Enun najpierw stworzył ludzi.
W tym Suptiego. Poczciwy to był człowiek, wierny swojemu panu. Każdego ranka, gdy słońce pojawiało się na niebie i każdego wieczora, gdy księżyc rozświetlał czerniejące sklepienie, Supti przystawał w progu chaty i dziękował Enunowi za opiekę. Nawet w pochmurne dni, bo bóstwo zawsze tam było. Oczywiście, czasem mężczyźnie zdarzało się pominąć rytuał; w końcu taka jego ludzka natura. Zawsze jednak trzymał Słońce i Księżyc w sercu.
A Enun? Możliwe, że i tak czuł się samotny.
***
Supti wdrapywał się na szczyt kanionu, gdy kilka ognistych pręg przecięło bezchmurne wieczorne niebo. Jakby wielkie kule zbudowane z czystego światła spadały z nieboskłonu. Z zapartym tchem obserwował, jak wstęgi rozbłyskują na czerwonym niebie, tylko po to, by po chwili rozpłynąć się w nicość.
Czy to palce samego Enuna? zastanawiał się Supti.
Niektóre ze smug utrzymywały się dłużej. Zbliżały się do ziemi, wyglądały, jak gdyby miały jej zaraz dotknąć. Jedna z kul oddzieliła się od głównej chmary i pomknęła prosto na niego. Supti zerwał się z miejsca i pobiegł do najbliższej skalnej niecki. Zagłębienie było coraz bliżej, tak samo jak kula ognia.
Mężczyzna wślizgnął się do schronienia w ostatniej chwili. Ognisty ogon przemknął o włos od krawędzi kanionu i wpadł prosto do wąwozu. Huknęło przeraźliwie, Supti zasłonił uszy. Chwila ciszy, mąconej jedynie przez nieustające dzwonienie. Supti, nieco otumaniony, wychynął z ukrycia i podpełzł na czworaka do urwiska.
Krater utworzył się zaraz za miejscem, gdzie wodospad dotykał dna wąwozu. Płomienie zaczynały zajmować strzechy pobliskich domostw. Ludzie biegali jak mrówki, niosąc wiadra z wodą i wrzeszcząc wniebogłosy. Supti mógł się tylko domyślać, co krzyczeli tam na dole: to zemsta Enuna!
Ale wiedział w głębi serca, że odpowiedź czaiła się gdzieś indziej. Bo tej nocy na niebie pojawiły się jasne punkciki.
A nigdy wcześniej ich nie było.
***
Enun naprawdę czuł się samotny.
Co mogłoby być złego w stworzeniu istot takich jak ja?, rozmyślał, przechadzając się po nieboskłonie w kamuflażu z chmur. Mógłbym wciąż przyglądać się ludziom i innym bóstwom, ale i tak trzymałbym całe Wszechstworzenie w garści.
I myśli ciałami się stały.
Ciałami idealnymi. Ciałami świetlistymi, wielobarwnymi, z własnymi miejscami na kopule kosmosu, z których mogły sprawować rolę obserwatorów ludzkości. Stworzył też dla siebie żonę, Ennę, bo wziął przykład z człowieka.
Trudno mu było się przełamać, by rozmawiać z kimś niemal równym sobie. Ba, miał opory, by w ogóle mówić. Nigdy tego nie robił. Nie umiał zbliżyć się do swoich boskich dzieci, nie potrafił przekonać do siebie żony.
– Mo… Możecie pokazać ludziom swe idealne ciała i prze… przekazywać im znaki, ale… ale za żadne skarby nie próbujcie ich dotknąć! – wołał Enun do gwiazd. One jednak napęczniały gniewne.
– To po co nas stworzyłeś, Enunie? Mamy być tylko twoją fasadą? – odparła Enna. – Niech świat pozna nas wszystkich!
***
Od tamtej nocy miasto zmieniło się nie do poznania. Gdy ujrzano nowe światła na niebie, wszyscy zrozumieli, że to nowi bogowie wyciągnęli rękę do ludzkości. W miejscu uderzenia ognia wybudowano wielki posąg – mężczyznę trzymającego dysk ze złota znalezionego w kraterze. Modlono się do gwiazdy, która spadła pośród ludzi i pokazała im swoją wielkość i siłę zniszczenia.
Supti łapał się za głowę. Jak można dziękować temu… czemuś? Bo przyniosło złoto?
Bo wzbogaciło szyje kobiet kosztem tych, które zginęły w katastrofie? Czy może dlatego, że wszyscy bali się nowej, przerażającej mocy? Za każdym razem, gdy mijał posąg, starał się unikać go wzrokiem. Nie był w stanie spojrzeć w boski dysk. Dysk splamiony krwią i zbudowany ludzką ślepotą.
W końcu zaczął krzyczeć o niesprawiedliwości gwiazd. Niektórzy wyzywali go od obłąkańców, inni po prostu omijali, ze wzrokiem wbitym w sandały. Kolejne gwiazdy spadały na lasy, zbocza gór i pustynie. Kolejne wioski ginęły w ogniu świetlistych kul. A wyznawcy nowych niebiańskich przewodników stawiali im pomniki. W spalonych lasach, na zaszklonych pustyniach, zapadniętych zboczach gór i w ruinach osad. Więc Supti krzyczał coraz głośniej. Szarpał włosy, głosił dobroć Enuna, o której wszyscy zapomnieli.
Aż w końcu go uciszono.
***
Enun nie chciał dać się stłamsić.
– Ludzie giną przez waszą zachłanność! – ryknęło bóstwo, aż rozwiały się skłębione nad górami chmury. – Naprawdę chcecie, bym żałował waszego stworzenia?!
– Mężu, pozwól swoim dzieciom dotykać ludzi, rozmawiać z nimi – mruknęła Enna, muskając promieniami policzek męża. – Dałeś nam wielką moc. Czemu nie możemy jej wykorzystać?
Enun poczerwieniał.
– Wasze miejsce jest tu, na niebie! – huknął, a na dalekim zachodzie zatrzęsły się morza. – Wasz dotyk niszczy ludzi!
Gwiazdy otoczyły ojca. Gdy Enun chciał zebrać w słonecznych palcach swą światotwórczą moc, poczuł narastający ucisk. Dzieci i Enna zbliżali się do niego, zacieśniając krąg.
– Uczyniłeś nas słabszymi od siebie, ale razem jesteśmy potężniejsi, mężu – syknęła Enna. – Wolisz od nas, od swojej prawdziwej rodziny, tych bękartów, kruchych jak sucha gałąź pośród piasku?
I odebrali Enunowi moc tworzenia. Odebrali mu też światło, możliwość posmakowania deszczowej wody i dotknięcia łanów złotych zbóż. Enna przejęła niebiański tron, a skoro mąż tak bardzo kochał ludzi – zesłała go na ziemię. Prosto do miasta pośród skał, gdzie zasnął.
***
Supti obudził się w wykopanej naprzeciwko dysku dziurze. Gardło i język mu wyschły, brzuch kurczył się spazmatycznie. Więzień nie umiał rozpoznać pory dnia. Leżał skulony w pokutnej ciemnicy, z której nie dało się zobaczyć blasku ciał niebieskich. Panował ciągły mrok.
Mężczyzna w pewnej chwili poczuł przyjemne ciepło na twarzy. Rozwarł zaropiałe powieki i spojrzał w górę, na rozświetlony złoty dysk. Supti nie znał prawdy, nienawidził tego posągu. Parsknął więc prześmiewczo, skulił się i na powrót zasnął.
Przynajmniej Enun nie był już tak samotny.