Z XXIII podróży Lopo Arkme wracał bardzo zmęczony. Z radością przyjął komunikat kapitana promu, że wylądowali i może opuścić pokład. Jadąc windą, autoryzował w pośpiechu swoje relacje wygładzone przez magików PR-owych z Kon-Alpaki. Krzywił się, widząc usunięte fragmenty, wygładzone miejsca, ale podpisywał. Przy fakturze uśmiechnął się, premia i termin realizacji płatności automatycznie wiązały się z akceptacją. Lena dobrze się sprawiła, warto było zaufać tej właśnie agencji, pomyślał. Czekał go rok beztroskiego życia i odcinania kuponów od bycia na żądanie.
Gdy wyszedł na płytę, podskoczył, aby sprawdzić sprężystość. Była twarda, żadnej trawy, a znajomy smród sączył się przez maskę nowej generacji prim. W oddali majaczyło się miasto pulsujące licznymi holo i kratownicami budynków.
Mobilek z jarzącą cyfrą piątego poziomu zabezpieczenia już na niego czekał. Przed wejściem Lopo odwrócił się do kosmolotu, aby zakończyć podróż rytuałem. Kapitan i załoga promu przesyłali mu życzenia:
– Dobrego pobytu na Ziemi!
– Trzymajcie się i wy. Kiedy kolejny fracht?
– Dopiero za miesiąc – odpowiedział kapitan.
– Zatem do następnego i wy dobrze wykorzystajcie urlop.
– Do zobaczenia, jeśli się zdarzy.
– Do widzenia, jeśli się zdarzy.
Lopo wszedł do mobilka, zapiął pasy i gdy ten poderwał się, zaczął sporządzać plan na najbliższe kilka dni.
***
W przestrzeni pocztowej budynku czekały na Lopo znajome przesyłki z marsami. Przeliczył je, było dwanaście, czyli zgadzało się co do joty, co miesiąc jedna. Bez pudła. Zlecił przelew, odblokował osobisty kanał mieszkaniowy i patrzył, jak znaczniki zmieniają kolor z czerwonego na zielony i paczki, jedna po drugiej lecą prosto do jego mieszkania. Gdy proces dobiegł końca, Lopo, przyzwyczajony do chodzenia na planecie Linekt, poszedł schodami awaryjnymi, nie korzystając z szybu.
Będąc u siebie, wypakował jednego marsa i powędrował prosto do sypialni, aby pogrzebać w pamięci ostatnią podróż, lecz nie dane mu było zasnąć pomimo smaku marsa. Przewracał się z boku na bok, wspominając Linekt. Wszędzie niedobrze, i tu, i tam, tylko mars smakował jak zwykle.
Zasnął.
***
Połączenie świdrowało mu mózg.
– Kurwa, zapomniałem się odłączyć! – przeklął. – Rene, czyżby coś z płatnością było nie tak, zaraz sprawdzę? – Lopo zaniepokoił się o swój kanał dostaw i odebrał.
– Lopo, nagła sprawa, pomóż?
– Marsy?
– Daj spokój, przecież je masz? Ale tak, Mars, p l a n e t a.
– Ta planeta?
– A ile ich jest?! Sąsiad.
– A co mi do tego?
– Czekaj, nie rozłączaj się przypadkiem, zerwali dostawy!
Lopo milczał.
– Moich marsów?
– Tak, twoich też. Markietanki strajkują.
– Nie rozumiem?
– Ja też, ale zaczęło się miesiąc po twoim wylocie.
– Nie będzie już marsów? – Lopo liczył w pośpiechu, na jak długo starczy mu ostatnia dostawa, rok, dwa, trzy. Gdyby tak co tydzień jednego, nie za długo. – I co?
– Poszukujemy rozwiązania, zawaliłeś, więc teraz pomóż. W markietach Marsa jest strajk generalny.
– Ja?
– Tak, przecież dałeś mi maksymalną liczbę punktów za projekt oceny pracowników.
– Przecież to było chałturzenie za marsy, kasy nie miałem.
– Tak? To teraz obędziesz się bez marsów!
– Sprzedałeś go?
– Tak.
No to kicha, pomyślał, Lopo. Marsów nie będzie.
***
W przestrzeniach wszystkich galerii na Marsie koczowały kobiety w różnym wieku od nastolatek po wiek poważny. Szklane przesuwne drzwi unieruchomiono mechanicznie, a parkingi i szyby zabarykadowano dostawczakami i stertami towarów. Kobiety pracujące w centrach handlowo-logistycznych zwano markietankami.
Zebranie odbywało się u zbiegu wszystkich korytarzy przy głównym kominie wind, aby każde piętro mogło wziąć w nim udział.
– Przed nami kolejny dzień strajku, towarzyszki niedoli! – rozpoczęła kierowniczka działu logistyki. – Nie możemy się poddać. Ustawa o stuprocentowym udziale skarbu państwa wrzuciła nas wszystkie w szpony zakupionego ostatnio przez Mars systemu oceny pracowników. Nie po to pracujemy tutaj dzień i noc, aby zachcianki klientów pozbawiały nas wynagrodzenia. Dość tego!
– Koleżanki – na wszystkich holo pojawiła się twarz dyrektorki departamentu komunikacji – łączymy się z innymi, aby stworzyć sieć. Aby uniknąć kakofonii dźwięków, najpierw każdy markiet na Marsie odbędzie spotkanie, a potem zamieścimy skróty i podsumowania z innych. Algorytmy będą podawały je według najczęściej powtarzanych wypowiedzi. Zapraszam do zabierania głosu.
– Jestem markietanką. Mam szesnaście lat. Po szkole biegnę tutaj, aby zarobić na studia. Nie stać mnie na ich podjęcie. Ostatnio dostaję coraz gorsze oceny za wygląd, niedostosowanie do wymagań. Nie mogę tego zrobić, operacje wizualne kosztują, a ja nie lubię ssać na zawołanie.
– Jestem markietanką. Zana. Pracuję tutaj trzydzieści lat. Mam dwójkę dzieci, ale nie potrafię zapewnić im bytu. Wracam do domu po nocach albo w ogóle. Moje dzieci wychowują się samopas, nie znam ich znajomych, przyjaciół i zapewne podzielą mój los. Klienci skarżą się na brak akceptacji. Są niezadowoleni, ale jestem w klinczu oceny. Nie mogę klepnąć zakupów, gdy ryzyko przekracza pułap dozwolony przez państwo. Funkcja – weryfikator dostępnego kredytu na koncie.
– Jestem markietanką, kobietą w wieku produkcyjnym, Ina. Zgłosiłam się z naboru. Zostałam zaakceptowana. Zdrowa, dobry rozstaw miednicy, dobry inkubator. Realizuję marzenia państwa, ale jak mam to robić, jeśli nikt tego nie chce.
– Pieprzyć to, dziewczyny, możemy tu siedzieć naprawdę długo. Żywności mamy w bród.
– A co z dziećmi, to już miesiąc. Co z partnerami?
– Muszą sobie radzić.
– Ale jak?
***
Lopo odpalił sieć. Wszędzie krzyczały do niego czerwone nagłówki: “Zbuntowane markietanki wprowadzają chaos w powszechnej sieci dostaw”. Ziemia była jałowa już od dawna, Mars i Wenus przejęły produkcję żywności.
Kliknął ostatnią relację:
"Niepotwierdzona wiadomość, do strajku dołączają pozostałe kobiety na Marsie. Przed centrami ustawiają się kolejki".
Brrr, znaczy marsów w najbliższym czasie z pewnością nie będzie. Odłożył właśnie napoczęty baton i ze zgrozą spojrzał na pięć pustych opakowań. Połączył się z Rene:
– A co ja mogę zrobić?
– Myślałem już, że nie zareagujesz?
– Co ja, u boga ojca, mogę zrobić. Ty sprzedałeś, twoja wina.
– Twoja wina, że zaakceptowałeś.
– Było pracą semestralną, a nie na sprzedaż!
– Tak, to się goń bez marsów całą wieczność i weź na swoje sumienie.
– Czekaj, czekaj? A jaki masz pomysł?
– Upgrade za darmochę, przyznanie, że to był kiepski pomysł, albo sam już nie wiem.
– Nie kazałem ci tego sprzedawać!
– Stało się, przykro mi.
– Tobie jest przykro?! – Lopo rozłączył się. Miał serdecznie dosyć tej Ziemi.
***
Pracował całą noc i rano wysłał poprawiony plik do Rene, a potem do południa naciskał wszystkie "guziki", które przyszły mu do głowy, a kilka znaczących miał na podorędziu: prezydenta Ziemi, kilku wpływowych kongresmenów parlamentu i agencję. Lena w końcu się ugięła i obiecała pomoc:
– Pokrywamy pół na pół?
– Przecież to moje pół roku na Ziemi.
– Mamy wejście do Arachne przy czerwonym karle Gliese 581. Dotarli i chyba się tam rozgościli. W każdym razie nawiązali kontakt. Polecisz tym razem z naukowcami. Za miesiąc muszę cię wpisać na listę? To co, reflektujesz?
Zapadło milczenie.
– Tak – wydusił z siebie.
Przypieczętował umowę podpisem, choć jego serce płakało. I znowu nici ze spędzenia czasu na Ziemi. Za to marsy będą, więc sięgnął po następnego, póki mógł.
***
Po tygodniu Lopo przeczytał:
"Udało się zażegnać konflikt na Marsie. Markietanki wracają do domów. System oceny nie przewidywał wzajemności, opierając się tylko na satysfakcji klienta z usługi. Główny projektant systemu zweryfikował swój błąd".
Dalej już tylko przeglądał tytuły:
"Mylne założenia i błąd projektanta".
"Czy zachowanie człowieka łatwo ocenić, miary?”.
"Rene, zbawca ludzkości!".
"Cieszcie się, że żyjecie na Ziemi, bo na niej żyją geniusze".
Marsy, więc będą, gorzej z wyjazdem. Znowu wpadnie w kołowrót za trzy tygodnie. Połączył się z Rene:
– Zadowolony?
– Pewnie, przecież musiałeś to zrobić. A marsy będą jak zwykle.
– Może. Nie bądź tego taki pewien.
Odzwyczaję się od tych piekielnych marsów, postanowił Lopo, i sięgnął po kolejny batonik.