
Dla miłośników pętli czasowych i tego typu dziwnych, niewytłumaczalnych zjawisk. Proszę o konstruktywną krytykę, bym mógł się poprawić i podszlifować tekst. Z góry dziękuję wszystkim za komentarze.
Dla miłośników pętli czasowych i tego typu dziwnych, niewytłumaczalnych zjawisk. Proszę o konstruktywną krytykę, bym mógł się poprawić i podszlifować tekst. Z góry dziękuję wszystkim za komentarze.
Czy był ktoś z was w Racławii na stacji i czy widział stojące tam lokomotywy na węgiel, jeszcze do nie tak dawna wykorzystywane? I czy podziwiał ktoś może ogromne maszyny rotacyjne do drukowania biletów kartonikowych z tą charakterystyczną dziurką na środku biletu? Ja widziałem. Kochałem kolej, uwielbiałem małe i duże kolejki, nawet te zabawkowe, i te właśnie śmieszne bilety z ozdobnymi nadrukami oraz pieczęcią konduktora albo rewizora. Wychowywałem się niemalże na samej stacji węzłowej w pobliżu starej, poobdzieranej z tynku rampy poniemieckiej. A moja rodzinka zaliczała się do dumnego rodu kolejarzy.
Co więcej, byłem jednym z tych nierozważnych chłopców, którzy w ramach zabawy przebiegali tuż przed rozpędzonym parowozem, doprowadzając w ten sposób maszynistę do furii. Czy możecie sobie to wszystko przedstawić? Tak właśnie prezentowała się szalona rozrywka młodych racławiczan, sprawiająca wiele radości zarówno jej uczestnikom, jak i biernym obserwatorom. Ale ja nie o stacji chciałem, bo też i nie samym dworcem, nie samymi lśniącymi w słońcu torami i nie samymi tylko ciuchciami żyje człowiek.
Przez długie lata zastanawiałem się, jak by tu opowiedzieć tę osobliwą historyjkę, z której pamiętam tak niewiele. Wspaniałe lata osiemdziesiąte, dawni kumple i pierwsze miłości – oto wspomnienia z dzieciństwa, żywe, kolorowe, beztroskie. Któż ich nie ma? A czy to, co tu opisano, wydarzyło się naprawdę? To pytanie nie do mnie, bowiem pamięć bywa ulotna, a potęga wyobraźni niezgłębiona. Wystarczy wspomnieć, że wszystko to wydarzyć się mogło w tej czy innej postaci, w takiej lub innej formie.
Zacznę od przedstawienia uczestników owej leśnej przygody. W wycieczce do wąwozów lessowych, położonych w głębi naszego lasu, prócz mnie udział wzięli: rodzeństwo Basia, Tomek i Adaś Łotoccy, mały Daniel, który na galaretkę mówił „gagaretka”, fajny, gruby i śmieszny Wrona oraz Boguś z Kędzierzyna, młodszy ode mnie zaledwie o dwa miesiące… no po prostu mój rówieśnik. Zaczęło się leniwie. Z początku tylko siedziała i nic nie robiła szkolna nasza hałastra na tym, co pozostało z dawnej oberży po niemieckich wysiedleńcach. Siedziała, klęła, pluła gdzie popadnie, na wszystkich spozierała z góry z dumą malca pijącego lurowatą oranżadę – syfonowy zawrót głowy z bąbelkami zamiast procentów, domowy wyrób Wrony. Ten sympatyczny grubasek o ptasim idiotycznym nazwisku miał na chacie pralkę Franię, tępe żyletki Rawa Lux, zwane nie bez kozery Krwawa Lux, i wszystkie inne potrzebne do przedniej zabawy „sprzęta” rodem z peerelu. A miał w szczególności stary syfon, z którego od czasu do czasu robił użytek. I chwała mu za to, gdyż pić się chciało jak diabli! I nigdy już żaden napój nie smakował nam, dzieciom, cholernym małym bum-cykom, bardziej od tego dudlonego owego upalnego dnia na schodkach historycznej już pijalni piwa.
Niezapomniana wędrówka rozpoczęła się właśnie przy odbudowanej gospodzie ludowej, z której spragnieni racławiczanie wynosili tego dnia bańkę za bańką z piwem i pianką, bo żar lał się z nieba okropny i tylko piwo mogło sprawić, że ten żar stawał się na chwilkę znośny, a nawet przyjemny. Nam, małym urwiskom, „pujło” alkoholowe nie smakowało, za to pianka oraz zapach goryczki zdawały się być wielce intrygujące.
Kolejne etapy marszruty wypadały: najpierw w okolicach starego mostu nad Osobłogą, który zapewniał pieszym i furmanom komunikację na linii Racławice-Pomorzowice, potem pod wiaduktem kolejowym, ogromnym, przęsłowym, żelbetonowym kolosem, ale to las finalnie miał stanowić ukoronowanie dziecięcego trudu oraz cel sam w sobie. Warto zauważyć, że buzie się nam tego dnia ani na chwilę nie zamykały:
– Ej, to tu utopiła się krowa – zagaił Tomeczek.
– Bzdura! – zganił go Adaś. – Utopiła się tam dalej! – Był najstarszy, wiedział wszystko najlepiej. – Tam dalej, powiadam. E, szkoda gadać! Szkoda gadać, trza w mordę lać! – No i sobie wlał… nalał sobie z termosu, i to ile nalał!
– Cicho ludziska! Zamknijcie paszcze! Szukajcie krowiego truchła. Musi tu gdzieś być – zakomenderował Boguś, nie tracąc nadziei na znalezienie owego truchła, a zrobił to tonem nieznającym sprzeciwu. – Kto pierwszy, ten lepszy! Halo, pani krówko!? Gdzie pani jest!?
Na te słowa wszyscy z pozycji brzegu zaczęliśmy kijami przeczesywać dno rzeki, co musiało wyglądać totalnie idiotycznie. He, to się nazywa zgrana paczka. A choć poszukiwania trwały długo, niczego prócz wodorostów nazywanych włosami anielskimi nie udało się odnaleźć.
– Chodźcie dalej, nic tu po nas! – zawołałem. – Jedyne, co tu pływa, to pijawki i durne zaskrońce.
Kolejny postój wypadł za wiaduktem, gdzie przez chwilę turlaliśmy się z nasypu. Turlanie było – tak wtedy myślałem – typowo racławicką zabawą, którą wykonywało się w przerwie między poszukiwaniem bocianich fajek i chlebków a zajadaniem się poziomkami. I pamiętam, że nigdy już nie byłem tak blisko ścierniska i tego, co żyje oraz piszczy w trawie, co wtedy. Wyczuwało się tu niemalże oddechy Ziemi i jakąś bijącą z trzewi energię.
Następnie tuż pod lasem zbieraliśmy poziomki oraz ożyny. Ktoś zaproponował, by spróbować poszukać grzybków, ale byłoby to raczej działanie bezcelowe, zważywszy na ostatnią falę upałów. A wtedy ferajna poszła w las i jakby w głąb przygody, na przełaj, na spotkanie nieznanego, na spotkanie z tym, co podnieca, zaskakuje, a nawet straszy. Teraz już leciały same poważne tematy, bo te nas najbardziej rajcowały, a mianowicie rozmawialiśmy o życiu i trwaniu, a także o sposobach umierania:
– Tomek wrzucił Miśka do bajora i Misiek się utopił, bo był stary i słaby. Tomek, ty idioto! – wrzeszczał jego big brother Adaśko.
– Szczerze mówiąc – uderzyłem się w pierś – nigdy nie lubiłem tego waszego burka, bo zawsze kiedy do was przychodziłem, to strasznie się bałem, że mnie użre. Ale – i tu zwróciłem się bezpośrednio do Tomka – żeby tak topić własnego psa, choćby i najwredniejszego? To przesada?!
– Hej, zrobilibyśmy sobie wędki. Mamy haczyki i przynęty. Poszłoby się kiedyś na rybki, co? – Wronka starał się zmienić temat na bardziej neutralny. Odpowiedziałem mu dobitnie:
– Stary, kiedyś w Racławicach łowiło się raki, a teraz od kiedy Frotex zaczął spuszczać chemikalia do Osobłogi, nawet o płotkę trudno. Co chcesz tu łowić?!
Nie wiedzieć kiedy, osiągnęliśmy sam środek pięknego czarnego lasu, gdzie naszym oczom ukazał się taki oto widoczek: kilka głębokich wąwozów lessowych oraz efektowne wzniesienia w kształcie słupów albo też kopców, na których spokojnie mogłyby się znajdować orle gniazda. Słowem: matecznik, trafiliśmy w sam środek matecznika przyrody. Nie znaliśmy pochodzenia owych formacji nieskalnych i tylko wyobraźnia podpowiadała nam, co i jak zrobić je mogło. Obstawialiśmy, że podczas obrony Deutsch Rasselwitz przez hitlerowców powstać mogły głębokie rowy i leje, a te tu lokalne wzniesienia to: albo groby poległych żołnierzy, albo zakopane poniemieckie skarby, albo UFO, również zakopane.
Ku naszemu zdziwieniu, Boguś postarał się wykorzystać obecność kopców i zaimponować Basi, bo mu się zajebiście podobała. Wlazł mianowicie na sam szczyt czegoś, co wyglądało na kopiec termitów-gigantów i było zrobione z jakiegoś dziwnego metalu, a następnie spróbował podebrać zawartość orlego gniazda, czyli ma się rozumieć jaja. Tymczasem nadleciało potężne ptaszysko i poczęstowało chłopaka, który miał na dodatek fatalny zwyczaj zadzierania do góry dumnie i zarozumiale swej głowy… poczęstowało go celnie w otwarte usta tym wielkim i wonnym… i tłustym… Spuśćmy tu jednak kurtynę niewiedzy na to niesmaczne doświadczenie.
Wkrótce potem usłyszało się przedziwne jęki i chroboty oraz inne „pierdopodobne” dźwięki.
– Zamknij ryj!
– To nie ja! Dlaczego to zawsze muszę być ja?!
Wronę się zbluzgało, ale zupełnie niepotrzebnie, bo ten siedział akurat cicho. Tymczasem nadleciały dziki – sprawcy całego zamieszania.
– Chłopaki?
– No?
– Chłopaki, chodu, spierniczamy w krzaki! – zawołała Basia.
Zawołała i, nie wiedzieć czemu, pobiegła w stronę loszek, to jest tam, gdzie rosły sobie tak cherlawie brzózki. Wszyscy zgromadzili się wokół jednej z nich, a Boguś podsadził koleżankę, podsadził ją tak, że koniec końców tylko ona jedna zdołała się jakoś wspiąć na drzewko. Pozostali natomiast zostali na ziemi. Stali, przebierali nogami i podskakiwali w miejscu jak opętani. Wtedy nasz dżentelmen z Kędzierzyna-Koźla odwrócił się w stronę świnki (nie widział jej, a tylko słyszał i kierował się ku źródłu dźwięku)… odwrócił się, wyjął „sikawkę” i wystrzelił niczym z procy; wylało się to dobro z niego. Ho, ho, widać, czytał coś na temat znakowania terytorium przez zwierzęta. Wkrótce potem dziki się gdzieś zgubiło (łajzowate stworzonka) i można było spokojnie wracać w stronę Racławii oraz zachodzącego z wolna słońca. Boże! Byliśmy tak potwornie głodni!
Ech, i pomyśleć, że znajdowaliśmy już tak blisko rozwiązania naszej enigmy. I gdyby nie nagły atak orła oraz dzikich świń, tajemnice racławickiego lasu zostałyby najpewniej rozwiązane. Atak nie był zresztą tym, czym się wydawał być. Po prostu któremuś z nas puściły nerwy, a dziki okazały się być tylko fałszywym alarmem… ułudą, przesłyszeniem, przewidzeniem. A jednak. By nie kusić losu, postanowiliśmy grzeczniutko iść do domu. Po drodze znowu mijaliśmy Osobłogę, co dało starszakowi Adasiowi okazję do pouczania nas:
– Trzeba, koledzy, uważać na wiadukcie na pociągi. Są tam co prawda porobione takie maciupkie balkoniki dla pieszych, ale maszyniści potrafią nieraz spuścić parę i poparzyć nogi. Ot, złośliwość, zwykła złośliwość! Widać nie lubią, jak ludziska szwendają im się po torowiskach.
– Okej. – Boguś zdawał się niczym nie przejmować. – W takim razie tam nie idziemy, szusujemy górą wodospadu. Co wy, cwele, na to, he?!
– Cwele, cwele – parodiował go Smerfuś-Daniel, który miał wrodzoną wadę wymowy i myślał tylko o swoich słodkościach; on mówił: „cwele, cwele”, a ja słyszałem: „gagaretka, gagaretka”, czyli to, co chciałem usłyszeć.
Górna linia wodospadu wyglądała imponująco. Jeśli ktoś cierpiał na lęk wysokości albo nie przepadał za ostrymi krawędziami, musiał się mieć na baczności. Mógł spaść, spłynąć z nurtem aż na samo dno rzeki i się poranić albo potłuc, na dodatek mogły go tu zaatakować pijawki. Nam się na szczęście nie przytrafiło żadne ze wspomnianych nieszczęść. Uf, co za ulga!
Kiedy wyszliśmy na drugi brzeg i rozsiedliśmy się na głazach, by nogi osuszyć i oczyścić z piasku, napatoczył się dziwny taki robaczek o metalicznym kolorze pancerza, którego Tomuś natychmiast zabił. No oczywiście, że zabił.
– Dziwny taki, a fe! – zawołał z obrzydzeniem.
– Skąd go miałeś? To był podrzutek, prawda? Zabiłeś biedaczka i teraz stanie się coś złego! – krzyknąłem, a zawtórowało mi echo, co zabrzmiało cholernie złowieszczo.
– Ej, to tutaj utopiła się krowa – zagaił Tomeczek.
– Bzdura! – zaprotestował Adaś. Był większy, wiedział więcej. – Bzdura do kwadratu!
– Cicho, ludziska! Szukajcie krowiego truchła. Musi tu gdzieś być – zakomenderował Boguś, a zrobił to tonem nie znającym sprzeciwu. – Kto pierwszym, ten lepszy! Muu, muu, pani krówko? Gdzie pani jest? Hi, hi…
Zdało mi się naraz, że przeżywam déjà vu. Sytuacje i rozmowy powtarzały się toczka w toczkę i mógłbym przysiąc, że wszystko to ma coś wspólnego z naszym leśnym znaleziskiem, tym z metalu. W ogóle miałem jakieś takie dziwne, a nade wszystko niefajne przeczucia.
– Trzeba uważać na wiadukcie na pociągi. Są tam co prawda tarasiki dla pieszych, ale maszyniści potrafią w najmniej odpowiednim momencie spuścić parę i poparzenie gotowe. Ot, panie, ludzka złośliwość! – Wszystko się powtarzało.
– W takim razie tam nie idziemy, szusujemy górą wodospadu. Co wy na to, młotki?!
– O! Ale dziwny owad – zawołał Tomeczek, który pierwszy znalazł się po drugiej stronie rzeki i usiadł na kamieniu.
– Zabiłeś robaczka! Ty morderco, ty pieprzony morderco! Będzie deszcz! Albo coś o wiele od deszczu gorszego – warknąłem. – Chcesz to jeszcze raz przeżyć, chcesz moczyć nogi w nieskończoność w tej frotexowej zupie i bez końca szukać krowiego ścierwa?! – Dziwnie na mnie popatrzył i chyba kompletnie nie załapał, o co mi chodzi, a może nie słyszał o zjawisku déjà vu?
– Będzie deszcz, będzie deszcz! – jednogłośnie zawtórowała ferajna, póki co nie okazując strachu.
Sytuacje z mućką, orlim gniazdem, dzikami i uśmierceniem żyjątka powtórzyły się parokrotnie. W końcu miałem tego dość. Musiałem coś zrobić, tylko nie wiedziałem, co? Tymczasem moi towarzysze zdawali się nawet nie zauważać pętli, w której tkwili, co było totalnie dziwne, totalnie nierealistyczne. Być może mieli kłopoty z pamięcią i z kojarzeniem prostych faktów, who knows, choć aż trudno mi w to uwierzyć…
– Ej, to tam utopiła się krowa; e, była już w sumie stara, co tu dużo gadać – Tomaszek dał głos i przypomniał mi się od razu Misiek.
– Bzdura! – zganił Tomeczka jego brachol. – Był ośmioklasistą, kumał totalnie wszystko. – Bzdura do potęgi entej!
– Czy możecie dać już spokój z tą durną krową!? – zapytałem. – Musi być jakiś sposób, by wyjść z pętli. – Spojrzeli na mnie ze zdziwieniem, nie wiedząc, o co chodzi.
Kiedy znaleźliśmy się ponownie w wąwozach, odkryłem z przerażeniem, że Tomeczek chwyta srebrzystoczarnego chrabąszcza z zamiarem schowania go do plecaka. Nie pozwoliłem mu na to. Nie można sięgać po nieswoje rzeczy, a potem je podrzucać, bawić się nimi jak swoimi, zabijać i w ogóle. Kazałem mu natychmiast odstawić to dziwne znalezisko.
Dziesięć minut później rozpętała się straszliwa burza… taka no… z piorunami i gradobiciem, taka, jakiej nie pamiętali nawet najstarsi racławiczanie, a kolor nieba stał się ciemnozielony. Nie – jakiś granatowy, ale właśnie ciemnozielony, co już samo w sobie wyglądało dziwnie. Było w tym coś nadnaturalnego i złowieszczego, ale nie wiedziałem dokładnie, co? No bo chyba nie samo zjawisko pogodowe… Po raz pierwszy w życiu bałem się tak naprawdę: nie – zjawisk atmosferycznych, lecz tego niewypowiedzianego, tego, co nam się przytrafiło. Powoli przychodziło zrozumienie. Uciekaliśmy w popłochu – my, małe bum-cyki, małe rozbójniki. Oj, trzeba to było widzieć. Mało butów nie pogubiliśmy. Na szczęście wyszliśmy już z tej cholernej pętli, a do wsi mieliśmy naprawdę blisko. Coś było jednak nie halo, coś było bardzo nie halo. Pamiętam, że zapytałem, gdzie najmłodszy z Łotockich. Wtedy stwierdziłem ponad wszelką wątpliwość, że jednego z naszych nie ma, że go wcięło! Dramat!!! Tomuś się gdzieś zapodział. Był i się zmył. Możliwie, że pozostał w pętli już na zawsze, a zresztą wszystko jest możliwe.
Przez długi czas zastanawiałem się, jak właściwie opowiedzieć mam tę osobliwą, a nade wszystko dramatyczną historię, o której kulisach wiem tak niewiele. Cudowne lata osiemdziesiąte (o, jakie to szczęście, że przyszło mi właśnie wtedy dorastać)… czasy bajeczne i niesamowite, dawni koledzy i pierwsze sympatie – oto wspomnienia z dzieciństwa, żywe, intrygujące i słoneczne. Któż ich nie ma? A czy to, co tu opisano, wydarzyło się naprawdę? To pytanie nie do mnie, bowiem reminiscencje bywają oniryczne i złudne, a potęga wyobraźni niezgłębiona. Wystarczy powiedzieć, że wszystko wydarzyć się mogło w tej czy innej postaci, w takiej albo innej formie. Mnie po latach, choć bardzo się starałem i łaziłem po tym lesie dosłownie aż do upadłego, nigdy już nie udało się odnaleźć wąwozów lessowych i dziwnych, na w poły metalicznych tworów, czymkolwiek były, zaś kumple z dzieciństwa – ci, którzy wrócili owego feralnego dnia do domu – zdawali się i zdają o niczym nie wiedzieć, niczego z wycieczki nie pamiętając, no może z wyjątkiem tego, że był w ogóle ktoś taki, jak Tomeczek, i że tego kogoś już od ponad dwudziestu lat nie ma, no a w każdym razie – nie pośród żywych. Najmłodszy z rodzeństwa Łotockich nie jest zresztą jedynym spośród tych, co nie dożyli starości, bo widzicie… miałem wielu fajnych kumpli; no właśnie: miałem. Tak czy inaczej… to że odszedł Tomeczek – to wielki dramat dla rodziny i nas wszystkich, ale takie to właśnie jest to życie. Kruche, efemeryczne. Jest nade wszystko fascynujące.
Anonimie, na tym portalu szorty nie przekraczają dziesięciu tysięcy znaków. Bądź uprzejmy zmienić oznaczenie na OPOWIADANIE.
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Ech, Reg. Miałem nadzieję, że napiszesz coś więcej jak tylko to jedno zdanie. Poprawiłem i szort przerodził się w opowiadanko. :)
Maćku, wczoraj byłeś Anonimem, a do Anonimów mam stosunek bardziej niż niechętny, więc lekturę ich dzieł odkładam na bliżej nieokreślone później. Zwróciłam tylko uwagę Anonimowi, że tekst został niewłaściwie oznaczony. ;)
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Tak, wiem, że jesteś niechętna anonimom, a na Twojej łapance, na zdaniu Twoim zależy mi najbardziej, dlatego postanowiłem tekst odanonimować i już. ;)
Maćku, bardzo lubię Twoje historie z dzieciństwa, bo dzięki nim odżywają też moje wspomnienia z dawno minionych czasów.
I choć to tylko wakacyjna wycieczka do lasu, przedstawiłeś ją tak, że nie sposób nie zauważyć, że kiedyś sprawy dziwne i tajemnicze działy się wszędzie i doświadczaliśmy ich wszyscy, choć nie wszyscy dziś zdają sobie z tego sprawę.
Uważam, że opowiadanie zasługuje na Bibliotekę. :)
Przy rzece, nieopodal lasu, rozmawialiśmy o rzece… → Nie brzmi to najlepiej.
Zabiłeś robaczka, stanie się coś strasznego! – krzyknąłem… → Brak półpauzy przed wypowiedzią.
…zawtórowała ferajna jednym chórem. → A może: …zawtórowała ferajna chóralnie/ jednogłośnie.
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Dzięki nim odżywają też moje wspomnienia z dawno minionych czasów.
Uważam że opowiadanie zasługuje na Bibliotekę.
To dla mnie woda na młyn, bez tej motywującej mnie życiodajnej wody nie ma egzystencji i nie ma pisarstwa. Dlatego bardzo Ci dziękuję i za rzetelnie zrobioną łapankę, i za miłe słowa. Bardzo serdecznie pozdrawiam! :)
Jak to dobrze, Maćku, że wody napędzającej machinę pisarską, nie trzeba oszczędzać! No i pamiętaj, że im lepiej będziesz pisać, tym więcej wody spłynie na koło Twojego młyna. ;D
Serdeczności.
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
:)
Ciekawe opowiadanie. Udało Ci się uchwycić ten klimat dzieciństwa. Wtedy wszystko było przygodą.
Co do pętli czasowej – no jest. I to chyba tylko tyle można o niej powiedzieć. Fajny motyw, dobrze zaprezentowany, ale… strasznie przez Ciebie niewykorzystany. Poszedłeś na łatwiznę! A szkoda! Gdy zaczęło się robić naprawdę ciekawie, urwałeś scenkę – ot, problem rozwiązał się sam, po prostu wyszli z pętli.
Mam po tym opowiadaniu odczucie sporego niedosytu.
Ale tekst uważam za warty przeczytania.
Pozdrawiam!
"Przyszedłem ogień rzucić na ziemię i jakże pragnę ażeby już rozgorzał" Łk 12,49
Nazgul, dzięki, to prawda, że motyw nie został należycie wykorzystany, każdy kto pamięta “Efekt motyla” wie, ile tam było różnej, różnistej zabawy z niezbornym czasem, może jeszcze kiedyś wrócę do tego pomysłu. A nie macie (Ty i Reg) wrażenia, że tempo opowieści jest zbyt szybkie? Zaledwie nakreślę jakiś obrazek (przy minimalnej ilości środków), zaraz lecę do następnego obrazka, następnej scenki? Okej, może to tylko moje wrażenie… Tak czy siak, dzięki raz jeszcze za komentarz. Pozdrawiam, MZ. :)
Maćku, napisałeś o dzieciach, a one nie zastanawiają się, jak długo coś trwa. I nawet jeśli wydarzenie było rozciągnięte w czasie to we wspomnieniach kolejne etapy takiej wycieczki łączą się w całość. No, chyba że zbierze się cała grupa uczestników tamtej wyprawy i każdy przypomni sobie coś innego – ten wspomni krowę, tamten kopce, inny robaczka, komuś przypomni się burza…
Gdybyś chciał opisać ten dzień i tę wycieczkę z detalami, opowiadanie miałoby pewnie grubo ponad trzydzieści tysięcy znaków.
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Masz rację. I dzięki za tę uwagę. Czas jako pewien fenomen to zagadka sama w sobie, dla nas, dorosłych, a już dziecięcy upływ czasu – to zupełna zagwozdka. Pisałem o tym m.in. w opowiadanku: “Pijak i ja: odyseja”. Osobiście doświadczyłem także déjà vu jako osoba już pełnoletnia, ale zdarzyło się też coś o wiele, wiele ciekawszego. Mianowicie chodząc z kolegą Adamem (ale nie z tym AdamemKB) w okolicach Hali Boraczej doznałem kompletnego i niewytłumaczalnego pomieszania kierunków, co jest o tyle dziwne, że używam mapy na okrągło i mam świetną, po prostu świetną orientację w terenie (przepraszam za brak skromności). Sprawa będzie mnie zajmowała do końca życia i pewno nie zostanie nigdy rozwiązana. Już dawno znalazła się na mojej prywatnej, osobistej liście stanów epifanicznych.
Maćku, jeśli w okolicach Hali Boraczej kręciłeś się z tym kolegą Adamem, z którym zdarzyło Ci się i po piwku, grzybkach, że o gałce nie wspomnę, to uważam, że pomieszanie kierunków, mimo korzystania z mapy, jest chyba zrozumiałe. ;)
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
O tak, byliśmy podówczas pod silnym wpływem gałki muszkatołowej, ech, było fajnie i dzięki temu są wspomnienia. ;)
;D
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Minimalnie zmieniłem zakończenie. Teraz przynajmniej potencjał pętli został do pewnego stopnia wykorzystany. I nawet morał się pojawił, a jakże!
Istotnie, Maćku. Z nowym zakończeniem opowiadanie prezentuje się znacznie lepiej – jednocześnie wiele mówi, ale też staje się bardziej tajemnicze. A dziwne i tajemnicze wydarzenia już taką mają naturę, że mimo wszelkich wysiłków nigdy nie pozwalają wyjaśnić się do końca. :)
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
nigdy nie pozwalają wyjaśnić się do końca.
Są to te wyjaśnienia, których sam autor nie jest w stanie sobie wyjaśnić i opowiedzieć. ;)
Witaj.
Wspomnienia miłych zdarzeń zawsze są ciepłe, bliskie, dają otuchę, że mamy o czym rozmyślać, sięgając w przeszłość. I ja z nostalgią wspominam lata 80-te, kiedy byłam nastolatką. I chociaż nigdy nie chciałabym wrócić do jakiegokolwiek roku z tych, które przeżyłam, cieszy mnie, że tamte emocje i wyobrażenia czasem wracają, bo one kształtowały nasz charakter oraz pogląd na świat i stosunek do ludzi. :)
Pozdrawiam serdecznie, klikam. :)
Pecunia non olet
Pozdrawiam serdecznie, klikam.
Pięknie dziękuję, pozdrawiam również.
nigdy nie chciałabym wrócić do jakiegokolwiek roku z tych, które przeżyłam…
Oj, ja bym chciał, chętnie bym przeżył choć jedno wydarzenie, jeden dzień z tamtych lat. Na szczęście wehikuł wspomnień działa, a tych ostatnich jest na prawdę moc.
Oj, ja bym chciał, chętnie bym przeżył choć jedno wydarzenie, jeden dzień z tamtych lat. Na szczęście wehikuł wspomnień działa, a tych ostatnich jest na prawdę moc.
To znaczy, Maćku, że jeszcze wiele cudownych chwil przed Tobą. :) A wehikuł wspomnień cieszy i mnie. :)
Pozdrawiam. :)
Pecunia non olet
:)
Sympatycznie przedstawione wspomnienia. Czytałem z przyjemnością. Nawiązując do wcześniejszych komentarzy, jestem przekonany, że im człowiek starszy, tym lepiej pracuje jego wehikuł wspomnień.
Bardzo się cieszę, Koalo Drogi, miło mi.
No, tekst daje radę, ale nic nie urywa.
Najpierw wolno się rozkręca – dla mnie to zaburzenie kompozycji, jeśli przez jakieś 2/3 nie wiadomo, o co chodzi, czyli wprowadzenie zajmuje ponad połowę.
Uważam, że nadal potencjał pętli dało się wykorzystać lepiej. Pokazujesz zdarzenie z punktu widzenia dziecka, więc dostajemy mało konkretnych danych, możemy się tylko domyślać, co wywołało pętlę. Czyżby niepozorny robaczek miał takie moce?
Babska logika rządzi!
No, tekst daje radę…
Dobrze, że chociaż tyle, dzięki.
Hej,
ciekawy klimat budujesz taki trochę jak u Stasiuka wymieszanego z Schulzem. Całość przypomina mi również trochę amazonowski serial “Tales from the loop”, aczkolwiek Twoje podejście jest świetnie zakorzenione w racławickich klimatach.
Kilka drobiazgów:
rodzeństwo Basia, Tomek i Adaś Łotoccy, mały Daniel, który na galaretkę mówił „gagaretka”, Wrona, fajny, gruby i śmieszny, przyjezdny z Kędzierzyna Boguś, mój rówieśnik, no i ja.
Zastosowałbym średniki, żeby oddzielić opisy członków wyprawy.
I tak oto tego upalnego dnia siedziała sobie szkolna hałastra na tym, co pozostało z dawnej oberży przy ulicy Ogrodowej po niemieckich wysiedleńcach.
Trochę tutaj się pogubiłem z tym “po niemieckich wysiedleńcach”, pomyśl nad szykiem.
– Bzdura! – poprawił go Adaś. – Utopiła się tam dalej! –
I dalej:
– Ej, to tutaj utopiła się krowa – zagaił Tomeczek.
– Bzdura! – poprawił go Adaś. Był najstarszy, wiedział wszystko najlepiej. – Bzdura do kwadratu!
Okrzyk “Bzdura” raczej nie jest “poprawieniem”, raczej zaprzeczeniem albo zganieniem.
Pozdrawiam!
Che mi sento di morir
Bardzo Ci dziękuję za te słowa i to porównanie. Tak się składa, że zarówno Stasiuk, jak i Schulz to dla mnie świętości (brakuje jeszcze Stachury do tego, by była to moja osobista Twójca Przenajświętsza). ;) Poprawiłem niedoskonałości i zgrzyty. Pozdrawiam serdecznie!
Podobało mi się. Lubię teksty w takim klimacie, od razu skojarzyło mi się z “Ciałem” Kinga, jest kilka podobnych motywów. Choć Twój tekst skręca odważniej w fantastykę, co też jest ciekawe.
W prezencie geologiczny suchar mojego autorstwa:
– Jaki jest atrybut eolicznego kowboja?
– Lesso.
:D
brakuje jeszcze Stachury do tego, by była to moja osobista Twójca Przenajświętsza
Stachura, no przecież, też pasuje :)
Zygfrydzie, pierwszorzędny suchar.
Mam dla Ciebie również żarcik:
– Jak się nazywa Zygmunt z Niemiec:
– Zygfryc
Che mi sento di morir
Hehe, dobre, o mało boków nie zerwałem :)
Ech, Zygfryd, żarty się Ciebie trzymają, atrybut eoliczny, dobre! Bardzo się cieszę, że przywołałeś tu “Ciało” Kinga. Zawsze mi siedzi gdzieś z tyłu głowy, no albo to – “Nocne Radio znów nadaje”, pamiętasz?
“Nocne Radio znów nadaje”, pamiętasz?
Gdzieś coś słyszałem. Ale na razie szansa na trzecie opowiadanie z serii jest bardzo mała.
Raczej nijakie.
Fabularnie jest tu nieco mdło. Od początku przez długi czas nic konkretnego się nie dzieje, a jak już dziać się zaczyna, to też w zasadzie nic konkretnego. Ot, bohaterowie pochodzili trochę po lesie, być może utknęli w pętli czasowej – ale tak nie do końca i nie na pewno – ale nic z tego nie wynikło, nic się skutkiem tego nie zmieniło. Słowem, równie dobrze mogło się nic nie wydarzyć.
Próbujesz grać tu na emocjach czytelnika, na nostalgii i odwołaniach do wspomnień z dzieciństwa, ale w moim przypadku zupełnie się to nie udało.
Charakterystyka postaci symboliczna, ledwie zaznaczona, nie pełni w tekście żadnej funkcji, bohaterowie to w zasadzie tylko imiona bez twarzy i osobowości.
Językowo nie jest źle, choć archaizacja bywała uciążliwa – zwłaszcza, że nijak nie przystaje do treści.
Dzięki. Masz, None, rację. I pomyśleć, że wystarczyło: 1) podbić stawkę, np. któryś z malców gubi się w pętli i zostaje na zawsze w niej uwięziony, nie wraca, 2) opisać Bogusia, Adasia, Tomka itd., bo są to bohaterowie mej młodości, o których całkiem sporo wiem (nie trzeba nic wymyślać, wystarczy opisać).
Dla mnie git.
Gitarka, podziękować. ;-)