka, choć dziewczyna stała zaraz obok. Wciąż trzymała Herę za dłoń; potrząsnęła nią lekko. – Erathipa, co z nami będzie?
Bogini nie odpowiedziała.

*
– Spal je.
Zeus podniósł wzrok na żonę, nie przestając żuć słonego liścia truganini, w którym pokładał dużą nadzieję na zabicie smaku przełkniętej przed chwilą tłustej larwy. Płomienie ogniska, wokół którego siedzieli, zatańczyły złowrogo w jego oczach.
– Spal je – powtórzyła Hera.
Eumarrah, jeden ze Starszych okrążał zgromadzonych wokół ognia Palawa, okadzając wszystkich sinym dymem tlącej się wiązki ziół i liści. Intensywny zapach świeżego eukaliptusa i cierpkiego mirtu wdzierał się świdrująco w nozdrza. Hera zniżyła głos, gdy mężczyzna mijał ich płynnym krokiem zgranym z rytmicznymi uderzeniami bębnów. Pogrążony w transie raczej by jej nie usłyszał, ale nie chciała ryzykować.
– Nie wiem kim są – kontynuowała, odprowadzając wzrokiem szamana – nie rozpoznaję statków, ani flagi, ale mam przeczucie, że stanowią zagrożenie. Ty też je masz. – Obróciła twarz do Zeusa. – Więc spal je, spal, zanim wydarzy się coś złego.
Młody, pomalowany czerwoną ochrą w pasiaste wzory chłopak kucał przy ognisku. Zwinnie rozpalił kilka węgielków oplecionych korą, powiększając już całkiem duże palenisko. Głodny ogień wspiął się w górę, zachłannie wylizując ciemność z nocy i dając coraz więcej ciepła. Ludzie, jakby w odpowiedzi na wezwanie żywiołu, mocniej uderzyli w dłonie. Tłum zafalował, kolejne głosy dołączały do wspólnej pieśni. Zaszeleściły grzechotki, w tle nieustająco wirowały drewniane czuryngi.
– Nie. – Głos Zeusa wybrzmiał fałszywą nutą w spójnej melodii rytuału.
Hera wbiła w niego ostre spojrzenie.
– Przecież możesz to zrobić.
– Mogę – uśmiechnął się okrutnie – ale nie zrobię.
Nie wierzyła, że Zeus tak zobojętniał na ludzki los. Albo nadal nie chciała w to uwierzyć.
– Dlaczego?
– Mówiłem Ci. Nudzę się. A statki… zwiastują zabawę. Szczególnie takie.
Równocześnie wzrastały w niej wściekłość, strach i ciekawość. Chwilowo to ostatnie wzięło górę.
– Co masz na myśli?
– To biali, to Europejczycy. Ładownie mają wypchane śmiercią, a głowy pychą. To – wskazał na pogrążonych w tańcu Palawa i nawet ten prosty gest był w stanie wypełnić pogardą – nie ma szans.
– Jak możesz?! – Ciekawość została szybko wyparta przez gniew, który zapłonął w bogini z całą mocą. – Jak możesz tak mówić?! To nasi ludzie!
– Tamci są nasi. I właśnie prosiłaś, żebym ich zabił.
– Są tu obcy, to najeźdźcy! Przyniosą zgubę, kolejny świat upadnie jak Ellada! Lutruwita należy do Palawa!
– Chyba już niedługo.
Hera poczuła, jak lęk kradnie jej oddech, jakby niewidzialna ręka wdarła jej się do gardła i wydłubywała z niej resztki powietrza, robiąc miejsce dławiącym dymom ceremonialnych ziół.
– Głupia – parsknął paskudnie Zeus – naprawdę myślisz, że zniszczenie dwóch statków coś da? Zaraz przybędą następne. To koniec.
– Skąd wiesz?! – żachnęła się Hera, drżały jej wargi, prawie płakała.
Roześmiał się.
– Jak to powiedziałaś przed chwilą? Przeczucie. – chwycił ją za podbródek, przyciągnął blisko do swojej twarzy i przewiercił przerażającym spojrzeniem – Hero, ja nie mam przeczuć. Ja wiem.
Po tych słowach Zeus wstał i zniknął w ciemności.
Jeszcze długo wpatrywała się w pustkę, którą po sobie pozostawił.
Taniec ludzi z nocą nabierał tempa. Wszystko przyspieszało, muzyka była coraz głośniejsza, a nawoływania przyzywające Przodków coraz donioślejsze. Bogini miała wrażenie, że obserwuje modlących się Palawa zza szczelnej zasłony. Bała się.
Zadzierali głowy, śpiewając do mieszkających wśród gwiazd Siedmiu Sióstr Karatgurk, by podarowały im światło mądrości. Ramiona przystrojone w czarne pióra prosiły kruczego Waa o poradę. Dłonie z rozczapierzonymi palcami wyciągali do Balayanga o błoniastych skrzydłach, prosząc o wiedzę.
Przybądźcie Wielcy Przodkowie!
O Moinee, Wielki Stwórco i ty gibki Parlevarze, ojcze wszystkich Palawa!
Śniący Przodkowie! Usłyszcie nas i odpowiedzcie: co z nami będzie?

*
– Hypnosie, co z nimi będzie?
Hera skończyła układać okrąg z kości oposa, białych muszli oraz igliwia sosny. Dookoła rozsypała oleiste listki, którym kazała stale płonąć, ale powoli, tak by nie zgasły dopóki bogini się nie zbudzi. Do tego czasu miały okrywać ją bezpieczną kołdrą swojego mistycznego zapachu. Specjalnie wybrała to miejsce – nagą skałę naznaczoną śladem Śnienia. W szerokim, podłużnym wgłębieniu Palawa rozpoznali odcisk stopy Przodka. Nie pytała którego, wystarczyło jej wiedzieć, że to miejsce święte będące tropem prowadzącym na Ścieżkę Snu.
Położyła się w środku okręgu. Zanim zamknęła oczy, spojrzała jeszcze w gwiazdy, migoczące pomiędzy poskręcanymi, jakby zastygłymi w bólu, gałęziami eukaliptusa. Schodząca z drzewa szarawa kora zwisała długimi płatami nad głową bogini, jak węże wijące się żwawo, by czym prędzej zrzucić skórę. A może to naprawdę były węże?
– Hypnosie, proszę, ześlij mi sen – wyszeptała bogini. – Pokaż prawdę.
Zamknęła oczy. Wciągnęła głęboko wonne powietrze i pozwoliła gęstniejącym oparom zawładnąć swoimi zmysłami.
– Przodkowie Palawa, wpuście mnie na Ścieżkę, otwórzcie drogę Duchom, Które Nadejdą.
Nie była pewna, którzy bogowie ją lepiej usłyszą. Mogła mieć tylko nadzieję, że jeszcze nie wszyscy opuścili tę wyspę.
Że nie została całkiem sama.
*
– Witaj Hero.
Zadrżała. Ten głos nie należał do melancholijnego Hypnosa, ale nie był też obcy. Była zbyt doświadczoną boginią, żeby nie rozpoznać Thanatosa i wiedziała, że brat władcy snu może zwiastować tylko jedno.
– Chciałaś zobaczyć, co czeka ludzi Palawa. Chronos wzruszony twoją troską, pozwolił nam zajrzeć do komnat przyszłości tego lądu, lecz… nawet ja nie patrzę na to z przyjemnością. Dalej chcesz wiedzieć?
– Tak.
Szarpnęło.
Bez ostrzeżenia Thanatos pociągnął ją za sobą głębiej w śnienie. Czuła jak szybko i chaotycznie opada w dół, osuwa się, niżej i niżej, przedzierając się przez kolejne warstwy bezkształtnej ciemności. Gdy tylko jej senna świadomość rozpaczliwie próbowała się zatrzymać na jakimkolwiek poziomie, który zdawał się stabilny, potężna obecność Thanatosa natychmiast rozrywała ów grunt na strzępy i popychała ją w głąb niekończącej się otchłani czasu.
Nagle – cisza.
Ciemność ustępuje szarej mgle, mgła pustce. Rozbłysk jaskrawego światła i pustkę zaczynają zalewać obrazy, wypełniać głosy.
Niesiemy cywilizacje.
Białe ręce. Czarne głowy. Oczy walczące. Usta z bólu krzywe. Jeszcze żywe? Może.
Nauczymy was. Zaufajcie nam.
Przeszywający ból upodlenia i zmiażdżonej dumy. Strach paraliżujący najsilniejszych i dławiący posmak oszukanej nadziei.
Jesteśmy przyszłością.
Statki, coraz więcej statków. Nowi ludzie, zwierzęta, słowa, wszystko nowe i wszystko bez znaczenia. Skrzyżowana biel, granat i karmazyn łopoczą łagodnie nad ugiętymi czarnymi karkami.
Zaufajcie.
Swoje Ścieżki malują krwią, huk wystrzału wyśpiewuje ich Pieśni.
To jest nasze, to wasze, a to płot. Nie, nie – wy po naszej stronie. Wy też jesteście nasi. W imię Boga i Króla.
Boga?
Głowy w łańcuchach. Ręce w łańcuchach. Nogi, szyje, brzuchy, dzieci, Pieśni, Przodkowie i Sny – wszystko w łańcuchach.
Jeść. Jesteśmy głodni.
Torsje i konwulsje, choroby i ból, na które nie działają sine dymy eukaliptusa, ani sól truganini. Umieramy. Nawet nie wiemy na co.
Jeść. Pić.
Zabrali nasze kobiety, Biali Bogowie swoich nie mają. A chcą, więc biorą.
Nie mamy gdzie żyć, nie mamy jak żyć. Nie mamy żyć.
Podnosimy więc kamienie.
Białe ręce żegnają się śmiertelnie – w imię Boga, i Syna, i Króla – i pociągają za spusty.
Wasze ataki sztuczną błyskawicą rozpruwają noc, nasze tłuczonym szkłem budzą was o świcie.
Dzida na krzyż, kamień na strzelbę, łowiecka nulla rozłupuje czaszkę.
Tubylcy wypowiedzieli nam wojnę eksterminacji…
My?
… wojnę eksterminacji białym osadnikom.
Wam?
Powietrze jeszcze niedawno pachniało lawendą, a teraz śmierdzi prochem, czarną krwią i białym tryumfem.
Ci żałośni ludzie…
Dwa funty za dziecko, pięć funtów za dorosłego.
…to nie są ludzie.
Czarny samiec wisi na powykręcanych gałęziach, czarne łono rozszarpane, czarne młode zabrane. Z ostrych klifów czarne ciała lecą prosto w ryczącą otchłań.
Ścieżki Snu zagrodzono płotem. Drutem zasznurowano słowa Pieśni. Pomylono kierunki Ścieżki. Skruszono święte kamienie, zasypano święte strumienie, wymazano ślady Przodków. Pewnie przez to nie mogą nas znaleźć. Tak, to na pewno dlatego jesteśmy sami. Przecież by nas nie zostawili.
Prawda?
Skrzyżowana biel, granat i karmazyn na wietrze łopoczą łagodnie.
Białe ręce. Czarne głowy.
Czerwieni krwi jest wszystko jedno.

*
Hery nawet nie zdziwiło, gdy następnego dnia znalazła ciało, jeszcze niedawno noszące boskiego Zeusa, martwe nad brzegiem stawu. Zostawił ją. Wiedział, co czeka wyspę i nie oglądając się ani na Palawa, ani na żonę, odszedł. Była teraz całkiem sama.
Była?
Z tym pytaniem ciągle pobrzmiewającym w umyśle, bez większego żalu wepchnęła ciało Zeusa do wody. Niech bunyip zabierze je z powrotem do trzewi ziemi i odda Przodkom.
Przez cały dzień wraz z plemieniem obserwowała poczynania białych – zeszli na ląd, zbierali rośliny, badali teren – i w milczeniu słuchała kłócących się Palawa. Jedni w krążących nad statkami jastrzębiach widzieli przestrogę od duchów opiekuńczych i ostrzegali przed obcymi. Inni, powołując się na te same znaki, uważali przybycie białych za dobrą wróżbę.
Bogini nie zamierzała czekać na wynik tego sporu. Za dobrze wiedziała, że niezależnie od decyzji – odeprzeć czy przyjąć białych – Palawa są bez szans. Ich kłótnie nie miały też wpływu na to, co ostatecznie zrobi ona.
Hera podjęła decyzję. Nie pozwoli Lutruwicie upaść.
I nie była sama.
Uśmiechnęła się do tej myśli. Przecież już nie raz zastanawiała się czy, aby na pewno wybrała dobrego brata.

*
Świat powoli układał się do snu, gdy Hera znalazła się nad brzegiem oceanu. Dzień niespiesznie ustępował miejsca nocy, wszystko zdawało się leniwie rozpływać w pastelowych barwach zapadającego zmierzchu.
Stanęła na miękkim piasku. Małą zatoczkę otaczały zaokrąglone skały, które wyłaniając się łagodnie z morza, przypominały grzbiety śpiących wielorybów. Całe kamiennie wybrzeże pokrywały ogniście czerwone porosty, co wyglądało jakby sam Buga Nubrana musnął je dłonią przed zaśnięciem w odmętach oceanu i zostawił na lądzie swój rdzawy ślad.
Bogini zrzuciła z siebie trawiastą spódnice i okrycie ze skóry młodej walabii. Nie licząc naszyjnika z opalizujących muszelek i białych smug gliny, którymi wymalowała wijące się wzory na skórze, była naga. Wbiła stopy w mokry piasek, rozłożyła szeroko ręce i krzyknęła, tak głośno, jak tylko potrafiła:
– Oceanie! Oceanie! Usłysz mnie! Posejdonie!
Wiatr połknął jej słowa. Wobec potęgi żywiołów były ledwie słyszalnym szeptem.
A jednak – fale zaczęły mruczeć. Jeszcze nie wyrazy, jeszcze nie odpowiedź, ale zdradzały obecność.
Słuchał.
Wokół stóp kobiety delikatnie zapieniła się woda, co połaskotało ją przyjemnie. Hera zachłysnęła się powietrzem, które niosło mroźny oddech dalekich, skutych lodem krain i zawołała ponownie:
– Posejdonie! – Uśmiechnęła się i spojrzała zalotnie na coraz mocniej buzującą taflę. Dotknęła swoich piersi. – Pragniesz mnie jeszcze? W tym ciele?
Natychmiast w odpowiedzi poziom wody podniósł się nienaturalnie i o skałę rozbiła się wysoka fala. W ostatnich promieniach słońca zamigotały miliony drobnych kropli – drobnych pocałunków, rozkosznie zimnych na ciepłej skórze bogini. Jej ponętne usta same wygięły się w szerokim uśmiechu.
– A czego ty pragniesz, droga Hero? – Głos Posejdona otulił ją łagodnością ciepłych mórz.
Nabrała powietrza, które rozpłynęło się po jej ciele rozkosznym poczuciem ulgi.
Wiedziała, że nie została sama.
– Chcę ochronić to miejsce. Grozi mu śmiertelne niebezpieczeństwo, biali…
– Wiem – bóg zaszumiał niespokojnie – wody są tłoczne, a wojny liczne.
– Pomóż mi, bracie. Razem możemy ich jeszcze powstrzymać i uratować ten świat.
Ocean odetchnął pulsującą falą. Wdech, odpływ, wydech, przypływ.
Bogini czekała cierpliwie i oczarowana przyglądała się falującemu żywiołowi.
– Aż tak ukochałaś to miejsce? – odezwał się Posejdon, głaszcząc ją po łydkach cienkimi strużkami wody. – Dlaczego akurat ci ludzie i ten skrawek ziemi, Hero?
– Zawsze lubiliśmy wyspy – odpowiedziała ze wzruszeniem w głosie.
Wyczuła, jak spokojny uśmiech marszczy taflę oceanu.
– Nadal tęsknisz.
– I nadal wierzę, że jeszcze gdzieś można zatrzymać ten dobry, dziewiczy świat. Że nie wszystko jest stracone… – Głos Hery się załamał na wspomnienie migoczącego złotą miką piasku ojczystych plaż. – Posejdonie, tylko ty nadal jesteś w stanie ją odwiedzać. Co dziś z Elladą?
Głęboka czerń oceanu zawirowała groźnie kłębiącym się gniewem.
– Nadal uciemiężona pod rozdwojonym ostrzem Zulfikaru.
Dłonie Hery same zacisnęły się w pięści. Z każdą chwilą była coraz bardziej zdeterminowana, żeby bronić Lutruwity. Nie da jej umrzeć. Nie straci kolejnego domu.
– Pomożesz mi?
Mokry piasek wysunął się spod stóp bogini, fala objęła ją w pasie i położyła delikatnie na miękkim posłaniu plaży. Hera poczuła dreszcz przyjemności, gdy spieniona woda obmyła ją całą, a słony pocałunek musnął wargi.
– Pomogę. – Słowa Posejdona prześlizgały się po ciele kobiety pieszczącym strumieniem. – Dam ci wielką siłę, dzięki której będziesz sprawować władzę nad tymi wodami. A gdy ta moc będzie w tobie dojrzewać, przez najbliższe dziewięć pełni sam będę was pilnował i nie pozwolę żadnemu statkowi zbliżyć się ku tym lądom. Obiecuję.
– Dziękuję – wyszeptała jeszcze, po czym westchnęła głęboko czując, jak ocean bierze ją w objęcia i wypełnia jej ciało potęgą wszystkich mórz świata.

*
Kapitan Abel Tasman z samego rana zarządził podniesienie kotwicy. Wiedział, że jeśli tego nie zrobi, w końcu sama wyrwie się z dna morza. Dawno nie widział takiego sztormu, a w swoim marynarskim życiu przeszedł już naprawdę wiele.
– Odpływamy! – Tasman musiał się wysilać, żeby przekrzyczeć huk oceanu. Nie był człowiekiem zabobonnym, ale teraz mógłby przysiąc, że przychylny jeszcze wczoraj żywioł, oszalał nagle i zwrócił wszystkie diabły przeciwko ich wyprawie. – Dajcie znać załodze Zeehaen, że nie czekamy dłużej!
– Kapitanie, a flaga? – odezwał się jeden z marynarzy. – Wczoraj jej nie wbiliśmy, oficjalnie nie zajęliśmy ziemi…
Statkiem zarzuciło potężnie. Poirytowany Tasman zadarł głowę i spojrzał na szczyt chyboczącego się masztu. Flaga. Symbol. Naprawdę w tej chwili miał ważniejsze zmartwienia. Jednak symbol jest ważny – dla marynarzy, dla gubernatora, dla potomnych i dla jego kariery.
– Kapitanie – z tłumu wystąpił cieśla o imieniu Peter – ja popłynę.
Szalejące niebo rozdarła błyskawica.
– Wpław, w ten sztorm?! – Tasman spojrzał na marynarza z niedowierzaniem. Czy ten człowiek oszalał?
Mężczyzna już stał na nadburciu, gotowy do skoku, ze zwiniętą flagą w ręce i szaleńczym uśmiechem na twarzy. Zdawał się w ogóle nie przejmować wyjącym w dole oceanem ani rozsierdzonymi chmurami nad głową.
– Nie boje się burzy. – Cieśla pokręcił głową, w jego oczach zaświecił płomień błyskawicy. – Ani piorunów.
*
Stojąca na szczycie klifu Hera obserwowała ze złością, jak holenderski marynarz Peter Jacobson walczy z przykrywającymi go co chwilę dzikimi falami i mimo wściekłości wody, udaje mu się dopłynąć do lądu.
Wbił trójkolorową flagę w ziemię Lutruwity z pasją i dumą godną kochanka rozdziewiczającego młodą pannę. Bogini syknęła.
– Twoje niedoczekanie, mężu.

*
Skurcz był tak silny, że upadła.
Hera zawyła z bólu, zacisnęła powieki i łyknęła zachłannie powietrze. Z trudem otworzyła oczy, spojrzała przed siebie. Od brzegu morza dzieliło ją już niewiele, tak niewiele!
Jeszcze trochę. Wytrzymaj!
Posejdon dotrzymał swojej obietnicy, przez dziewięć pełni księżyca nie pojawił się żaden statek. Zapewnił im bezpieczeństwo.
Teraz jej kolej.
Zacisnęła zęby i ruszyła. Zaczęła się czołgać, szurając kolanami i dłońmi po suchej ziemi.
Droga stawała się coraz trudniejsza. Nocne niebo, jeszcze przed chwilą czyste i dające wiele światła, teraz gwałtowanie ciemniało. Gęste, ciężkie chmury zbierały się w nienaturalnie szybkim tempie, jakby wszystkie burze świata ściągały właśnie nad wyspę.
Kolejny skurcz i potężny ból wycisnęły z niej łzy. Niecierpliwy zbawiciel rwał się na świat.
W końcu po omacku Hera trafiła na plażę. Wzywana przez huk oceanu nie zatrzymała się, dopóki nie poczuła na sobie niosących ulgę lodowatych fal.
Chodź, Synu.
Już czas.
Ledwie łapała oddech, zmuszając swoje ciało do wysiłku zdecydowanie wykraczającego poza jego możliwości. Zbyt słabe, zbyt ludzkie, zbyt śmiertelne.
Skłębione chmury zawrzały. Z całych sił zaciskała powieki, ale mimo to widziała, jak co chwilę boleśnie jaskrawa biel piorunów przecina mrok nocy.
Trzask, grzmot i błyskawica. Jest tu. Jest wściekły.
Patrzy.
I dobrze, niech patrzy.
Choć bogini krzyczała głośno, jej głos ginął w mieszaninie dźwięków rozsierdzonych żywiołów. Wiatr sztormu siłował się z huraganem znad lądu, pioruny atakujące ocean znikały łykane przez potężne gejzery, wystrzeliwujące w górę z oszalałego morza.
Bracia walczą. Bóg się rodzi. A świat zachłannie wyciąga po niego ręce.
Ciało Hery pękło i w tym samym momencie otworzyło się niebo.
Wiszące nad nią chmury rozerwały się i uwolniły całą zgromadzoną w nich wściekłość. Słona woda oceanu trzymała kobietę w objęciach, nie pozwalając ulewie ją porwać. Bogini wydała z siebie krótki, przeraźliwie donośny wrzask bólu i nagle ponad wszechobecny chaos wzniosło się kwilenie. Płacz życia i zagłady.
– Synu!!! Tajfunie! – Hera zawyła, wiedząc, że zużywa ostatnie tchnienia, jakie w niej pozostały – nie wpuszczaj tu ich, nigdy, nikogo! Niech ten świat przetrwa!
Wypchnięte prosto w objęcia ojca czarne niemowlę otworzyło brązowe oczy i spojrzało mądrze na Herę.
– Nigdy, matko?
– Dopóki nie nauczą się kochać.
Dziecko skinęło głową i zanim wypłynęło z krwawej piany, przemieniło się w węża o kolorowej skórze.
– Idź, Tęczowy Wężu i śpiewaj swoją Pieśń. – Z każdym słowem głos Hery słabł. – Wyznacz własną Ścieżkę Snu. – Zamknęła oczy. – Chroń nas.
Bogini opuściła umęczone ciało, które momentalnie przemieniło się w świętą skałę płodności, od tej pory znaną wszystkim Palawa pod nazwą Erathipa.
W tej samej chwili, po drugiej stronie wyspy młoda matka powiła córkę o wielkich oczach i długich rzęsach.
Hera nie zamierzała opuszczać Lutruwity.

*
Mijały lata.
Hera-kapłanka błogosławiła domy Palawa, rozrastające się bujnie wśród pachnących eukaliptusem dolin, gdy deszcze przyniosły wieści o pierwszych białych osadach na pobliskim Wielkim Czerwonym Kontynencie.
Jeszcze się nie nauczyli.
Bogini słuchała. Lutruwita była bezpieczna.
Mijały lata, Sny, Pieśni i ciała.
Hera-mała dziewczynka, grubymi paluszkami wydłubywała tłuste larwy atnyematye spośród korzeni drzewa akis, gdy od wędrownych ptaków usłyszała o żelaznych łańcuchach i ogniu spychającym czarnych mieszkańców Kontynentu na jałowe pustkowia.
Czyli nadal nie.
Bogini zadrżała. Lutruwita była syta.
Czas płynął. Ciało za ciałem.
Hera-starsza klanu śpiewała wraz z innymi Pieśń Śnienia, gdy wplótł się w nią smutny głos i zawył, że Wielki Czerwony Kontynent, mimo swojego ogromu, okazał się za ciasny, by pomieścić całą chciwość świata.
Nadal.
Bogini czuwała. Lutruwita kwitła.
Mijały lata, pokolenie za pokoleniem.
Hera-szamanka odbierała poród, gdy wzburzone fale morskie zawodziły o tysiącach rozbitych rodzin, porwanych kobiet i dzieci. Łzy bogini spłynęły po główce nowonarodzonego.
Nadal nie.
Bogini współczuła. Palawa rozmnażali się w spokoju.
Mijały lata.
Hera-staruszka z obwisłymi piersiami i siwymi włosami, chwytała delikatnie miodowe mrówki yerrampe, gdy poczuła wiatr, niosący rozgrzany piasek znad świętej Uluru. Pędził schłodzić się na południe, do krainy Wiecznej Zimy. Złapała go zaplątanego w gęstwinie mulgi, chciała zapytać:
Nadal?
Lecz wiatr tylko milczał uparcie i uciekł od niej zawstydzony. Nie umiał, nie chciał przekazywać jej przerażających wieści o tym, co spotkało Kontynent.
Nadal.
Bogini zapłakała, a srebrzyste listki truganini wchłonęły sól.
Mijały lata.
Mijają lata.
