
Elegancka Toyota mknęła w kierunku upragnionego urlopu. "Nareszcie koniec tego całego marketingu, spotkań autorskich, no i zaliczek" – myśli Rafała krążyły wokół kwoty przelewu, będącej ostatnią częścią honorarium. Wprawdzie spotkania autorskie i związany z nimi dotyk sławy nawet lubił, ale narzucone przez wydawnictwo tempo promocji jego najnowszej książki było męczące. Głos nawigacji wyrwał pisarza z zamyślenia, prowadząc go do zjazdu na Gdańsk. Przed światłami zdążył się już zrobić korek.
"Wybiła piętnasta" – zakomunikowało radio – "Zapraszamy na wiadomości. Konflikt koalicji z opozycją – czy sejm ogłosi wotum nieufności dla rządu? Katastrofa ekologiczna na Pacyfiku – incydent podczas odwiertów w poszukiwaniu ropy naftowej. Pijany kierowca autobusu wjechał do morza, są ofiary. Te i inne informacje już za chwilę…" – Rafał wyłączył radio, mając dość potoku złych wieści. Powiadomienie z serduszkiem mignęło na ekranie smartfona. "Zofia lubi Cię!" – oznajmiła randkowa aplikacja. Pisarz był świeżo po zakończeniu męczącego związku, łaknął kobiecej uwagi więc momentalnie wlepił wzrok w wyświetlacz. Duże, niebieskie oczy z wyrazistymi brwiami, wąski nos, ostro zarysowane kości policzkowe, całość okolona brązowymi włosami do ramion. "Charakterny typ! Wiek: 33, dwa lata młodsza – w sam raz!" – Zaczął klecić pierwszą wiadomość. Z zamyślenia wyrwał go dźwięk klaksonu. Ale wcale nie zirytował, bo zapowiadał się nienajgorszy wyjazd!
*
Apartament na poddaszu zalewały promienie zachodzącego słońca. Bryza wpadała przez okno, chłodząc ciała kochanków. Nawet Rafałowi, uznanemu pisarzowi, nieczęsto zdarzało się wylądować w łóżku po pierwszej randce. Jednak tym razem chemię było czuć od pierwszych słów. On pisał o morderstwach – ona lubiła o nich czytać. On umieścił akcję ostatniej powieści w międzywojennym Wrocławiu – ona w tym mieście ukończyła studia archeologiczne.
– Dlaczego właściwie wyjechałaś z Breslau? – podjął Rafał, zaciągając się papierosem – Wspominałaś, że pochodzisz z Dolnego Śląska. Czemu cię tak daleko zaniosło?
– Uroki polskiej nauki. Z doktorantami to jest tak, że chętnie ich biorą, żeby miał kto badania robić. Najlepiej, oczywiście, na kierunki humanistyczne gdzie nie ma stypendium.
– Niech zgadnę – jak archeologia, na ten przykład?
– Tja, dokładnie – jak archeo. Biorą chętnie, trzymają człowieka latami, żeby im wyników naprodukował… Ale po obronie prawie zawsze mówią "do widzenia". Nie ma etatów.
– Czyli tylko w Danzigu miałaś szansę pracy w zawodzie? A da się z tego w ogóle wyżyć?
– Co tak z niemiecka wymawiasz? Taka poza, fajniej ci brzmi niż po naszemu? A może zakamuflowana opcja niemiecka? – zachichotała dziewczyna.
– Aj tam, od razu poza. Często piszę o przedwojennych czasach. Moją najnowszą powieść osadziłem w realiach Wrocławia lat dwudziestych, wtedy był on niemieckim miastem… – wpadł w profesjonalny ton.
– Hej, nie zapominaj, że mówisz do historyka! Wspominałeś już o tej swojej ostatniej książce, tak swoją drogą. – Uśmiechnęła się. – A kolejną chcesz napisać o Gdańsku, znaczy się przepraszam: o Freie Stadt Danzig?
– Być może, być może. Zależy, czy znajdę tu odpowiednie inspiracje. Mój wydawca twierdzi, że najlepiej przeplatać ze sobą gatunki – raz wydawać kryminał, a raz thriller. Zależy zatem, czy znajdę coś odpowiednio mrocznego w kaszubskich wierzeniach, albo…
– Albo w drugowojennych losach tych ziem? Nie musisz daleko szukać, tu w czterdziestym piątym za każdym rogiem straszne rzeczy się działy. No, ale pytałeś, czy da się wyżyć. Jasne, że nie! Działalność mam, pośredniczę w sprzedaży rękodzieła i biżuterii historycznej. Sklepy internetowe dla artystów prowadzę. Bez tego to ja bym nie miała nawet na waciki!
Rozmowa przeciągnęła się prawie do północy. Znużona dziewczyna zawinęła się w kołdrę, odwróciła plecami i w mig zasnęła. Do Rafała tymczasem sen długo nie chciał przyjść.
*
Lało jak z cebra, pisarz biegł chcąc zdążyć na najbliższy kurs promu. Udało się, wskoczył pod brezentową budę, sadowiąc mokry tyłek na drewnianej ławce. Z głębi nurtu Motławy rozległo się buczenie syreny okrętowej. Szarpnęło. Spadł na stalową podłogę, która zaczęła uciekać mu spod nóg. Pokład sie przechylał! Rzucił się w tył, całym ciałem, byle wspiąć się po siedzeniach, byle do wyjścia – na próżno. Byle jak przytwierdzone ławki wyłamywały się z mocowań, przygniatały pasażerów. Stracił grunt pod nogami, poczuł jak wpada w zimną wodę. Ramiona machały bezsilnie, nogi zaplątały się w coś, usta na przemian otwierały się i zamykały. Chciał zaczerpnąć tchu tak, by nie dopuścić wody do płuc. Nie udało się, kłująca, bolesna, słona fala spłynęła mu w pierś.
Rafał obudził się z głośnym charczeniem, aż dziw, że nie obudził Zofii. Siedział w mokrej od potu pościeli, zerknął w telefon – minęła zaledwie godzina od kiedy ostatni raz patrzył. Tej nocy już nie udało mu się zasnąć.
Pijąc rano mocną kawę, pisarz postanowił, że nie pozwoli problemom z aklimatyzacją zepsuć długo wyczekiwanego urlopu. Po śniadaniu zaliczył obowiązkowy spacerek koło fontanny Neptuna, a po dziesiątej mógł wreszcie zacząć tournee po muzeach. Pięć godzin później bolały go nogi, ale był zadowolony z obcowania z apokaliptycznymi wizjami Memlinga i barokowymi wnętrzami kupieckich kamienic. Na dodatek udało mu się wyciągnąć Zofię na obiad!
– Słuchaj, mam na liście muzeum etnograficzne – zagaił Rafał znad półmiska owoców morza. – Ale jak znam państwowe muzea, prawdziwych perełek tam nie znajdę. Jest w okolicy Gdańska jakiś skansen kaszubski albo coś podobnego?
– Jasne, ale skansen jest od kultury materialnej, od architektury. A tyś coś wczoraj gadał o mitologiach i demonach.
– No tak, w zasadzie to najlepsza byłaby stara wiedźma, ale wiesz, wstydziłem się spytać.
– A wiesz, wcale nie. Gadka ze starszymi ludźmi, to znakomite źródło wiedzy dla etnografa. No, ale ja tu raz, że za krótko mieszkam by ci wskazać właściwą wioskę, a dwa że to nie do końca moja specjalność. Archeo sięga troszkę dawniej, o jakieś tysiąc lat minimum.
– Aha, no szkoda…
– Ale wiesz, w instytucie koleżanka robi przy wierzeniach kaszubskich. Ostatnio coś jej nie widuję, ale zostawiła sporo literatury, notatek. Mogę cię tam wziąć nawet dziś, jak już ludzi nie będzie. Ale pod jednym warunkiem.
– Ciekawe jakim?
– Coś mi opowiesz. Interesują mnie ludzie. Na przykład ty: dobrze zarabiasz, zakosztowałeś sławy, gada się z tobą elokwentnie. Na imprezowego lowelasa nie wyglądasz. A jednak nie masz dziewczyny.
– Ale skąd…
– Kobieca intuicja. Twoje ciało mi pierwszej nocy powiedziało, że nikogo ze mną nie zdradzasz. A tak na poważnie – obserwacje psychologiczne. Coś się w twoim życiu uczuciowym wydarzyło i to niedawno. Opowiesz mi o tym kiedyś?
– Jasne, w sumie czemu nie.
– Świetnie! No, to kończ te kalmary, już po czwartej, instytut pewnie już pusty stoi.
*
Instytut Historii Sztuki, Archeologii i Etnografii to dziwaczna konstrukcja. Nad samym Kanałem Raduni przycupnęła smukła kamieniczka z czerwonej cegły. Ale za nią powojenni architekci wcisnęli dwie szaro-żółte, modernistyczne bryły, wyglądające trochę jak pudełka po butach nadziane na płot. Całość stanowi własność Uniwersytetu Gdańskiego i tam właśnie udali się po obiedzie. Pokój do którego bez Zofii w życiu by nie trafił wyglądał jak wyjęty z późnego PRL-u. Stalowe regały z teczkami, broszurami i książkami zajmowały wszystkie ściany, z małą przerwą na dwoje drzwi. Pośrodku stał stolik z archaicznym kineskopowym monitorem. Wentylator zabuczał, gdy Zofia włączyła komputer i na ekranie pojawiło się logo Windowsa. Rafał potarł szczypiące oczy, bezsenna noc dawała się we znaki. Coś przykuło jego uwagę. Na jednej z niższych półek spoczywało kilka ewidentnie ludowych wyrobów – drewniane rzeźbione świątki, a między nimi…
Figurka nie była duża, na wysokość niewiele większa od otwartej dłoni. W szarawym kamieniu przedstawiono ludzką postać przykucniętą na postumencie. No, może nie do końca ludzką – z pleców sylwetki wyrastały złożone wzdłuż ciała skrzydła, zdawałoby się smocze. Statuetka była pozbawiona głowy i wnioskując z przebarwień, otarć i ukruszeń, wyglądała na naprawdę starą. Na postumencie dało się zauważyć zatarte zębem czasu litery.
– Co to za figurka? – zapytał Rafał, nie rozumiejąc czemu rzeźba tak go zafascynowała.
– O, masz nosa! Właśnie nad nią ostatnio pracowała Gosia. To pogański świątek kaszubski, zaskakująco stary, wstępnie oszacowała, że z XIII wieku. W ogóle z tym datowaniem miała nie lada problem, bo wyniki radiowęglowe wychodziły bardzo dziwaczne. W końcu jakiś profesor geologii jej zanalizował skałę i wyszło że to prawdopodobnie meteoryt.
– Fascynujące… – Pisarz nie mógł oderwać wzroku od rzeźby. Zauważył, że dłonie świątka mają nienaturalnie długie pazury, podobnie jego stopy.
– Też tak pomyślałam! Zazwyczaj nie kręci mnie pogańska mitologia, ale ten posążek jest zagadką. Wyobraź sobie, Gosia mówiła, że na cokole są aż dwie grupy napisów! Oryginalne w większości zatarte. Nie udało się ustalić co to był za alfabet, być może symbole obrazkowe podobne do tych na posągu Światowida ze Zbrucza. Ale słuchaj dalej! Sądząc z kroju czcionki prawdopodobnie gdzieś w XIX wieku wykuto nową inskrypcję, łacińskim alfabetem i to po kaszubsku!
– No co ty, już wtedy istniał język kaszubski? – zdziwił się Rafał.
– Jasne że tak! Oj, mało wiesz o Kaszubach jak widzę – parsknęła Zofia – poczytaj to i owo zanim zabierzesz się za powieść z akcją w tych okolicach. Najstarsze kaszubskie teksty napisano już pod koniec XVI wieku!
– Masz rację, dla mnie Kaszubi to chaty z pruskiego muru, rybackie legendy i haftowane kwiatki. – Rafał nawet nie przejął się przytykiem dziewczyny, zapatrzony w cokół posążku. Faktycznie rozpoznawał litery, z przodu dało się odcyfrować dwa słowa.
– RYLICH SZOLINC? Co to znaczy? – spytał.
– Gośka miała niezłe szczęście, że imię bożka się zachowało! A właściwie twierdziła, że to dwa imiona. No bo Szôlińc to morski duch burzy. Ten Rylich nikomu się z niczym nie kojarzył. A ona wykombinowała, że musi być w mitologii kaszubskiej jakiś stwór co wygląda jak człowiek ze skrzydłami nietoperza. No i znalazła! Okazało się że Rylich to prawdopodobnie inaczej słowiański Rokitnik, czyli nasz poczciwy, schrystianizowany diabełek Rokita!
– Fascynujące muszą być takie poszukiwania… Siedzenie w starych książkach niczym w dawnych czasach!
– W książkach czasami też, ale głównie w internetach – rozczarowała go Zofia. – Nie ma już siedzenia pośród pokrytych pajęczynami bibliotecznych regałów z mrocznymi grymuarami, ty niepoprawny romantyku! Dobra, czas się zbierać! Zgrałam ci na pendrive cały folder z bibliografią Gośki, tylko nie przyznawaj się, skąd to masz – pogroziła palcem.
Gdy dziewczyna zanurkowała pod stół by wyłączyć listwy zasilające, Rafał zrobił coś, czego by się po sobie nigdy nie spodziewał. Zwinnym ruchem zwinął figurkę bożka z półki i wrzucił w odmęty torby, którą miał na ramieniu. Gdyby Zofia go przyłapała, naprawdę nie potrafiłby wyjaśnić czemu to zrobił. Ale ona już zgasiła światło i czekała w drzwiach na korytarz, wyraźnie się spiesząc. Nawet nie przejął się tym, że tym razem nie wyrażała chęci pójścia do niego na noc. Był zmęczony, wziął więc taksówkę na Dolne Miasto. Gdy z mozołem wdrapał się na poddasze, buty i torbę rzucił w kąt, szybko się umył i zwalił do łóżka.
*
Pisarz siedział zgarbiony przy naftowej lampie, zawzięcie przepisując tekst z jakiejś antycznej, księgi. "Idioto, co ty robisz, uciekajmy!" – kobiecy krzyk, uchwyt silnej ręki, schody w górę. Wyszli z piwnicy. Syreny wyły potępieńczo ponad płonącymi dachami, potykali się o stosy gruzu, cegieł, o ludzkie zwłoki… Szare niebo przedświtu przecinały snopy reflektorów i smugi serii z działek przeciwlotniczych. Szarpnięcie, schody w dół, zatłoczony korytarz. Trafili do wielkiej hali schronu, wszystkie ławki były zajęte, ludzie stali, siedzieli na podłodze. Pośród szmeru rozmów i zduszonych krzyków strachu dało się rozpoznać narastający szum. Nagły wrzask paniki wzniósł się ponad głowami, potrącony pisarz zachwiał się, poczuł zimną wilgoć w butach – brodził w wodzie! Złapał się kogoś, by zachować równowagę, został odepchnięty i zwalił się w spienioną kipiel wznoszącą się coraz wyżej nad posadzką. Nie chciał wypuścić księgi, chwilę walczył jedną ręką, aż zamknęła się nad nim zimna toń.
Przemarznięty Rafał wyrwał się z koszmaru. Rzut oka na smartfon pokazał, że do rana zostało jeszcze wiele godzin. Wygrzebał z torby skradzioną figurkę i ustawił na półce pod oknem. Rzeźba mieniła się w świetle księżyca, drobne ziarenka czegoś błyszczącego tkwiły w kamieniu. Ekran laptopa oświetlał bladą twarz Rafała, przeglądającego pliki otrzymane od Zofii. Gdy nadszedł świt, rzeźba znów nabrała odcienia szaro-żółtej skały. Kolejne puszki energetyków trzymały pisarza na nogach. Czuł, że musi rozwikłać tajemnicę figurki. Tropy wyraźnie prowadziły do przedwojennego kaszubskiego etnografa i poety o imieniu Aleksander Labuda. A konkretnie do jego bardzo wczesnych, niepublikowanych prac – niedostępnych przez internet.
*
Biblioteka Gdańska to istna perła neogotyku, cudem ocalona z wojennej pożogi. Modernistyczni architekci obok jej szacownego gmachu także wcisnęli nijaki, przeszklony kloc, jednak na tym odcinku Wałowej to urok podłużnych ostrołukowych okien, wąskich iglic i ceglanych rozet przytłaczał nowoczesną plombę. "Prawdziwa świątynia wiedzy!" – myślał pisarz, przekraczając dębowe, okute wrota – "Może i jestem niepoprawnym romantykiem, ale zdaje się że to tu, a nie w internetowej nowoczesności tkwi rozwikłanie zagadki!".
Nie mylił się. Biblioteka miała w zbiorach pochodzący z 1927 roku maszynopis autorstwa Aleksandra Labudy. Opracowanie dotyczyło lokalnych mitów i wierzeń, a okazało się na tyle kontrowersyjne, że podobno księża katoliccy doprowadzili do wyrzucenia etnografa-amatora z pracy w szkole. Na pożółkłych stronicach znajdowała się interesująca mieszanka polszczyzny i kaszubszczyzny, Rafał szybko dotarł do listy stworów wodnych:
"Mùmôcz je mëri duch wòdny, sprôwca topilców. Fizjonomię ma jako żaba wielka z ciałem ludzkiem no przeogromnem. Zielonkawe ślipia ma, ogromny łeb, pysk szyroki a zębaty niczym u szczupaka i wokół obwisłe, grube są wargi.
Roczitnik je duch wiejów i sztormów, ògradzan czarodzejnëch roscënków. Wyobrażenia jego ukazują człeka diabolicznego ze skrzydłami nietopyrza i kopytami libo szponami.
Szôlińc je mëri demón pòdbieżannégò wòdowiszcza, przëczińca szôlonëch mòrzczich wiejów. Ludzie z okolic Strzepcza mawiają: Śpi Szôlińc w swoje chëcze w Rylich. Gdy jednak gwiazdy sprzyjają Złemu może on ze snu powstać, a wonczas zniszczenie straszne siał będzie, jeno sługi jego ocaleją. Przeto onegdaj bywało, że pośród Czarcich Kamieni ludzie słabego serca gromadzili się u bałwana z odłamka owych kamieni uczynionego. A idol ten straszną postać Szôlińca miał przedstawiać: człekowaty a przeogromny, łbem ośmiornicy obdarzony, szponiasty a łuską pokryty, na plecach jego skrzydła smocze.
Dla badacza dziwnym być się wydaje bajanie, iż Szôlińc macki chwytne posiada u łba na obraz ośmiornicy. Zwierzę to nad Bałtykiem nie jest znane, takoż wynieść można teoryję, iż wpływy rzymskie bądź greckie na kaszubskiej mitologii piętno swe ongiś odcisnąć musiały."
To było niczym objawienie – Rafała ogarnęła euforia. Udało mu się odkryć tajemnicę sprzed wieków! Na dodatek historia mrocznego bożka czczonego potajemnie przez wieśniaków brzmiała jak idealna oś fabuły dla nowego thrillera. Pisarz sprawnie obfotografował maszynopis, po wyjściu z biblioteki zadzwonił do Zofii – akurat miała czas na spotkanie w kawiarni.
– Ty wiesz, że znalazłem w bibliotece rozwiązanie zagadki tej figurki? Wcale nie w internetach tylko na pożółkłym papierze oglądanym pod krzyżowym, gotyckim sklepieniem czytelni! Tylko pajęczyn brakowało – roześmiał się Rafał.
– Jakiej zagadki? – Zofia wyglądała na nieobecną, co chwila zerkała w telefon.
– No tej figurki, którą… – ugryzł się w język w ostatnim momencie, nim powiedział "którą mam na półce".
– Ach, już wiem. Tego bożka co Gosia opisywała. No, co ustaliłeś, drogi Watsonie?
– Przedwojenny badacz Kaszub ustalił, nie ja. W pracy niejakiego Labudy jest opis identycznego bożka i rytuałów odprawianych na jego cześć! A najciekawsze, że nie pozwolono mu opublikować tych badań, a nawet wylano go za nie z roboty w szkole! Według przedmowy załączonej do oryginalnego maszynopisu, katolikom z lokalnych władz i księdzu nie spodobało się że Labuda, pochodzący z protestanckiej rodziny, pisze o pogańskich zwyczajach i sugeruje jakoby nadal czczono bożki na Kaszubach.
– Ty, to naprawdę interesujące! I całkiem logiczne, Kaszubi w II Rzeczypospolitej nie mieli łatwo, często uznawano ich za żywioł niepewny, proniemiecki. I co, myślisz, że masz już temat na kolejną książkę?
– Skąd wiedziałaś? – zdziwił się pisarz, który właśnie chciał się pochwalić nowymi pomysłami.
– Kobieca intuicja, oczywiście. – Mrugnęła do niego. – No, a w temacie intuicji – jesteś mi coś winien za te wyniesione z instytutu pliki, prawda?
– No tak, racja. Od czego by tu zacząć…
– Powiedz jak miała na imię i dlaczego już nie jesteście razem. – Bezpośredniość Zofii speszyła pisarza.
– Marysia się nazywała. Zerwałem z nią coś ponad tydzień temu. Już nie mogłem wytrzymać…
– Co się stało? Co było nie tak? – Głos dziewczyny zdawał się zatroskany.
– Z nią samą coś było… Czasami była sobą i wtedy żyło się razem cudownie. Ale w ciągu chwili potrafiło jej się odmienić. Nagle zaczynała narzekać na swoje ciało, że jest brzydka i stara – a miała 25 lat i ciałko modelki! Przestawała wychodzić z domu, sprzątać po sobie. Jak się to zdarzyło raz i drugi, myślałem – depresja. Nawet ją namówiłem na psychiatrę, brała jakieś leki. Nic to nie dawało. W kółko to samo. A czasami miała odchyły w drugą stronę. Szła w imprezowe tango i wracała pijana, nie pamiętając, co i z kim robiła. Wydzwaniali do niej dziwni ludzie. Wkręcała się w kolekcjonowanie zabawek i znosiła tego całe hałdy do domu. Całą forsę wydać potrafiła. A potem nagle jej się nudziło i to wszystko leżało. Potrafiła potem nie pamiętać, skąd ma tą czy tamtą rzecz albo po co ją kupiła. Starałem się, naprawdę się starałem…
– Wierzę, że się starałeś. Ale to mi brzmi jak poważne zaburzenie. Nic nie mogłeś zrobić.
– Wiem właśnie. Ona potem zapisała się sama do szpitala w Tworkach, to taki psychiatryk…
– Wiem, nie urodziłam się wczoraj! Że nie jestem z Warszawy nie znaczy, że świata nie znam! – zaśmiała się. – Ciekawa historia swoją drogą, tak z boku patrząc. Może też kiedyś zrobisz z niej książkę! A wracając do tej historii z bożkiem…
Przy kolejnej kawie i ciastkach odbyli pasjonującą dyskusję o historii Kaszub. Właściwie głównie Zofia sypała faktami i datami, a pisarz dopytywał i starał się zapamiętać co ciekawsze wątki. Niewesołe wspomnienia ostatnich miesięcy związku z Marysią znów zbladły i zostały zamiecione pod dywan świadomości. Etnograficzna dyskusja zdawała się bardzo rozpalać umysł Zofii, Rafał zaczął więc mieć nadzieję, że może znów spędzą razem noc. Próbował coś poflirtować, zasugerować – lecz wtedy właśnie dziewczyna spojrzała w telefon i zaszokowana późną godziną zaczęła się zbierać.
Zawiedziony wrócił do apartamentu, by zgrać zdjęcia i spisać usłyszane ciekawostki. Figurka przedstawiająca – teraz już wiedział z pewnością – Szôlińca, nadal stała pod oknem. Wpatrzył się w nią, wyobrażając sobie potworną głowę ze zwisającymi mackami. I doznał olśnienia – znał przecież tę postać! Tylko jakim cudem istota z opowiadań Lovecrafta, pojawiła się na Kaszubach? Zagłębił się w odmętach internetu. I zadrżał – praca Labudy opisująca idola była starsza niż amerykańskie opowiadanie! A przecież wątpliwe, by pisarz z Providence w ogóle słyszał o polskim folklorze. Wkrótce wujek Google zdradził, że w początkach zeszłego wieku z ogromnego Dworca Morskiego w Gdyni wypłynęło do Ameryki wielu Kaszubów. Może emigranci przywieźli za ocean ludowe wierzenia? Wydawało się to możliwe, choć według Wikipedii Lovecraft znany był z pogardy dla ludności napływowej. Dziwne, gdyby miał znajomych wśród polskiej biedoty. Zatem może trop o grecko-rzymskim pochodzeniu bożka? Rafał zawzięcie przeszukiwał kolejne strony, zapełniał przeglądarkę dziesiątkami otwartych kart i nabierał przekonania, że odpowiedzi nie znajdzie tak łatwo. Znużony nie spostrzegł, gdy zapadł w niespokojny sen.
*
Noc zapadła nad Gotenhafen, pośród leniwie padającego śniegu potężne cielsko pasażerskiego liniowca wychodziło w morze. Obserwujący oddalające się nabrzeże pisarz wsunął rękę do walizeczki i namacał kojący w dotyku kamień. Figurka była przyjemnie chropowata. Rozejrzał się, statek był skrajnie przepełniony, należało szybko zatroszczyć się o kąt do spania. Pod pokładem cisnęły się masy kobiet, dzieci, starców, ale i pielęgniarki oraz ranni żołnierze. Przycupnąwszy na stopniu schodów zawinięty w płaszcz pisarz zapadł w sen. Z drzemki wyrwało go szarpnięcie i krzyki. Minęli go przerażeni ludzie w kompletnie przemoczonych ubraniach, domyślił się co zaszło i ruszył za nimi. Podłoga pod nogami zauważalnie się przechyliła, dotarł wyżej, na przeszkloną promenadę biegnącą wzdłuż kadłuba. Wtem podłoga uciekła mu spod nóg, upadł na metalową ścianę, spojrzał w górę – okna stały się sufitem. Koszmarnie zimna woda nagle sięgnęła kostek, kolan, pasa… Pisarz stracił oparcie pod stopami, szklany sufit coraz bardziej się zbliżał. Udało mu się uderzyć neseserem w szybę. Woda sięgnęła szyi, paraliżujące zimno sprawiło, że nie poczuł bólu gdy płynny lód zalał mu płuca.
Rafał spadł z łóżka nabijając sobie guza. Rozproszone na drobinach kurzu promienie porannego światła otaczały figurkę bożka, sprawiając wrażenie świetlistych macek. Pisarz otrząsnął się z resztek ponurego snu, przy śniadaniu przypomniał sobie o odkryciach dokonanych nocą. Laptop nadal był włączony, więc z zapałem zanurzył się w internetowej toni. Do południa udało mu się ustalić, że z wyjątkiem Krakena ani u Greków ani Rzymian nie występowały demony, a tym bardziej bóstwa choć trochę pasujące do jego figurki. Nie zauważył nawet, że zaczął traktować skradzioną rzeźbę jako swoją własność. Całą uwagę skupił na drugim tropie – pomorskich emigrantach. Odnalazł artykuły o polskich diasporach w Rhode Island, ale nie potrafił zweryfikować, czy była tam jakaś zamknięta społeczność kaszubska. Postanowił więc zadzwonić do Zofii. Pełnym zapału głosem zreferował jej swoje niedawne odkrycia.
– Chyba się za bardzo wkręciłeś w te poszukiwania, wiesz? Gdzie Lovecraft a gdzie jakieś lokalne polskie bajania! Masz pojedyncze źródło, jakiś maszynopis, i już na jego podstawie tak odważnie wnioskujesz?
– No, ale słuchaj, ten Labuda opisał identycznego stwora na rok przed Lovecraftem! – emocjonował się Rafał. – Trzeba sprawdzić, czy jacyś Kaszubi nie emigrowali do północno-wschodnich Stanów! Gdzie znajdę takie szczegółowe info?
– Wiesz, fajnie się z tobą gadało, ale teraz trochę przesadzasz. Jest południe, ja siedzę w robocie, wiesz? A zresztą, poczekaj chwilę. – w telefonie rozległy się trzaski a po chwili parsknięcie Zofii. – A tak w ogóle to nie ma sensu ta twoja teoria. Właśnie sprawdziłam w necie, "Zew Cthulhu" został napisany dwa lata przed publikacją. A rok przed datowaniem tego twojego tajemniczego maszynopisu!
– Czyli w drugą stronę? Labuda inspirował się amerykańskim opowiadaniem? Ale to bez sensu! – krzyknął Rafał.
– Coś ty taki narwany? Serio, odbija ci. To zbieg okoliczności. Mitologie są pełne ludzi z głowami lwów, krów i innych krokodyli – dlaczego nie ośmiornica? A jeśli to nie przypadek, to równie dobrze ktoś mógł temu Labudzie sprzedać ściemę. Jakiś marynarz na przykład ze statku z USA, który czytał Weird Tales czy inne tego typu szmatławce. Wtedy była moda na ohydne, mackowate stwory.
– Ale jak ustalić jak było? Czy byli Kaszubi wśród emigrantów do USA? – Rafał ignorując wywody dziewczyny, trzymał się swojego pomysłu.
– Człowieku, odpuść! Albo wiesz, dobra – jedź do Gdyni, popytaj w Muzeum Emigracji. Tylko nie zapomnij im szczegółowo opowiedzieć o Lovecrafcie i tym strasznym bożku z figurki! – Pisarz nie zauważył ewidentnej złośliwości w głosie dziewczyny.
– Jest takie muzeum? Rety, dzięki, nie wiedziałem! Pojedziesz tam ze mną?
– Że co? Ty już kompletnie zwariowałeś, jak ta twoja dziewczyna!
– No, ale twoja wiedza mogłaby się przydać no i rozwikłalibyśmy tajemnicę! Myślałem, że lubisz takie zagadki z przeszłości…
– Dzieciaku, ogarnij się! Ja robotę mam, to ty jesteś na wakacjach. Fajnie jest po pracy pogadać przy kawie o ciekawostkach, ale nie mam zamiaru bawić się z tobą w Indianę Jonesa i Larę Croft do jasnej cholery!
– Ale przecież pierwszej nocy… – głos pisarza drżał.
– No, spaliśmy ze sobą, raz, było tak sobie. No i co z tego? – krzyknęła w słuchawkę, a gdy zamiast odpowiedzi usłyszała szloch, po prostu się rozłączyła.
*
Do Gdyni dotarł późnym popołudniem. Nie pomyślał by sprawdzić godziny otwarcia muzeum, które okazało się być już nieczynne. Włóczył się więc bez celu szerokimi alejami pośród szpalerów modernistycznych kamienic. W torbie czuł miły ciężar kamiennej figurki. Nie miał pojęcia dokąd zawędrował. Zmierzchało, gdy jego uwagę przykuł zaparkowany samochód. Wiedziony absurdalnym instynktem, ukrył się między pojazdami po przeciwnej stronie nadmorskiej uliczki. Przy obserwowanym wozie kręciło się trzech mężczyzn, otworzyli bagażnik… W żółtawym świetle ulicznej lampy błysnął posążek. Rafał był absolutnie pewien, widział wyraźnie: w samochodzie znajdowała się niemała rzeźba jakiejś istoty przycupniętej na postumencie. Łudząco podobna do jego własnej, tyle, że ponad trzy razy wyższa. Mężczyźni zakryli ją żeglarskim workiem i we trójkę zanieśli gdzieś w głąb zabudowań. Pisarz nie wahał się, natychmiast podążył za nimi. Okazało się, że alejka prowadzi prosto między wydmy i dalej nad morze. Z plaży wgryzały się w zatokę betonowe pomosty. Przy jednym z nich cumował spory, pełnomorski jacht. Do niego właśnie szła trójka mężczyzn. Październikowy zmrok zapadał szybko, Rafał niezauważony skrył się między falochronami na plaży. Bujający się biały kadłub było nieźle widać. Na rufie miał podwieszony ponton, przykryty brezentowym pokrowcem. Pisarz nie myślał, nie zastanawiał się. Gdy wszystkie sylwetki widoczne na jachcie zniknęły pod pokładem, ruszył delikatnym truchtem po betonowej konstrukcji w głąb morza. Rzucił się na brzuch tuż przy rufie jachtu, ciężko oddychając. Nic się nie działo, nikt go nie zauważył. Za to w kokpicie łodzi widać było dopiero co wniesiony pakunek z rzeźbą. Jego widok dodał Rafałowi zdecydowania – podpełzł do krawędzi, spuścił nogi w dół i stanął na bujającym się pokładzie. Kucnął i wpełzł pod pokrowiec rozpostarty nad pontonem ratunkowym. Wkrótce łódź ruszyła w morze.
Najbardziej wysunięta na północ dzielnica Gdyni nosi miano Babich Dołów, choć niemiecka nazwa Hexengrund czyli "Wiedźmowe Pole" lepiej oddaje grozę tego miejsca, z jednej strony oswojonego i zamienionego w kurort, z drugiej przeoranego transzejami i bunkrami z czasów ostatniej wojny oraz stanowiącego mogiłę dla licznych nadal nieodnalezionych poległych. Na wysokości tej właśnie okolicy, stercząc wprost z morskich wód zatoki, wznosi się betonowa ruina z majestatyczną, industrialną wieżą – ośrodek badań nad torpedami hitlerowskiej Kriegsmarine.
W księżycową noc posępna bryła "torpedowni" odcinała się na tle nieba. Jacht zmierzał do wyłaniającej się z mroku ruiny nieco ją okrążając. Rafał wyjrzał spod pokrowca. Betonowe ściany sterczały wprost z morza, wspinając się na wysokość dwóch pięter. Budynek nie miał dachu, przez puste oczodoły okien migotały gwiazdy. Całość zbudowano na planie kanciastej podkowy, niczym przedwojenną kamienicę – z najdłuższej, frontowej ściany sterczała niczym karykaturalna ozdoba industrialnej elewacji kilkupiętrowa wieża. Wewnątrz, w miejscu gdzie powinno być podwórko, znajdował się tylko falujący basen, otoczony trzema skrzydłami budowli. Tam właśnie kierowała się łódź.
Po piętnastu minutach zdawało się, że cała załoga zeszła z jachtu i rozpłynęła w mrocznych korytarzach betonowego monumentu. Niestety, zabrali ze sobą także posąg. Rafał wygramolił się z pontonu i po pozostawionej składanej drabince wdrapał się na niewiarygodnie wysokie nabrzeże. O dziwo, widział całkiem dobrze, gdy siedział tyle czasu pod plandeką oczy musiały przyzwyczaić się do ciemności. Okazało się, że "podwórko" budowli to nie tylko woda. U stóp posępnej wieży rozpościerał się spory kawał betonowego dziedzińca, zarośniętego trawą. Rozświetlały go niezliczone płomyki świec, ułożone regularnie wokół płonącego na środku sporego ogniska. Wewnątrz kręgu widać było kilkanaście a może więcej ludzkich sylwetek.
"W jegò chëcze Rylich Szôlińc spòcziwô martwi w spiku!" – Zawodzenie w dziwnym języku tak zaskoczyło pisarza, że musiał zatkać sobie usta, by nie pisnąć ze strachu. Postacie kroczące wokół ognia odziane były w jakieś dziwaczne, długie szaty. Jeden głos intonował słowa, następnie chórem powtarzano je po trzykroć, niczym na mszy. Kolejne wersy zagłuszył szum fal.
Rafał wbrew wszelkim instynktom zaczął podkradać się bliżej, przemykając wzdłuż sypiących się ścian i martwych otworów okiennych. Zanim to zobaczył, już wiedział że pośród ognia spoczywa figura którą nieśli nieznajomi mężczyźni. Posąg, wywyższony jakby na ołtarzu, otaczały pieczołowicie ułożone pryzmy drewna – całość wyglądała niczym stos dla czarownicy. W blasku płomieni rzeźba mieniła się istną feerią barw – purpurą, fioletem, czerwienią, pomarańczą, przebłyskami bieli. Pisarz, ukryty za betonowym filarem tuż obok wejścia na zarośnięty dziedziniec, wyraźnie dostrzegał znajome kształty pogańskiego bożka. Przysadzistą, niby-ludzką sylwetkę ze skrzydłami jak u nietoperza oraz dziwaczną głową, z której w miejscu ust zwisały kłęby macek.
"W mionie jegò zdrzë niżi, zdrzë na òjca!" – Słowa, w których Rafał zaczynał domyślać się kaszubszczyzny, inkantowała postać stojąca najbliżej ognia, twarzą do otoczonej płomieniami rzeźby.
"Szôlińc spòcziwô, zdrzë na Mùmôcza!" – odpowiadał pomruk tłumu. Teraz pisarz zauważył, że także w oknach na obu piętrach otaczających dziedziniec majaczyły sylwetki, wiele z nich trzymało świece czy lampiony.
"Z głãbòkòsci Bôłta przëszli dzecka Mùmôcza!" – Prowadzący obrzęd uniósł obie ręce nad głową. Rozczapierzone palce odcinały się czarno na tle hulającego ognia. Pisarz przetarł oczy, ale nadal widział to samo – zarysy dłoni kapłana przypominały raczej żabie czy kacze kończyny, niźli ludzkie! Serce Rafała biło szaleńczo jakby chciało wyrwać się i samotnie uciec. Oddech przyspieszył, rwał się, świszcząc. Okrzyki dobiegające zarówno od ogniska jak i znad głowy były coraz intensywniejsze:
"Sława stôrim brzątwom! Sława Mùmôczu!" – wykrzykiwał kapłan
Wiatr ją wyć w okiennych otworach i pustym kominie wieży, przynosząc smród gnijącej ryby. Morze biło wściekłymi bałwanami w żelbetowy fundament, bryzgając na ogień, na świece i zebrane w kręgu istoty. Krople wody były ciepłe… Rafał zamarł, wpatrzony w ciemniejącą wieżę. Coś zabierało światło księżyca przetykające otwory okien i dziury w ścianach. Coś wznosiło się, otaczało poniemiecki monument, coś przeogromnego. W końcu pisarz spojrzał na otoczony stalową galeryjką czubek wieży i zmartwiał. Nie mógł mrugnąć, zdawało się, że serce mu stanęło. Betonową konstrukcję otaczały grube macki, a jej szczyt obejmowały niewiarygodnie wielkie, błoniaste, żabie łapska. A ponad wieżą… Ponad nią widać było ropuchowato-rybi łeb z wyłupiastymi oczami, płetwowatym grzebieniem na czubku…
"Fizjonomię ma jako żaba wielka z ciałem ludzkiem no przeogromnem. Zielonkawe ślipia ma, ogromny łeb, pysk szyroki a zębaty niczym u szczupaka i wokół obwisłe, grube są wargi" – zabawne, archaiczne słowa maszynopisu Aleksandra Labudy wypłynęły z pamięci Rafała. Tym razem nie wywołały wesołości. Namacalność tego co zobaczył zwaliła się na świadomość pisarza, przygniotła niczym lawina. Choć marzycielski, to jednak w gruncie rzeczy racjonalny umysł nie był w stanie udźwignąć otrzymywanej wszystkimi zmysłami informacji. Poddał się niczym komputer wyświetlający niebieski ekran krytycznego błędu. Pisarz zrobił kilka sztywnych kroków, aż jego nogi natrafiły na pustkę. Wzburzone wody zatoki litościwie zamknęły się nad nim.
*
Pisarz zerwał się z łóżka, lakierowana na biało metalowa rama zaskrzypiała. Wyraźnie słyszał narastający dźwięk syreny przeciwmgielnej. W panice namacał czubek wystającej śruby i boleśnie zadrapał się w dłoń. Ból. Krew. Tym razem to nie był sen. W nozdrza uderzył rybi zapach. Pacjent zobaczył jak na ściany i sufit wpełza rdzawy cień a farba płatami odpada, odsłaniając mokrą cegłę. Sąsiednie łóżka zamieniały się w skorodowane szkielety, szyby okien pokrywały smoliste zacieki. Zerknął na podłogę i wrzasnął. Po spękanych, połamanych kafelkach wiły się niezliczone macki. Własny krzyk otrzeźwił pisarza, wyrwał ze stuporu. Pacjent rzucił się susem w stronę drzwi, wypadł na korytarz, czując jak oślizgłe odnóża oplatają mu kostki, łydki. Upadł. Zaczął drzeć się w niebogłosy, nie przerwał gdy w korytarzu rozbłysło światło, ani gdy przytrzymała go dyżurująca pielęgniarka, dopiero podany przez lekarza dożylny zastrzyk uspokoił rozszalały organizm. Ale nie odegnał wizji, po prostu zepchnął je do podświadomości.
Ogrody Centrum Zdrowia Psychicznego w Tworkach są w zasadzie sporym parkiem. Pacjenci cierpiący na umiarkowane zaburzenia psychotyczne jak co dzień wyszli na spacer, dyskretnie pilnowani przez pielęgniarki. Wyszła też szczupła, rudowłosa Marysia, która mogła spacerować, kiedy chciała, gdyż pozostawała w leczeniu wyłącznie na własną prośbę. Obserwując grupkę pacjentów ze zdziwieniem rozpoznała w siedzącym na ławce, nieco na uboczu człowieku swojego byłego partnera.
– Rafał, to ty? – zapytała z niedowierzaniem.
Podniósł wzrok. Była piękna, pomimo spodni od dresu i grubego swetra, mimo braku makijażu. Ta delikatna twarz, którą tyle razy całował. Zielone oczy, nienaturalnie długie rzęsy. Jej wąska talia, widoczna nawet pod ciepłym ubiorem…
– Ja – odparł z rezygnacją. – Możesz się ze mnie śmiać. Gadałem, że nadajesz się do psychiatryka a patrz, sam tu trafiłem.
Nie miała zamiaru się z niego naigrywać. Schudł, włosy mu się przerzedziły, garbił się, ściskając coś w ręku. Na nadgarstkach miał narysowane czy wytatuowane jakieś znaki, po chwili rozpoznała pentagram w okręgu i gwiazdę Dawida. Okultystyczne symbole ochronne.
– Mogę się przysiąść? – spytała
Skinął głową.
– Co się z Tobą stało? W coś się wpakowałeś w czasie swoich poszukiwań inspiracji? Jakaś sekta? – wypaliła, dopiero po chwili reflektując się, że chyba za bardzo narzuciła się z tym gradem pytań.
Ale Rafał bardzo chciał się wygadać. Rozsunął dłonie, pokazał bezgłowy posążek. Nie miał pojęcia, jak przedmiot znalazł się wraz z nim pod Warszawą, ale figurował w spisie rzeczy osobistych jako "posążek pamiątkowy". Mógł go odbierać z depozytu na czas spacerów. Od tej rzeźby właśnie zaczął opowieść. Marysia słuchała, nie przerywając. Gdy skończył zdziwił się, że nie patrzyła na niego jak na wariata. Niby też była pacjentką, ale jej niegdyś męczące dwubiegunowe zaburzenia osobowości zdawały się drobnostką przy jego absurdalnych działaniach i niestworzonych wizjach morskich demonów.
Wtem wiatr przyniósł nikły zapach ryby. Rafał już wiedział… Ale przecież nigdy jeszcze nie dopadło go to na zewnątrz! Skulił się, spostrzegłszy że cały park dokoła pokrywa się powykręcanymi karykaturami drzew. Nieodległy pawilon szpitalny był już tylko przegniłą ruiną, ziejącą czarnymi ślepiami wypalonych okien. W panice spojrzał na ściskaną w dłoni figurkę, potem na Marysię. Jej spokojne oczy i zatroskana mina nie pasowały do koszmaru. Poczuł jej dotyk. Dziewczyna wyłuskała mu statuetkę z palców. Wizja zrazu zatrzymała się, drgając niczym stopklatka na magnetowidowej kasecie, by następnie ustąpić miejsca rzeczywistości. Tylko delikatny swąd ryb nadal był wyczuwalny.
– Jak, jak? – wyjąkał Rafał. – Widziałaś to? Zatrzymałaś? Ale jak?
– Widziałam twoje przerażenie. Domyśliłam się, że pokazali ci coś bardzo złego.
– Kto pokazał?
– Oni. Wielcy Przedwieczni. Przecież sam mi opowiadałeś, że przekroczyłeś granicę. Ujrzałeś coś, czego nie powinieneś był ujrzeć.
– Przecież to tylko literacki wymysł! Jacy przedwieczni? A nawet jeśli, przecież oni mieli spać czy coś!
– Spali, to prawda. Ale nie tak dawno był wypadek podczas poszukiwań ropy, wszędzie o tym mówiono. Nikt nie lubi jak mu sąsiad wierci nad głową, prawda?
– Żartujesz? Skąd to wszystko wiesz? W ogóle dlaczego to coś na ciebie nie działa? – Wskazał na figurkę spoczywającą w jej smukłych, bladych palcach. Teraz, gdy odebrała mu ją i przełamała mroczne wizje nagle zwaliła się na niego świadomość absurdu tego, co nawyrabiał. Nie mógł pojąć, dlaczego ukradł rzeźbę, czemu tak się na jej punkcie zafiksował, dlaczego polazł za jakimiś ludźmi niosącymi podobną statuetkę…
– Doprowadziła cię do szaleństwa. A na mnie nie działa. Dziwne, prawda? – spojrzała na niego z ukosa. – Mam pewną teorię. Nie da się zrobić wariata z kogoś, kto już nim jest. Moja osobowość i tak jest zmienna, niestabilna. Leki i terapia pomagają, ale zaburzenie nadal gdzieś we mnie tkwi.
– Znaczy… Chorzy psychicznie są odporni? Nie da się ich bardziej zwariować?
– Na to by wychodziło.
– A co z Lovecraftem? Opisywał prawdziwe rzeczy? Też był psychiczny, że widział to wszystko i nic mu się nie stało?
– Ja wiem, czy widział? Może tylko zbierał okruchy opowieści i ubierał w barwne literackie fatałaszki. O ileż lepiej brzmi rytuał w stylu voodoo wykrzyczany pośród bagien w języku obcych, niż paru chłopów zawodzących po kaszubsku pośród omszałych Diabelskich Kamieni w jakiejś Polsce?
– Skąd ty to wszystko wiesz? Musisz mi poopowiadać, będzie materiału na kilka powieści!
– Ty sam jesteś takim trochę Lovecraftem, wiesz? Jego nazwisko oznacza twórcę miłości. Tymczasem co on tworzył? Horrory, opowieści o strachu i szaleństwie. A dlaczego? Po części, jak sam przyznał, by mieć z czego żyć. A po części pielęgnował nieprzepracowaną traumę związaną z chorym psychicznie ojcem. A ty co robisz? Piszesz o morderstwach, brutalności, przemocy. Bo ludzie tego chcą, tym się żywią i za to ci płacą.
– Od kiedy ty naśmiewasz się z fascynacji mrokiem i horrorem? Ty, która czytałaś do poduszki Klucze Salomona i nurkowałaś w okultyzm jak wydra za łososiami?
– Widzisz, każdy ma w życiu swój cel i wszystko dzieje się z jakiegoś powodu. Ja właśnie zrozumiałam, że moje infantylne fascynacje duchami jednak na coś się przydadzą. – Wstała i ujęła figurkę w obie dłonie. – Wezmę ją ze sobą. Życzę ci zdrowia, postanowiłam że wypisuję się ze szpitala.
– Jak to? Musisz mi przecież opowiedzieć skąd to wszystko wiesz! O wierceniu, przedwiecznych, o wszystkim! Dzięki tobie ten mrok nie wraca, a jak pójdziesz to… Nie zostawiaj mnie!
– To ty mnie zostawiłeś zanim wyjechałeś na urlop, już nie pamiętasz? – Odgarnęła zalotnie rudy kosmyk z twarzy. – Mam nadzieję, że ci się opłaciło i kogoś fajnego wyrwałeś!
– Proszę, nie odchodź! Ja przepraszam, nie chciałem, to nie tak…
– Chciałeś, chciałeś. A teraz wybacz mi, muszę już lecieć. – Nie odwróciła się, słysząc za sobą łkanie i błagania. Wiatr tańczył w rudych kosmykach, niosąc delikatny zapach ryb. Musiała się pospieszyć z wypisem, jeśli chciała złapać nocny pociąg do Gdańska.
Mùmôcz je mëri duch wòdny, sprôwca topilców
Hej, Kitku! Powyższym cytatem i kaszubską atmosferą tekstu kupiłeś mnie od momentu jej pojawienia się, bardzo lubię motywy regionalne w tekstach. A kult Mumacza to już w ogóle coś wspaniałego. Konstrukcyjnie trochę odciążyłabym początek, bo tekst dość powoli się zaczyna. Aczkolwiek końcówka wynagradza. Będzie klikane.
Pozdrawiam.
Dobry wieczór
Gratuluję bardzo udanego opowiadania. Pomysł na wykorzystanie motywu kaszubskiego jest rewelacyjny, a zmiksowanie go z klimatami lovecraftovskimi dało naprawdę fajny efekt. Podoba mi się, jak pod koniec wracają elementy, które pojawiają się wcześniej jakby mimochodem (wypadek przy wydobyciu ropy, czy w ogóle postać Marysi).
Napisane ładnie, sugestywnie i wciągająco, czyta się przyjemnie i bez nudy.
Zakończenie nie satysfakcjonuje, mam wrażenie, że je mocno przyciąłeś ze względu na limit znaków – wyszło pośpiesznie, wyłozone na szybko, byle się spięło.
Ale, ogólnie super sprawa.
No i wisienka na torcie dla mnie – rzecz się dzieje “u mnie” w Gdańsku i w Gdyni, wrzucileś nawet torpedownię, no rewelka :)
Dziękuję za komentarze! To prawda, oryginalnie opowiadanie wyszło na 50k znaków i musiałem je ciąć. Wyleciał cały akapit z zakończenia, sny też są mocno zubożone. Ale cieszę się, że nadal tekst budzi zainteresowanie! ;)
Pytanie do Autora i Łosiota – macie jakieś źródła o Mumaczu zrozumiałe bez znajomości kaszubskiego? Pytam, bo może mi się to bardzo przydać >maślane oczy<.
Najobszerniej i po naszemu jest chyba tu:
http://magazynkaszuby.pl/2018/10/demony-kaszubskie-czesto-widuje-je-lesie/
No i oczywiście u samego Aleksandra Labudy w książce “Bogowie i duchy naszych przodków”.
Można też napisać do kaszebsko.com albo magazynkaszuby.pl – myślę, że z chęcią pomogą :)
Generalnie mam wrażenie, że mumocz to taki odpowiednik słowiańskiego utopca vel wodnika, więc z opowieści o nich też można czerpać inspiracje.
Dzięki za nakierowanie i linka! W sumie to taka mocno rozbudowana, ciekawsza wersja wodnika, więc trochę zaczęłam się nim interesować. Tutaj moje spojrzenie na jego postać.
Pozdrawiam!
Dobre to było. Podobało mi się wykorzystanie rodzimych demonów, zdecydowanie wyróżnia to Twoje opko na tle innych. Czyta się płynnie, parę razy trafiłam na błędny zapis dialogów, na przykład:
– Ale przecież pierwszej nocy… – głos pisarza drżał.
– Ale przecież pierwszej nocy… – Głos pisarza drżał.
ale nie jest tego wiele. Fantastycznie opisałeś miasta, widać wysiłek włożony w research. Połknęłam na raz.
Zakończenie mnie rozczarowało. Spodziewałam się czegoś mocniejszego i mam wrażenie, że trochę się wycofałeś.
Ale kliczka i tak dam :)
Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!
Dzięki za komentarze! Opisy miast mi wychodzą, bo umieszczam akcje tam gdzie bywałem, mam też fioła na punkcie architektury ;)
Co widzicie rozczarowującego w zakończeniu? Mało mroczne, krwawe, przemocowe? Za mało rozwinięta postać Marysi?
Jest przycięte, po kulminacji w torpedowni była jeszcze scena z lekarzem i ratownikiem, którzy odsyłają wyłowionego szaleńca do Warszawy i nagle dostają zgłoszenie o wypadku statku na Zatoce. I ostatni akapit, w którym Marysia jedzie pociągiem, już się nie wstydzi choroby, bierze leki mimo krzywych spojrzeń ludzi. Zdaje się w jakiś sposób panować nad mrocznymi wizjami i 'rybim odorem' które za nią podążają ale jej nie prześladują. Z pomocą tych zjawisk dziewczyna podświadomie przepędza z przedziału śmiejących się z niej kolesi.
Ogólnym pomysłem było ukazanie, że osoby chore psychicznie są odporne na szaleństwo sprowadzane przez Cthulhu, któremu ulegają 'normalni' ludzie, jak główny bohater. I tylko szaleńcy mają szanse w spotkaniu z Przedwiecznym, są niewrażliwi na jego broń, bo nie można dwa razy oszaleć.
Sprawnie piszesz, ale… za długo. Jest tu wiele fragmentów, które są zwyczajnie zbyt długie, za bardzo rozpisane, nadające się do skrócenia. Albo zmienienia. W każdym razie gdzieś po drodze traci się dynamika, momentami zaczynałem trochę skakać po akapitach.
Z drugiej strony widać, że to kwestie, które da się naprawić i pewnie gdyby tekst odleżał, to za jakiś czas mógłbyś go poprawić.
Na plus eksploatacja czegoś spoza standardowego schematu – Kaszubi może i są w trendzie, ale akurat w fantastyce nieczęsto.
Z uwag ogólnych – niektóre akapity dobijają nawet pod 2000 znaków, to naprawdę za dużo, te najdłuższe warto dzielić na krótsze, bo to ułatwia czytanie.
Ogólnie nie mam nie wiadomo jakich wrażeń z tego tekstu, ale koniec wyszedł, mi się wydaje, ze jest mocny – więc jak widać te same rzeczy rożni ludzie oceniają w różny sposób ;-)
Przeczytane, komentarz później.
"Po opanowaniu warsztatu należy go wyrzucić przez okno". Vita i Virginia
Fajna historia, spodobało mi się pożenienie Lovecrafta ze swojskimi motywami.
Nie bardzo rozumiem, dlaczego pisarz rąbnął figurkę. No, jakoś słabo pasowało do postaci. A jeśli już go zdążyło opętać (pierwszy sen o topieniu miał jeszcze przed kontaktem z posążkiem), to dlaczego poderwana dziewczyna i jej koleżanka były odporne? Mało prawdopodobne, że obie już miały coś nie tak pod kopułą.
No i przypadkowe zauważenie facetów ładujących figurę do bagażnika to już IMO przegięcie. Zawieszenie niewiary bardzo mi wtedy marudziło.
Ale całość na plus.
– Co się z Tobą stało?
Ty, twój, pan itp. w dialogach małą literą. W listach dużą.
Babska logika rządzi!
Ale siadło. 40k a łyknąłem jak hot doga na Orlenie. Tak jak lubię. Szybko i bez zbędnych przypraw. Sam ketchup wystarczy.
Merytorycznie – widać, że kolega ma sporą wiedzę o tym, co pisze.
Warsztatowo – jest trochę potknięć, które pewnie z kolejnym czytaniem sam wyłapiesz, ale poprawiać można w nieskończoność. Jedyne co mogę zarzucić to trochę masz skłonność do łopatologii. Zaufaj czytelnikowi. Przykład: narrator informuje, że napisał książkę z akcją w międzywojennym Wrocławiu, a potem znów o tym samym w dialogu, żeby wyjaśnić skłonność do niemieckojęzycznych nazw.
Nad samym Kanałem Raduni przycupnęła smukła kamieniczka z czerwonej cegły. Ale za nią powojenni architekci wcisnęli dwie szaro-żółte, modernistyczne bryły, wyglądające trochę jak pudełka po butach nadziane na płot.
Dla mnie perełka i jest ich jeszcze trochę.
IMO, trochę nienaturalnie wyszedł dialog przed wyjazdem do Gdyni. Głównie w warstwie motywacji ich relacji. Ten szloch był straszny.
Z ciekawostek Ci napiszę, że od dłuższego czasu męczę się nad kryminałem. Akcja – Gdańsk i Gdynia. Jedna z bohaterek – bibliotekarka na Politechnice Gdańskiej. Kluczem do zagadki – „Faust” Goethego. Trochę rozbudziłeś moją motywację, by zajrzeć do tego tekstu i ruszyć nim trochę.
W ramach podziękowania i trochę na zachętę – ostatni kliczek.
Przyjemnie się czytało :)
Przynoszę radość :)
Dziękuję za przemiłe komentarze!
@Finkla – może za mało podkreśliłem, że bohater od pierwszej nocy w Gdańsku powoli popada w szaleństwo. Dziwne sny, nieracjonalne zachowania czy sytuacje (małe – szloch po stracie przypadkowej kochanki, średnie – kradzież zabytku, wielkie – natrafienie na samochód kultystów). Aż kończy w szpitalu dla obłąkanych.
A sama figurka jest właśnie tym “diabelskim kamieniem”, który sam wybiera sobie ofiary: bohater był akurat odpowiednio wrażliwy i romantyczny, jego kochanka zbyt racjonalna i twardo stąpająca po ziemi. A jej koleżanki przecież już jakiś czas nikt na wydziale nie widział, praca naukowa leży rozgrzebana… ;)
@ManeTekelFares – cieszę się, że zmotywowałem Cię do pisania! Dialogi to trochę moja Achillesowa pięta, wciąż nad tym pracuję.
Już nie pamiętam szczegółów, ale to nie było tak, że szaleństwo chroni przed kamieniem? Wówczas bohater od początku byłby bezpieczny.
Babska logika rządzi!
@Finkla Właśnie taką mam koncepcję – Lovecraftowskie “zło” atakuje poprzez obłęd, szaleństwo. A istniejąca uprzednio choroba psychiczna chroni przed szaleństwem dopadającym ofiary figurki “Cthulhu” wykutej z diabelskiego kamienia. Bohater jednak przyjeżdża do Gdańska zdrowy. Od kiedy staje on na orbicie wpływu figurki (spotyka się z dziewczyną pracującą w miejscu, gdzie leży figurka), zaczyna go powoli, kęs za kęsem zjadać szaleństwo – promieniujące od kamienia. A on swoimi decyzjami pcha się jeszcze bliżej – przez relację z archeolożką i wizytę w instytucie.
Z kolei jego była z ostatniego aktu jest osobą chorą psychicznie w “tradycyjny” sposób, jest chora zanim napotyka figurkę, więc kamień nie ma na nią wpływu, bo nie można już “bardziej oszaleć”.
Nieścisłe może wydawać się jak kochanka bohatera się uchowała, pracując w pokoju gdzie leży figurka. Jak dla mnie wpływ kamienia na osobę tak racjonalną, materialistyczną i ateistyczną mógł być minimalny – no ale tego w tekście nie zawarłem :)
Dzięki, że kontynuujesz dyskusję :D
Aha. Czyli wcześniej nabyte szaleństwo działa jak szczepionka? OK, to się trzyma kupy.
Babska logika rządzi!