
Wielkie podziękowania dla betujących!
Moje hasło konkursowe to: "Dwóch dróżników z zapalonymi pochodniami"
Wielkie podziękowania dla betujących!
Moje hasło konkursowe to: "Dwóch dróżników z zapalonymi pochodniami"
Pukanie do drzwi wyrwało mnie z nieprzyjemnych rozmyślań, w których się pogrążyłem.
– Wstawaj!
Za każdym razem, gdy ruszaliśmy na polowanie, stary Gunter kazał mi wstawać. W odpowiedzi zawsze wychodziłem z pokoju w ciągu paru sekund, odziany w płaszcz i uzbrojony, co nie byłoby możliwe, gdybym chwilę wcześniej leżał pod kołdrą. Stary nie zwracał na to uwagi.
Stanąłem na korytarzu. Zielone światło wsączało się przez okna, rozjaśniało wnętrze chaty. Gunter był już na schodach. Oddychał ciężko, deski skrzypiały pod jego krokami. Wciąż był zręczny i witalny jak niejeden młodzian, ale lata największej sprawności miał już dawno za sobą.
Drzewo płonęło. Jeszcze kilka godzin wcześniej, o zmierzchu, na gałązkach tliły się pojedyncze blade płomyki. Teraz ogień strzelał wysoko w niebo; szmaragd i seledyn mieszały się ze sobą i kłębiły z wściekłością, którą chętnie przypisywano nieokiełznanym siłom natury.
Stary łowca wręczył mi pochodnię. Przytknąłem ją do huczących płomieni. Gunter poszedł w moje ślady, ale najpierw złożył na swojej pochodni pocałunek i odmówił dziękczynną modlitwę. Po wielu miesiącach zażartych dyskusji i sprzeczek przyzwyczailiśmy się do swoich przekonań. Przekonań, które – co okazało się dla mnie wielkim zaskoczeniem – były skrajnie różne. Przyszło mi żyć i polować u boku gorliwego wyznawcy kultu świętego ognia.
Nie chciałem, by Stary dostrzegł w moim spojrzeniu coś, co mógłby potraktować jako wyraz niechęci, dlatego stanąłem do niego bokiem, nie patrząc nawet, jak odprawia swoje gusła.
Szyny biegły z mroku w mrok. Spojrzałem w kierunku, z którego miał nadjechać pociąg. Zamknąłem oczy, wstrzymałem oddech.
– Ja już go słyszę.
– Niemożliwe!
Stary, jak zwykle, trzymał pochodnię przy samej twarzy. Kiedyś stwierdził, że czuje bijące od niej ciepło. Zapytałem go, czy wie, co to takiego autosugestia. Uśmiechnął się tylko, ukazując niepełne uzębienie i kilka nowych zmarszczek.
– A tory? Nie czujesz, jak drżą?
Stanąłem przy szynach. Cisza. Zlustrowałem drewniane podkłady, rozgrzebałem podeszwą trochę żwiru. Drżą, akurat.
– Coś cię trapi.
On nie pytał, stwierdzał fakt. Bardzo w jego stylu. Zagryzłem wargi.
– Myślisz o niej.
Nie chciałem ani kłamać, ani wyznawać prawdy. Zresztą – czym, do licha, była prawda? Jak niby wyglądała?
– Miałem to samo.
Wytrzeszczyłem oczy i mimowolnie rozchyliłem usta, przydając mej twarzy głupkowaty wyraz.
– O czym mówisz?
– Długo by opowiadać. Kiedyś…
Z oddali dobiegł nas przeciągły jęk syreny. Jak na komendę, zdjęliśmy plecaki. Odtworzyłem sobie w myślach napomnienie Guntera:
„Wierz mi na słowo, że znałem ludzi zdolniejszych od nas, którzy poszli do piachu przez głupi błąd. Więc bez gadania sprawdzamy, czy czegoś nie zapomnieliśmy”.
Mówiąc o zdolniejszych ludziach, miał na myśli mojego poprzednika. Zginął podczas łowów. Paranoiczny zwyczaj sprawdzania ekwipunku wcale mnie nie drażnił, w kwestiach dotyczących myśliwskiego fachu ulegałem słowom Starego bez dyskusji.
– Masz wszystko?
– Tak.
Usłuszałem ciche stukanie, z każdą sekundą coraz głośniejsze. Po chwili dołączył do niego syk. Melodia wygrywana przez parowóz zawsze brzmiała tak samo.
W końcu wyłonił się z mroku. Pomyślałem, że zmierza ku nam szybciej niż zazwyczaj, ale gdyby coś było inaczej, Stary z pewnością zwróciłby na to uwagę.
Pociąg zbliżał się, wyrzucając w powietrze kłęby pary. Nie przestawał wygrywać swej upiornej melodii, coraz głośniej, coraz szybciej. Jak zwykle, lokomotywa ciągnęła za sobą pięć wagonów. To, co zobaczyłem w ich oknach, sprawiło, że po raz kolejny nie chciałem dać wiary własnym oczom.
– Klauni? – jęknąłem.
– W dodatku akrobaci.
– Skakali, jakby mieli tam jakieś trampoliny. Jeden pokazał nam chyba obelżywy gest?
– Żeby to jeden.
Pociąg minął naszą wysepkę światła i zniknął w czerni. Poczekaliśmy, aż znów zrobi się zupełnie cicho, i dopiero wtedy ruszyliśmy w ślad za nim.
Podczas marszu Gunter zawsze rozglądał się na boki, jakby w obawie, że coś może kryć się w ciemnościach. Zielony blask bijący z naszych pochodni odganiał mrok dużo skuteczniej niż zwykły ogień, więc nikt ani nic nie mogło się do nas podkraść. A jednak trzymałem dłoń na rękojeści sztyletu, gotów w każdej chwili wydrzeć go z pochwy.
Zazwyczaj gdzieś w połowie drogi zaczynaliśmy rozmowę na temat czekającego nas zadania.
– Może być ruchliwe – rzucił Stary. – I zajadłe.
– Albo wprost przeciwnie – odparłem.
– Skąd ten pomysł?
– Myślę, że pasażerem jest utracjusz – odparłem – który przez dobre pół życia hulał jak szalony. Mistrz w podejmowaniu złych decyzji, często robił z siebie błazna. Taki klaun. Aż kipi gniewem, ale ma też w sobie całe pokłady goryczy, zrezygnowania i melancholii. To przeciwieństwo żywotności. Cokolwiek wyjdzie z tunelu, będzie wściekłe, ale i ospałe.
– Ładna historyjka.
Pomyślałem sobie: To nie historyjka, tylko diagnoza, którą ukułem na podstawie przyswajanej całymi dniami fachowej literatury, po którą też powinieneś sięgnąć, ty chłopskorozumski fanatyku!
Powiedziałem zaś:
– Ano.
Po raz kolejny zdumiałem się tym, jak można być równocześnie tak mądrym i głupim, tak otwartym i ograniczonym, tak przeze mnie podziwianym i wprost przeciwnie.
Dotarliśmy do tunelu. Stając przed wylotem czarnej gardzieli, powiodłem wzrokiem po skruszałych cegłach, wczytywałem się w dobrze mi znane inskrypcje, które budowniczowie postanowili utrwalić w masie schnącego betonu dla następnych pokoleń. Kim byli ci ludzie? Co sobie myśleli, machając łopatami, stawiając stemple, mieszając zaprawę?
Odezwało się. Wyjęliśmy sztylety.
– Brzmiało jak szczekanie – powiedział Gunter.
– Raczej jak tłumiony kaszel. Albo śmiech.
– Jest blisko.
– Też tak myślę.
To, co kryło się przed nami w tunelu, w mroku tak wielkim, że nawet blask świętego ognia nie był w stanie go przeniknąć, mogło w każdej chwili się nam ukazać.
– Przyzywam cię! – krzyknął Gunter.
Rozległ się chlupot, jakby coś wielkiego weszło do kałuży. Z ciemności wyłoniła się twarz. Natychmiast zniknęła, ale tylko po to, by sekundę później znów się nam ukazać. Poruszała się w przód i tył, to wyskakując, to wpadając w czerń. Z każdym ruchem istota odsłaniała się przed nami coraz bardziej, aż w końcu ujrzeliśmy ją w całej obrzydliwej okazałości.
Gęba jaźniaka przypominała umalowaną ludzką twarz, może nawet nią była, ale nie mogłem tego z całą pewnością stwierdzić. W blasku zielonego ognia cyrkowy makijaż, groteskowo wielobarwny, przybrał odcień kobaltu. Krótka szyja wyrastała z obrzydliwego cielska, szarej masy przywodzącej na myśl coś zbliżonego kształtem – a raczej bezkształtem – do gigantycznego ślimaka. Pojedyncze, zwieńczone pazurami odnóża, niektóre długie i smukłe, inne zaś mikre i grube, starały się odpychać cielsko od ziemi, wspomagać je w ślamazarnym ruchu naprzód.
To było moje ósme polowanie. Osiem starć w niecałe pół roku. Dużo. Kusiło mnie, aby, w oparciu o nabyte doświadczenie, zakwalifikować bestię jako niegroźną i przygłupią; wyglądało na to, że nie jest zainteresowana konfrontacją. Spełzła z torów i zaczęła sunąć wzdłuż pagórka, w który wbijał się tunel. Gunter oceniał sytuację. Czekałem na jego komendę.
– Powoli! – powiedział, ruszając w stronę jaźniaka. Kroki stawiał rozważnie, gotów w każdej chwili odskoczyć albo odbić atak sztyletem.
Gdy zbliżyliśmy się na odpowiednią odległość, Stary ujął pochodnię jak oszczep i cisnął nią w ledwie ruchomy cel.
Płomienie natychmiast rozlały się po ciele bestii. Zawyła. Z jej gardła wydobył się ten sam co przed chwilą odgłos, przypominający śmiech lub kaszel, acz teraz nasycony bólem i wściekłością.
Jaźniak drżał i pękał. Wypełniająca go ciecz zawrzała. Od smrodu zakręciło mi się w głowie, ale ściskałem sztylet mocno, wyczekując podstępnego ataku. Zaczęliśmy się wycofywać, nie spuszczając oczu z umierającego potwora. W ostatnim przedśmiertnym spazmie rzucił się w naszą stronę, ale był to wysiłek godny pożałowania – niektóre bestie potrafiły jednym susem pokonać dystans pięciu metrów, ta zaś jedynie przetoczyła się na bok i zapadła w sobie jak przekłuty balon. Święty ogień pożerał szczątki, aż w końcu cały jaźniak, łącznie ze swą brzydką gębą, obrócił się w kupkę popiołu.
Gunter poszedł po swoją pochodnię i podniósł ją nad głowę, by przystąpić do modlitwy nad prochami. Na szczęście nie była zbyt długa; jej odmówienie, łącznie z ceremoniałem polegającym na klękaniu, wstawaniu i biciu pokłonów, zajmowało góra cztery minuty.
– Brawo – rzucił Stary, kiedy już skończył.
– Co?
– Dobrze wykombinowałeś. Z tą paskudą.
Rzeczywiście, moja diagnoza była celna. Albo miałem szczęście – niektórzy analitycy twierdzili, że prawidłowe rozpoznanie jakiejkolwiek cechy jaźniaka na podstawie tego, co uda się zaobserwować przez okna wagonów, jest niemożliwe, że to czysta zgadywanka. Podchodziłem do tej teorii z ciekawością, ale nie zgadzałem się z nią. Zbyt wiele przypadków, o których czytałem, dowodziło, że jest inaczej.
– Powinieneś się ze mną pomodlić, byłoby ci lepiej.
– Nie zaczynaj znowu, proszę.
Rozpoczęliśmy marsz ku naszej chatce. Oczekiwałem, że Gunter wróci do tamtej myśli, którą rzucił przed polowaniem. Kiedy wspomniał, że „miał to samo”.
Już chciałem go o to zapytać, ale on odezwał się pierwszy:
– Modlitwa to ważna rzecz. Poza wszystkim, człowiek potrzebuje rytuałów. Symboli.
– Błagam, dajmy temu spokój. Nie chcę…
– Ma nawrót?
Tego się nie spodziewałem. Stary nigdy nie pytał o Klarę.
– Tak – odparłem.
Zapadło dłuższe milczenie. Nie zwalnialiśmy tempa, żwir chrzęścił nam pod nogami.
– Mówiłeś mi przedtem, że „miałeś to samo” – rzekłem w końcu. Rozmowy z Gunterem bywały okrutnie uciążliwe. Urywał zdania w połowie, często odpowiadał półsłówkami.
– Dawno temu pociągiem jechała pewna kobieta. Potem przysłała mi list, tak samo jak ta Klara do ciebie. Mieliśmy się pobrać, ale nic z tego nie wyszło. Matka mojej córki.
Ilekroć mówił o córce, atmosfera gęstniała od niewypowiedzianego żalu. Po raz pierwszy wspominał jej matkę i nie wiedziałem, jak zareagować – pociągnąć temat, czy odpuścić?
– Potwór, który wylazł po niej z tunelu, sprawił mi duży kłopot.
Widziałem, że Gunter chce mówić dalej, i czułem silną pokusę, by go do tego zachęcić – jego historie z polowań biły na łeb suche sprawozdania zamieszczane w książkach. Nieoczekiwanie, zalała mnie fala złości. Złości na samego siebie; na moje niezdecydowanie, tchórzostwo, głupotę, to wszystko, co sprawiało, że nie potrafiłem odpisać Klarze. Nie powiedziałem już ani słowa, wróciliśmy do chaty pogrążeni w milczeniu.
Drzewo dogasało. Gunter zabrał moją pochodnię, by skrzyżować ją ze swoją, i złożyć je obie u podstawy pnia. Za parę godzin, o brzasku, ogień zniknie.
Zdarzało się, że wróciwszy z polowania, siadaliśmy w kuchni, żeby chwilę pogadać, ale częściej, z powodu zmęczenia albo innych przyczyn, szliśmy prosto do łóżek. Tak było i tym razem. Nie oglądając się na mego towarzysza, wszedłem po schodach do pokoju, zrzuciłem z siebie cały rynsztunek, i położyłem się.
Satysfakcja płynąca z udanych łowów zawsze mnie uspokajała, z poczuciem dobrze wykonanej roboty błyskawicznie zapadałem w sen. Nie tym razem. Stary tłukł się na dole, chyba przyrządzał sobie kolację. Ja nie byłem głodny. Jeśli już, to chętniej bym się czegoś napił, choć topienie smutków w kieliszku nie wydawało mi się dobrym pomysłem. Zresztą, nie miałem w tej kwestii żadnego doświadczenia. Ostatnio piłem z Gunterem – flaszka z wyblakłą etykietą stała w kredensie i była ruszana tylko wtedy, kiedy młody łowca opijał swoje pierwsze łowy. Ja świętowałem dopiero po drugim polowaniu. Po pierwszym byłem, łagodnie rzecz ujmując, niedysponowany.
Dałem ciała.
Podobno nie można być sędzią we własnej sprawie, tyczy się to również oceny własnego postępu (lub regresu) na dowolnym polu. Mimo to uważam, że kiedy pół roku temu Stary po raz pierwszy wywołał mnie z pokoju swym ochrypłym wstawaj!, byłem zupełnie innym człowiekiem. Bałem się jak diabli, liczyłem się nawet z tym, że zginę.
Widok płonącego drzewa dodał mi wówczas otuchy. Wielu poetów podejmowało tę próbę, ale wszyscy polegli z kretesem; żadne opisy nie oddają choćby w małej części jego prawdziwego piękna. Nic dziwnego, że zielony ogień nazwano świętym i zaczęto oddawać mu cześć. Kiedy na własne oczy ujrzałem płomienie, które skakały po gałęziach, nie obracając ich w popiół, sam odczułem pokusę zawierzenia swego marnego, śmiertelnego życia sile, mogącej dokonywać podobnych cudów.
Inny ja, ten poprzedni ja, mieszkający w chacie od paru dni, poczuł dreszcz, zapalając pochodnię po raz pierwszy. Nie mogłem się powstrzymać i zbliżyłem dłoń do płomieni. Długo stałem bez ruchu, całkowicie urzeczony, pozwalając im głaskać się po skórze. Stary obserwował to z dobrodusznym uśmiechem. Musiał przyjąć mój zachwyt za dobrą monetę. Wiedział, że nie jestem czcicielem ognia, i pewnie wtedy dostrzegł we mnie materiał na wyznawcę.
Usłyszeliśmy ryk syreny. Gunter zrzucił plecak i nakazał mi zrobić to samo.
– Przed chwilą sprawdzałem. Wszystko mam.
Wtedy to usłyszałem o ludziach dużo od nas zdolniejszych, którzy zginęli przez głupi błąd. Dopiero wiele tygodni później, kiedy uznał, że jestem godzien, by wysłuchać tej historii, Stary opowiedział mi o tym, jak stracił towarzysza. Młody łowca, niemal mój rówieśnik, wykrwawił się po tym, jak bestia pochwyciła go w paszczę. Jedna opaska uciskowa, którą Gunter miał w swoim plecaku, nie wystarczyła do zatamowania krwotoku. Nie powiedziałem tego na głos, ale po wysłuchaniu, jakie rany odniósł tamten nieszczęśnik, wątpiłem, by cokolwiek było w stanie mu pomóc.
Parowóz wyłonił się z mroku. Pomyślałem sobie, że wygląda jak żywa istota, mknący ku nam potwór, gigantyczny insekt pokryty czarnym jak smoła pancerzem. Potężny hałas, melodia złożona ze stukania, zgrzytnięć i syku, naprawdę mnie wystraszyła. Przyznaję, że najchętniej zatkałbym sobie wtedy uszy. Zmusiłem się jednak, by stanąć przy torach, tuż obok mego towarzysza, i by trzymać oczy szeroko otwarte.
Wrzasnąłem i odskoczyłem do tyłu, omal nie upuszczając pochodni. Stary nie wyglądał na poruszonego. Odczekał, aż szum pociągu ucichnie w dali, i dopiero wtedy, zachowując kamienne oblicze, skinął na mnie. Ruszyliśmy w stronę tunelu.
– Szkielety – szepnąłem, zrównując się z nim w marszu.
– Ano. Prawdziwe kościotrupy. Ładne suknie.
– Widział pan… widziałeś już kiedyś coś podobnego?
– Truposzy? Nie, nie przypominam sobie. Ale takie fatałaszki się zdarzają. Kiedyś pod sufitem wisiała małpa w sukni balowej.
– Jak myślisz, czego to symbol?
– Cholera wie. To, co wylezie z tunelu, i tak nie będzie kościotrupem, to tak nie działa.
– Tak. Kształt jaźniaków rzadko bywa zbieżny z naturą złogów. W końcu złogi to tylko, można powiedzieć, zaczyn. Lubię tę metaforę. W każdym razie niektórzy badacze uważają…
– Złogi?
– No, to, co wypełnia wagony.
– Nie wiedziałem, że tak się na to mówi. Dla mnie to menażeria.
– Ładne określenie.
– Niejedne cuda zdarzyło mi się widzieć w tych oknach.
– Ludzki umysł to przedziwna kraina.
– Dusza, nie umysł. Przedziwna, tak. I bagnista.
Zabrzmiało to bardzo gorzko. Rozmowa się urwała. Nie wiedziałem, co sądzić o moim towarzyszu, wydawał mi się dziwaczny, ale ktoś, kto od lat pełnił dyżur na tym stanowisku, nie mógł być zupełnie normalny. Nie rwał się, by mówić o sobie, wyznał mi jedynie, że ma dorosłą córkę, której nie widuje, i za którą bardzo za nią tęskni. Na tamtą porę miałem tylko nadzieję, że Gunter zna się na swojej robocie – jakby wysługa lat nie była tego dowodem. Chciałem się przekonać, że przyszło mi współpracować z kimś, komu mogę zaufać. Ślepy los spełnił to życzenie.
W końcu doszliśmy do miejsca, o którym czytałem w dziesiątkach książek, i które widziałem na setkach fotografii. Tunel. Miejsce kojarzone z ulgą, przynoszące wytchnienie udręczonym umysłom, czy – jak chciałby Stary – duszom. Jakiś czas potem, było to chyba po czwartym polowaniu, rozmawialiśmy aż do brzasku. Zapytałem Guntera, czy nie chciałby kiedyś wybrać się na przejażdżkę pociągiem. To była niewinna, żartobliwa zaczepka. Twarz mojego rozmówcy stężała, uśmiech zastąpił grymas, jaki pojawia się na twarzy kogoś, kto pochyla się nad problemem nie do rozwiązania.
– Nie poradziłbyś sobie z tym, co wyszłoby z tunelu. Jestem złym człowiekiem, młody.
Mówił to śmiertelnie poważnie. Posmutniał. Rozmowa ugrzęzła, więc chwilę potem, o wschodzie słońca, udaliśmy się na spoczynek.
– Trzymaj się blisko mnie. Pochodnia i sztylet do przodu. Spodziewaj się wszystkiego – rzucił Stary. A potem zaczął nawoływać jaźniaka. Sporo czytałem o tej tradycji, mało kto ją pochwalał. Jedynym argumentem przemawiającym na jej korzyść był fakt, że ogarnięty religijnym wzmożeniem łowca wkładał więcej serca do walki. Tylko tyle i aż tyle.
Zalegający w tunelu mrok opierał się blaskowi świętego ognia. Mimo to próbowałem dostrzec cokolwiek, przebić się wzrokiem przez ścianę zwartej czerni.
Nie czekałem długo – z ciemności wyskoczyła sarenka. Jej ruch był lekki, pełen gracji, która od razu przepadła; zwierzątko zadrżało i wbiło w nas zlęknione spojrzenie. Zupełnie, jakby w tamtej chwili ona też ujrzała nas po raz pierwszy. Napięła się, postawiła długie uszy na sztorc, i tkwiła tak, nieruchomo, czekając na rozwój wypadków.
Wiedziałem, że mam przed sobą bestię, ale jakoś nie łączyłem tego z faktem, że będę musiał przyłożyć rękę do jej zabicia. Wydawała mi się piękna. Popadłem w dziwny, niemal hipnotyczny stan.
To, że opuściłem sztylet i pochodnię, dotarło do mnie, kiedy nos i oczy sarenki, trzy ciemne kamyczki, nagle zniknęły. Nie zdążyłem drgnąć, kiedy coś błyskawicznie pomknęło w moją stronę i ścisnęło mnie za gardło. Upadłem na kolana. Nie mogłem oddychać i w desperacji zacząłem wymachiwać pochodnią. Na próżno – miażdżący ucisk nie zelżał ani odrobinę.
Kątem oka dostrzegłem, jak Gunter unosi sztylet. Ciął skutecznie. Padłem na ziemię, z trudem łapiąc oddech. Zdarłem z siebie to, czym jaźniak próbował przyciągnąć mnie do siebie. Było zwiotczałe i mokre.
Sarenka stała na szeroko rozstawionych racicach, pochylając się do przodu. Jej głowa zamieniła się w coś, co z jednej strony przywodziło na myśl gigantyczny kielich egzotycznego kwiatu, a z drugiej – paszczę krokodyla. Jęzor, podobny do liny albo gigantycznego pędu, miotał się po żwirze jak ogarnięty furią wąż. W miejscu cięcia tryskała z niego czarna krew.
Bestia skoczyła. Byłem gotów: Zdążyłem podnieść się z ziemi i wystawić sztylet. Spadające ciało, zaskakująco ciężkie, zwaliło mnie z nóg. Mimo to uderzyłem czysto i mocno, wbiłem ostrze aż po rękojeść. Na bestii nie zrobiło to wrażenia – wydając z siebie odgłos przypominający warczenie, przycisnęła mnie do podłoża. Wtedy poczułem ukłucia, drobne igiełki wchodzące w brzuch, ramiona, klatkę piersiową.
Gunter, wykrzykując słowa jednej z modlitw, wbił pochodnię w bok jaźniaka. Ten odskoczył, wydając z siebie pisk. Dopiero wtedy zrozumiałem, że upuściłem swoją pochodnię wcześniej, kiedy bestia złapała mnie jęzorem.
Zerwałem się na równe nogi. Poczułem ból. Przyłożyłem rękę do brzucha, moja koszula była cała mokra. Nie miałem wątpliwości, że to krew. Moja krew.
Kwiatopodobny pysk rozrastał się. Bestia najeżona była kolcami, które z każdym jej oddechem wysuwały się i chowały w ciele. Pamiętam jeszcze zimno przeszywające mnie od stóp do głów, a potem już nic. Straciłem przytomność.
Ocknąłem się w ciemnym i dusznym pokoju. Obrzuciłem spojrzeniem ściany, niski sufit, walające się po kątach szpargały. Nie mogłem zebrać myśli do kupy, moja świadomość zawisła gdzieś pomiędzy jawą a snem. Otrzeźwił mnie ból; znów poczułem dziesiątki igieł wbijających się w ciało. Leżałem na łóżku w pokoju Guntera. Spróbowałem usiąść i natychmiast pożałowałem – igły zamieniły się w noże, orząc moją skórę i wnętrzności. Krzyknąłem z bólu.
– Leż spokojnie! – Stary wszedł do pokoju, usiadł na skraju łóżka, i położył mi rękę na czole. – Nie wyrzygaj mi się czasem, wlałem w ciebie z pół litra syropu. Boli?
Pokiwałem głową.
– To pomyśl, jak czułbyś się bez leków.
– Co…? – Tyle zdołałem wychrypieć.
– Runąłeś jak wór ziemniaków. Pewnie przez jad, rozlał ci się po żyłach. Ubiłem paskudę, choć nie było łatwo. Opatrzyłem cię i przyniosłem do chaty.
Stoczenie samotnej bitwy, odniesienie w niej zwycięstwa, i uratowanie mi życia, Stary zreferował w trzech zdaniach, głosem wypranym z emocji.
– Jaźniak nie zdążył cię porządnie dziabnąć, to w większości zadrapania. Ale wpuścił sporo jadu.
Obmacałem tors i podbrzusze. Byłem ciasno obwiązany bandażem.
Nieoczekiwanie Gunter zmienił ton.
– Coś ty sobie myślał? – warknął, pochylając się nade mną.
– Pochodnia…
– Ano, pochodnia! Jak ci upadła, to od razu powinieneś ją podnieść! Stalą to możesz machać do usrania…!
Stary rugał mnie na czym świat stoi, a ja, pogrążony w bólu, przyjmowałem reprymendę bez protestu. Może powinien sobie darować, poczekać, aż poczuję się lepiej, ale najwidoczniej doszedł do wniosku, że jego słowa będą miały większą moc, jeśli wytknie mi wszystkie błędy w chwili, w której wciąż odczuwałem – i to naprawdę mocno – ich konsekwencje.
– Przepraszam – powiedziałem, kiedy połajanka w końcu dobiegła końca.
– Obyś dzięki temu zmądrzał.
Przez następne dwa tygodnie poił mnie i karmił, podawał leki, wyprowadzał do kibla. Podjął też pierwsze próby nawrócenia mnie na tak zwaną właściwą ścieżkę – upierał się, że groźne starcie z jaźniakiem miało mnie czegoś nauczyć. Opatrzność dawała mi szansę na przewartościowanie życia i zastanowienia się nad tym, w co wierzę, a raczej nie wierzę, a wierzyć powinienem. Choć czułem się kiepsko, a toczenie podobnych sporów nigdy nie sprawiało mi satysfakcji, nie miałem wyboru i przystąpiłem do obrony swojego punktu widzenia, co skutkowało płomiennymi, niezmierzającymi do żadnego celu, dyskusjami.
Tak wyglądało moje pierwsze polowanie. Moja kompromitacja. Wracałem do niego zawsze podczas bezsennych nocy, które w ciągu ostatniego półrocza zdarzały mi się nader często. W końcu, wymęczony snuciem wspomnień, odpływałem.
Tym razem też mi się udało.
Spałem długo i twardo. Kiedy otworzyłem oczy, zegar na ścianie wskazywał dziesiątą. Rzuciłem okiem na kalendarz, by upewnić się, że dzisiaj odwiedza nas Jed. Zszedłem na dół. Gunter stał przed domem, zapatrzony w dal.
– Tamten chyba zgubił zegarek – rzucił na powitanie.
Niecierpliwił się, ponieważ chciał jak najszybciej załatwić zakupy w obwoźnym sklepiku Jeda i wyruszyć na kolejną inspekcję. Przeprowadzał je regularnie, choć wcale nie musiał tego robić. Raz zabrał mnie na taki obchód, ale nie posłużyło to żadnemu z nas. On wkurzał się, że nie dostrzegam oczywistych usterek, które należało zgłosić (podkłady były zbutwiałe, gdzieniegdzie nasyp miał się osuwać, tu i tam szyny były nie takie), a ja załamywałem ręce nad jego czepialstwem, powtarzając, że konserwacja linii nie jest naszym zmartwieniem. Usłyszałem wówczas, że ci, którzy się tym zajmują, to banda patałachów, i że ktoś musi po nich sprawdzać.
W końcu zza pagórka wyłoniła się szara plamka. O ile nocne pociągi, wypadające nagle z ciemności, budziły przerażenie, tak pokraczna drezyna Jeda, widoczna z daleka i z daleka zdumiewająca swą pokracznością, szczerze nas bawiła. Ten wariat poskładał ją własnymi rękami i był z tego dumny.
– Co tak rżycie? – rzucił Jed, wyskakując z szoferki.
– Po prostu cieszymy się, że skorupa ożyła – odparł Stary.
Jed prychnął. Opuścił burtę, by zaprezentować nam przywiezione towary.
– Jeszcze się nie zdarzyło, żeby nie zaskoczyła od kopa. Chciałbyś być w takiej kondycji, jak moje maleństwo.
Jed zaglądał do nas co dwa tygodnie. Słowne utarczki były nieodłącznym elementem jego wizyt. On i Gunter bardzo się lubili, więc przeróżne docinki, choć niekiedy naprawdę ostre, stanowiły przyjacielską grę toczoną od niepamiętnych czasów.
Mój towarzysz przeszedł do konkretów:
– Dawaj pan tak: jajka, plastry boczku, trochę słoniny, masło…
Jed nie byłby sobą, gdyby nie zapytał mnie o moją korespondencję:
– Jak tam, młody? Naskrobałeś odpowiedź?
– Jeszcze nie.
Jed syknął, jakbym popełnił jakąś gafę, i pokręcił głową.
– Z pannami tak nie wolno. Znaczy, trzeba je brać na przeczekanie, ale z głową. Przedobrzysz.
– Będę miał to na uwadze.
– Chyba, że chce cię zawlec przed ołtarz. Takie rzeczy się czuje, nawet jak wprost o tym nie pisze…
– Daj mu spokój! – warknął Gunter. – Co się wtryniasz w nieswoje sprawy?
– Ja tu daję bezcenne rady.
– Chyba bezecne. I durne. Weź lepiej pokaż te jajka, znowu mi wciśniesz obtłuczone.
– Obtłuczone…?!
Ja też zrobiłem zakupy i dałem Jedowi napiwek, za który ładnie podziękował. Zamknął burtę, wszedł na drezynę, i rozejrzał się dokoła.
– Ale to musi pięknie wyglądać, jak się pali – rzucił, wskazując drzewo.
– Serdecznie zapraszamy! – Stary wykonał zachęcający gest. – Wpadnij do nas kiedyś, zobaczysz sobie pociąg, pójdziemy na łowy…
– Nie, dziękuję. Jeszcze mi życie miłe. Nie każdy jest tak pomylony, jak wy. Dwaj szaleni dróżnicy.
Jed lubił zwracać się do nas w ten sposób. Dróżnicy. Zakładał, że to określenie nas deprecjonuje, choć mnie było ono zupełnie obojętne, a dla Guntera – biorąc pod uwagę jego szajbę na punkcie kolei – stanowiło wręcz komplement czy raczej miłą wróżbę; nie zdziwiłbym się, gdyby Stary pewnego dnia złożył broń i z cenionego łowcy został prostym, doglądającym torowiska, urzędnikiem.
Gunter ruszył na inspekcję, a ja wróciłem do swojego pokoju. Sięgnąłem po książkę, którą teraz studiowałem, wyjąłem zeszyt z notatkami. Po pięciu minutach czytania w kółko tych samych zdań bez rozumienia ich sensu, odpuściłem. Z ponurą determinacją kogoś, kto pragnie pogrzebać w ranie z nadzieją, że przyniesie mu to chwilową ulgę, wyjąłem z szuflady list. Pierwszy list od Klary.
Jed przywiózł mi go wkrótce po pechowym polowaniu. Mogłem już stać o własnych siłach, osobiście odebrałem kopertę z rąk handlarza, który nie szczędził dwuznacznych komentarzy. Imię i nazwisko nadawczyni nic mi nie mówiło. Adresatem był Sz. P. Łowca, który doznał ran podczas łowów.
Dziesięć dwustronnie zapisanych kartek papieru. Pismo było drobne i bardzo staranne. Usiadłem do lektury i od razu przeczytałem wszystko, a zaraz potem zrobiłem to po raz drugi.
Klara była młodą kobietą, ledwie pełnoletnią. W pierwszych słowach listu dziękowała mi za moją posługę. Wyrażała nadzieję, że rany szybko się goją, i żal w związku z tym, że to ona przyczyniła się do ich powstania; była pasażerką tamtego pociągu, po którym przechadzały się wystrojone kościotrupy – tak sama je określiła.
Opisała mi swą podróż ze szczegółami, począwszy od momentu, gdy podjęła decyzję, by w nią wyruszyć. Jej rodzina była majętna, mogła pozwolić sobie na kupno biletu, co zalecił jeden z lekarzy, niemogący dać gwarancji, że córka nie umrze z wycieńczenia – cierpiała bowiem na jadłowstręt i mimo szczerych chęci nie potrafiła zmusić się do regularnego przyjmowania pokarmów.
Klara zdradziła mi, jak bardzo się bała, wchodząc do pociągu. Wnętrze było ponure i przywodziło na myśl poprzednią epokę; długie drewniane ławy, przytwierdzone do stolików, poczerniałe lampy naftowe, cudaczne ozdoby. Kiedy pociąg ruszył, stało się coś dziwnego – w jej głowie rozbrzmiewały kolejno różne głosy, które nagle zaczęła słyszeć nie pod czaszką, ale tuż obok. Oczywiście wiedziała, że w trakcie przejazdu pozbędzie się złogów, ale nie przypuszczała, że będzie to proces tak przerażający.
Raptem kilka razy zdobyła się na to, by otworzyć oczy. Usiadła w kącie przedziału, ze szczelnie zaciśniętymi powiekami, pocąc się ze strachu i szepcząc kolejne modlitwy. Miała nadzieję, że zdoła zobaczyć przez okno drzewo dające ogień, który miał wypalić jej koszmary. Niestety, przegapiła je. Kościotrupy szeptały do niej czułe słowa, poklepywały po plecach i powtarzały, że jest cudowna, idealna, a ona próbowała nie zwracać na nie uwagi.
Kiedy wjechała do tunelu, straciła przytomność. Ocknęła się u kresu podróży. Po truposzach nie było śladu, a jej serce wypełniał spokój.
Klara napisała, czym się zajmuje, jakie są jej pasje i zainteresowania, co lubi, a czego nie znosi, gdzie kupuje ubrania i książki, gdzie zazwyczaj spędza wakacje… W postscriptum poprosiła mnie, bym w odpowiedzi na jej list – na którą bardzo liczyła – wyznał, jaki kształt przybrał jaźniak, którego po sobie zostawiła, i który sprawił mi tyle kłopotu.
Wylałem z siebie strumień słów. Napisałem o sobie niemal wszystko, co przyszło mi do głowy. Nie wstydziłem się przyznać, że zostałem łowcą nie dla idei, lecz z powodu pieniędzy. Zdradziłem jej również swój stosunek do kultu świętego ognia i może zbyt brutalnie (zważywszy na to, że sama była wierząca) zwróciłem uwagę na to, że istnieje wiele przekonujących hipotez wyjaśniających w sposób racjonalny i zgodny z nauką fenomen płonących drzew.
Starcie z jaźniakiem opisałem szczegółowo, dusząc w sobie chęć zaprezentowania się w lepszym świetle.
Przekazałem odpowiedź przez Jeda, a kolejny list dotarł po dwóch tygodniach. Klara dziękowała mi wylewnie za to, że znalazłem czas, by odpisać. Przyznała, że jeszcze nikt nigdy nie opowiedział jej o sobie tak wiele; to ona stale się uzewnętrzniała, nie licząc na nic w zamian. Przesłała mi swoje zdjęcie. Była piękną kobietą o szczupłych ramionach i smutnych oczach. Bez wahania sięgnąłem po legitymację łowcy i wyciąłem z niej swoją fotografię, by się zrewanżować.
Odpowiedź na mój drugi list nadeszła po miesiącu. Klara znów źle się czuła. Nie każdemu podróż pociągiem pomagała na długo. Trafiła do szpitala i wstydziła się do tego przyznać. Napisała, że zawiodła siebie, rodzinę, mnie. Że ma tego wszystkiego dosyć. Że pragnie odejść.
Od razu przystąpiłem do pisania odpowiedzi.
Jak śmiesz stosować tani, emocjonalny szantaż…
Podarłem kartkę, zmiąłem ją w kulkę i z odrazą odrzuciłem.
Klaro, błagam cię, spróbuj…
Spróbuj! Nikt nie próbował tak mocno i rozpaczliwie jak ona! Jeszcze raz.
Jeśli chcesz, przerwę służbę i do Ciebie przyjadę…
Niby czemu? Po co? I tak nie potrafiłem jej pomóc. Nikt nie potrafił.
Podjąłem jeszcze kilka prób stworzenia listu od nowa, ale każdą z nich szybko kończyłem, zniesmaczony moimi własnymi słowami. Nie wiedziałem, co powinienem jej przekazać. Ani co chciałem jej przekazać.
Wróciwszy z inspekcji, Gunter poszedł się zdrzemnąć. Zdecydowałem, że kiedy wstanie, poproszę go o rozmowę. Nie wierzyłem, że udzieli mi rady, którą uznam za godną wcielenia w życie, ale miałem poczucie, że każda opinia, nawet niewiele warta, przynajmniej oderwie mnie od uciążliwych myśli i tych samych, w kółko podsuwanych samemu sobie, skrajnie różnych sposobów działania. Siedziałem w kuchni, starając się wykrzesać z siebie odrobinę nadziei. W końcu usłyszałem krzątaninę w pokoju obok. Aż podskoczyłem, kiedy dobiegło mnie głośne szuranie i łoskot, wskazujące na to, że Gunter odsunął krzesło, by gwałtownie na nie opaść. Pobiegłem, by zobaczyć, co się stało, ale nim zdążyłem zapukać do drzwi, Stary odemknął je z mocą.
– Jutro polowanie – rzucił. W dłoni ściskał kartkę papieru, którą musiał przed chwilą wyjąć z dalekopisu.
Zatrzasnął mi drzwi przed nosem. Stałem tam jeszcze długo, osłupiały. W spojrzeniu Starego widziałem czyste przerażenie.
Reszta dnia była prawdziwą mordęgą. Wieczorem Gunter wyłonił się ze swojego pokoju, ale bez słowa minął mnie na korytarzu, załatwił, co miał do załatwienia w toalecie, i wrócił za zamknięte drzwi.
Zasnąłem grubo po północy, męczyły mnie koszmary. Wstałem późno, rozeźlony i zmęczony. Tamtego nigdzie nie było. Troski związane z Klarą zeszły na dalszy plan, martwiłem się o mojego towarzysza.
Gunter wrócił do domu w porze obiadowej. Przyrządziłem pieczeń wołową, ale nawet na nią nie spojrzał. Powiedział, że nie jest głodny, i nim zdążyłem się odezwać, zniknął w swoim pokoju. Zbliżyłem się na palcach do drzwi i przyłożyłem do nich ucho. Niczego nie usłyszałem.
Poszedłem do siebie i rozciągnąłem mięśnie, a potem oddałem się medytacji połączonej z ćwiczeniami oddechowymi. Daleki byłem od transu, w którym nigdy nie udawało mi się pogrążyć. Skupiłem się na wdechach i wydechach, wyciszyłem natrętne myśli. Tak doczekałem do wieczora, a potem do nocy.
– Wstawaj!
Wyszedłem z Gunterem na dwór. Przyjrzałem się jego twarzy. W świetle zielonych płomieni wyglądała jeszcze starzej i bardziej ponuro niż za dnia.
– Co ci jest? – zapytałem.
– Hmm?
– Wyglądasz jak półżywy. Unikasz mnie. Od wczoraj, kiedy dostałeś dalekopis.
– Zapal pochodnię.
– Odpowiedz! O co chodzi?
– Wkrótce się dowiesz.
– Zaraz ruszamy na polowanie i chciałbym…
– Cierpliwości. – Ku memu zdziwieniu, na ustach Guntera pojawił się uśmiech.
Chwilę potem usłyszeliśmy parowóz. Cały czas bacznie przyglądałem się Staremu. Szeptał pod nosem litanię.
Po wagonach miotały się postacie przypominające ludzi. Tym, co od ludzi je odróżniało, były wyrastające z pleców skrzydła. Nad kotłowaniną ciał fruwały setki szarych piór. Niektóre postacie umazane były krwią; twarze, dłonie i włosy spływały czerwienią. Jedna z nich rzuciła się na szybę, zostawiając na niej wielką plamę.
W oknie ujrzałem długowłosą kobietę. Kiedy nas mijała, nawet nie drgnęła.
– Widziałeś ją? – zapytałem Starego.
Nie odpowiedział. Ruszył w stronę tunelu.
Dotąd nie było mi dane widzieć żadnego z pasażerów pociągu. Podobnie jak Klara, musieli oni spędzać podróż wciśnięci w kąt przedziału, próbując odgrodzić się od koszmarów wypływających z najgłębszych wód ich nieświadomości.
Nie liczyłem na to, że Gunter wypowie choćby słowo, i rzeczywiście – milczał. Nie mogłem skupić się na czekającym nas zadaniu, byłem zły i zaniepokojony.
Kiedy dotarliśmy na miejsce, zwróciłem uwagę na to, że Stary porusza się nienaturalnie, sztywno, jakby był niewprawnym aktorem odgrywającym rolę w przedstawieniu. Nie wyciągnął sztyletu i już miałem go upomnieć, by to zrobił, gdy uświadomiłem sobie, że przed wymarszem nie kazał mi sprawdzić ekwipunku.
– Pamiętaj o jednym, młody. Bez względu na to, jaką decyzję podejmiesz, unieszczęśliwisz i ją, i siebie.
Nim sens tych słów zdołał do mnie dotrzeć, Gunter wyrwał mi z dłoni pochodnię i cisnął ją w czarną gardziel tunelu. Zniknęła w mroku.
– Co ty wyprawiasz? – wrzasnąłem, szarpiąc go za poły płaszcza.
– Zamknij się i posłuchaj – szepnął. Nawet na mnie nie spojrzał, wbił niewidzące spojrzenie gdzieś w dal. – Doczekałem się. W końcu. Po tych wszystkich latach zgodziła się przyjąć ode mnie bilet. Moja córka. Jedyne dziecko. Wiele wycierpiała. Musisz zawrócić…
– O czym ty bredzisz?!
– Uruchom dalekopis i poinformuj, kogo trzeba, że…
Zdzieliłem go w twarz. Nie zrobiło to na nim wrażenia. Zwrócił się w stronę tunelu.
– Na moc świętego ognia, przyzywam cię, bestio sprawiedliwa, byś siłą, z którejś poczęta, zadośćuczyniła…
Miałem ochotę przyłożyć mu po raz drugi. Tę modlitwę, a raczej głupią rymowankę, ułożyli członkowie pewnej cudacznej sekty. Istnieli wariaci przekonani o tym, że jeśli zaspokoi się jaźniaka ofiarą, to osoba, z nieświadomości której został on zrodzony, na pewno wyzdrowieje.
Z ciemności wyskoczyła gigantyczna dłoń. W ślad za nią ukazała się twarz, sięgająca aż do stropu. Było to pokryte bliznami i świeżymi ranami, częściowo odarte ze skóry, oblicze Guntera.
Stary zaczął iść w stronę jaźniaka. Rzuciłem się na niego i zdołałem wyszarpać mu pochodnię.
– Nie! – krzyknął.
Bestia była szybsza, niż sądziłem; nie zdołałem uchylić się przed ciosem. Uderzenie łapą zwaliło mnie z nóg, ale natychmiast się podniosłem. Wciąż trzymałem pochodnię, w bitewnym szale nie czułem bólu. Błyskawicznie dopadłem do wielkiego łba i uderzyłem. Potwór zawył. Ujrzałem połamane zęby, którymi z łatwością mógłby mi odgryźć głowę.
– Nie zrobi ci krzywdy! – usłyszałem za sobą Starego. – Chce tylko mnie!
Nie wiem, czy te słowa mnie rozproszyły, czy jaźniak był po prostu zbyt szybki, ale po raz kolejny nie zdołałem się uchylić. Tym razem wielka łapa zacisnęła się na moim ciele, a ból, ogarniający mnie od pasa po pierś, sprawił, że pochodnia wypadła mi z ręki. Bestia przyciągnęła mnie do swej groteskowej mordy, którą ledwie zdołałem poparzyć; rana zadana ogniem ginęła pośród innych blizn i skaleczeń.
W obliczu końca, zamknąłem oczy.
***
Wlokłem się do chaty noga za nogą. Bodaj po raz drugi, może po raz trzeci, z uwagą przyglądałem się gwiazdom wiszącym nad tą krainą. Nie wiem, czy gdziekolwiek indziej nocne niebo wyglądało tak pięknie i czysto; szukałem konstelacji, o których uczyłem się w szkole. Na próżno.
Złożyłem pochodnię u stóp gasnącego drzewa i udałem się do pokoju Starego. Był zagracony jak zwykle. Usiadłem przy dalekopisie i dobrą chwilę przypominałem sobie zasady jego działania. Nie głowiłem się zbyt długo nad treścią komunikatu, który chciałem nadać. Przystąpiłem do żmudnej procedury tworzenia wiadomości.
Pisze młodszy łowca.
Doszło do wypadku podczas polowania.
Pociągiem miała rzekomo podróżować córka łowcy Guntera T.
Jaźniak nie zrobił mi krzywdy, choć z łatwością mógł mnie zabić.
Gunter nie podjął z nim walki. Dał się chwycić i wciągnąć do tunelu.
Nie sądzę, by przeżył.
Z pewnością nie wierzycie w mój komunikat.
Sam w niego nie wierzę.
W szufladzie znalazłem czystą kartkę papieru, a z walających się po blacie szpargałów wygrzebałem pióro.
Bez względu na to, jaką decyzję podejmiesz, unieszczęśliwisz i ją, i siebie.
Tak.
Wiedziałem już, co robić.
Ale najpierw, po raz pierwszy od wielu, wielu lat, zmówiłem krótką modlitwę:
Choć nikt ani nic mnie nie słyszy, proszę, by ten stary zrzęda trafił tam, gdzie trzeba.
Potem już poszło.
Droga Klaro, wybacz mi długie milczenie…
Khaire!
Ode mnie pobetowy klik do biblioteki – niewielkie usterki zostały doszlifowane, tekst dobrze się czyta, nie zgrzyta. Nie chcę się powtarzać, więc zacytuję:
Podoba mi się za to Twój styl pisania, świetnie wykorzystujesz narrację pierwszoosobową, tekst czyta się lekko i ma cechy osobistego zwierzenia, które przykuwa uwagę (można nawet w momentach pisanych kursywą wyobrazić sobie ton głosu opowiadającego).
Odrealnione, tajemnicze tło intryguje, a osobiste historie wciągają, kiedy dajesz im trochę więcej miejsca. Bardzo świeży i interesujący koncept pociągu terapeutycznego.
Pozostaje lekkie poczucie niedosytu. Chciałoby się wiedzieć, skąd te elementy fantastyczne czy mistyczne się wzięły, jak na siebie oddziaływają, aczkolwiek zdaję sobie sprawę, że wszyscy jesteśmy niewolnikami form i limitów…
Pozdrawiam,
D_D
Twój głos jest miodem... dla uszu
co okazało się dla mnie wielki zaskoczeniem – były skrajnie różne. > wielkim
Każdy krok stawiał rozważnie, gotów w każdej chwili odskoczyć albo odbić atak sztyletem > powtórzenie
– O czy ty bredzisz?! > O czym
Intrygujący początek, wciągnąłem się. Zaskoczyło mnie, że działania łowców to część biznesu i bardzo przypadło mi to do gustu, o wiele oryginalniejsze od osobistej wojny/ratowania świata. Dobry bilans między akcją a historiami bohaterów, interesowało mnie, jak rozwiąże się sytuacja Klary.
Są tu elementy horroru, choć to chyba bardziej dark fantasy?
Klikam i pozdrawiam!
Bardzo oryginalna historia. Świetnie poprowadzona opowieść. Czytałem z zainteresowaniem. Mimo że do końca było dziwnie, to wszystko ładnie się wyjaśniło.
Klikam. Pozdrawiam.
Witajcie!
Duago_Derisme,
wielkie dzięki za klika i za pracę przy becie, tekst niewątpliwe zyskał dzięki Twoim uwagom.
Reinee,
Dobry bilans między akcją a historiami bohaterów
Cieszę się, że tak uważasz, muszę się pilnować, żeby nie przynudzać.
W sumie zgodzę się, że horroru tu nie za wiele, ale, mam nadzieję, że można to pod horror podciągnąć :)
Dziękuję za wyłapanie baboli, lekturę i klika!
AP,
miło mi, że Twoja opinia o tekście jest tak pochlebna. Dziękuję za lekturę i za klika!
Pozdrawiam!
Hej Adamie
Nagadaliśmy się na becie więc będzie krótko:
Bardzo ciekawy pomysł na konkurs. Fajnie że pociąg pojawia się i ma bardzo ważną rolę ale oglądamy go z zewnątrz. Całość ma klimat spokojny, ale też przez pewien narracyjny stoicyzm trochę straszny.
Podobało mi się!
Pozdrawiam i klikam :)
Cześć, Adamie!
Zacznę od kwestii oczywistej. Masz bardzo dobry warsztat, więc pod względem językowym, budowania klimatu opowiadanie jest rewelacyjne.
Przez pierwszą część tekstu miałem z tyłu głowy skojarzenie, którego nie umiałem dookreślić, aż tu nagle piszesz:
Mogłem już stać o własnych siłach, osobiście odebrałem kopertę z rąk handlarza, który nie szczędził dwuznacznych komentarzy. Imię i nazwisko nadawczyni nic mi nie mówiło. Adresatem był Sz.P. Łowca, który doznał ran podczas łowów.
I już wiem:
Ogólnie pod względem klimatu opowiadanie budzi wiele skojarzeń z Bloodborne właśnie (zresztą – bardzo dobrych skojarzeń!)
Z innej beczki, przypadkiem znalazłem też w tekście literówkę :P
Miejsce kojarzone z ulgą, przynoszące wytchnienie udręczonym umysłom, czy – jak chciałbym Stary – duszom.
Podsumowując, bardzo mi się podobało, więc lecę klikać. Życzę powodzenia w konkursie :)
Jak opisał mnie pewien zacny Bard: "Szyszkowy Czempion Nieskończoności – lord lata, imperator szortów, najwspanialsza portalowa Szyszunia"
Cześć!
Bardzo duży plus za ten akapit:
Odpowiedź na mój drugi list nadeszła po miesiącu. Klara znów źle się czuła. Nie każdemu podróż pociągiem pomagała na długo. Trafiła do szpitala i wstydziła się do tego przyznać. Napisała, że zawiodła siebie, rodzinę, mnie. Że ma tego wszystkiego dosyć. Że pragnie odejść.
Od razu przystąpiłem do pisania odpowiedzi.
Jak śmiesz stosować tani, emocjonalny szantaż…
Podarłem kartkę, zmiąłem ją w kulkę i z odrazą odrzuciłem.
Klaro, błagam cię, spróbuj…
Spróbuj! Nikt nie próbował tak mocno i rozpaczliwie jak ona! Jeszcze raz.
Jeśli chcesz, przerwę służbę i do Ciebie przyjadę…
Niby czemu? Po co? I tak nie potrafiłem jej pomóc. Nikt nie potrafił.
Podjąłem jeszcze kilka prób stworzenia listu od nowa, ale każdą z nich szybko kończyłem, zniesmaczony moimi własnymi słowami. Nie wiedziałem, co powinienem jej przekazać. Ani co chciałem jej przekazać.
Jest dogłębnie prawdziwy, wierzę, że uchwyciłeś istotę rzeczy. Potem, w ostatniej scenie… Droga Klaro, wybacz mi długie milczenie… to jest jeszcze najłatwiej napisać, dalej zaczynają się schody.
Reszta tekstu mnie raczej nie ujęła, relacja między młodym adeptem sztuki a starym praktykiem z mroczną przeszłością dość sztampowa, też miałem wrażenie, że łowy na potwory sporo czerpią z Wiedźmina.
Właściwie po co oni zabierają sztylety, skoro te stworzenia można skrzywdzić tylko ogniem? W ogóle mam pewne wątpliwości co do oznaczenia epoki, ale lampy naftowe są nieco przestarzałe i próbuje się hospitalizować osoby z jadłowstrętem psychicznym, więc może z grubsza odpowiednik lat trzydziestych? W takim razie trudno zrozumieć, dlaczego to niebezpieczne zajęcie dla pojedynczych łowców: rząd lub konsorcjum medyczno-kolejowe zatrudniałoby dużą grupę specjalistów, którzy wspólnie zabijaliby potwory bez ryzyka, pewnie używając miotaczy ognia i bomb zapalających raczej niż pochodni.
Językowo bez większych zastrzeżeń, czytało się przyjemnie. Pozdrawiam ślimaczo! (Prawda, miałem jeszcze zaprotestować przeciw niepochlebnemu przedstawieniu ślimaków w tekście).
Cześć, Adamie!
Siadając do tekstu już wiedziałem, że czytać będzie się przyjemnie, choć pewnie ruszysz jakieś trudne tematy. Nie pomyliłem się – masz dobry warsztat i potrafisz konstruować teksty. Swoją drogą to jest prawie 40k znaków, a nie ma wiele scen, a przy tym tekst się nie dłuży. Bardzo dobra narracja, bardziej przystająca nawet do książki niż opowiadania.
Chociaż miałem lekkie problemy, bo linia czasu tego opowiadania trochę skacze, a w pewnym momencie mieliśmy nawet retrospekcję w retrospekcji i to już było wyzwanie, żeby w tym wszechogarniającym upale się nie pomylić ;)
Bardzo ciekawe światotwórstwo i co najważniejsze, nie koniecznie będące fantazją dla fantazji, a rzeczywiście miało swój wydźwięk w tekście. Nie dostaliśmy też całego świata, tylko stopniowo odkrywałeś karty, by czytelnik dostał tyle informacji, ile jest niezbędnych do zrozumienia tekstu.
To oczywiście może rodzić pytania. Widzę, że Ślimak miał ich nawet więcej niż ja :P Natomiast uważam, że dla samego tekstu nie jest to istotne i chcąc pisać więcej w tym świecie, dałbyś radę to wyjaśnić.
Na wszystko nałożyłeś dobry klimat, choć na początku trochę się skrzywiłem na klauny w pociągu. Ale ok – miał być weird ;) wydaje się to spójne z tekstem i bardzo mi się podoba. Czy jest to tekst na ten konkurs, to na szczęście nie moje zmartwienie.
Pozdrówka i powodzenia w krokusie!
Nie zabijamy piesków w opowiadaniach. Nigdy.
Przeczytałem. Powodzenia w konkursie. :)
Witam wszystkich Gości!
Edwardzie,
cieszę się, że opowiadanie Ci się spodobało, i że miałeś udział w jego solidnym doszlifowaniu :) Dziękuję za pomoc, lekturę, klika.
cezary_cezary,
Ogólnie pod względem klimatu opowiadanie budzi wiele skojarzeń z Bloodborne
No patrz – znam tę grę, i to całkiem nieźle, jest to zdecydowanie mój ulubiony soulslike, acz pisząc tekst ani razu świadomie o niej nie pomyślałem. Przy czym już nie raz okazało się, że tworząc fabułę opowiadania czerpałem z jakiegoś dzieła kultury pełnymi garściami, zupełnie sobie tego nie uświadamiając. Tak było i tym razem!
Dziękuję za masę dobrych słów i za klika, cieszę się, że zajrzałeś!
Ślimaku,
Potem, w ostatniej scenie… Droga Klaro, wybacz mi długie milczenie… to jest jeszcze najłatwiej napisać, dalej zaczynają się schody.
Pełna zgoda. Postawiłem na zakończenie otwarte – w sumie trudno odgadnąć, co narrator zechce w tym liście przekazać kobiecie, wiadomo tylko (a przynajmniej mam nadzieję, że udało mi się to zasugerować), że zdecydował się na rozwiązanie radykalne – a więc albo zerwanie kontaktu, albo wprost przeciwnie.
Właściwie po co oni zabierają sztylety, skoro te stworzenia można skrzywdzić tylko ogniem?
Zamysł miałem taki, że unicestwić może je tylko ogień, ale zranić może również stal.
W ogóle mam pewne wątpliwości co do oznaczenia epoki, ale lampy naftowe są nieco przestarzałe i próbuje się hospitalizować osoby z jadłowstrętem psychicznym, więc może z grubsza odpowiednik lat trzydziestych?
Myślę, że akcja opowiadania dzieje się w zupełnie innej rzeczywistości, albo w bardzo, bardzo odległej przyszłości.
W takim razie trudno zrozumieć, dlaczego to niebezpieczne zajęcie dla pojedynczych łowców: rząd lub konsorcjum medyczno-kolejowe zatrudniałoby dużą grupę specjalistów, którzy wspólnie zabijaliby potwory bez ryzyka, pewnie używając miotaczy ognia i bomb zapalających raczej niż pochodni.
Słuszna uwaga! Pierwotnie chciałem poświęcić trochę miejsca w tekście na to, by – myślami lub słowami narratora – wyrazić podobne wątpliwości. Zabawne, że wspominasz o miotaczu ognia, bo o takim właśnie sprzęcie miał fantazjować młody sceptyk :) Zostawiłem tę kwestię niedopowiedzianą, a Czytelnik ma prawo pytać. A więc dlaczego, zamiast wynająć ekipę profesjonalistów i wyposażyć ich w potężną broń, co umożliwiłoby eksterminowanie pokrak taśmowo, cała procedura wygląda tak, jak wygląda?
Podróż pociągiem, oczyszczenie nieświadomości ze złogów i unicestwienie jaźniaka przez łowców oraz idące za tym odzyskanie (choćby na krótko) przez pasażera psychicznej równowagi jest rodzajem usługi, ale, oprócz tego, stanowi też rytuał. Rytuał quasi-religijny albo wprost religijny, zważywszy na to, że jaźniaki zniszczyć może jedynie święty ogień. Daleko idąca komercjalizacja w jakiś sposób mogłaby ten rytuał wypaczyć.
Myślę, że to, jak wygląda cały proces w kształcie, w jakim go przedstawiłem, stanowi dla tamtejszego społeczeństwa pewne optimum. Zatrudnienie dodatkowego łowcy lub łowców, sięgnięcie po innego rodzaju oręż (broń palna, granaty, bomby), dodatkowe kursy, zwiększenie liczby pasażerów… to wszystko, choć technicznie wykonalne, mogłoby wpłynąć na „skuteczność” wspomnianego rytuału. Skuteczność wziąłem w cudzysłów, ponieważ zakładam, że owej skuteczności nie można w żaden sposób zmierzyć, ale jednak (w co się powszechnie wierzy) odstępstwa od ustanowionych (i uświęconych) metod traktowane byłyby jako obniżające szansę na to, że oczyszczający rytuału (który – jak wspomniałem – i tak nie jest skuteczny stuprocentowo) się powiedzie.
(Prawda, miałem jeszcze zaprotestować przeciw niepochlebnemu przedstawieniu ślimaków w tekście)
Oups, a to wpadka! Ale to nie tak, że mam jakieś uprzedzenia do ślimaków, albo że zaszły mi jakoś za skórę, dołożę starań, by w przyszłości nie przedstawiać ich w taki niekorzystny sposób.
Szkoda, że tekst nie porwał, ale dziękuję Ci za wizytę i komentarz!
Krokusie,
Swoją drogą to jest prawie 40k znaków, a nie ma wiele scen, a przy tym tekst się nie dłuży.
Uff, całe szczęście, że się nie dłuży.
Chociaż miałem lekkie problemy, bo linia czasu tego opowiadania trochę skacze, a w pewnym momencie mieliśmy nawet retrospekcję w retrospekcji i to już było wyzwanie, żeby w tym wszechogarniającym upale się nie pomylić ;)
Dobrze, że Edward i Duago wzięli tekst w obroty, bo przed betą mętlik byłby gwarantowany nawet w strefie podbiegunowej :D Mogłem jeszcze nad tym popracować, ale uparłem się, że wystarczy.
Natomiast uważam, że dla samego tekstu nie jest to istotne i chcąc pisać więcej w tym świecie, dałbyś radę to wyjaśnić.
Szedłem tym tropem. Znaczy z braku miejsca i ze sposobu przyjętej narracji miałbym problem, by zdradzić o tym świecie więcej informacji, co, być może, byłoby pożądane, choćby w przypadku kwestii, o których w komentarzu wspomniał właśnie Ślimak.
Czy jest to tekst na ten konkurs, to na szczęście nie moje zmartwienie.
Pewno, wystarczy, że ja się tym martwię :)
Dziękuję Ci za wszystkie uwagi i dobre słowa!
Koalo,
miło, że wpadłeś. Dzięki!
Pozdrawiam!
Adamie, szczególny jest pociąg w tym opowiadaniu i szczególnych wozi pasażerów, ale horroru jest tu tyle, ile trzeba.
Podoba mi się pomysł na tak osobliwy sposób pozbywania się różnych przypadłości, zwłaszcza że opisana kuracja wywołuje dreszcze grozy, a i dróżnicy z pochodniami nie są podczas „polowania” bezpieczni.
Dobrze pokazałeś scenerię towarzyszącą wydarzeniom, a także wzajemną relację między obydwoma bohaterami. Brakło mi może nieco szerszego zarysowania świata, w którym rzecz się dzieje, ale i tak była to satysfakcjonująca lektura.
Uśmiechnął się tylko, ukazując mi niepełne uzębienie… → Czy zaimek jest konieczny?
…i w geście desperacji zacząłem wymachiwać pochodnią. → A może wystarczy: …i w desperacji zacząłem wymachiwać pochodnią.
Wtedy poczułem ukłucia, drobne igiełki wchodzące w mój brzuch, ramiona, klatkę piersiową. → Czy zaimek jest konieczny? Czy poczułby ukłucia w cudzym brzuchu, ramionach i klatce piersiowej?
Obrzuciłem spojrzeniem ściany, niski sufit, porozrzucane po kątach szpargały. → Nie brzmi to najlepiej.
Proponuję: Obrzuciłem spojrzeniem ściany, niski sufit, walające się po kątach szpargały.
…poczułem dziesiątki igieł wbijających się w moje ciało. → Czy zaimek jest konieczny?
Obmacałem swój tors i podbrzusze. → Jak wyżej.
Opatrzność dawała mi szansę na przewartościowanie swojego życia… → Jak wyżej.
…rzucił, wskazując na drzewo. → …rzucił, wskazując drzewo.
Wskazujemy coś, nie na coś.
Adresatem był Sz.P. Łowca… → Brak spacji po pierwszej kropce.
W trakcie podróży raptem kilka raz zdobyła się… → Literówka.
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Bardzo fajny pomysł na zawód bohaterów – ni to wiedźmin, ni to psychiatra. Trochę jakby wbrew naszym praktykom – tu pacjent musi się męczyć i ponosić ryzyko, a nie lekarz, ale to pozwala spojrzeć na problem z innej strony. Chętnie dowiedziałabym się więcej o tym świecie, bo wygląda bardzo ciekawie.
Wątek bohatera i Klary wydaje mi się niedomknięty. Co on w końcu jej w liście napisał?
Czytało się przyjemnie, acz z uwag technicznych: podzieliłabym tekst na jakieś części, bo ponad 30 kilo jednym ciągiem to jednak sporo. Chociaż linijka odstępu…
Babska logika rządzi!
Cześć, reg!
Brakło mi może nieco szerszego zarysowania świata
Betujący również zwracali na to uwagę, ale podczas pracy nad tekstem nie udało mi się, niestety, nic na to poradzić.
Nie wiem, co ja z tymi zaimkami… babole poprawione :)
Cieszę się, że lektura okazała się satysfakcjonująca! Dziękuję za wizytę i za łapankę!
Cześć, Finklo!
Wątek bohatera i Klary wydaje mi się niedomknięty. Co on w końcu jej w liście napisał?
Postanowiłem tego nie dopowiadać :) Sam nie przepadam za otwartymi zakończeniami, ale tutaj aż mi się prosiło, by uciąć opowiadanie wielką niewiadomą.
Chociaż linijka odstępu…
Kiedyś była, ale wywaliłem ;)
Cieszę się, że kupiłaś mój pomysł na bohaterów oraz na zajęcie, którym się parają. Dziękuję Ci za wizytę!
Pozdrawiam!
Są opowiadania, w których, jak tutaj, pierwsze skrzypce grają bohaterowie i na ich poczynaniach się skupiamy, a w innych czytelnika zadziwia wymyślony świat. Adamie, wszystko przed Tobą. :)
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Hej, a mi się podobała relacja między bohaterami i zaciekawił mnie świat – hmmm, gdzie zabija się choroby, dokonuję egzorcyzmów, ja do końca nie wpadłam na to, co właściwie robią bohaterowie i czemu akurat pociągi wyciągają jaźniaki z pacjentów. Ale to nie przeszkadza, tylko zastanawiam się, jeśli byś kontynuował historię, o co tu chodzi :D. A najlepszego jest to, że mimo niejasności czytało się bardzo dobrze, a sama historia, też wypadła bardzo dobrze :). Pozdrawiam i powodzenia w konkursie:)
"On jest dziwnym wirtuozem – Na organach ludzkich gra Budząc zachwyt albo grozę, Myli się, lecz bal wciąż trwa. Powiedz, kogo obchodzi gra, Z której żywy nie wychodzi nigdy nikt? Tam nic nie ma! To złudzenia! Na sobie testujemy Każdą prawdę i mit."
Bardzo fajne!
Podobało mi się już od pierwszych zdań. Miałem moment zwątpienia przy klaunach – zaniepokoiłem się, że fajny, klimatyczny tekst przerodzi się w jakąś błazenadę albo groteskę, ale nie.
Ciekawy pomysł, intrygujące postacie (ambiwalentny stosunek młodego do starego bardzo wiarygodny), zręczne pióro – ten tekst ma wszystko, co należy. Gratuluję.
Moje powieści: https://marmaxborowski.pl/kwestia-wyboru/
Reg :)
Cześć, Bardzie!
ja do końca nie wpadłam na to, co właściwie robią bohaterowie i czemu akurat pociągi wyciągają jaźniaki z pacjentów.
Właściwie sam dokładnie tego nie wiem :)
Ale to nie przeszkadza, tylko zastanawiam się, jeśli byś kontynuował historię, o co tu chodzi :D
Myślę, że gdyby tekst był sporo dłuższy, w jakiś sposób starałbym się to wyjaśnić, nakreślić szerszy kontekst. A tak, zależało mi tylko na przedstawieniu historii w świecie, o którym bardzo mało wiadomo, i miałem nadzieję, że ta historia zainteresuje czytelnika, więc cieszę się, że czytało Ci się bardzo dobrze :) Dziękuję za wizytę!
Cześć, Marcinie_Maksymilianie
Bardzo miło czytać tak pochlebną opinię! Dziękuję za wizytę i komentarz!
Pozdrawiam!
Szyny biegły z mroku w mrok.
Niby proste zdanie, ale bardzo trafiło do wyobraźni. I jakoś tak zatrzymało mnie na dłużej.
Jak już ktoś wspomniał, więcej znalazłam tu dark fantasy niż horroru, ale wcale mi to nie przeszkadza. Przeciwnie – fabuła jest wartka, elementy obyczajowe wyszły bardzo zgrabnie i chociaż czytałam tekst na raty (między innymi podczas krótkiej lecz wyjątkowo koszmarnej podróży pociągiem) wcale się w historii nie gubiłam. O tych szynach biegnących z mruku w mrok, to sobie zapisałam, żeby koniecznie wspomnieć w komentarzu. ;-)
Więc, właściwie, jak to często ze mną bywa, nie piszę komentarza na świeżo. Trochę żałuję, bo znalazłam więcej rzeczy, które chciałabym pochwalić, a które zwyczajnie wypadły mi z głowy. W notatce na telefonie zapisałam sobie tak: bardzo fajne, są klauny i wiedźmin, ładnie napisane, pochwalić.
No to chwalę i pozdrawiam. :-)
„Człowiek, który potrafi druzgotać iluzje jest zarazem bestią i powodzią. Iluzje są tym dla duszy, czym atmosfera dla planety." - V. Woolf
Cześć, adam_c4!
Nie będę powielał zdania innych i pisał o rzeczach oczywistych, takich jak Twój warsztat pisarski, umiejętność przedstawienia emocji bohaterów itp. wszystko jest tak, jak należy, czytało się bardzo przyjemnie.
Kilka słów natomiast, odnośnie moich wrażeń z lektury. Akcja jest dość wartka, połączyłeś tu elementy przygodowe, Fantasy i horroru. Miałem sporo skojarzeń podczas czytania, głownie filmowych, trochę takie połączenie “Nieustraszonych pogromców wampirów”, “Indiany Jonesa” i “Nocnego pociągu z mięsem”:) Na początku wydawało mi się, że pójdzie to w stronę jakiejś ostrej sieczki, a krew będzie lała się gęsto, ale później (na szczęście) potrafiłeś wyhamować akcję, pogłębić bohaterów i odkrywać kolejne elementy tajemnicy (dobry pomysł z tymi listami itp.) Nie dłużyło się, no może minimalnie gdzieś w środku, kiedy pojawił się Jed, ale może o zbyt późnej porze czytałem;)
Nie jest to oczywiście typowy Grabiński, ale podejrzewam, iż nie miałeś zamiaru go naśladować i dlatego pozostałeś przy swojej koncepcji. Zresztą to już oceni Jury;)
Powodzenia i pozdrawiam
Cześć, Rosso!
Wielkie dzięki za tak wiele miłych słów, cieszę się, że tekst do Ciebie trafił!
bardzo fajne, są klauny i wiedźmin, ładnie napisane, pochwalić.
No i dla takich recenzji warto stukać w klawiaturę :)
Pozdrawiam!
Cześć, JPolsky!
Ciszę się, że akcja jest jak na Twój gust wystarczająco wartka, i że miks, który zaproponowałem, okazał się strawny.
Nie jest to oczywiście typowy Grabiński, ale podejrzewam, iż nie miałeś zamiaru go naśladować i dlatego pozostałeś przy swojej koncepcji.
Tak, myślę, że nie potrafiłbym stworzyć tekstu inspirowanego stylem pisarskim Grabińskiego. Dlatego postawiłem na inspirację innego rodzaju, mam nadzieję, że jury to przekona :)
Dziękuję za wizytę, pozdrawiam!
Podobało mi się :)
Przynoszę radość :)
Dzięki, Anet :)
Hej!
Masz bardzo dobry warsztat (ale o tym wiedziałam, zanim zaczęłam czytać), więc czyta się z przyjemnością, tempo takie jak w profesjonalnej literaturze, właściwie mam wrażenie, że wzięłam do ręki zbiorek opowiadań.
Opis jaźniaka ciekawy, no jednak jestem dużą fanką oryginalnych, nietypowych pomysłów.
Akcja zwalnia przy wspominaniu pierwszych łowów, akurat takie zabiegi mnie męczą, bo są dość częste. Bohaterowie coś robią: okradają bank, polują, lecą na księżyc, wszystko się udaje i… następuje wspominanie, jak to było kiedyś, jak robili to pierwszy raz.
Za to sami łowcy mi się podobają – młody i niepewny, co począć w relacji z Klarą i Gunter z tą tajemnicą tego, co go tak męczy, no i taki mentor prawdziwy, w burkliwym stylu, który lubię.
Bez wahania sięgnąłem po legitymację łowcy i wyciąłem z niej swoją fotografię, by się zrewanżować.
Hm, no skoro ma taką legitymację, to czy za brak zdjęcia nie dostanie kary? ;p Rozumiem romantyzm, ale bez przesady.
Za to podoba mi się, że łowcy są znani, traktowani jako zawód. Zazwyczaj w opowiadaniach/filmach kryją się i reszta ludzkości nic o nich nie wie, albo w imię ideałów walczą z potworami za liche wynagrodzenie.
Gunter i jego szaleństwo z sektą – coś mi to do niego średnio pasowało, zwłaszcza że z tą córką to jednak więzi silnych nie miał, wydawał się osobą twardo stąpającą po ziemi, bez sentymentalnego oddawania życia za historie powtarzane przez sektę. Gdyby to była prawda albo wierzenia z jego religii, wtedy inaczej, a tak to miałam zgrzyt.
Poza tym – czemu nie odrzucił własnej pochodni, skoro rzucił pochodnią młodego? Nie ma to sensu. Tak samo jak polowanie z chłopakiem, przecież mają listy, mógł napisać, co zrobi i pójść tam sam, w razie czego nie narażać młodego. Okej, można uznać, że chciał mieć świadka takiego czegoś, ale tak naprawdę po co? Ryzykował, że młody w jakiś sposób pokonałby jaźniaka (albo jaźniak mimo wszystko by go skrzywdził) i wtedy z planu nici.
Ale to końcowe marudzenie niech nie przyćmi tego, że całość bardzo mi się podobała. Mroczny klimat, oryginalny pomysł, ciekawi bohaterowie, świetne zawody. Byłam oczarowana. ;)
Pozdrawiam,
Ananke
Witam jurorkę!
Cześć, Ananke!
Gunter i jego szaleństwo z sektą – coś mi to do niego średnio pasowało, zwłaszcza że z tą córką to jednak więzi silnych nie miał, wydawał się osobą twardo stąpającą po ziemi, bez sentymentalnego oddawania życia za historie powtarzane przez sektę. Gdyby to była prawda albo wierzenia z jego religii, wtedy inaczej, a tak to miałam zgrzyt.
Myślę, że Gunter naprawdę wierzył w to, że złożenie samego siebie w ofierze jaźniakowi pozwoli jego córce w pełni wyzdrowieć. Rzeczywiście – wydawał się ortodoksem, a tu jednak okazało się, że skusiły go prawdy głoszone przez sektę. Najwidoczniej chęć pomocy i zadośćuczynienia córce (którą, co sugeruję, musiał w jakiś sposób skrzywdzić) była u niego silniejsza niż przywiązanie do ortodoksji.
Poza tym – czemu nie odrzucił własnej pochodni, skoro rzucił pochodnią młodego?
Święty ogień to nie tylko narzędzie do zwalczania bestii, ale i nośnik prawdziwej (zdaniem wierzących) obecność siły wyższej. Myślę, że Gunter, w ostatnich chwilach życia, nie chciał rozstawać się, odrzucać (czysto dosłownie i symbolicznie) tej boskiej cząstki.
Tak samo jak polowanie z chłopakiem, przecież mają listy, mógł napisać, co zrobi i pójść tam sam, w razie czego nie narażać młodego. Okej, można uznać, że chciał mieć świadka takiego czegoś, ale tak naprawdę po co? Ryzykował, że młody w jakiś sposób pokonałby jaźniaka (albo jaźniak mimo wszystko by go skrzywdził) i wtedy z planu nici.
Myślę, że Gunter miał dwie motywacje: Pierwsza – rzeczywiście taka, by chłopak na własne oczy zobaczył, że Gunter zginął z rąk jaźniaka i zrobił to na własne życzenie. Druga – aby młody łowca, widząc na własne oczy, że jaźniak pragnie zgładzić tylko Starego, uwierzył w moc rytuału, a więc i – pośrednio – w to wszystko, w co Gunter wierzył. Krótko mówiąc, to wydarzenie miało chłopaka nawrócić. I może się udało.
No i Gunter, w swym fanatyzmie, naprawdę wierzył w to, że jaźniak nie zrobi chłopakowi krzywdy.
Ale to końcowe marudzenie niech nie przyćmi tego, że całość bardzo mi się podobała. Mroczny klimat, oryginalny pomysł, ciekawi bohaterowie, świetne zawody. Byłam oczarowana. ;)
Bardzo mnie to cieszy :) Dziękuję Ci za podzielenie się ze mną licznymi wrażeniami i uwagami związanymi z lekturą!
Pozdrawiam!
była u niego silniejsza niż przywiązanie do ortodoksji.
Rozumiem, po prostu w trakcie opowiadania może trochę za mało było to rozbudowane, ale wiadomo, że limit też gdzieś tam ograniczał. ;)
Myślę, że Gunter, w ostatnich chwilach życia, nie chciał rozstawać się, odrzucać (czysto dosłownie i symbolicznie) tej boskiej cząstki.
Okej, choć sporo ryzykował, a wydawał się mimo wszystko bardziej twardo stąpającym po ziemi, no ale skoro go te prawdy sekty skusiły – to to by pasowało.
Pozdrawiam,
Ananke
Tekst ma świetny klimat i wciąga. Podobała mi się relacja między dwójka głównych bohaterów. Według mnie trochę zabrało szerszego przedstawienia świata, widzimy tylko mały jego wycinek (niczym patrząc z wnętrza tunelu), a wydaje się ciekawy, jego poszczególne elementy zapadają w pamięć (drzewo, pomysł na pasażerów). Okazało się, że tekst nominowany do piórka – zobaczymy, co z tego wyjdzie.
Też bym chętnie przeczytała trochę więcej o świecie, ale znaków już za wiele nie zostało. ;)
Cześć, Zygfrydzie!
Bardzo mi miło, że doceniasz klimat i relację między bohaterami.
Według mnie trochę zabrało szerszego przedstawienia świata(…)
Też bym chętnie przeczytała trochę więcej o świecie, ale znaków już za wiele nie zostało.
W sumie Ananke ma rację, ale, co przyznaję bez bicia, gdybym się uprał (i to nie wcale mocno), mógłbym przemycić trochę informacji o świecie. W końcu postanowiłem tego nie robić, co być może nie wyszło całości na dobre :)
Pozdrawiam!
Hmm, ciekawe. Z jednej strony podoba mi się świat, w którym ludzie z problemami są akceptowani, mają możliwość pozbycia się ich, nawet jeśli to inni muszą później walczyć z tym, co wylazło. Z drugiej – cóż, z własnymi demonami trzeba walczyć samodzielnie, inaczej się nie da. Natomiast tutaj ta walka jest zrzucona na barki łowców. Delikwent ma tylko… wsiąść do pociągu.
Współczuję córce Guntera, bo pewnie fakt, że jej jaźniak zabił jej ojca sprawi, że całkiem prędziutko będzie potrzebowała kolejnej przejażdżki.
Relacje między bohaterami są w porządku, choć obaj są trochę sztampowi, pomysł ciekawy, świat zrozumiały.Horrorków nie lubię, co akurat w przypadku głosowania piórkowego działa na korzyść autorów ;)
Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!
Cześć, Irko!
Współczuję córce Guntera, bo pewnie fakt, że jej jaźniak zabił jej ojca sprawi, że całkiem prędziutko będzie potrzebowała kolejnej przejażdżki.
Ciekawe spojrzenie na sprawę, myślę, że masz rację. Nawet jeśli córka Guntera wiedziała, że ojciec planuje złożyć siebie w ofierze, nawet jeśli była świadoma tego, że to on, ojciec (wnioskując po jednoznacznym kształcie jaźniaka) odpowiada za jej problemy, to świadomość tego, że zginął przez nią i dla niej, będzie jej ciążyć.
Horrorków nie lubię, co akurat w przypadku głosowania piórkowego działa na korzyść autorów ;)
Fajnie, fajnie ;)
Dziękuję za lekturę, pozdrawiam!
Cześć!
Przeczytane, komentarz jutro.
EDIT Mam trochę obsuwę, ale pamiętam, jutro dowiozę.
Pozdrawiam!
„Poszukiwanie prawdy, która, choćby najgorsza, mogłaby tłumaczyć jakiś sens czy choćby konsekwencję w tym, czego jesteśmy świadkami wokół siebie, przynosi jedyną możliwą odpowiedź: że samo poszukiwanie jest, lub może stać się, ową prawdą.” J.Kaczmarski
Hej, krarze!
Dzięki, to czekam :)
Pozdrawiam!
Cześć,
bardzo ładnie napisana historia. Świetny pomysł na świat i zawód głównych bohaterów. Tylko zakończenie trochę mniej przypadło mi do gustu niż pierwsza część tekstu, bo o ile zmiana zachowania starego jeszcze bardziej wciągnęła, tak rozwiązanie tego wątku było dla mnie trochę zbyt nagłe. Podobnie wątek relacji z Klarą. Lubię otwarte zakończenia, ale tu czegoś mi brakło.
Poza tym innych uwag nie mam, a tekst zdecydowanie mi się podobał.
Pozdrawiam.
Sen jest dobry, ale książki są lepsze
Cześć, Młody pisarzu!
Dziękuję za wizytę! Rozumiem, że otwarte zakończenie i rozwiązanie wątku starego mogły Cię nie przekonać, ale mimo wszystko cieszy, że tekst Ci się spodobał :)
Pozdrawiam!
Jestem wreszcie. Co najbardziej zapadło mi w pamięć? Nieco wykręcony i naprawdę dziwny świat, który bardzo umiejętnie dawkowałeś czytelnikowi. Początek trochę pachnie banalną przygodówką w klimatach mistrz uczeń, ale szybko pokazujesz, że głębi czy fantastyki nie zabraknie, a z pozoru wyrwane z różnych światów puzzle składają się w interesująca całość.
Potrzebowałem nieco czasu, by przyzwyczaić się do zdawkowego stylu rozmowy bohaterów, który wręcz odrzucał w pierwszych dialogach, jednak im głębiej w tekst, tym robiło się ciekawiej, a konsekwentnie budowany klimat działał na korzyść opowieści. Pociągi z czegoś, co najpierw pachniało absurdem, okazują się sednem sprawy, lekarstwem, sensem i tajemnicą, a cała obrzędowość (jawnie kłócąca się z nauką, słodko!) tylko dodaje uroku. Sztylet i pochodnia, to czekanie, aż jaźniak wyjdzie… Weird!
Relacja bohaterów również niezła, niby skomplikowana, ale do bólu ludzka, pachnąca realizmem. Zakończenie, choć oktutne i na swój sposób smutne, to jednak daje nadzieję, pozwala odzyskać wiarę w ludzi, a o to – imho – niełatwo w tak wykręconej wizji świata. Brawo, świetny pomysł i tekst, dziwny i jakże ludzki jednocześnie. Piórkowo byłem na tak, ale to już pewnie wiesz.
2P dla Ciebie: Pozdrawiam i Powodzenia w konkursie!
„Poszukiwanie prawdy, która, choćby najgorsza, mogłaby tłumaczyć jakiś sens czy choćby konsekwencję w tym, czego jesteśmy świadkami wokół siebie, przynosi jedyną możliwą odpowiedź: że samo poszukiwanie jest, lub może stać się, ową prawdą.” J.Kaczmarski
Cześć, krarze!
Wielkie dzięki za komentarz i za TAKa, to zawsze cieszy, gdy czytelnik kupuje wizję, którą staram się sprzedać w opowiadaniu. Chciałem, żeby było weirdowo (i zdawkowo), ale zrozumiale.
Pozdrawiam!
Cześć, przybywam z pokonkursowym komentarzem.
Subtelna warstwa przenikającej fantastyki jest rewelacyjna. Mistyczna specyfika zawodu dróżnika i tajemnice przeszłości postaci zagłębiają Czytelnika w Twoim świecie – klaustrofobicznym, surrealistycznym, mrocznym. Czytając, wstrzymuje się oddech. Słychać, jak żwir chrzęści pod butami, czuć jak zimne jest wnętrze tunelu, widać jak ciepłe jest światło pochodni. Ta warstwa wyszła zdecydowanie najlepiej. Najbardziej cenię oryginalne podejście do tematyki kolejowej – nie wprost o pociągu – w tym umiejętnie wplecionego potwora. Tekst zrobił na mnie wrażenie, nie z powodu klasycznej Grabińskiej grozy, ale podskórnego niepokoju, obowiązkowego dla konwencji horroru. Świetnie wykorzystane hasło, nieoczywiste i pomysłowe. Największym minusem było dla mnie zakończenie – wydało mi się nagłe, ucięte, niedograne z wszystkimi aspektami fabuły.
Pozdrawiam!
Hej, MaSkrolu, dzięki za lekturę.
Cześć, Żonglerze!
Słychać, jak żwir chrzęści pod butami, czuć jak zimne jest wnętrze tunelu, widać jak ciepłe jest światło pochodni.
Te słowa szczególnie mnie cieszą. Zależało mi na tym, aby czytelnik wsiąknął w tamtą mroczną, nie do końca zrozumiałą, rzeczywistość.
Dziękuję Ci za pochlebną opinię. Rozumiem, że końcówka mogła nie przekonać :)
Jeszcze raz dziękuję za ten konkurs!
Pozdrawiam!
Hej, Adamie.
Najpierw kilka spostrzeżeń.
Pukanie do drzwi wyrwało mnie z nieprzyjemnych rozmyślań,
w których się pogrążyłem.
To wiadomo.
Za każdym razem, gdy ruszaliśmy na polowanie, stary Gunter kazał mi wstawać. W odpowiedzi zawsze wychodziłem z pokoju w ciągu paru sekund, odziany w płaszcz i uzbrojony, co nie byłoby możliwe, gdybym chwilę wcześniej leżał pod kołdrą. Stary nie zwracał na to uwagi.
Stanąłem na korytarzu. Zielone światło wsączało się przez okna, rozjaśniało wnętrze chaty. Gunter był już na schodach. Oddychał ciężko, deski skrzypiały pod jego krokami. Wciąż był zręczny i witalny jak niejeden młodzian, ale lata największej sprawności miał już dawno za sobą.
Drzewo płonęło. Jeszcze kilka godzin wcześniej, o zmierzchu, na gałązkach tliły się pojedyncze blade płomyki. Teraz ogień strzelał wysoko w niebo; szmaragd i seledyn mieszały się ze sobą i kłębiły z wściekłością, którą chętnie przypisywano nieokiełznanym siłom natury.
W tych trzech pierwszych akapitach miałem problem z odnalezieniem się w miejscu i czasie. Pierwszy – bohater rozmyśla, drugi – są w chacie, trzeci – nocą na zewnątrz. Nie wiem czy ten fragment nie jest zbyt skrótowy. Fajnie, gdy czytając nie gubisz się już na początku.
Jednak później już nic specjalnie nie rzuciło mi się w oczy. Ciekawy pomysł, dosyć mroczny i hermetyczny. Skupiasz się na dwójce bohaterów i choć przestawiasz klasyczne archetypy mistrza i ucznia, to jest w nich coś przykuwającego uwagę. Każdy ma swój bagaż i chociaż są odmieni, egzystują razem.
Pierwszy potwór mnie nie przekonał, ale ten Starego i owszem. Sumarycznie całkiem dobra robota.
Pozdrawiam.
Cześć, Darconie!
W tych trzech pierwszych akapitach miałem problem z odnalezieniem się w miejscu i czasie. Pierwszy – bohater rozmyśla, drugi – są w chacie, trzeci – nocą na zewnątrz. Nie wiem czy ten fragment nie jest zbyt skrótowy.
Jasne, przyjmuję tę uwagę, może warto lekko to zmodyfikować.
Cieszę się, że, wziąwszy wszystko do kupy, oceniasz opowiadanie pozytywnie :) Dzięki za wszystkie uwagi, miło mi, że zajrzałeś.
Pozdrawiam!