
Horror dłuższy i z większą ilością budowania klimatu, wiec mam nadzieję, że będzie czytało się przyjemnie.
Horror dłuższy i z większą ilością budowania klimatu, wiec mam nadzieję, że będzie czytało się przyjemnie.
I. List
Drogi Jamesie,
gdy to czytasz, mnie już nie ma na tym świecie. Nim pożegnasz mnie na cmentarzu, chciałbym Cię o coś prosić. Przyjmijmy, że to moja ostatnia wola. Przyjedź do mej posiadłości w Aylesford i zniszcz teczkę z dokumentami, leżącą na biurku w moim gabinecie. Spal ją, podrzyj na strzępy, sposób dokonania destrukcji wybierz sobie sam, bylebyś tylko pozbył się tych cholernych papierów. Zastanawiasz się pewnie, dlaczego akurat Ciebie wybrałem na powiernika mej ostatniej woli. Powód jest niezwykle prosty, jesteś po prostu dobrym człowiekiem. Wiem, że przyjedziesz do Wilkins Manor i zrobisz to, o czym napisałem. Ufam Ci jak żadnemu z mych kompanów. Wierzę, iż spełnisz prośbę nieszczęsnego samobójcy. Jeśli tego nie uczynisz, bądź pewien, że będę straszył Cię co noc jako potępiony upiór, szczękający łańcuchami i wyjący przeraźliwie. Ha, wiem, co teraz myślisz, dowcip naprawdę słabego kalibru. Nie mogłem przepuścić ostatniej okazji na podłej jakości żart. Na koniec powtórzę to, co napisałem w listach do mej ukochanej Anny i dobrego przyjaciela, księdza Daltona: nie rozpaczaj, że umieram, ciesz się, że byłem. Żegnaj miły druhu, jeśli istnieje życie po śmierci, być może kiedyś jeszcze się spotkamy.
Twój przyjaciel, Ernest Wilkins
Taki oto list otrzymałem 20 kwietnia 1896 roku od Ernesta Wilkinsa, jednego z mych najlepszych kumotrów. Zdecydowałem się przepisać całą epistołę tutaj, do owego rękopisu licząc na to, że pomoże to potencjalnemu czytelnikowi (jeśli w ogóle ktokolwiek to przeczyta), uwierzyć w niesamowitą historię, którą mam zamiar tu opisać i nie uznać mnie za obłąkanego, tudzież jak to się powszechnie mówi wariata.
Po przebrnięciu z niewątpliwie ciężkim sercem przez wstrząsającą treść owego listu, niezwłocznie ruszyłem do Aylesford. Mała, spokojna wioska w hrabstwie Northumberland, kilkanaście kilometrów na południowy zachód od wyspy Lindisfarne, słynącej z iście wspaniałych ruin klasztoru benedyktynów, zawsze, gdy w niej gościłem, przyprawiała mnie o gęsią skórkę. Ernest, gdy był jeszcze częścią świata żywych, zbywał śmiechem mój irracjonalny niepokój, tłumacząc, iż powodem takiego stanu jest z pewnością upiorna Wilcza Kaplica, położona na pobliskim wzgórzu i górująca złowieszczo nad wioską.
– Mroczna aura wiekowej budowli, niczym całun zasnuwała całą wieś, ale to jedynie takie odczucie, którym nie warto zaprzątać sobie głowy – wyjaśniał mój drogi kompan. Moja wyjątkowo wrażliwa psyche nie pozwalała mi jednak pozbyć się napięcia, jakie czułem, zerkając na przycupnięte na szczycie wzniesienia sanktuarium. Aura, o której wspominał miły mi przyjaciel, miała w sobie coś złowrogiego i strasznego. Coś, czego w owym czasie nie potrafiłem zdefiniować żadnym ze znanych mi słów. Jak się później okazało, był to jedynie pierwszy zwiastun zła, z jakim przyszło mi się zmierzyć.
Poza ową wywołującą ciarki świątynią, ważniejsze punkty w Aylesford stanowiły: kościół świętego Bartłomieja oraz posiadłość Ernesta – Wilkins Manor.
Gdy dotarłem na miejsce, natychmiast udałem się w stronę owego dworku. Starając się nie zwracać uwagi na złowrogo łypiącą, jakby wprost na mnie Wilczą Kaplicę, szedłem przez wąskie uliczki, mijając ponuro sunących przed siebie przechodniów. Zagapiwszy się na przedziwny napis, namalowany białą farbą na pobliskim murze, wpadłem na jednego z wieśniaków. Już chciałem burknąć w jego stronę klasycznym pytaniem, jakie zadaje się w takiej sytuacji, czyli: „Jak leziesz człowieku?”, gdy spostrzegłem, iż potrąconym mieszkańcem był nie kto inny jak ksiądz Dalton, wspomniany w liście dobry przyjaciel Ernesta.
– Och, wybacz młodzieńcze, nie zauważyłem cię! – powiedział zatroskanym głosem.
– Nie, nie, proszę księdza, to ja przepraszam – odparłem, czując się niemożebnie głupio na myśl, że mógłbym uraczyć kapłana postawionym wcześniej w myślach nieprzyjemnym pytaniem.
– Nazywam się James Howerton i jestem dobrym znajomym Ernesta Wilkinsa – przedstawiłem się, podając Daltonowi dłoń.
– Och, tak Ernest opowiadał o tobie młodzieńcze! – odpowiedział uśmiechając się. – Doprawdy James, przyjechałeś nie w porę, nieszczęsny Wilkins popełnił samobójstwo kilka dni temu. Powiesił się na strychu własnego domu! To ogromna strata dla całego Aylesford. Wszyscy tak bardzo go lubiliśmy i szanowaliśmy – ciągnął ksiądz Dalton.
– Tak proszę księdza, wiem o śmierci Ernesta, jestem tu by wypełnić jego ostatnią wolę – wyjaśniłem.
– Och, to bardzo dobrze James. W takim razie pewnie ci spieszno do Wilkins Manor. Nie zatrzymuję cię już. Do widzenia! – odparł, idąc w stronę kościoła a ja również go pożegnałem, ciesząc się w myślach, gdyż zaczynanie przez staruszka każdej wypowiedzi od „och” zaczęło mnie nieco irytować.
Nim zdecydowałem się ruszyć dalej, postanowiłem przyjrzeć się napisowi na murze, który tak przykuł mą uwagę. Koślawo namalowane litery głosiły: „Strzeżcie się nocnych wilków”. Nie wiedzieć czemu, zastanawiałem się kilka minut nad znaczeniem tego zdania, gapiąc się na nie tępo. Z zamyślenia wyrwał mnie jakiś gruby, brudny pijaczyna, wrzeszczący bełkotliwie za moimi plecami:
– Strzeż się nocnych wilków, co? Ty chyba nowy tu jesteś i nie wiesz, o co chodzi, nie? Bo tak gapisz się, jak sroka w gnat, jakby tam co najmniej po chińsku było napisane!
– Zatem może mnie pan oświeci, bo rzeczywiście jestem tu nowy – odparłem sarkastycznie, z całych sił starając się nie zwracać uwagi na okrutny odór bijący od pijaka.
– Widzisz no młody tę kaplicę tam na wzgórku? No, to stamtąd każdej nocy wilki owe przychodzą i ludzi straszą, ot cała historia – powiedział mój śmierdzący rozmówca.
– Z Wilczej Kaplicy? Wilki? Toż to niedorzeczne! – oburzyłem się głupotą jego historyjki.
– Ano wilki. Myślisz, dlaczego wilczą ją nazywają? Prawda to najprawdziwsza! Widziałem jednego z nich, tak jak ciebie tu widzę. Wylazł z kaplicy, zawył przeraźliwie a mnie, gdy to usłyszałem, taki dreszcz przeszedł jakbym siadł rzycią na bryle lodu! Pysk miał tak straszny i szpetny, że tylko butelka jest mi w stanie pomóc zapomnieć o tym diabelstwie. Powył sobie, powęszył i pobiegł w stronę wioski a ja wróciłem do chałupy, łyknąć trochę winka na uspokojenie. Mówię ci młody, w życiu się tak nie bałem. Potem, kilku moich ziomków też widziało te wilczury. Jeden ujrzał nawet szóstkę bestii, wchodzącą i wychodzącą z tej bezbożnej kaplicy – odpowiedział pijak.
– Uważaj no młody, lepiej znajdź se jakieś miejsce do spania, coby cię wilk nie capnął. A, no i nie gap mu się na mordę, bo do mnie dołączysz, he, he – rzucił na odchodne mój rozmówca i chwiejnym krokiem poszedł w swoją stronę.
Mimo, że wciąż uważałem tę historię o wilkach za niedorzeczną, to powtórne spojrzenie na kaplicę wywołało u mnie jeszcze intensywniejsze ciarki i lęk. Postanowiłem nie zwlekać dłużej i dotrzeć w końcu do Wilkins Manor, tym bardziej, iż za dwie godziny miało się ściemnić. Znalazłszy się wreszcie na miejscu, zastukałem kołatką w drzwi wejściowe. Po chwili oczekiwania odrzwia otworzyła Mary – służąca Wilkinsów. Rozpoznała mnie od razu i zaprosiła do środka. Niezwłocznie poszła powiadomić Annę – żonę Ernesta o moim przybyciu a ja zostawiwszy płaszcz i cylinder na wieszaku, postanowiłem przejść się nieco po domu. Posiadłość wciąż prezentowała się nad wyraz imponująco. Bogato zdobione regały uginały się od oprawnych w skórę ksiąg na rozmaite tematy, ogień w kominku tańczył wesoło, członkowie rodu Wilkinsów obserwowali mnie uważnie z pięknie namalowanych portretów, a gustowne meble cieszyły oko swym eleganckim stylem wykonania. Spocząłem w wygodnym fotelu, w którym zapewne za życia zasiadał mój biedny druh Ernest i zacząłem rozmyślać o historii opowiedzianej przez grubego pijaka. Opowiastka o wilkach grasujących nocami po Aylesford nie dawała mi spokoju. Z jednej strony tylko głupiec uwierzyłby na słowo człowiekowi, który przedkłada alkohol nad własną higienę osobistą, z drugiej zaś, ponownie odczuwałem niewytłumaczalne napięcie, myśląc o tym, co usłyszałem.
„W tym rejonie nie ma wilków a kaplicę ludzie nazwali od nazwiska mnicha, który ją zbudował – Johannesa Lupusa”. Przypominałem sobie odpowiedź Ernesta na moje pytanie o genezę niecodziennej nazwy budowli, by nieco uspokoić umysł. W porę się otrząsnąłem, gdyż właśnie wraz z Mary przyszła Anna. Młoda, filigranowa blondynka z włosami spiętymi w kok, odziana w chabrową suknię, rzuciła mi się w ramiona, szlochając rzewnie. Próbowałem ją uspokoić, lecz to doprowadziło jedynie do jeszcze większego płaczu. Postanowiłem więc, iż po prostu pozwolę jej się wypłakać. Gdy biedna Anna wyrzuciła z siebie całą rozpacz oraz żal, usiedliśmy przy kominku i zdecydowaliśmy chwilę porozmawiać przed udaniem się na spoczynek.
– Kiedy odbędzie się pogrzeb? – zapytałem.
– Pojutrze, o godzinie dwunastej w południe – odparła Anna – w Durham tam, gdzie się urodził – dodała, uprzedzając moje pytanie o miejsce pochówku.
– Wiem, że trudno ci o tym mówić, ale czy wiesz co skłoniło Ernesta do samobójstwa? – zapytałem, po chwili pożałowałem swego pytania, gdy w jej oczach ponownie dostrzegłem łzy.
– Na pewno niewiele się dowiedziałeś z tego listu. Mnie również zostawił ostatnie słowo i zupełnie jak ty, niewiele z niego wywnioskowałam. Powiesił się na strychu, zostawił list i tyle – powiedziała, szlochając i pociągając nosem.
– Ach, James dlaczego Ernest nam to zrobił? Dlaczego opuścił nas tak nagle? Przecież kochał życie, zawsze był taki wesoły i serdeczny, co chwilę żartował, śmiał się. Nie mogę tego zrozumieć. Nie wiem czy mam płakać czy wściekać się na niego – dodała po chwili.
– Również nie mam pojęcia, co mogło się stać, Anno. Jestem tak samo rozdarty jak ty. Jedyny trop mogą stanowić te tajemnicze dokumenty, które polecił mi zniszczyć – odpowiedziałem.
– Jakie dokumenty? – spytała zaskoczona.
– Nie wiedziałaś o nich? Według listu Ernesta leżą na biurku w jego gabinecie – odparłem równie zdziwiony. Dlaczego nie powiadomił o niczym własnej żony?
– Chodźmy natychmiast to sprawdzić – powiedziała już całkowicie spokojna Anna.
Usiłowałem ostudzić jej zapał, mówiłem, że już późno i lepiej się z tym przespać, lecz młoda wdowa pełna była determinacji. Szybko wbiegła po schodach na górę, jak gdyby informacja o tajemniczej teczce dodała jej nowych sił. W kilka chwil oboje dotarliśmy do gabinetu Ernesta. W pomieszczeniu unosił się zapach kurzu i starych książek. Porozrzucane dosłownie wszędzie sterty papierów i nadgryzionych zębem czasu woluminów, pajęczyny w rogach pokoju oraz zachodzące słońce, rzucające upiorny blask przez jedno jedyne okno, czyniły z Ernestowego gabinetu pomieszczenie niezwykle kontrastujące z resztą posiadłości, która na ogół była czysta i zadbana. Podeszliśmy do biurka, stąpając po skrzypiącej podłodze. Na pożądanej przez nas teczce wylegiwał się Lucyfer – czarny kot przygarnięty przez Ernesta około roku temu. Anna prędko przegoniła futrzanego lokatora i wzięła do rąk papiery. Na początku nieco się obawiałem, że przetrząsanie rzeczonych dokumentów byłoby sprzeczne z ostatnią wolą wyrażoną w liście, lecz gdy tylko Anna wyłożyła całą zawartość na drewniany blat biurka, ciekawość wzięła nade mną górę.
II. Mroki przeszłości
Ślęczeliśmy nad Ernestowymi dokumentami do późnych godzin wieczornych. O ile Anna była raczej oburzona niezwykłością treści zawartych w arkuszach z teczki, o tyle ja byłem przerażony. Patrzyliśmy po sobie przez dłuższą chwilę, po czym zgodnie stwierdziliśmy, że udajemy się na spoczynek. Zająłem wskazany przez Mary pokój, wypakowałem się, odziałem w koszulę nocną oraz szlafmycę i położyłem się w bardzo wygodnym łóżku. Mimo tak wspaniałego posłania i ewidentnego zmęczenia, nie mogłem zasnąć. To, co przeczytałem w do niedawna tak tajemniczych dokumentach, przepełniało me serce grozą. „Cholerne papiery” jak określił je sam Ernest w swym liście, dotyczyły wyłącznie Wilczej Kaplicy na wzgórzu. Pierwsze kilka stronic opisywało jej historię. O tym, jak Johannes Lupus wraz z piątką mnichów z Lindisfarne wybudował tę świątynię i w jak rekordowo krótkim czasie czterech miesięcy, udało się ukończyć budowę. Opisane były też pogłoski, takie jak niewyjaśnione zniknięcie szóstki duchownych kilka lat po postawieniu kaplicy czy też najazd wikingów, zakończony ucieczką nieustraszonych Skandynawów w popłochu. Ernest co mnie wtedy zastanawiało, bardzo dużo uwagi poświęcił właśnie Lupusowi i jego towarzyszom. To niewiarygodne, że memu druhowi udało się spisać kompletne biografie ludzi, o których historyczne źródła jedynie lakonicznie napomykają. Przytoczę tu kilka ustępów z tych niesamowitych życiorysów:
Lupus urodził się w Rzymie w 750 roku po Chrystusie. W 770 trafił do klasztoru na greckiej wyspie Zauros, gdzie poznał swych pięciu towarzyszy: Kalosa, Hierosa, Labrasa, Deinosa i Astalesa. W roku 775 trafili do opactwa na Lindisfarne, skąd wyrzucono ich w 792 za bezeceństwa i notoryczne łamanie zasad. Wściekli mnisi podobno przeklęli swych pobratymców, zapowiadając im rychłą i bolesną śmierć. Rok później klasztor został zaatakowany i splądrowany przez wikingów. W 794 zbudowali Wilczą Kaplicę, a w 800 zniknęli bez śladu. Do końca średniowiecza budynku unikano jak ognia, za czasów Henryka VIII próbowano go nawet zniszczyć, jednak wynajęci do tego celu pachołkowie po przekroczeniu progu świątyni, uciekli wrzeszcząc w przestrachu i bredząc coś o wilkach. Kaplica od ponad 1000 lat wygląda identycznie, żadnych uszkodzeń, choćby najmniejszego odłupanego kamyczka czy zbutwiałego drewna na głównych drzwiach.
Niezwykłe dzieje świątyni i jej budowniczych, doprawdy wstrząsnęły mą wrażliwą na tego typu sprawy osobą. Iście koszmarną rzeczą było powiązanie przez Ernesta kaplicy i jej historii ze starożytnym kultem Zeusa Likajosa. Ponownie cytuję:
Wprowadzony w Arkadii przez mitycznego króla Likaona, polegał na składaniu krwawych ofiar z ludzi i zjadaniu ich wnętrzności. Każdy, kto spożył mięso takiej ofiary, na osiem lat zmieniał się w wilka. Według Johna Dee taki „styl życia” pozwala zapewnić ciału i duszy nieśmiertelność. Jeśli natomiast lykantrop ów pochłonie ludzkie mięso przed upływem ośmiu wiosen, na zawsze pozostanie zwykłym, śmiertelnym wilkiem. Lata badań i wnikliwych analiz pozwoliły mi dojść do monumentalnej konkluzji: Lupus i jego bracia wcale nie zniknęli, zamienili się w wilki, zjadając ciało jakiegoś pastucha. W 808 roku powrócili i musieli dopaść kolejnego nieszczęśnika, co potwierdza kronika Theloniusa. Co osiem lat powracali, pożerając kolejne osoby. Wciąż żyją, zapewnili sobie nieśmiertelność. Potwierdza to artykuł z kwietnia 1888 roku o zaginięciu Georginy Arkwright. Zjedli ją a prosta matematyka dowodzi, że wrócą po kolejną ofiarę w kwietniu 1896 roku…
Gdy pierwszy raz przeczytałem ten fragment, dosłownie zamarłem. Opowieść pijaka, napis na murze a teraz to. Mój biedny umysł ostrzegał mnie, iż coś strasznego może kryć się za z pozoru głupimi pogłoskami o wilkach. W przekonaniu o prawdziwości tych wszystkich historii, utwierdził mnie ostatni ustęp w odręcznych zapiskach Ernesta. Brzmiał następująco:
Dziś we śnie odwiedził mnie Lupus, powiedział, że mam się radować, gdyż zostałem wybrany na ofiarę. Moje nędzne, śmiertelne ciało zapewni życie wieczne szóstce najwspanialszych mężów. Obudziłem się, krzycząc i płacząc tak głośno, że aż Lucyfer wskoczył na moje łóżko, zaciekawiony i z pewnością zdenerwowany tym, co się ze mną dzieje. Nie mogę pozwolić, by lykantropy mnie dopadły. Nie dam się pożreć żywcem! Pokrzyżuję ich plany, choćbym miał się zabić…
Poznawszy przyczynę samobójstwa Ernesta Wilkinsa byłem, o ile jest to możliwe przy już i tak ogromnym niepokoju, jaki odczuwałem, jeszcze bardziej przerażony. Coś z pewnością było na rzeczy. Groza była realna. Mój przyjaciel musiał odkryć coś strasznego. Ernest, którego znałem był realistą o mocnym umyśle. Gardził zabobonem, nie zabiłby się z powodu legend i opowieści z miejscowego folkloru. Wiedziałem, że przeczytane przez mnie notatki nie były chaotycznym zapisem urojeń szaleńca, lecz świadectwem konfrontacji logicznie myślącego, silnego człowieka z przerażającym nieznanym. Leżąc w mym łożu i przypominając sobie to wszystko ponownie, tylko pogorszyłem swój stan. W tamtym momencie nasłuchiwałem każdego szmeru, szeptu, piśnięcia, a gdy tylko cokolwiek usłyszałem, oblewał mnie zimny pot i drżałem niczym osika. Wiarę w realność kanibalistycznego kultu ludzi-wilków umocniło też we mnie wspomnienie sprzed lat. Z podobnym mrokiem miałem już do czynienia. Wtedy był to bluźnierczy i plugawy grimuar, który nieomal doprowadził mnie do szaleństwa, śmierci lub czegoś znacznie gorszego. Skonstatowałem, iż tym razem również mam do czynienia z potężną, nadnaturalną siłą, czyhającą na ludzkie życie.
Wracając do meritum; noc w mym nowym lokum była niestety bezsenna. Nazajutrz, gdy zszedłem do jadalni zjeść śniadanie, Mary o mało nie upuściła tacy z jedzeniem na mój widok. Stwierdziła, iż wyglądałem, jakbym dosłownie wygrzebał się z grobu. Po posileniu się obfitym śniadaniem i porannej toalecie, mimo iż byłem jeszcze bardziej zmęczony niż poprzedniego dnia, postanowiłem porozmawiać z Anną o naszych wczorajszych odkryciach w gabinecie Ernesta. Biedna kobieta o wciąż nadwyrężonym stratą ukochanego umyśle, nie chciała nawet słyszeć o mych przemyśleniach, co wcale mnie nie zdziwiło. Zdecydowałem więc, że odwiedzę księdza Daltona. Pomyślałem, iż jako dobry przyjaciel Ernesta, uraczy mnie przydatnymi informacjami lub po prostu wysłucha, co ja i moje skołatane nerwy mamy do powiedzenia. Zabrałem ze sobą przeklętą teczkę, zdając sobie sprawę, iż mój drogi druh prawdopodobnie wścieka się niemożebnie, obserwując moje poczynania z zaświatów i udałem się w stronę kościoła świętego Bartłomieja. Kilkanaście minut spaceru nieco orzeźwiło mą przeciążoną psychikę. Gdy dotarłem do celu, ksiądz Dalton akurat wchodził do świątyni przez główne wejście. Niezwłocznie podążyłem za nim. Kościół nie wyróżniał się niczym szczególnym na tle innych tego typu przybytków. Drewniane ławki, ozdobne kandelabry, skromny ołtarz, masa fresków i naturalnych rozmiarów figura ukrzyżowanego Chrystusa. Niecodzienny widok stanowiła jedna rzecz: groteskowe malowidło, przedstawiające męczeńską śmierć patrona kościoła. Widok obdzieranego żywcem ze skóry świętego, namalowany z tak dużą dbałością o niezbyt przyjemne szczegóły, sprawił, że z mego umysłu uleciało nieco odświeżającego wpływu, jaki wywarła na mnie wcześniejsza piesza wędrówka. Odwróciłem czym prędzej wzrok od naturalistycznego dzieła i udałem się do kościelnej zakrystii. Tak jak się spodziewałem, odnalazłem tam Daltona.
– Och, James to ty! W czym mogę ci pomóc młodzieńcze? – zapytał na przywitanie kapłan.
– Widzi ksiądz, mam taką sprawę i nie wiem do kogo się z nią zwrócić – odparłem, wyciągając z torby dokumenty Ernesta.
– W takim razie świetnie trafiłeś. Zawsze chętnie pomogę każdemu potrzebującemu. Mów śmiało, co cię trapi – powiedział Dalton.
Opowiedziałem mu wszystko, a on w tym czasie przeglądał zawartość teczki. Gdy skończył czytać, a ja mówić, spojrzał na mnie przenikliwie i rzekł:
– To doprawdy niezwykła historia, James. Nie przypuszczałem, że Ernest tak łatwo utraci kontakt z rzeczywistością przez te bajania, ponieważ w rzeczy samej, to nic innego, jak legendy i mity krążące po tej okolicy od setek lat. Nieszczęsny Wilkins za bardzo w to wszystko uwierzył i jego nadwyrężony umysł, pchnął go do popełnienia niewybaczalnego czynu. Nie miałem pojęcia, że był tak słaby psychicznie.
Próbowałem głośno protestować, oburzony postawą księdza, jednakże on szybko mi przerwał i dodał, iż mam wypełnić ostatnią wolę mego przyjaciela oraz przestać przejmować się takimi głupstwami. Zabrałem więc teczkę i wyszedłem z kościoła zrezygnowany. Dalton się mylił. Nazwał mego zmarłego kompana wariatem, ubierając to w ładne słówka. Moja rezygnacja szybko zmieniła się w gniew.
Wróciłem do Wilkins Manor, nie próbując nawet zamienić słowa z Anną. Zjadłem skromny posiłek i zdecydowałem się zdrzemnąć w swym pokoju, w ramach rekompensaty za nieprzespaną noc. Spałem jak zabity. Ze snu wyrwał mnie przeraźliwy kobiecy krzyk. Był kwadrans po ósmej wieczorem, spałem zatem ponad cztery godziny. Nie miałem jednak czasu na zastanawianie się nad twardością własnego snu, gdyż straszliwy wrzask rozległ się ponownie. Dochodził z zewnątrz, toteż ile sił w nogach wybiegłem z posiadłości, sprawdzić co się, u diabła dzieje. Na ścieżce prowadzącej do ogrodu, zobaczyłem rozbitą lampę naftową, strzępki ubrań oraz ślady krwi. Kobieta krzyknęła ponownie, dźwięk dochodził z prawej. Pobiegłem więc w tę stronę i ujrzałem coś, co prześladować mnie będzie w sennych koszmarach do końca życia. Ogromny wilk o sierści czarnej jak smoła i dużych oczach świecących nienaturalnym, piekielnym blaskiem zaciskał swe potężne szczęki na szyi ledwo żywej Mary. Biedna służąca usiłowała krzyknąć raz jeszcze, jednak zemdlała. Ja natomiast patrzyłem na żądną krwi bestię, dosłownie sparaliżowany strachem. Nie mogłem się ruszyć, zlany potem, trząsłem się jakbym nagle znalazł się w chłodni. Przerażający wilk w końcu odłożył nieprzytomną Mary na ziemię, spojrzał mi po raz ostatni w oczy i zaczął biec wprost na mnie. Wrzasnąłem z całych sił, chciałem uciec, lecz byłem tak przerażony, że nogi się pode mną uginały. Padłem na ziemię, akceptując swój straszny los. Nagle jednak usłyszałem wycie, dochodzące jak mi się zdawało z Wilczej Kaplicy. Wilczysko z piekła rodem zatrzymało się, spojrzało w stronę plugawego budynku i uciekło, zabierając ze sobą Mary. Z wielką trudnością udało mi się stanąć na równe nogi. Odwróciłem się w stronę drzwi wejściowych Wilkins Manor i zobaczyłem Annę kurczowo trzymającą się kołatki. Podbiegłem do niej i w porę złapałem, ponieważ biedaczyna zemdlała ze strachu. Przerażające zdarzenie jakiego doświadczyłem było żywym dowodem na istnienie zła w Wilczej Kaplicy.
III. Koniec koszmaru
Anna na szczęście szybko doszła do siebie. Wyrzucenie z pamięci dantejskich scen, jakie rozegrały się tamtego wieczora pod Wilkins Manor było niemożliwe i wydarzenia te odcisnęły piętno na naszych umysłach, ale mimo podłego stanu psychicznego, oboje zdołaliśmy następnego dnia, punktualnie o dwunastej dotrzeć do Durham na pogrzeb. Po zakończeniu ceremonii wróciliśmy do Aylesford. Zastanawialiśmy się co począć w tej sytuacji. Anna proponowała wezwać policję, ja jednak byłem temu przeciwny. Nie uwierzyliby, a oprócz nas nikt nie widział porwania Mary przez bestię. Druga propozycja mej towarzyszki niedoli wskazywała wyjazd z Aylesford. Na to również się nie zgodziłem. Nie mogłem tak po prostu uciec i pozwolić lykantropom dalej zabijać. Nie mam pojęcia czy w tamtym momencie to wielka odwaga, czy też wielka głupota podsunęły mi tę myśl. Zadecydowałem, że udam się do Wilczej Kaplicy i spróbuję zakończyć ten koszmar. Sprawę szatańskiej księgi również udało mi się doprowadzić do końca raz na zawsze, więc wyszedłem z założenia, iż w tym przypadku należy zrobić to samo. Spakowałem do dużej torby prowiant, lampę naftową, nóż, strzelbę z gabinetu Ernesta i trochę amunicji. Co bardzo mnie zaskoczyło, Anna zapragnęła iść ze mną. Wyjaśniła, że przemyślała sprawę i jest gotowa mi pomóc. Na początku wahałem się. Zabieranie ze sobą delikatnej kobiety do tak niebezpiecznego miejsca było co najmniej głupie, jednakże po chwili zwątpienia uznałem, iż każda pomocna dłoń się przyda. Moja towarzyszka zabrała ze sobą dodatkową lampę naftową oraz rewolwer z tajnej skrytki męża i ruszyliśmy w stronę plugawego wzgórza.
Po około pół godzinie dotarliśmy do celu. Oto stała przed nami, Wilcza Kaplica w całej swej złowrogiej krasie. Podeszliśmy do drzwi wejściowych, jednak gdy próbowaliśmy je otworzyć, okazało się, iż są zamknięte na głucho. Pchaniem i szarpaniem klamki niczego nie wskóraliśmy. Wyciągnąłem strzelbę z nadzieją, że porządny strzał w zamek załatwi sprawę, gdy nagle oboje usłyszeliśmy szelest w pobliskich zaroślach. Prędko zdaliśmy sobie sprawę, że ktoś lub coś nadchodzi, toteż ukryliśmy się w krzakach po przeciwnej stronie. W końcu z gęstwiny wyłonił się ksiądz Dalton. Zarówno ja, jak i Anna poważnie się zdziwiliśmy, widząc go tutaj. Czegóż ten poczciwy staruszek mógł szukać w tak upiornym miejscu? Stary kapłan natomiast stanął przed wrotami kaplicy, wyciągnął ręce przed siebie i zaczął mruczeć coś w niezrozumiałym języku. Ku naszemu zaskoczeniu pod wpływem tego jakże dziwnego rytuału, odrzwia świątyni natychmiast stanęły otworem, a Dalton niezwłocznie wszedł do środka. Widząc, że po przekroczeniu przez niego progu, drzwi na powrót się zamykają, opuściliśmy naszą kryjówkę i pospieszyliśmy za nim. Wreszcie byliśmy w środku Wilczej Kaplicy. Odwrócony w naszą stronę Dalton przywitał nas słowami:
– Pan James i pani Anna, przyznam szczerze nie spodziewałem się was tutaj. Byłem pewien, że wyjedziecie albo zabijecie się jak ten głupiec, Ernest Wilkins.
– Co ksiądz tu robi? – spytałem, mierząc do niego ze strzelby. Wiedziałem, iż coś jest z nim nie tak. Mamrotanie inkantacji w nieznanym języku a do tego głos, wcześniej przyjemny i pełen entuzjazmu, teraz zimny i chrypliwy.
– Nie ma sensu wam tego tłumaczyć i tak nie zrozumiecie. Zresztą dowiedzieliście się większości z papierów Wilkinsa. Gdy to się skończy, osobiście je zniszczę, bo jak mniemam, nie pozbyłeś się ich jeszcze, prawda James? – powiedział Dalton z szyderczym uśmiechem na twarzy.
– Zastrzelę cię, jeśli tylko się zbliżysz! Mów! Jesteś lykantropem? – krzyczałem.
– Dzisiejszej nocy do nich dołączę. Pożywię się tą bezużyteczną służką i zapewnię sobie nieśmiertelność! – wykrzyknął kapłan głosem pełnym chorego entuzjazmu. – Lupus i Pięciu egzystują tak, już od blisko tysiąca lat. Czymże jest jedna ofiara w obliczu życia wiecznego? No już, nie bądźcie głupi i dołączcie do nas! – dodał.
– Mój mąż Ernest. Odkrył waszą tajemnicę? – zapytała Anna.
– Wiedział jedynie o Lupusie i Pięciu. O mnie nie miał pojęcia. Skrzętnie ukrywałem swój prawdziwy cel. Wilkins miał być kolejną ofiarą, ale pokrzyżował nasze plany zabijając się, ale nie szkodzi, ta służka też się nada – mówił Dalton.
– Jak możesz? Ernest ci ufał i uważał za przyjaciela! Prędzej damy się rozszarpać niż dołączymy do was, potwory! – wrzeszczałem na całe gardło, trzymając palec na spuście strzelby.
– Doprawdy szkoda. Zatem wybieracie śmierć. Niech tak będzie – powiedział klecha, zacierając ręce.
Nie miałem zamiaru czekać, aż zaatakuje pierwszy, strzeliłem w jego stronę. Staruch jednak zrobił unik, jak gdyby spodziewał się mojej reakcji. Był niebywale szybki. W klika sekund znalazł się przy mnie i powalił na ziemię ciosem pięści. Następnie rzucił się na Annę. Nie zdążyła nawet wyciągnąć rewolweru. Ogłuszył ją jeszcze łatwiej niż mnie. Słyszałem jedynie jak wyje, przyzywając swych przyszłych braci i straciłem przytomność.
Obudziłem się w jakiejś zatęchłej krypcie. Duszące miazmaty czuć było dosłownie wszędzie. Byłem przykuty łańcuchami do kamiennej ściany. Po mojej lewej stronie siedziała Anna, uwięziona w taki sam sposób. Na środku krypty stał kamienny ołtarz, a na nim leżało wypatroszone ciało Mary. Gdy ujrzeliśmy ten okropny widok, zrobiło nam się niedobrze. Biedna Mary, nie zasłużyła sobie na tak straszny los. Wtem zjawili się oni – sześciu mnichów w czarnych habitach. Patrzyli na nas swymi diabelskimi, zwierzęcymi ślepiami. Za nimi stał Dalton, wykrzywiając gębę w paskudnym uśmiechu. Po chwili tępego przyglądania się nam, Dalton uklęknął przy ołtarzu, a sześciu mnichów stanęło wokół niego. Odrażający staruch zaczął pożerać wnętrzności ofiary, podczas gdy jego towarzysze śpiewali donośnymi głosami pieśń, w języku, jak mniemam starogreckim. Jedyne słowo, jakie udało mi się rozpoznać to powtarzające się trzykrotnie w refrenie „Zeus Likajos”. Plugawy śpiew wybrzmiewał coraz głośniej, a Dalton pochłaniał łapczywie krwawe ochłapy mięsa. Im więcej zjadał, tym bardziej przypominał wilka. Subtelność transformacji była doprawdy groteskowa i odrażająca. Po kilku refrenach okropnego hymnu, dawny ksiądz był już prawdziwą bestią. Czarne jak noc futro, świecące infernalnym blaskiem oczy i ostre zębiska, wystające ze śliniącej się mordy, identycznie jak u wilka, którego ujrzałem tamtego wieczora. Wilczysko zawyło głośno i przeciągle a sześciu upiornych mnichów mu zawtórowało. Następnie cała siódemka ponownie odwróciła się do nas. Jeden z nich zdjął kaptur i przemówił do mnie w starej grece. Oczywiście nic nie rozumiałem, ale nawet gdyby mówił płynnie po angielsku z nienagannym akcentem, nie byłbym w stanie się skupić. Cała mą uwagę poświęciłem bowiem przerażającej aparycji mnicha. Zdałem sobie sprawę, że to, co przede mną stało, niewiele wspólnego miało z człowiekiem. Cera koloru kamiennej płyty nagrobkowej, świecące oczy, zwierzęce kły zamiast zębów, niemożliwie chuda twarz, przypominająca raczej czaszkę powleczoną skórą. Zaiste był to najprawdziwszy potwór.
– Lupus mówi, że jedno z was może dostąpić zaszczytu zostania kolejną ofiarą – wytłumaczyła bestia będąca niegdyś księdzem Daltonem, charkoczącym, strasznym głosem.
– Myślę, że kobieta będzie idealna – dodał wilk po chwili.
Zbliżyli się do przerażonej Anny, rozkuli ją i zawlekli do ołtarza. Próbowała się wyrwać, jednak szaroskóre wychudzone upiory były nadzwyczaj silne. Szarpałem się i krzyczałem, nie mogłem pozwolić, by została pożarta żywcem przez te potwory. Moje wytężone wysiłki nie dały jednak rady żelaznym łańcuchom. Tymczasem od lewej strony podkradał się do mnie mnich zwany Lupusem, dzierżąc w ręku sztylet.
– Pora byś umarł, James. A szkoda, mogłeś zapomnieć o wszystkim, tak jak ci radziłem. Teraz zapłacisz za swą głupotę – mówił Dalton, gapiąc się uważnie na zbliżające się powoli do mojej szyi ostrze sztyletu.
I gdy miałem pewność, że to już ostateczny koniec, usłyszałem strzał z rewolweru i szczęk łańcucha. Spostrzegłem, iż moja prawa ręka jest wolna, krępujące ją okowy zostały zerwane. Nie zastanawiając się, chwyciłem Lupusa za trzymającą ostrze łapę i kopnąłem go z całych sił w brzuch. Upadł do tyłu, zostawiając broń w mojej dłoni. Puginał okazał się na tyle wytrzymały, iż wystarczył jeden zamach, bym uwolnił drugą kończynę z okowów. Widząc to, Dalton rzucił się na mnie błyskawicznie. Zacisnął potężne szczęki na moim nadgarstku, a ja mimo okropnego bólu dźgałem jego czaszkę ostrzem sztyletu. Kolejny strzał. Łeb bestii krwawił obficie. Następne strzały. Mnisi trzymający Annę poupadali na posadzkę. Okazało się, iż to ona strzelała. Podczas potyczki z Daltonem w kaplicy nie zdążyła nawet wyciągnąć swojej broni zza paska. Wszystkim bogom dziękować, że miała na tyle celne oko by strzelić w pętający mnie łańcuch, inaczej zostałbym zarżnięty jak prosię. Przybiegła mi na pomoc. Wilk okładany kolbą rewolweru po łbie (amunicja skończyła się w zastraszającym tempie) w końcu puścił moją rękę. Razem udało nam się dobić potwora. Widząc, że piekielni zakonnicy ponownie się zbliżają, rzuciliśmy się do ucieczki. Podziemna krypta była niczym labirynt, jednak przypływ adrenaliny pomógł nam szybko odnaleźć drogę wyjścia. Dalton siedział nam na ogonie. Dosłownie czuliśmy na plecach jego śmierdzący oddech. Wszystkie rany, jakie mu zadaliśmy zniknęły, monstrum było wręcz niepowstrzymane! Kilka jardów od drzwi kaplicy wciąż leżała moja strzelba. Puściłem rękę Anny, rzuciłem się na posadzkę, chwyciłem broń i odwracając się w stronę goniącego nas potwora, wystrzeliłem. Krew, kawałki mózgu i czaszki wilka zachlapały klepisko oraz pobliską ławkę. Bestia ze zmasakrowanym łbem zachwiała się przez moment i padła. Przeładowałem broń, ponownie chwyciłem mą towarzyszkę za rękę i oboje wybiegliśmy z kaplicy. Na zewnątrz jednak czekali już na nas mnisi-kanibale.
„O Boże, to już z pewnością koniec!” – lamentowałem w myślach.
Zabiją nas! Byłem tego pewien. Strzeliłem dwa razy w jednego z nich, lecz mimo krwawiących ran ten dalej kroczył w naszą stronę. Co gorsza od tyłu zbliżał się już Dalton. Zregenerował swe rany. Wyglądał tak, jak gdyby nic mu się nie stało.
„Więc Ernest miał rację, są nieśmiertelni, nie da się ich zabić” – pomyślałem.
Przytuliłem Annę i oboje czekaliśmy na nasz koniec, jednakże i tym razem jacyś dobrzy bogowie czuwali nad nami i ponownie ratunek nadszedł z najmniej spodziewanej strony. Wpierw usłyszeliśmy dźwięk tłuczonej butelki, następnie poczuliśmy zapach alkoholu, a po chwili plugawych zakonników otoczyły płomienie. Na widok ognia wszyscy z Daltonem włącznie, uciekli do kaplicy, sycząc i wyjąc niczym dzikie zwierzęta. Wrota świątyni zamknęły się z hukiem, a my poznaliśmy naszego wybawcę. Nie wierzyłem własnym oczom. To był gruby, śmierdzący pijaczyna, który zaczepił mnie w wiosce i opowiedział o wilkach.
– Zasrane bestyje, boją się ognia jak to każdy zwierz. Alkohol i zapałka, równa się mały pożar – powiedział nam na przywitanie, szczerząc się głupio.
– Jak nas znalazłeś? – spytałem.
– Strzały, wrzaski, wycie. Nietrudno was usłyszeć – odparł.
Podziękowaliśmy Brendanowi (w końcu raczył się przedstawić) i wróciliśmy do Wilkins Manor.
Następnego dnia spaliliśmy dokumenty Ernesta i wyjechaliśmy do Durham. Tam przez kilka tygodni odpoczywaliśmy w domu państwa Kravenów – krewnych mej towarzyszki. Następnie wszystkie oszczędności przeznaczyliśmy na zburzenie kaplicy. Gdy świątynia i jej plugawe, zatęchłe krypty legły w gruzach, Anna wróciła do swej posiadłości w Aylesford. Zatrudniła u siebie Brendana, by ten, co osiem lat w kwietniowe noce rozpalał na wzgórzu ognisko. Pogłoski o wilkach grasujących w Aylesford zniknęły. Bestie nie pojawiły się ani w 1904, ani w 1912, ani w 1920. Lupus, Dalton i pozostałe lykantropy na pewno przeżyły i z pewnością zdołają upatrzyć sobie kolejne ofiary, jednakże świadomość tego, iż chociaż ta jedna, spokojna wioska jest bezpieczna, sprawia mi wielką radość i satysfakcję.
Jest rok 1921, gdy zapisuję te słowa. Anna dwa lata temu dołączyła do swego ukochanego. Brendan wraz ze świeżo poślubioną małżonką zarządza Wilkins Manor, a ja mimo pięćdziesiątki na karku, wciąż nie mogę zapomnieć o tych strasznych wydarzeniach i prawdopodobnie nie zapomnę nigdy. Nie wygrałem starcia ze złem sprzed wieków, jednakże sam fakt podjęcia walki, obrony tego, na czym mi zależało i przeżycia, uznaję za duże osiągnięcie.
Nie zabiorę się za komentowanie od strony technicznej, bo nie uważam jakbym miał ku temu kompetencje.
Wydaje mi się, że to opowiadanie można zaliczyć jako horror lovecraftowski? Tzn. spełnia sporo jego cech (główny bohater to inteligentny samotnik, narracja pierwszoosobowa, pradawna tajemnica, fiksacja na punkcie wydzielin wewnętrznych, ostatecznie zła nie da się pokonać). Przypuszczam, że taki był zamysł i rzeczywiście się to udało.
Opowiadanie opisałbym jako.. bardzo nierówne. Pod wieloma względami:
Styl – chwilami miałem wrażenie, że czytam elitę polskiej literatury, by po 10 zdaniach wykrzywić się nieco w niezadowolonym grymasie.
Postępowanie bohaterów – raz zachowują się całkiem sensownie, czasem robią głupoty. Oczywiście to zdarza się wszędzie, ale akcja jak mniemam dzieje się na przestrzeni 3 dni, więc to był prawdziwy rollercoaster.
Tą nierówność najlepiej pokazuje samo zakończenie – już chciałem napisać w komentarzu, że się zawiodłem, że coś tu nie gra i nie działa, potem znowu nastąpił wzwyż, znowu niż, ale koniec końców skończyło się całkiem nieźle.
Powiedziałbym, że mocno przeszkadza mi brak logiki w wielu poczynaniach bohaterów (fakt, że mieli głowę wybrać się na pogrzeb po tym jak bliska im osoba została zamordowana na ich oczach przez tysiącletniego wilka-kanibala trochę mnie zdziwił, albo to, że bohater jest zadowolony z przepędzenia zła gdzieś indziej, gdzie pewnie będzie miało okazje do jeszcze większej rzezi). Najbardziej zawiodła mnie jednak scena, gdy ksiądz Dalton, jako wciąż normalny człowiek (chyba), ma zdolności na poziomie Quicksilvera.
Ale, abstrahując od tej całej krytyki, muszę przyznać, że czytało mi się naprawdę miło i były momenty, gdy poczułem rzeczywistą grozę. Jeśli plan był taki, żeby napisać horror lovecraftowski, to wyszedł naprawdę solidny i jeśli byłby bardziej konsekwentny w swojej jakości (która dłuższymi fragmentami jest naprawdę na wysokim poziomie), mógłbym powiedzieć, że przeczytałem bardzo dobry blok tekstu. Na razie muszę powiedzieć tylko “dobry”.
A, no i tekst starego pijaczyny o tym, że zwierzęta boją się ognia, jakoś strasznie mnie rozbawił xD Dokładnie tak wyobrażałbym sobie lokalnego chlejusa na spotkaniu z przedwiecznym złem.
Dla mnie 7,5/10. Pozdrawiam!!
„Temu, kto nie wie, do jakiego portu zmierza, nie sprzyja żaden wiatr.“ - Seneka Starszy
Chwilami miałem wrażenie, iż czytam Mistrza Alana Edgara. Wrażenie to znikało, gdy w tekście pojawiały się nuty i fragmenty bliskie współczesnym stylom pisania, ale nie było ich zbyt wiele i łatwo powracało się do atmosfery przypominającej prozę wymienionego na wstępie.
Zasadniczo, jak dla mnie, odpornego na horrory, niczego nowego Autor nie zaproponował. Tyle że poprawnie (tak mi się wydaje) rozegrał scenariusz, rozpisał go na etapy. Intrygujący list, intrygujący napis na płocie, pijaczyna, który okazał się potrzebny jako postać niemal kluczowa, no i ksiądz Dalton, stary, wytrawny oszust. Narrator nie robi ze siebie herosa, i za to można go polubić…
Szanowny Autorze, miewasz kłopoty z przecinkologią. Zwłaszcza gdy używasz wołaczy. które muszą być wzięte między przecinki. W innych przypadkach także zdarza się Tobie gubić te małe, ale istotne znaczki…
Reasumując – czytało mi się bez znaczących przeszkód, chociaż bez wielkich wzruszeń.
Pozdrawiam.
Witaj Szlachcicu!
Dziękuję za przeczytanie i obszerny komentarz. Cieszę się, że opowieść się spodobała.
Jak najbardziej jest to horror lovecraftowski i taki był zamysł. Proza Samotnika z Providence inspiruje mnie od dłuższego czasu.
Starałem się być systematyczny co do stylu, ale nie ukrywam, że mogło się wkraść nieco współczesnych naleciałości. Na pewno w następnym tekście będzie lepiej.
Głupie zachowania bohaterów w horrorze to przecież element stały gatunku :) A tak na poważnie to przyznaję, że drobnych głupot niestety nie uniknąłem a szkoda, bo starałem się prowadzić fabułę logicznie. Najwidoczniej muszę nad tym popracować.
Pozdrawiam również!
AdamKB Fajnie, że dobrze się czytało. Dzięki za przeczytanie.
Przecinki to niestety moja zmora. Nieustannie szlifuję umiejętność właściwego stawiania ogonków. Przyjrzę się jeszcze tej nieszczęsnej interpunkcji.
Również pozdrawiam!
Ślęczeliśmy nad Ernestowymi dokumentami do późnych godzin wieczornych. Była dziesiąta wieczorem, gdy skończyliśmy czytać.
Najpierw piszesz ogólnikowo, a w następnym zdaniu precyzyjnie. Myślę, że z jednego z tych zdań trzeba zrezygnować.
Z podobnym mrokiem miałem już do czynienia. Wtedy był to bluźnierczy i plugawy grimuar, który nieomal doprowadził mnie do szaleństwa, śmierci lub czegoś znacznie gorszego.
Czyżby to opowiadanie miało jakiś prequel?
Sprawę szatańskiej księgi również udało się mi się doprowadzić do końca raz na zawsze,
Sprawę szatańskiej księgi również udało się mi się doprowadzić do końca raz na zawsze,
Podobało mi się. Ma to swój styl i klimat. Opowieść dość klasyczna, ale przeczytałem z zainteresowaniem.
Zgłaszam do biblioteki!
Pozdrawiam!
"Przyszedłem ogień rzucić na ziemię i jakże pragnę ażeby już rozgorzał" Łk 12,49
Interesującą odmiana wilkołactwa.
No, jakoś nie polubiłam głównego narratora. Miał zniszczyć teczkę, a on co? Pokazuje dokumenty wdowie. A gdyby to była korespondencja z kochanką? Potem służąca w szczękach wilka, a ten mdleje, a potem leci pomóc pani domu zamiast ratować służącą. Zadek wołowy, nie mężczyzna. Naczytał się o wilkach, wystraszył się, ale obudzony kobiecymi wrzaskami wybiega z domu uzbrojony w szlafmycę. A przecież strzelbę miał.
Nie jestem pewna, czy strzałem z małego rewolweru można zniszczyć łańcuch albo kajdany. Pewnie raczej większe ryzyko, że się oberwie rykoszetem. No i że mnisi nie obszukali ofiar pod kątem broni…
To prawda, że interpunkcja kuleje.
Ale czytało się przyjemnie.
Babska logika rządzi!
Cześć Nazgul!
Dziękuję bardzo za klika. Super, że się podobało.
Czyżby to opowiadanie miało jakiś prequel?
Jest to nawiązanie do mojego innego tekstu w podobnym klimacie klasycznej grozy. Obie opowieści łączy postać narratora, ale prequelem na miarę „Gwiezdnych Wojen” bym tego nie nazwał ;). Jeśli jesteś zainteresowany możesz przeczytać go tutaj.
Witaj Finklo!
Bohater rzeczywiście ma trochę głupot na sumieniu. Przyznam szczerze, że na niektóre nie zwróciłem uwagi pisząc.
Udane rozwalenie kajdan strzałem z rewolweru to skutek częstego oglądania tego typu rzeczy w grach komputerowych. Rykoszet jest możliwy, no ale jakoś musiałem wyciągnąć narratora z tarapatów :)
Interpunkcji jeszcze się przyjrzę. Fajnie, że czytało się przyjemnie.
Mnie się bardzo podobało. Klarownie przedstawione wydarzenia, nie sposób się w nich pogubić, dobrze dozowane napięcie, ciekawy pomysł z legendą i jej realiami. Ten ksiądz od początku wydawał mi się podejrzany… :)
Z technicznych mignęły mi sprawy interpunkcyjne oraz literówki.
Pozdrawiam, klik. :)
Pecunia non olet
Hej bruce!
Dzięki bardzo za klika! Super, że tekst się spodobał.
Również pozdrawiam serdecznie :)
Hej
Opowiadanie bardzo fajnie się czyta, klimat śledztwa z otoczką horroru zaciekawił mnie i trzymał przy lekturze :). A dynamiczna końcówka fajnie dopełnia całość.
Lovecraft jest tu mocno wyczuwalny i super bo lubię historie w jego stylu:). Jest jednak “ale” :P.
Gdy pojawia się ksiądz nie dajesz żadnej wątpliwości, że to będzie nasz czarny charakter :), gdy poznajemy historie Johannes Lupus utwierdziłeś mnie tylko w tym przekonaniu. I to co mi przeszkadza to, że ostatnimi czasy, co widzę księdza czy to w filmie, czy czytam w opowiadaniu, to już wiem, że… Oho pojawił się czarny charakter :P. A też mam wrażenie, że historia Johannes Lupus mogła być inspirowana produkcją Netflixa o wilkołaku w Norwegii ( ale mogę się oczywiście mylić :P). Te drobne “ale” jednak nie psują obrazu całości historii, który wypadła bardzo dobrze :)
Pozdrawiam
Ps. Jeśli nie widziałeś tego Netflixowego horroru to wątek z mnichem i wikingami jest na samym początku filmu :D, reszty osobiście nie polecam bo wyszła średnio.
"On jest dziwnym wirtuozem – Na organach ludzkich gra Budząc zachwyt albo grozę, Myli się, lecz bal wciąż trwa. Powiedz, kogo obchodzi gra, Z której żywy nie wychodzi nigdy nikt? Tam nic nie ma! To złudzenia! Na sobie testujemy Każdą prawdę i mit."
Cześć Bardziejaskrze
Cieszę się, że opowiadanie się spodobało.
Filmu, o którym mówisz nie widziałem. Szczerze pierwsze słyszę o tej produkcji, (patrząc na oceny nic dziwnego, tak jak napisałeś mocny średniak :) ). Mimo to, ciekaw jestem czy rzeczywiście wątek podobny, na pewno obejrzę w wolnej chwili.
Inspirację bardziej stanowił właśnie Lovecraft i jego „Szczury w murach”. W tym opowiadaniu według mnie, klimat strasznej tajemnicy sprzed wieków był najbardziej odczuwalny, wątek kanibalizmu również się przewinął.
Dzięki za przeczytanie i komentarz.
Również pozdrawiam ;)
I ja dziękuję, pozdrawiam. :)
Pecunia non olet
Hej,
Parę przemyśleń:
– Nawiasy w literaturze wiktoriańskiej pojawiały się niezmiernie rzadko. Nie jest to błąd, ale stylistycznie rzuciło się w oczy.
– „Proszę księdza” by nie użyto w tamtych czasach, ani żadnego podobnego zwrotu; najprędzej „wielebny”. Lub nazwiskiem. W przypadku Anglika raczej nie stosujemy słowa “ksiądz”. Chyba, że Anglikaniniem nie był, ale wtedy…
– Brytyjczycy mieli swoje określenia na wilczki – werwulf, werwoolf, etc. Nie jestem pewna, czy w relacjach z epoki wzmiankowane są greckie zapożyczanie typu „likantrop”. Nie mówię, że nie, szczególnie wśród uczonych mogło się już zacząć pojawiać.
– … ale to są nieznaczące elementy na tle historii, nie traktuj tego jako czepialstwo :P
– Fajnie, że pojawił się motyw ludowych wierzeń opartych na toponimii. Lupus -> wilczy -> wilk… a może jednak nie wilk. Taka zabawa wieloznacznością zawsze jest w porządku. Nomen omen.
– Również „wiedza” o byciu upiorem za życia nieraz się zdarzała. Nie trzeba było być w czepku urodzonym, z podwójnymi zębami, w Sylwestra. Przyszły upiór po prostu to wiedział. Jeszcze w latach siedemdziesiątych, wśród starszych kaszubskich emigrantów w Ameryce, zdarzały się takie historie przytaczane przez etnografów. „Kim jest upiór? – To ja”. Rzadko wykorzystywany motyw, poza oczywistym vampire lore
– Najczęściej spożywanie czegokolwiek miało działanie apotropaiczne – wierzono na przykład, że spożycie krwi upiora uchroni przed jego działaniem. Wampiry, zanim trafiły do popkultury (wieszczy, łopi, upiory etc.), nie piły ludzkiej krwi, za to ludzie pili krew wampirzą. Dość częste było rozkopywanie grobów osób oskarżonych o chodzenie, utaczanie im krwi i dolewanie jej np. Do gorzałki. To miało chronić. Ale…
– … same wierzenia dotyczące upiorów, wilkołaków i wampirów wzajemnie się przenikały, czerpiąc z siebie nawzajem, zaprzeczając sobie… tak to jest, gdy opowieści to jedna wielka zabawa w głuchy telefon. Niemniej, zakładam, że skoro posłużyłeś się grecyzmem i przywołałeś Zeusa, to pijesz bardziej ku greckim wierzeniom, a te miały pewien związek z kanibalizmem, owszem. A nawet gdyby nie, to w popkulturze wspomniany przez Ciebie satanizm często pokutuje jako chrześcijaństwo a rebours – więc spożywanie ciała w celu przejęcia mocy, zamiast jej przepędzenia, też jest zrozumiałe. Ale i tak wszędzie się znajdzie ten indoeuropejski substrat, no i skoro piszemy z perspektywy XIX-wiecznego człowieka to i on mógł być ogniwem w łańcuchu owego głuchego telefonu. Dopiero teraz rekonstruujemy ludowe wierzenia w sposób bardziej naukowy.
Bardzo lubię epistolarną, pierwszoosobową formę narracyjną w przypadku opowiadań ciążących ku lovecraftiańskim czy nawiązującym do Grabińskiego, Poego itd. Dlatego forma, mimo, że mało odkrywcza, wpasowuje się w styl, który chciałeś osiągnąć.
Mam tylko pewien problem z nierównością tekstu – najpierw klimat jest taki, właśnie, wiktoriański, by zaraz rzucić coś nieco bardziej swawolnego, by znów przejść do teatralności i ponownie rozbroić go czymś współczesnym. To znaczy – widać, że to tylko stylizacja, a nie pełna immersja w epoce.
Nie spotkałam się też w literaturze przedmiotu z takim apotropaicznym działaniem spalenia zapisków, by pokonać wampira, choć mogę to sobie wytłumaczyć „niedokończonymi sprawami” i spełnieniem groźby, która ustała, gdy w końcu wolę nieboszczyka wypełniono – bo zdaje się, że właśnie o taki rodzaj klątwy chodziło. Zatem w porządku. A trzeba mu było posłuchać, a nie nos wtryniać! :D
Ogólnie podobało mi się – doceniam wyżej wymienione elementy, bo widać, że był zrobiony pewien risercz i masz pojęcie, o czym piszesz. A to zawsze dobrze widzieć pewne smaczki, niż kolejne animal horror, wampiry żujące szyję i tym podobne.
Hej Quamqun!
Dzięki za obszerny komentarz, niby luźne przemyślenia a jednak momentami porządna analiza ;)
Stylizacje na XIX-wieczne retro wciąż szlifuję, muszę bardziej zwracać uwagę na spójność, żeby nie wkradały się współczesne wtręty. W końcu dobra immersja w horrorze robi mega robotę. Cieszę się, że mimo kilku zgrzytów tekst się podobał!
Nie spotkałam się też w literaturze przedmiotu z takim apotropaicznym działaniem spalenia zapisków, by pokonać wampira, choć mogę to sobie wytłumaczyć „niedokończonymi sprawami” i spełnieniem groźby, która ustała, gdy w końcu wolę nieboszczyka wypełniono – bo zdaje się, że właśnie o taki rodzaj klątwy chodziło. Zatem w porządku. A trzeba mu było posłuchać, a nie nos wtryniać! :D
Tu małe sprostowanko, potwory przepędziło zburzenie kaplicy i rozpalanie ogniska na wzgórzu. Zniszczenie dokumentów Wilkinsa było jedynie spełnieniem jego ostatniej woli i zabezpieczeniem by nikt już nie dowiedział się o wilczym kulcie :)
Opowiadanie klimatem stoi. Myślę, Stormie, że udało Ci się nieźle oddać atmosferę towarzyszącą opisywanym zajściom, a i okoliczności, w których wszystko się odbyło, znajduję jako całkiem wiarygodne.
Nie przepadam za twórczością inspirowaną dziełami Lovecrafta, ale Wilczą Kaplicę przeczytałam bez przykrości.
Wykonanie mogłoby być nieco lepsze.
…mijając ponuro sunących przed siebie przechodniów. Zagapiwszy się na przedziwny napis, namalowany białą farbą na pobliskim murze, wpadłem na jednego z ponurych wieśniaków. → Czy to celowe powtórzenie?
…w stronę kościoła a ja również się pożegnałem, ciesząc w myślach… → Co cieszył w myślach?
Proponuję: …w stronę kościoła, a ja również go pożegnałem, ciesząc się w myślach…
…a ja zawiesiwszy płaszcz i cylinder na wieszaku… → Nie brzmi to najlepiej.
Proponuję: …a ja, zostawiwszy płaszcz i cylinder na wieszaku…
…kot przygarnięty przez Ernesta około rok temu. → …kot przygarnięty przez Ernesta około roku temu. Lub: …kot przygarnięty przez Ernesta jakiś rok temu.
…wzięła do rąk dokumentację. Na początku nieco się obawiałem, że przetrząsanie rzeczonych dokumentów… → Nie brzmi to najlepiej.
Proponuję: …wzięła do rąk papiery. Na początku nieco się obawiałem, że przetrząsanie rzeczonych dokumentów…
…byłoby sprzeczne z ostatnią wolą opisaną w liście… → Raczej: …byłoby sprzeczne z ostatnią wolą wyrażoną w liście…
…do późnych godzin wieczornych. Była dziesiąta wieczorem… → Nie brzmi to najlepiej.
…wybudował tę świątynię i w jak rekordowo krótkim czasie czterech miesięcy, udało się ukończyć budowę. → Nie brzmi to najlepiej.
Proponuję: …wybudował tę świątynię i jak w rekordowo krótkim czasie czterech miesięcy, udało się ją ukończyć.
„Lupus urodził się w Rzymie w 750 roku po Chrystusie. […] Kaplica od ponad 1000 lat wygląda identycznie, żadnych uszkodzeń, choćby najmniejszego odłupanego kamyczka czy zbutwiałego drewna na głównych drzwiach”. → Cytat albo ujmujemy w cudzysłów, albo piszemy go kursywą – nie stosuje się obu zabiegów jednocześnie. Uwaga dotyczy także cytatów w dalszej części opowiadania.
…wilk o sierści czarnej jak smoła i dużych oczach święcących nienaturalnym… → Literówka.
…zlany potem, trzęsłem się… → …zlany potem, trząsłem się…
Zabieranie ze sobą delikatnej, filigranowej blondynki do tak niebezpiecznego miejsca… → Delikatny i filigranowy to synonimy, znaczą to samo.
Czy gdyby Anna miała inny kolor włosów, James nie miałby oporów?
Proponuję: Zabieranie ze sobą delikatnej Anny do tak niebezpiecznego miejsca…
Czegóż ten poczciwy staruszek mógł szuka w tak upiornym miejscu? Stary klecha natomiast stanął przed wrotami kaplicy… → Nazwanie księdza Daltona poczciwym staruszkiem, a zaraz potem pogardliwym wyrażeniem stary klecha jest, moim zdaniem, dość niezrozumiałe.
Widzac, że po przekroczeniu… → Literówka.
Kilka metrów od drzwi kaplicy wciąż leżała moja strzelba. → Mam wrażenie, że zamiast metrów, James używałby miary angielskiej i pewnie napisałby: Kilka jardów od drzwi kaplicy wciąż leżała moja strzelba.
– O Boże, to już z pewnością koniec! – lamentowałem w myślach. → Zapisu myślenia nie rozpoczyna półpauza.
Proponuję: O Boże, to już z pewnością koniec! – lamentowałem w myślach.
Tu znajdziesz wskazówki, jak można zapisywać myśli bohaterów.
– Więc Ernest miał rację, są nieśmiertelni, nie da się ich zabić – pomyślałem. → Więc Ernest miał rację, są nieśmiertelni, nie da się ich zabić – pomyślałem.
Następnego dnia wraz z Anną spaliłem dokumenty Ernesta… → Czy dobrze rozumiem, że spalił i Annę, i dokumenty?
A może wystarczy: Następnego dnia spaliliśmy dokumenty Ernesta…
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Hej reg!
Dzięki za komentarz i łapankę. Cieszę, że mimo potknięć opowiadanie się podobało.
Jeszcze kilka tekstów inspirowanych Lovecraftem się pojawi, więc ciekaw jestem czy mimo tego również będzie Ci się przyjemnie płynąć :)
Zabieram się za poprawki baboli i niedociągnięć.
Bardzo proszę, Stormie. Miło mi, że mogłam się przydać.
A skoro zabierasz się do poprawek, ufam że ich dokonasz, więc chyba mogę udać się do klikarni. ;)
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
reg Poprawki zrobione, dziękuję za klika :)
Cała przyjemność po mojej stronie. :)
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Bardzo dobry horror. Może nie zaskakujący, ale środki, których używasz, są dobrze wkomponowane w tekst: bohater jest wyraźny, napięcie stopniowane, pierwszoosobowy narrator nie zamienia się w gadułę. Sama intryga potrafi wciągnąć, a to zasługa odpowiedniego rozplanowania tempa tekstu, nawet jeśli niekiedy jest ono dla mnie za wolne. Ale że wzorujesz się na klasykach, to czegoś takiego się spodziewałem.
Technicznie czytało się dobrze, bez większego chrobotania.
Tak więc dobry koncert fajerwerków – standardowy w środkach, ale wykonany z należytą starannością.
Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?
NoWhereManie dziękuję za pozytywne słowa. Super, że czytało Ci się z przyjemnością.
Dzień dybry,
W roku 775 trafili do opactwa na Lindisfarne, skąd wyrzucono ich w 792 za bezeceństwa i notoryczne łamanie zasad. Wściekli mnisi podobno przeklęli swych pobratymców
z Lindisfarne
Już wiadomo, że z Linidisfarne, po co ciągle się powtarzać?
oboje zdołaliśmy następnego dnia o dwunastej, punktualnie dotrzeć do Durham na pogrzeb
Lepiej by zabrzmiało: oboje zdołaliśmy następnego dnia punktualnie o dwunastej dotrzeć do Durham na pogrzeb
Subtelność transformacji była doprawdy groteskowa i odrażająca.
Czy jeśli coś jest subtelne, to może być też odrażające?
Okazało się, iż to ona strzelała. Podczas potyczki z Daltonem w kaplicy nie zdążyła nawet wyciągnąć swojej broni zza paska.
No to jak mogła strzelać, skoro nie wyciągnęła broni zza paska?
Jestem wrażliwa na interpunkcję, a ta tutaj kuleje, więc czasami przeszkadzało mi to w odbiorze.
Na początku byłam bardzo zaintrygowana stylem i fabułą. Styl na wstępie został ujęty naprawdę mistrzowsko, a list i wspominka o okolicy Lindisfarne, do której mam słabość przez historie o wikingach, rozpaliły moje policzki. Niestety wraz z dalszym czytaniem ekscytacja opadała.
Rozczarowała mnie klasyczna historia o wilkołakach. Nie przeżyłam żadnej przygody, nie zaparło mi dechu w piersiach. A i z czasem poziom stylu zaczął podupadać.
Jednak jakbym miała się określić, czy historia mi się bardziej podobała, czy nie podobała, powiedziałabym, że to pierwsze. Mimo że to opko mnie nie zachwyciło, zachęca do przeczytania innych Twoich dzieł.
No i gratuluję dostania się do Biblioteki :)
Bez sztuki można przeżyć, ale nie można żyć
Witaj HollyHell!
Dziękuję za przeczytanie i komentarz. Cieszę się, że ostatecznie tekst się podobał.
No to jak mogła strzelać, skoro nie wyciągnęła broni zza paska?
W tym fragmencie chodzi o poprzednią konfrontację, spotkanie z księdzem Daltonem, który znokautował oboje bohaterów. Wtedy nie zdążyła wyciągnąć broni. Ksiądz nie przeszukał Anny i nie odebrał jej rewolweru. Jego przeoczenie pozwoliło bohaterom wykaraskać się z tarapatów :)
Interpunkcja niestety u mnie leży i kwiczy, mimo że sprawdzam teksty kilkukrotnie. Wciąż jednak nie poddaję się w walce z moją piętą achillesową.
Podobało mi się, lubię klimat świątyń :) Zgadzam się z przedmówcami, że konwencja trochę lovecraftowska. Czytając to opowiadanie na myśl przyszedł mi również Pies Baskerville’ów, lecz to tylko luźne konotacje – niekoniecznie mogące mieć związek z inspiracją/zamysłem :D
Hej AmyBlack
Dzięki za przeczytanie. Konwencja lovecraftowska jak najbardziej zamierzona.
Skojarzenia z „Psem Baskerville’ów” faktycznie luźne, bo powieść inspiracji nie stanowiła.
Przygody Sherlocka Holmesa wciąż przede mną :)
Super, że tekst się podobał.
Pozdrawiam!
Sympatyczne :)
Przynoszę radość :)
Cieszę się, że się podobało Anet :)