- Opowiadanie: maciekzolnowski - U kanibala za piecem

U kanibala za piecem

Dyżurni:

Finkla, bohdan, adamkb

Biblioteka:

Agroeling

Oceny

U kanibala za piecem

W pierwszych dniach października wybrałem się na przechadzkę po ślicznie zalesionych Wzgórzach Strzelińskich, którą – wysiadłszy z pociągu – zainicjowałem w Białym Kościele, a zakończyć zamierzałem w Ziębicach w domu pod numerem trzynastym przy ulicy Stawowej. Czemu akurat trzynastym i czy ma tu jakieś znaczenie owa głośna symbolika liczb? Och, to wyjaśni się już niebawem.

Mając przed oczami ciepłe, rozognione barwy jesieni, w nozdrzach wilgotną woń opadłego listowia, a w uszach szelest sosen, świergot ptaków i chlupot strumyczków, posuwałem się w skupieniu zamaszystym krokiem naprzód. Mogłem tak brnąć w tę najbardziej złotą porę roku, najbardziej złotą porę dnia i dumać przez wiele nawet godzin, popadając w rodzaj swoistego transu, bo to był mój czas, mnie darowany, choć miałem nieodparte wrażenie, że jestem spod jego jurysdykcji szczęśliwie wyjęty. 

Podekscytowany, koncentrowałem się na celu, a przerysowana scenografia teatru jesieni, poprzetykana tu i ówdzie drzewami różnobarwnymi (jakby je ktoś podpalił), tylko mnie w tym podekscytowaniu umacniała. I doprawdy sam nie wiem, czy ten las i to Źródło Cyryla, z którym łączy się pewna osobliwa legenda, stanowiły wystarczającą pożywkę dla rozbudzonej mojej wyobraźni? Czy raczej – już po dotarciu do Ziębic – te właśnie wysokie poniemieckie budynki, dumne ze swojego starczego majestatu, nie dodawały czegoś jeszcze, czegoś, czego określić niepodobna? Nad miejscową krainą unosiła się bowiem trudna do zdefiniowania i bliżej nieokreślona aura grozy, która brała się nie wiadomo skąd. Kiedy poszukiwano podobieństw z dobrze znanym światem, znajomych kształtów, architektonicznych leitmotivów, zrazu ukazywały się różnice i człowiek stawał się w tej krainie jeszcze bardziej obcy, bardziej niż był w istocie. I tak przypadała mu rola podróżnika, co odkrywa dzikie lądy i niezwykłe miejsca, miasta-widma, w których wszystko jest jakieś inne, dziwne i niesamowite. A więc – powtórzmy to raz jeszcze – gdy wypatrywano podobieństw, migawki obrazów porównywane były ze spodziewanym wzorcem, skrytym w pokładach niezgłębionej podświadomości, i karta po karcie układały się w koherentną całość, której elementy stanowiły: drzewa idealnie drzewiaste, lasy idealnie lesiste, pagórki pagórkowate, polanki, zagajniki, alejki rozmyte tak cudnie, jak to tylko możliwe, jak na tych starych wideoklipach z lat osiemdziesiątych. Psychologia to bardziej czy magia? Kto to wie?!

I tak brnąłem w złote te migoty, a jasne karty pejzażu wirowały jak listki afektujące wiatr i zapadały w pamięci, stając się z minuty na minutę całkowicie zależne od słońca, które pod wieczór zrobiło się czerwone i grzało, a cieplna energia tego słońca zwielokrotniała, kumulowała się niczym dźwięki w pudle rezonansowym, bo to był w rzeczy samej las, ciemna leśna sprawa. I soki słoneczne zwielokrotniały się i przelewała z butelki do butelki, nadając wszechrzeczom czegoś z ciemnego piwka-paliwka. Czasem spadł spłowiały listek, czasem przeleciał samotny ptak, ale nic ponadto się nie działo. Mogłem więc wysłuchać na słuchawkach podcastu o pewnym morderczo usposobionym osobniku z pobliskich Kalinowic Górnych. Ludzie, co za historia!

Przed zachodem dotarłem na zaskoczone, zdziwione dróg rozstaje, ogromne znaki drogowe, co wisiały, trwały, pałały: którędy na dworzec, gdzie łączą się szlaki, którędy na Stawową, dokąd dla odmiany żadne się nie wyprawiają? Ale mniejsza o inne. Mnie tu interesuje ten konkretny czerwony, jedyny w swoim rodzaju, który biegnie po linii nieomal prostej. Ów szlak jest w zasadzie duktem, ale zdarza się też, że na sekundę staje się wąską, zarośniętą, niewyraźnie zarysowaną ścieżką, po której nikt nie chodzi. Dopiero za Źródłem Cyryla, a na chwilę przed Ziębicami droga gwałtownie skręca w lewo, by po wyjściu z lasu przesączyć, jak przez mgłę, wspaniałą panoramę Ziębic z dawną, nieotynkowaną fabryką konserw, mielonek, podrobów… zatopioną w blaski i cienie zachodu, którego barwa, teraz tak szczególna, harmonizuje z królującymi w tej krainie: ceglanym, brunatnym, kolorami zardzewiałego żelaza. 

Jakieś pół godziny i jestem w sklepie, gdzie kupuję mielonkę i odbywam rozmowę ze sprzedawczynią, drugie pół – i już na progu domu przy ulicy Stawowej. Jeszcze tylko kluczyk spod wycieraczki wyciągam, tak jak było ustalone, i wiadomość od właścicielki odczytuję: „proszę się rozgościć, pieniądze dotarły, no więc do jutra, wracam o ósmej”. I już mnie wita Karl Denke, słynny kanibal z Ziębic, to znaczy jego duch… to znaczy nikt mnie nie wita, bo Denke od dawna ziemię gryzie, a ja nie wierzę w duchy tak zwane. Ten dom, ta pechowa trzynastka – to oczywiście jego gniazdko, w którym mogłoby się mieścić jakieś muzeum albo miejsce kultu kanibalistycznego. Mogłoby, ale się nie mieści, bo go nikt nie chce. Przyjeżdżają czasem gapie się pogapić, lecz do środka nie włażą. Gospodyni nie pozwala i siekierą przepędza. Jej prawo!

Kuknąłem na czasomierz. Wybiła dwudziesta druga. Odwróciłem się jeszcze na moment, jakby przeczuwając najgorsze, i spojrzałem za siebie, tam gdzie pozostawiłem życiowe wzloty i upadki pofałdowanego terenu, demony przeszłości zawarte w szponach wyrastających z ziemi i układających się w drzewa na tle ledwie widocznego nieba. Zerknąłem tam, gdzie porzuciłem zgrabione liście w żółcieni, jarzące się jak ostrzeżenia, jak żółte kartki ostrzegawcze. Boże, w tej przecudnej zonie wszystko miało swój kolor (brunatny, odcień brązu albo cegły) i pachniało chłodem oraz wilgocią.

To jak to właściwie jest – oto pytanie, które po przekroczeniu progu samo się ciśnie na usta – znaleźć się w tak smutnym i ponurym domu, w którym popełniono tyle zbrodni? Wnętrze to nie zmieniło się zbytnio od czasu drugiej, a zapewne i pierwszej wojny światowej. Rozkład izb i dobudówek znałem z fotografii. Wyjąłem je teraz ostrożnie i zacząłem jedna po drugiej porównywać z tym, co miałem przed oczami. 

Na fotografii pierwszej znajdował się wiejski pokoik pełen rupieci wszelakich: jakichś zabłoconych butów husarskich, kapelusika rzuconego niedbale na stolik, słojów i garnków stłaczanych jedne na drugie, suszu wyglądającego jak wielkanocna ozdóbka, sznurów i – w miejscu centralnym – komody z pootwieranymi jak paszcze mitycznych bestii szufladami. 

Zdjęcie drugie było ciekawsze, o wiele ciekawsze, a przedstawiało kuchnię „szpitalną” z piecem kaflowym, zegarem z kukułką i ogromnym lustrem. Na czym polegała owa intrygująca ambulatoryjność kuchni? Otóż sufit w tym zimnym pomieszczeniu znajdował się het, het wysoko, biel podłogi aż biła po oczach (pewno za sprawą takiego, a nie innego oświetlenia), a po kątach piętrzyły się prześcieradła, porozrzucane niechlujnie, wybielone jak wybielone śniegiem i lodem zimne Himalaje. Te obrazy świata widzialnego (wszystkie, bez wyjątku) były ze wszech miar i ze wszech stron przygaszone i w tym sensie smętne, wyblakłe, no po prostu jesienne.

Celowo nie zapalałem światła, lecz posiłkowałem się latarenką, którą zawsze noszę w plecaku. Teraz swoje pięć minut miała nocka-dobranocka, która od razu zabrała się do roboty i zaczęła dobudowywać miastu na zewnątrz kazamaty, a okolicznym domom dodawać kolejne, nieistniejące piętra. Wiem, że to zabrzmi kuriozalnie, ale pragnąłem, by i tak już rozpleniony w chałupie mrok wziął ją w posiadanie, jak za czasów Denkego, by obsiane pole chorej mej wyobraźni, jak inwazyjna pleśń, wyroiło wizje i obrazy dziesięciokrotnym urodzajem.

I tu jest miejsce dla poczynienia krótkiej charakterystyki architektonicznej tego lokum, dla opisu scenerii, w której przyszło mi się teraz znajdować. Niemieccy wysiedleńcy – rzecz znamienna – lubowali się w różnego rodzaju dobudówkach, nadbudówkach, przybudówkach, w gankach, krużgankach i werandach. Ów dom składał się przeto z nieokreślonej liczby izb, istnego labiryntu stryszków, bantów i krokwi, zwodniczych manowców, onirycznych wertepów, a także z piwnicy. Do tej ostatniej wolałem póki co nie wstępować. Zresztą dla mnie najważniejsza była kuchnia; tak, kuchnia. To w niej szalony Karl mordował i patroszył ludzi, głównie bezdomnych i prostytutki, naprzód tych nieszczęśników karmił i gościł, a potem bezlitośnie szlachtował. Przez swą rzekomą gościnność zyskał sobie miano dobrotliwego ojczulka, opiekuna ubogich. Ludzie chętnie doń zachodzili, ale żywi od niego nie wychodzili. Pan Karol miał na koncie czterdzieści zabójstw, z których spowiadał się strona po stronie dziennikowi, podając płeć danego delikwenta, jego wiek oraz wagę, a także wzrost. I sprawdzając, ile tuszy – tusza: rzecz w owym czasie bezcenna – udało się z nieboszczyka pozyskać. Przerobione mięso sprzedawał następnie na wrocławskim targu (w dzisiejszej Hali Ludowej) jako peklowaną wieprzowinę bez skóry, na co miał zresztą specjalne urzędowe pozwolenie, a klientów nie brakowało, oj, nie brakowało! Notabene nikt nie udowodnił mu kanibalizmu i po tylu latach nie ma i raczej już nie będzie dowodów na to, że wcinał ludzi.

Postanowiłem zrobić rundę po najczarniejszych zakamarkach poniemieckiej rozwaliny, w której – daję słowo – dawało się wyczuć obecność jakiegoś ludzkiego pierwiastka: kiszek, jelit, wyrostków robaczkowych, odbytnic, macic, penisów… piegów, brodawek, liszajów, wągrów, kurzajek, zmarszczek, rozstępów, pomarańczowych skórek, łupieżów. Ohyda!

Szedłem i szedłem, a tłuste cienie uciekały w popłochu przed zwiastowaniami świecącej lampki, którą niosłem. Wręcz dawało się słyszeć ich szelest oraz łopotanie kosmatymi i przez tę kosmatość złączonymi z nocy mrokami skrzydłami. Nie przejmowałem się tym zbytnio, poznawałem teren. Zresztą to był stary dom i jak schorowany matuzal miał prawo do skarg oraz jęków. Jojczył więc; jojczył, wył i szlochał przy wtórze rur kanalizacyjnych. 

Z tyłu widać było przez okno połyskującą w blasku nowiu taflę stawu, która tworzyła imponujące rytmy i falowała, falowała! Ciekawe, ile ludzkich szczątków zostało w tym bajorze zatopionych? Z przodu z kolei graby i wiązy nagrabiły sobie u Boreasza, a teraz na wietrze szumiały; trwały, szumiały i grały. 

Kiedy wróciłem do kuchni, wyobraziłem sobie Denkego podczas jednej z jego niechlubnych operacji. Miałem go teraz jak na dłoni, miałem jak na widelcu. Stał spokojnie przy kaflowym i z wymalowanym bohomazem piecu w poplamionym posoką kitlu z nożem do filetowania ryb i uśmiechał się złowieszczo. Ojczulek. Ładny mi ojczulek! 

Zarwałbym może i całą noc, ale z uwagi na to, iż nic przez dłuższą chwilę się nie działo, nie opętał mnie jakiś uwięziony w tych przepastnych wnętrzach, zbłąkany duch, a pora zaczynała się robić późna, przeto udałem się na w pełni zasłużony spoczynek do jednej z nastrojowo urządzonych izb z tandetnymi obrazkami na ścianach i z detalicznie wykonanymi arabeskami, które zdawały się egzystować w obcym jakimś, ciemnozielonym i zupełnie nieodgadnionym uniwersum. Doprawdy dość już miałem tych wszystkich strasznych wrażeń na dziś!

Zaledwie powitany zostałem w krainie Morfeusza, a już mi się zdało, że pulsują ściany naokoło pokoju, ściany pełne szumów, szeptów i szlochów, i że kędzierzawa, włochata jak pies grabarza ciemność wymajacza te swoje schwarz-pędy niczym zmutowana rosiczka, która zamierza wniknąć w umysł i przejąć nad nim kontrolę. Chciałem z nagła wstać i rzucić się z zaciśniętą piąstką na tę ostentacyjną paradę czarnej nicości, na tę napastliwą demonstrację nocnych żywiołów, ale byłem potwornie słaby i po jesiennej, parogodzinnej tułaczce zbyt na to zwiędnięty. Tymczasem to tu właśnie pępek nocy postanowił wyroić twarze zaszlachtowanych ludzi, które – teraz spłaszczone do niepoznaki, do błogiej nicości – stopione były ze ścianą i pulsowały, wiły się w konwulsjach pod łuszczącą się farbą i które wodziły za mną smutnym i pełnym bólu wzrokiem to tu, to tam – całymi czterdziestoma parami smutnych oczu. Cóż za kontaminacja materii: Bogu ducha winna farba z przeszłością i widziadła, które posiadały swoją z kolei historię! A choć koncertowego abbandonato trawiącego ściany liszajem cienia się nie widziało, to jednak wyczuwało się, oj, wyczuwało. I w ten to sposób można było bez patrzenia stwierdzić obecność owego głośnego genius loci, o którym tyle już napisano.

Przez chwilę usiłowałem musnąć ścianę. Tropiłem oko ciemności, odpowiadałem podpatrywaniem na podglądanie, lecz moja uwaga (do tej pory poświęcona na studiowanie wszelakich fluktuacyj mikoryzowych związanych z nietuzinkową naturą betonu, cementu i wapna) została zmonopolizowana przez nagłą inflację hałasu dolatującego z góry, popędziłem więc za tym hałasem właśnie. A kiedy dotarłem na pierwsze piętro, okazało się, że nikogo, żywej duszy tam nie ma. I wtedy zamarłem. Potem przez krótki czas było cicho, lecz wnet doszedł mnie inny, jeszcze plugawszy dźwięk, tym razem z dołu.

Chryste! Od momentu przybycia nie miałem nawet sposobności, by zastanowić się nad tą tak frapującą sprawą: kto – powiedzmy sobie przecie – najsmaczniejszy jest na świecie: kobieta, mężczyzna czy dziecko? Które części człowieka są najlepsze i z czym się je podaje (je, je – fajnie to brzmi)? By być dobrym, czy wystarczy dać się ugotować czy upiec raczej? Wreszcie: czy my jako zwierzęta jesteśmy rzeczywiście tak odpychający, odrażający, wstrętni w sensie fizycznym? I czy wobec tego wszystko zawiera się w tym jednym prostym słowie „wonieć”, które oznacza mniej więcej tyle, co: cuchnąć, nieładnie pachnieć, zalatywać, trącić, tęchnąć, tchnąć, śmierdzieć, zajeżdżać, capić, jechać, walić, ziać, zatrącać, zionąć, roztaczać odór, czadzić, smrodzić?

Ten amalgamat błyskotliwych pytań stopionych w zgrabny łańcuszek musiał pozostać póki co bez echa w obliczu niepokojącego dźwięku dochodzącego z parteru. Natychmiast popędziłem ku źródłu, ale gdy tam dobiłem, okazało się, że wszystkie przedmioty znajdują się na swoich miejscach. A wówczas zamurowało mnie po raz drugi. Przez sekundę nic nie zakłócało domowego miru, nic a nic, ale raptem usłyszałem w kuchni coś, czego wolałbym raczej nie usłyszeć. Brzdęk! A wtedy gdzieś między jedną a drugą kondygnacją mój wzrok spotkał się ze wzrokiem kobiety o haczykowatym nosie. No nie wytrzymam! Właścicielka! O jak to dobrze! Ale co ona tu robi? – pomyślałem tyleż zdziwiony, co uradowany jej obecnością. Kobieta szybko wyjaśniła powód wizyty, uspokoiła mnie:

– Wiem, że umówiliśmy się dopiero na ósmą, ale miałam złe przeczucia i wolałam przyjść wcześniej. Widzi pan, ten dom pożera tych, których nie lubi, a apetyt jego jest niepohamowany.

– Żarłoczny taki! – drwiłem. – Najlepiej spalić. A panią akceptuje?

– Wychowałam w nim trójkę dzieci i dla mnie jest szczęśliwy.

– Czemu akurat tutaj? Nie było wolnych domów? 

– Gdy przybyłam z Kresów, wszystkie chałupy były zajęte, a ponieważ o Karlu Denke nic nie wiedziałam, zamieszkałam pod tym właśnie adresem i tak już zostało. Dopiero po miesiącu pojawił się ksiądz z kropidłem oraz wodą święconą i wszystko mi opowiedział. Na przeprowadzkę było jednak za późno. Ot, cała historia. A pan? Nie boi się tego miejsca oraz śmierci?!

– Śmierci?

Zdziwiło mnie to pytanie i jakaś introspekcyjna czerwona lampka zatliła się w lichtarzu umysłu ostrzegawczo, a wtenczas nastąpiła przerażająca metamorfoza i z pani zrobił się nagle pan. Nie było ni chwili na rejteradę. Zaczęły mi się przypominać różne rzeczy, zaczęły mi przelatywać przed oczami fotografie, które nie tak dawno przeglądałem, przyprawiając mnie o zawrót głowy i zapowiadając coś złego, coś okropnego. Tuż obok mnie w miejsce kresowianki pojawił się on – Karl Denek we własnej osobie.

Był ranek, kiedy gospodyni odkryła moje zwłoki i zawezwała śledczych, którzy już wkrótce mieli ustalić, że w pewnym podwrocławskim ogrodzie zakopałem trzydzieści kilka ciał. Do pełni szczęścia brakowało jeszcze tylko tego ostatniego, czterdziestego, bo uczeń nie może być przecież gorszy od mistrza, wiadomo. Te osiemdziesiąt par oczu żegnało mnie teraz zza grobu i nawet Denke tam był, mein Meister. Tak oto znalazłem się w piekle, ślicznym przytulnym piekiełku. 

Koniec

Komentarze

Hej!

Kiedy mam tę okazję stać się pierwszym komentującym, pierwopiścem, żeby użyć tutejszego neologizmu, staram się korzystać z niej skwapliwie, a z pewnością z przyjemnością. Już wydawało mi się, że uda Ci się jakże rzadka sztuka napisać opowiadanie bez ani jednego dialogu ale jednak w końcu jakiś się trafił, więc się przewrotnie rozczarowałem. W każdym razie jestem rozdarty, tak jak Twój nieszczęsny (choć sam się o to prosił) bohater. Z jednej strony zrobiła na mnie wrażenie Twoja umiejętność zgrabnego tkania słów, czym niewątpliwie chciałeś się pochwalić, z drugiej jednak mam wątpliwość, czy można w zasadzie całe opowiadanie w ten sposób zbudować na opisie. Ani nie jesteś Proustem, ani Turginiewem, ani też ich parodią, choć chcesz nadać swej opowieści wyraźnie prześmiewczy charakter. I choć z początku byłem oczarowany Twoimi opisami i elokwencją, to z czasem zaczęły mnie one nużyć. W efekcie nie zrobiły na mnie większego wrażenia ani te wizje jak po ketaminie, ani też finalny twist, który ostatecznie wydał mi się nie do końca zrozumiały i jakiś niedorobiony. Czemu bohater mówił o sobie w liczbie mnogiej? Czy był w istocie duchami? Ale skoro znalazła ich gospodyni to zgon musiał być świeży. Skoro więc to tylko stylizacja, to moim zdaniem jest ona zbędna. Albo też ja nie pojmuję jej znaczenia. W każdym razie wiem jedno, to mianowicie, że jakiekolwiek napięcie w tym tekście rozmyło się w otchłani opisów i drwiącego podejścia bohatera-narratora, finalnie więc pozostaję po jego lekturze zadziwiony ale nie poruszony. Tym niemniej kwieciście pisać umiesz, to trzeba Ci przyznać.

Pozdrawiam,

Maldi.

Witaj Maldi,

cieszę się, że zdecydowałeś się być pierwopiścem. Dzięki za cenny, szczery komentarz. Na obronę (tekstu) mogę powiedzieć tylko tyle, że spodziewam się licznych poprawek, przeróbek, które z całą pewnością niebawem nadejdą.

Wiesz co? Z dialogu może mógłbym zrezygnować? Ale czułem, że zmiana konwencji pod koniec dobrze zrobi (początek jest inny, środek i koniec jeszcze inny – to widać gołym okiem). 

Ani nie jesteś Proustem, ani Turginiewem, ani też ich parodią, choć chcesz nadać swej opowieści wyraźnie prześmiewczy charakter.

No nie jestem, nie da się ukryć. ;)

Czemu bohater mówił o sobie w liczbie mnogiej?

Ukłon w stronę Schulza i jego mityzacji rzeczywistości. Ale zgoda: finał domaga się dopracowania i dopowiedzenia.

Pozdrawiam i raz jeszcze dziękuję! :)

MZ 

OK, ładnie napisane, nawet fantastyka jest… Tylko ze strukturą mam problem. Najpierw długo i szczegółowo opisujesz trasę spaceru, wygląd domu, a potem szast prast i szybki finał. Tak szybki, że nie wiadomo, co zaszło. Mnie też zmyliło to królewskie “my”. Wszak wcześniej bohater był tylko jeden.

Babska logika rządzi!

Na początek pragnę wyrazić podziw dla twojego zasobu słownictwa i bogactwa określeń. Z pewnością twój styl się wyróżnia. Niestety obawiam się, że tutaj kończą się moje pochwały.

Mam wrażenie, że cały tekst jest odrobinę przekombinowany. Być może opisy były bogate, ale jak dla mnie lekko nużące. Nie jestem pewien czy jakiś człowiek, nawet poeta czy wybitny pisarz naprawdę opisuje swój świat w ten sposób.

Przydługi wstęp lekko dekoncentruje i zmusza do średnio przyjemnego czekania na właściwą treść.

Sama fabuła mnie nie porwała, a zakończenie jest lekko niezrozumiałe.

Zdecydowanie był tutaj pomysł, jednak moim zdaniem chciałeś za dużo przekazać w za krótkim tekście. 

Zastanów się nad tym, czy nie warto byłoby trochę wydłużyć całą historię albo przynajmniej skrócić wstęp lub jakoś połączyć go z dalszą częścią.

Pozdrawiam i życzę powodzenia,

NP

 

Zapraszam na mój kanał YouTube

Dzięki, Finkla, za miłe słowa! Królewskie wywalamy “my”. Co do tempa i strukturowania, to nie wiem, co mogę z tym zrobić? Klops! ;)

Dzięki, Nikodemie, i za pozostawienie komentarza, i za życzenia! :) 

Przydługi wstęp lekko dekoncentruje i zmusza do średnio przyjemnego czekania na właściwą treść.

To jest niestety prawda.

Sama fabuła mnie nie porwała, a zakończenie jest lekko niezrozumiałe.

I dlatego postanowiłem coś z tym fantem zrobić i zmieniłem zakończenie, zaakcentowałem pewne sprawy. 

Zastanów się nad tym, czy nie warto byłoby trochę wydłużyć całą historię albo przynajmniej skrócić wstęp…

Zastanowię się, ale już teraz mogę powiedzieć, że znam swoje możliwości krótkodystansowca.

Co do zmian tempa snucia historyjki jeszcze, to: 1) potrafię się wytłumaczyć, ale może nie w tej chwili, 2) nie sądzę, by był to błąd w sztuce, a agogika dostarcza wielu możliwości i warto z nią eksperymentować, wg mnie tylko dwie rzeczy są niedopuszczalna: przechodzenie od akcji do flaków z olejem oraz nieuzasadnione zerwanie toku. Wszystko inne jest ok: przyspieszanie; przyspieszanie, zwalnianie i znów przyspieszanie; stosowanie stałego tempa od początku do samego końca. 

Serdeczności!

MZ:)  

Cóż, Maćku, najmilej czytało mi się o wędrówce przez jesienny las, ale to chyba nie jest dla Ciebie zaskoczeniem, bo nigdy nie ukrywałam że Twoje opisy wycieczek zawsze bardzo mi się podobały.

Natomiast powód, dla którego bohater postanowił spędzić noc w szczególnym domu w Ziębicach nie jest dla mnie zbyt oczywisty, zwłaszcza że nie do końca pojmuję, co wędrowca tam spotkało. Domyślam się, ze miało powiać horrorem, ale jakoś tego powiewu nie poczułam.

 

Mając przed ocza­mi cie­płe, roz­ognio­ne barwy je­sie­ni, w noz­drzach wil­goć i woń opa­dłe­go li­sto­wia… → Skąd wilgoć w nozdrzach – czyżby katar?

 

w uszach zaś sze­lest sosen, świer­got pta­ków i chlu­pot stru­mycz­ków, po­su­wa­łem się w ciszy i sku­pie­niu… → Skoro wędrowiec słyszał szelest drzew, świergot ptaków i chlupot strumyczków, to nie wydaje mi się, by szedł w ciszy. 

 

Przed za­cho­dem do­tar­li­śmy na zdu­mio­ne dróg roz­sta­je… → To bohater nie szedł sam?

 

za­bło­co­nych budów hu­sar­skich… → Co to są budy/ budowy husarskie?

 

– Wła­ści­ciel­ka, o jak do­brze! Tylko co ona tu robi? – po­my­śla­łem tyleż zdzi­wio­ny, co ukon­ten­to­wa­ny jej obec­no­ścią. -> Myślenia nie rozpoczynamy półpauzą.

Proponuję: Wła­ści­ciel­ka, o jak do­brze! Tylko co ona tu robi? – po­my­śla­łem tyleż zdzi­wio­ny, co ukon­ten­to­wa­ny jej obec­no­ścią.

Tu znajdziesz wskazówki, jak można zapisywać myśli bohaterów.

 

– Żar­łocz­ny taki! – Drwi­łem. – Naj­le­piej spa­lić. A panią ak­cep­tu­je?– Żar­łocz­ny taki! – drwi­łem. – Naj­le­piej spa­lić. A panią ak­cep­tu­je?

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dziękuję, Reg. Większość poprawek już naniosłem, ale zastanawiam się jeszcze nad tą nieszczęsną l. mnogą. Niby u Bruna też tak jest, ale wszystko musi być robione z wyczuciem oraz głową. Przepraszam za wszystkie niesmaczne rzeczy po drodze. W końcu wizyta u kanibala to nie herbatka u cioci, no chyba że ciotunia jest jak któraś z bohaterek “Arszeniku i starych koronek” z 1944. ;-)

Maćku, kiedy pielęgniarka mająca wykonać zabieg, mówi do mnie: „Kładziemy się na leżance”, zawsze mam ochotę zapytać: „Razem się kładziemy?”. ;) Podobne słowa cisną mi się na usta przy wszystkich podobnych sytuacjach. Może dlatego kilkakrotnie użyta przez Ciebie liczba mnoga nie spodobała mi się. Ale to Twoje opowiadanie i to Ty decydujesz, jakimi słowami będzie napisane.

A popołudniowa herbatka u cioci, z całym właściwym jej ceremoniałem i zachowaniem wszelkich konwenansów potrafi zapaść w pamięć jako bardziej traumatyczne doświadczenie niż spotkanie z jakimś dewiantem. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

A popołudniowa herbatka u cioci (…) potrafi zapaść w pamięć jako bardziej traumatyczne doświadczenie niż spotkanie z jakimś dewiantem.

Oj, z całą pewnością (i tu przepraszamy, to znaczy przepraszam wszystkie ciocie). ;)

Maćku, zdaje mi się, że to ciocie powinny przepraszać. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Czekałem na takie Twoje opowiadanie, pełne grozy i zarazem napisane bajecznym stylem. Może nie jest to horror, bo brakuje napięcia, ale nie szkodzi. Jest za to gęsty klimat, który można kroić nożem. I samotny wędrowiec (mnie nie przeszkadzało, że czasem w liczbie mnogiej), zapuszczający się w zakazane okolice. To stara lovecraftowska szkoła, napisana schulzowskim językiem. Dla mnie coś pięknego. Może tylko samo zakończenie troszkę odstaje.

Niewątpliwie to opowiadanie biblioteczne, toteż klikam.

Na koniec parę uwag do rozpatrzenia.

“Ta cieplna energia słońca…przelewała z butelki do butelki, nadając wszechrzeczom czegoś z ciemnego piwa” – wydaje mi się to niedopracowane, metafora niezbyt szczęśliwa, i to powtórzenie “cieplna energia słońca” też nie brzmi najlepiej.

“…zdumione dróg rozstaje…” – to zdumione trochę dziwne, ale ostatecznie mogę to przełknąć. Tylko pamiętaj, że nie jestem Tarniną…

 “…kupki zgrabionych liści świecące na żółto jak jakieś żółte kartki i ostrzeżenia.’ Powiem szczerze, że też mi się nie podoba. Bo dwa razy żółto i ostrzeżenia, a powinno być w jednym, np: zgrabione liście w żółcieni ostrzegająco świeciły; – jeśli rozumiesz, co mam na myśli.

Bardzo, bardzo się cieszę, Agroelingu, i dziękuję za ciepłe słowa! Muszę powiedzieć, że urzekła mnie Twoja wersja metafory i pozwoliłem sobie wykorzystać ją w nieco zmodyfikowanej formie. Uwielbiam tego typu malarskie słownictwo: żółcień (przywołany przez Ciebie), złocień, chwiejba, siejba i inne tego typu (polskie, zarazem też poetyckie) określenia. Nie chciałem z niczym przesadzać, ale jednak – jak słusznie zauważyłeś – pozwoliłem sobie na mały ukłon w kierunku Schulza, a nawet i samego Lovcrafta. Też mi brakowało takiego połączenia grozy z surrealizmem (czy jak to nazwać?) i zapiskami z podróży. Pozdrawiam serdecznie! MZ

maciekzolnowski

Och, ach, mach i ciach. Dawno nie poczytałem tak ZWIEWNO-GŁASZCZĄCEGO, ZAPAMIĘTALE ZACIĘTEGO KU POLSKIM SŁÓWKOM – MIODNIE LEPIĄCEGO SIĘ CIACHA, owej, a nawet wręcz – przeintelektualizowanej przestronności w ZAWIŁOŚCI ku własnej MIŁOŚCI. Uffffff…

Toż to DZIKI DZIEGIEĆ DZIKO DŹGAJĄCY me śliczne, chabrowe, czytelnicze oczy!

W kom-mentarzu najważniejszy jest CYTAT, bo nie muszę się tak od razu wziąć i umęczyć, żeby się uśmiechnąć… przez łzy.

A jak cytat, to wiadomo – od Miłego Maldiego (choć oczarowania tekstem mam w sobie ciut mniej):

“I choć z początku byłem oczarowany Twoimi opisami i elokwencją, to z czasem zaczęły mnie one nużyć. W efekcie nie zrobiły na mnie większego wrażenia ani te wizje jak po ketaminie, ani też finalny twist, który ostatecznie wydał mi się nie do końca zrozumiały i jakiś niedorobiony” – ostatnie słowo, to mniam do całego tekstu! Nareszcie, Maldi, widzę mocne słówko! Brawka.

Oczywiście, można się zbytnio – wręcz, bardzo – na NF chcieć i POKAZAĆ, jednak niektórzy odczytają to – jako zbyt…

Mając nadzieję na spotkanie SIĘ tutaj z TWYM następnym rozcią-ą-ą-gnięciem tekstowo-słowotwórczo-zmyślno-psychicznym, którym zamącisz mą siermiężną, acz rozwydrzoną umysłowość oraz zdankami TWOJEGO PISANKA, miażdżącymi umęczone zwoje – teraz oto, z klasyczną wspaniałością CIĘ POZDRAWIAM.

KU CIĘ ustanowiony i DO CIĘ na zawsze miodnie ustosunkowany.

LabinnaH

ZAWIŁOŚCI ku własnej MIŁOŚCI.

Raczej miłości ku Schulza twórczości oraz uwielbieniu Lovecrafta i strasznych historii w ogóle.

KU CIĘ ustanowiony i DO CIĘ na zawsze miodnie ustosunkowany.

Ja również, LabinnaH, serdecznie pozdrawiam i pięknie dziękuję za obszerny komentarz. 

Cześć, Dobry pomysł na opowiadanie, ciekawe i długie wprowadzenie, tak jak lubię w literaturze grozy. Jak widać i na „prowincji" w Dolnym Śląsku może straszyć, a właściwie to może on mieć swojego niechlubnego psychopatę. Używasz bogatego i wyszukanego słownictwa i tu podziwiam twoje umiejętności. Odniosłem jednak wrażenie, że wraz z rozwojem akcji te kwieciste i nieco „drwiące" opisy zaczynają negatywnie wpływać na odbiór tekstu (jakby było tego zdecydowanie za dużo). Niezbyt jasne jest też dla mnie zakończenie. Wydaje się, że opowiadanie jest jeszcze do przemyślenia. Pozdrawiam

Podobnie jak Finkla doceniam opisy z początku, ale już nie zmianę tempa w końcówce. Faktycznie poczułem się jak na przejażdżce, gdzie nagle kierowcy się coś przypomina i zaczyna będzić na złamanie karku przed siebie. A ja po drodze wypadam, nie rozumiejąc bez doczytania treści tekstu.

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

NoWhereMan, dzięki Ci za pozostawienie komentarza. Może błąd polega na tym, że wstęp jest za bardzo długi? Może zbyt dużo “długich” i “dziwnych” wyrazów się tu pojawia? Bo w sumie ani to creepypasta, ani proza poatycka, choć początku chciałoby się jednak bronić. :)

Dzięki JP(II). ;)

Odniosłem jednak wrażenie, że wraz z rozwojem akcji te kwieciste i nieco „drwiące" opisy zaczynają negatywnie wpływać na odbiór tekstu (jakby było tego zdecydowanie za dużo.

Zgoda!

Niezbyt jasne jest też dla mnie zakończenie.

Spojler: Naśladowca Denkego, który sam jest kanibalem, zostaje przez dom dosłownie pożarty. 

Jak widać i na „prowincji" w Dolnym Śląsku może straszyć.

Oj, byś się zdziwił, tutaj każdy skrawek ziemi może zainspirować i zachęcić do twórczości. :) 

 

Nowa Fantastyka