Czekamy.
Jest piąta pięćdziesiąt osiem, jesień dopadła przestrzeń i serca. Wstaje słońce, ale dla nas nie ma nadziei. Jesteśmy osobno, ale jednak razem, połączeni biedą, strachem, przerażeniem.
Od razu ich rozpoznaję.
Przegrane twarze, zużyte życie, oczy gotowe na wszystko.
Wszyscy chcemy coś zmienić, od czegoś uciec. Nie ma tu nikogo normalnego ani szczęśliwego, nikogo niewinnego. Tylko garstka ludzi skorych porzucić wszystko i wszystkich, skaczących w przepaść.
Bilety wręcza zamaskowana kobieta, żonglująca zmieniającymi się zdaniami. Szepcze przy tym słowa, których nie potrafię zrozumieć.
Jak każdy z nas.
Ufamy jednak jej wyrokom. Chcemy, aby ktoś decydował o naszej przyszłości, bo nasze wybory były zawsze najgorsze z najgłupszych. Wynik rzutu był dla nas bez znaczenia, ważne, że tym razem nie my rzucamy kośćmi.
Czekamy, bo Deus Vapor Machina nie ma rozkładu. Boskiej maszyny parowej wyglądać można na dowolnej stacji. Czasem trwa to godzinę, czasem dzień, czasem kilka tygodni. W palącym słońcu, w zimnym wietrze, w okrutnych strugach deszczu. Może to trwać tak długo, że stracisz nadzieję.
W końcu, gdy wewnętrzna rozpacz jest nie do zniesienia, pojawia się, nadjeżdżając nieśpiesznie zza zakrętu. Nikt nie wysiada, bo to zawsze droga w jedną stronę. Wsiadają ci, którzy nie mają innego wyjścia, bo wszystkie inne pomysły na życie zostały wyczerpane, przegrane, zaprzepaszczone.
Jakbyśmy musieli go wymodlić, jakby pojawiał się, gdy już, utopieni w rozpaczy, dotykaliśmy czarnego dna, jakbyśmy powołali go do życia naszą beznadzieją, wspólną niedolą, solidarnym krzykiem w przestrzeń.
Więc nagle stoi przed nami jak cała wieczność, jakby zawsze tu był. Wielki, nieskończenie długi, o majestatycznej lokomotywie i wszystkich wagonach świata. Kolorowy i czarno-biały, zadbany i zupełnie zdezelowany, kwadratowy i owalny.
Taki, jaki chcesz, jakim go sobie malowałeś w głowie od dawna.
Pociąg nad pociągami, Deus Vapor Machina.
Jest szósta rano i wiem, że zaraz odjedzie. Przez moment zastanawiam się nad wszystkim, co za sobą zostawię.
Wszystkie grzechy, wszystkich ludzi, wszystkie zasady.
Myślę o tym bez sentymentu i wsiadam do pociągu.
– Baczność sygnał! – wrzeszczy konduktor na zewnątrz, a potem podnosi dłoń i ruszamy.
*
Stoimy, stłoczeni jeden obok drugiego.
Patrzę na twarze pasażerów. Kobiety, mężczyźni, czasem całe rodziny, wszyscy przerażeni chyba bardziej niż ja. Słyszę ruch tłoków, krajobraz za oknem się porusza.
Nagle coś zaciemnia widok, wnętrze wagonu zdaje się pokrywać czarnym szronem. Wchodzi człowiek-nieczłowiek, mały, rachityczny, a jednak wszyscy wiemy, że drzemie w nim wielka moc. Cykada przeraźliwie brzęczy, szczekaczka, którą ma u pasa, szumi w dziwnym, nieznanym języku.
Konduktor ma na imię Grot, jak głosi plakietka przypięta w jego klapie. Zaczyna sprawdzać bilety, szukam swojego, ale nie mogę znaleźć. Gorączkowo przeszukuję kieszenie, ale nic tam nie ma.
Muszę uciekać!
Przeciskam się pomiędzy pasażerami, są jak żywy ocean strachu i pasywności. Nie chcą się przesunąć ani mnie przepuścić. Maszyna się rozpędza, jedzie coraz szybciej i szybciej, to ostatni moment, żeby wyskoczyć, potem nie będzie odwrotu.
Nagle ktoś łapie mnie mocno za rękę. To drobna dziewczyna o ładnej twarzy i zimnych, martwych oczach. Ubrana w strój kolejarza, na głowie czapka, w ręku kolorowy lizak.
– Już nie ma ucieczki, już za późno – mówi.
Patrzę na nią, czując jak gula przerażenia rośnie w gardle. Wyrywam się, choć wiem, że ma rację.
Sekundę później wyrasta przede mną konduktor Grot. Chcę mu powiedzieć, że nie mam biletu, niech mnie wyrzuci, póki jeszcze można, mogę się nawet zabić, połamać, ale muszę stąd wyjść.
On sięga bez słowa pod moją spłowiałą marynarkę i wyciąga bilet, na którym jest to samo zdanie, które przekazała mi żonglująca kobieta. Gdy je widzi, uśmiecha się do mnie zębami tak białymi, że muszą być sztuczne.
Nim zwróci mi bilet, przegryza go długim kłem. Potem klepie po twarzy ciepłą, mokrą dłonią i pokazuje, bym stanął w długiej linii, z innymi nowymi pasażerami.
Nie mam chyba wyboru, więc to robię.
*
Tłoczymy się w kolejce i choć nikt jej nie organizuje, ustawiamy się jedno za drugim, jakby prowadziła nas niewidzialna siła. Co kilkanaście sekund robię krok do przodu. Spokojnie, powoli i metodycznie, jak każdy z nas.
W końcu wchodzimy do przedziału na czole cugu, całego udekorowanego uroczystymi białymi obrusami i czarnymi różami. Do nosa pcha się ostry zapach kadzidła wymieszany z dymem. Z drugiej strony wagonu widzę wnętrze bryczki i osobliwy ołtarz. To pulpit sterowniczy lokomotywy, nad którym góruje miniatura naszego pociągu, jeżdżącego w kółko po niewidzialnych torach.
Krok za krokiem zbliżam się do miejsca, gdzie odświętnie ubrany kierownik pociągu robi coś z każdym pasażerem, który właśnie wszedł do środka.
Gdy w końcu staję przed nim, zauważam, że strój kierownika stanowi połączenie kolejowego munduru i szat kapłana jakiejś nieznanej religii. Ale dalej niewiele mi to mówi.
Podaje mały listek węglowy, czarną hostię, którą przyjmuję i czuję, jak rozpływa się na języku, jak osiada na podniebieniu. Mam wrażenie, że barwi jamę ustną i zęby na czarno, ale boję się sprawdzić.
Kierownik-kapłan wyciąga małą, złotą oliwiarkę i nakazuje wysunąć język. Gdy to robię, z olejarki spływa na niego złota kropla oleju, który rozlewa się po ciele ciepłem, drżeniem, dygotem.
Wstaję, kierownik patrzy na mnie dziwnie. Kiwam mu głową, nie reaguje, więc wracam, czując, że coś się zmieniło. Może na zewnątrz, może we mnie, może w nas wszystkich.
A gdy patrzę na smugę zmieniającego się krajobrazu za oknem, wiem, że faktycznie nie ma już stąd ucieczki.
*
Coś się zmieniło i jakoś połączyliśmy się z boską maszyną. Może przyjęliśmy jej fragment i jesteśmy w tym wszystkim razem? Patrzyłem po ludziach, ale głównie za okno, na znikający za nami świat.
Droga hipnotyzowała, wkradała się do mózgu, snując niestworzone historie o potędze, szaleństwie i miłości. Gdy patrzyłem na umykające kilometry, mogłem uwierzyć w cokolwiek, w każdą wewnętrzną i zewnętrzną przemianę, w każdą najbardziej niedorzeczną transformację.
Cug jakby rozpędzał się do granic nieskończoności. Czy jeszcze jechał po torach, czy już frunął w powietrzu, wznoszony ofiarą, marzeniem, przekleństwem?
Zerknąłem na resztę pasażerów i miałem wrażenie, że też się gapią, zaczarowani niewiarygodnym pędem. Chyba, tak jak ja, od dawna marzyli o zmianie, ucieczce, o tym, że zostawią cały przeklęty świat i wszystkie grzechy daleko za sobą.
Ten pęd, ta potrzeba ciągłości pozostawała głęboko w każdym z nas. Cel był nieważny. Byle jechać, jechać jak najdalej, jak najszybciej.
Jak najdłużej.
*
Siedzimy w wielkim, otwartym wagonie, chyba wszyscy, którzy wsiedli na kilku ostatnich stacjach. Czas się dłuży, więc nawet taki introwertyk jak ja znajduje partnera do rozmowy.
Zaprzyjaźniam się z Haszycową, która opowiada o swojej pasji, malowaniu i rysowaniu. Potem odnajduję się w ciszy z mężczyzną o nazwisku Stogryn. Milczymy długo i godnie, nie mówimy prawie nic, czasem tylko gest albo półsłówko buduje naszą relację.
Zdaje się bowiem, że ma miejsce jakaś forma jednomyślności, jakbyśmy byli tacy sami i mieli w głowach podobne rzeczy. Wszyscy jesteśmy przecież tacy sami.
Rozważania przerywa nagły postój pociągu. Patrzę na zewnątrz i orientuję się, że nie znam tego miejsca.
Że nie znam tej planety.
Za oknem różowe niebo i czarna jak kawa ziemia. Wszędzie pełno żywych drzew, śpiewających swoje sny o pięknie i dobroci. Biegają po nich małe gryzonie przypominające wiewiórki. Skądś wiem, że te stworzonka pożerają pieśni, zamieniając je w wieczny ruch, który z kolei napędza las do snu i śpiewu.
Skądś wiem, że to idealna symbioza.
Na końcu wagonu wstaje matka z dziećmi. Wie, że to ich stacja, a gdy wysiadają, następuje metamorfoza i cała rodzina zamienia się w małe ssakopodobne stworzenia. Biegną szybko, znikają w gąszczu liści i pieśni. Najmniejsze stworzonko ogląda się jeszcze na nas, a potem zjada piosenkę i rusza błyskawicznie przed siebie.
Pociąg rusza dalej, pozostawiając nas wszystkich w osłupieniu.
*
Na kolejnej stacji Julia, zalękniona dziewczyna, wysiada i zamienia się w wielki, ciągnący się po horyzont organizm. Gdy tylko wypełnia sobą większość przestrzeni, oblatuje ją stado żółtych ptaków, żerujących na nieskończonym ciele. Pożerają ją łapczywie, a ona, nie wiem skąd, ale wiem o tym na pewno, nigdy nie była tak szczęśliwa i spełniona jak teraz, gdy jej drobne części wypełniają brzuchy żarłocznych ptaków.
Jarek, facet, który miał najbardziej przerażone oczy z nas wszystkich, wysiada w miejscu, gdzie duchy tańczą do melodii zaśpiewu szalonego boga, niczym trawa falująca z podmuchem letniego wiatru. Mężczyzna momentalnie traci ciało na rzecz wiecznej powłoki. Tańczy w rytm pieśni obłąkanego bóstwa i widzimy, jak jego nie-twarz rozświetla szeroki uśmiech.
Wszyscy wychylamy się przez okno. To być może najpiękniejsze, co w życiu widzieliśmy. Ci ludzie, choć przemienieni, choć stający się czymś zupełnie poza własnym postrzeganiem, zdają się spełnieni i szczęśliwi.
Wiemy o tym, bo wie o tym pociąg. Jakby dzielił się z nami swoją świadomością i myślą, własną refleksją.
Prawie na pewno tak robi.
W mojej głowie, w naszych głowach rośnie jedno wielkie pytanie: co się stanie ze mną? Gdzie ja wyląduję? W co się przemienię?
Kim będę?
*
Jednak są też momenty, które przepełniają nasze serca trwogą, bo mamy i beznadziejne przypadki. Ludzie, którzy wsiedli do pociągu, ale nie odmienią swego losu, nie znajdą swojej stacji. Nie ma dla nich żadnego miejsca, żadnej zmiany, żadnego odkupienia.
Po tych przychodzi konduktor Grot. W rękach ma kolorowy lizak maszynisty z napisami, które są jednocześnie znajome i zupełnie obce. Podchodzi do młodej kobiety o imieniu Stacha. Ona stara się patrzeć wszędzie, tylko nie na niego.
– Wstań, dziecko – mówi kontroler, unosząc palcem jej podbródek, tak by na niego spojrzała. – Poproszę bilet.
– Nie mam, zgubiłam. Zapomniałam. – Stacha kręci głową, udaje, że czegoś szuka. Grot sięga do kieszeni jej kurty i wyciąga bilet. Czyta, co jest na nim napisane, nie uśmiecha się, kiwa głową.
Potem wyciąga przed nią lizak, który zaczyna pulsować czerwienią, coraz bardziej i bardziej, zalewając cały przedział stroboskopowym karmazynowym światłem. Bilet Stachy rozpływa się w szkarłatnej poświacie, a ona sama opada z sił. Jej ciało wydaje się bezwładne, jakby ktoś odciął jej nitki, na których wisiała niczym marionetka.
Konduktor bierze jej dłoń i ciągnie za sobą. Robimy im miejsce, tworząc ludzki szpaler, gdy idą, cisza jest wręcz ogłuszająca, jakby ktoś ukradł wszystkie dźwięki z całej przestrzeni.
Nie wiadomo, czy milczymy ze strachu, czy szacunku.
W końcu kontroler znika nam z oczu i wiemy, że widzieliśmy Stachę po raz ostatni.
*
Zatrzymujemy się na kolejnych przystankach, które usuwają z głowy przykre wspomnienia, ukazując kolejne przemiany i metamorfozy. I choć te są całkiem zwyczajne, wydają się jeszcze bardziej niezwykłe.
Stogryn, mój cichy kompan, wysiada w małym miasteczku, gdzie przygarnia go rodzina milczących szwaczek. Jego niezgrabne palce są wyjątkowo zręczne. Widzimy przez okno, jak kobiety bez słowa go akceptują, a on wreszcie, w wiecznym spokoju, szyje najzwyklejsze ubrania na świecie, czerpiąc z tego niewypowiedzianą przyjemność.
Macham mu, cieszę się, że odnalazł szczęście, choć rośnie we mnie coś dziwnego, jakiś robak żrący wnętrzności jak oszalały pasożyt. Wiem, że to zazdrość, zawiść, że jemu się udało, a mnie jeszcze nie. I choć życzę mu dobrze, to uczucie zostaje we mnie i jakaś cząstka jest przekonana, że Stogryn, wysiadając sam, w jakiś sposób mnie zdradził.
Jedziemy dalej.
*
Potem znowu przychodzi Grot. Zauważam, że materializuje się, niczym zjawa albo duch. Wychodzi po kawałku, z sufitu głowa, ze ścian ręce, z podłogi nogi. Gość z zaświatów, kolega z innego wymiaru.
Podchodzi do Szygoniowej, starej, pomarszczonej kobiety, która jeździ pociągiem od lat, niezdolna odnaleźć celu i wysiąść na żadnej stacji.
– Nie, proszę – błaga. – Może na kolejnym przystanku się uda.
– Próbowaliśmy – tłumaczy konduktor. – Próbowałaś. To koniec. Poproszę bilecik.
Szygoniowa kręci głową, pochyla się, a potem odpycha konduktora, Grot się przewraca, klnie. Ona ucieka, bo znowu bezwiednie robimy szpaler i ma wolną drogę. Biegnie, to jej ostatnia podróż, ale jeszcze przez moment jest wolna, jeszcze przez chwilę konduktor nie pociągnie jej w wieczną otchłań.
Podstawiam jej nogę i przewraca się jak długa.
Chwytam ją za rękę i ściskam z całych sił. Wyrywa się, ale nie ma ze mną szans. Konduktor otrzepuje się, podchodzi, bierze jej torebkę. Grzebie w niej, wyciąga bilet, pokazuje lizak.
Przez moment znikamy i pojawiamy się w stroboskopowym szkarłacie, płynącym od narzędzia.
– Nie ma już dla pani nadziei i to też jest jakieś oczyszczenie, wolność – szepczę cicho do Szygoniowej i widzę, jak łza spływa jej po policzku. Konduktor patrzy na mnie i z uznaniem kiwa głową. Potem przejmuje dłoń kobiety, która teraz idzie za nim posłusznie.
Czuję się dziwnie, dobrze, w jakiś sposób czysto. Może dlatego, że Grot popatrzył na mnie łaskawym okiem? A może dlatego, że bardzo się cieszę, że to nie mnie teraz prowadzi gdzieś w nieznane?
Bo w głowie pojawia się scena. Kobuch bierze lizak, z którego wysuwają się malutkie ostrza i uderza nim w głowę Szygoniową. Raz, drugi, trzeci, aż kobieta rozpada się na tysiąc kawałków w kałuży krwi. Nie wiem skąd, ale jestem przekonany, że narzędzie maszynisty jest ciężkie i twarde jak obuch młotka.
Scena pulsuje w głowie, rysuje się przed oczami, a ja mam wrażenie, że coś się we mnie zmieniło już na zawsze.
*
W nocy budzi mnie łagodny dotyk.
To Grot. Kładzie palec na ustach i ruchem głowy każe mi iść za sobą.
Wstaję, idę najciszej, jak potrafię. Lawiruję pomiędzy śpiącymi współpasażerami, starając się nikogo nie obudzić. W końcu wchodzimy w przestrzeń między przedziałami, zasuwam za sobą drzwi i z wyczekiwaniem patrzę na konduktora.
Mówi coś do mnie szeptem, wyciąga lizak, chyba chce mi coś pokazać. Nie do końca rozumiem, o co mu chodzi.
– Bileciki proszę – powtarza.
– Co? Obawiam się, że nie rozumiem.
– Chyba rozumiesz.
– Ale jak to? Myślałem, że jest między nami jakaś specjalna więź. Jakieś porozumienie. Że może…
– To źle myślałeś. Droga niektórych jest jasna już od początku. Nigdzie nie znajdziesz miejsca, żaden świat cię nie przyjmie.
Kręcę głową, ale posłusznie zaczynam szukać po kieszeniach biletu.
Gdy to robię, na lizaku Grota udaje mi się w końcu odczytać jakiś napis. Brzmi: „Kolega z zaświatów, na którego zawsze możesz liczyć”. I nagle wszystko łączy się w chorą, ale właściwą układankę, jakby ktoś zapalił mi w głowie bardzo złą, ale jasną żarówkę.
Jestem przecież silniejszy niż Szygoniowa.
Z całych sił uderzam konduktora w głowę. Robię to nieumiejętnie, ale skutecznie. Przewraca się, wstaje, chce mnie ścigać, ale ja nie uciekam. Trzyma lizak jak nóż, ale wydaje się zagubiony. Może nigdy wcześniej nikt, nikt tak silny, jak ja, mu się nie postawił?
Zaraz się jednak uśmiecha. Kopie mnie w kolano, uderza lizakiem na odlew, poprawia lewym sierpowym. Pomyliłem się, jest za silny, zabije mnie, albo unicestwi, za moment przepadnę i mnie nie będzie. Kolejny cios w brzuch i padam na podłogę. Konduktor podnosi narzędzie do ostatecznego ciosu, a ja dłonią zasłaniam głowę.
Jednak nie umieram.
Przez przypadek Grot zahacza o ścianę lizakiem, który wypada mu z dłoni. Podnoszę przedmiot, na którego owalnej części momentalnie wyrastają haczykowate ostrza. Tnę nim konduktora w nogę, przecinam klatkę piersiową. Uderzam w twarz i brzuch, a gdy się zwija, poprawiam kolanem w głowę.
Grot upada nieprzytomny. Z nosa leje się krew, może ma wstrząśnienie mózgu, ale na pewno oddycha. Ze szczekaczki słychać jakiś szum, ktoś go wzywa w niezrozumiałym języku.
– Co ja zrobiłem? – szepczę. – Co ja najlepszego zrobiłem?
Trzymam w dłoni kolorowy lizak i stoję z nim nad bezbronnym ciałem. Przez moment mam w głowie paniczny mętlik, ale nagle coś zdaje się go rozwiązywać albo rozcinać.
Może to lizak?
Z piersi Grota zaczyna wysnuwać się jakaś ulotna nić. Na okrągłej części kolorowego lizaka znowu wyrastają małe, haczykowate ostrza. Przecinam nimi smugę wypływającą z konduktora, bo wydaje się to najnormalniejszą sprawą na świecie.
Przetrząsam ubranie Grota, bo to musi gdzieś być. Szukam i szukam, tracę nadzieję, ale w końcu jest. Jego bilet, bo też ma, jak każdy w tym pociągu. Przekreślam jego imię i wypisuję długopisem swoje.
Po chwili wygląda, jakby moje nazwisko było tam od zawsze.
To wymagające precyzji zadanie zajmuje całą moją uwagę i nie widzę nawet, jak ciało Grota zaczyna znikać, powoli wchodząc w strukturę pociągu, umacniając jego astralną budowę.
Spoglądam na swoje odbicie w szybie i orientuję się, że mam na sobie ubranie kontrolera. Do twarzy mi w nim, na pewno bardziej niż jemu.
Ważę w dłoni kolorowy lizak. Faktycznie jest ciężki, precyzyjnie wyważony, mocny. Idealne narzędzie dla idealnego człowieka.
– Chcesz być moim nowym kolegą? – pyta nagle przedmiot, a mnie to wcale nie dziwi.
– Jasne, że chcę – odpowiadam. – To będzie początek pięknej przyjaźni.
A potem lizak zabiera mnie na przejażdżkę do swojego wewnętrznego imperium.
*
Wszystko tutaj jest inne.
To jakaś forma zaświatów, nadprzestrzeń, czwarty wymiar, cokolwiek. To w sumie bez znaczenia, gdzie tak naprawdę jestem.
Najważniejsze, że karty zostały odkryte, a prawda ujawniona. Bo teraz widzę, że wszystko się porusza, podróżuje wokół pociągu, który jest nieruchomy. To centralny punkt świata, wokół którego obraca się rzeczywistość, to tu dzieje się cała magia.
Wspaniale być w domu nowego kolegi, to prawdziwy zaszczyt i przywilej.
Lizak mówi, a gdy to robi, coś w rodzaju ust porusza się na jego okrągłej części.
– To moja misja – skrzeczy. – Zostałem powołany znikąd, z mroku, z ciemności, z gwiazd, by odsyłać ludzi w piękno nicości. Bo lepiej być martwym i korzystać w pełni z niebytu, niż mieszkać w żywej, bezcelowej masie.
– Teraz to nasza misja. – Uśmiecham się do niego. Może z Grotem wiązała go jakaś forma obowiązkowości, w końcu był narzędziem i potrzebował właściciela, ale wiem, że nas połączy coś innego.
Wspólna pasja.
– I to nas umocni – szepcze lizak. – Sprawi, że będziemy niepokonani. Grot był słaby, ty jesteś silny, mocarny, okrutny. Razem możemy wszystko. Razem będziemy robić wspaniałe, okropne, nieskończone rzeczy. Jeśli tylko się odważysz i mi zaufasz.
– Oczywiście, że ci zaufam – odpowiadam i patrzę na niego z podziwem.
*
Czekam i niecierpliwię się, chodząc po przedziałach.
Teraz widzę linie przeznaczenia wydobywające się z ludzi. Jedne słabe, wątłe i niejasne, te dopiero się tworzą. Inne mocne i klarowne, zwiastujące, że dany pasażer wysiądzie już niedługo i znajdzie swoją przyszłość.
– Tych nie wolno nam ruszać – tłumaczy lizak, a ja kiwam głową, bo jestem pilnym i dobrym uczniem. Chcę dostać piątkę, może nawet z plusem. Po prostu szukam swojej kolejnej ofiary, bo chcę wykonać pracę. Przecież nie ma w tym nic złego.
– Masz rację, ale pamiętaj o zasadach – sugeruje lizak, jakby czytał mi w myślach. No tak, możemy zabrać tylko tych, którzy nie mają przyszłości.
Rozmyślam o tym wszystkim jako nie do końca materialny obiekt. Raczej pełznę po ścianach i suficie, płynę, przenikając czasami przez innych pasażerów.
Czuję się wspaniale, choć jest trochę nudno. Na szczęście w końcu mam swojego delikwenta. Młody mężczyzna, Zdański, wsiadł do pociągu niedawno, ale jego smuga jest słaba i wątła, nie prowadzi donikąd.
Materializuję się kilka metrów od niego. Chcę, by poczuł, że nadchodzę, by wszyscy to poczuli. Ludzie orientują się, że jest nowy konduktor, inny niż Grot, może mają nadzieję, że będę łagodniejszy.
Ale bardzo się mylą.
– Bileciki do kontroli – mówię do Zdańskiego. On kręci głową, jest na tyle zorientowany, że wie, co to znaczy. Sięga do kieszeni marynarki, ale wyszarpuje z niej motylkowy nóż, który wyciąga w moją stronę.
– Dlatego nie ma dla ciebie przyszłości – tłumaczę mu. – Bo nie pozbyłeś się przeszłości. Chciałeś zachować jej skrawek dla siebie. A to tak nie działa.
Macha nożem, ale łapię ostrze w haczyki wyrastające z lizaka i łamię metal. Zdański wypuszcza zepsutą broń z rąk. Przystawiam mu lizak do podbródka, lekko raniąc skórę.
– Bileciki – syczę. – Do kontroli.
Prosi o litość i szansę, ale ja tylko kręcę głową. Gdy nic nie robi, sięgam do wewnętrznej kieszeni jego marynarki i wyciągam kartonik. Stroboskopowa czerwień zamienia bilet w nicość.
Nikt mnie nie powstrzymuje, niektórzy patrzą chyba nawet z wdzięcznością.
Zdański już się nie rzuca i nie walczy. Kładę mu dłoń na ramieniu i popycham przed siebie. Idziemy, wszyscy robią nam miejsce. Podoba mi się mieszanina lęku i podziwu, osiadająca w oczach pasażerów na mój widok.
W końcu dochodzimy z chłopakiem do pustego przedziału. Patrzę mu głęboko w oczy, przecinając słabiutką smugę przeznaczenia, która prowadzi donikąd. Otwiera usta, jakby bardzo się zdziwił, potem pada na ziemię, zamieniając się w niebieskawą mgiełkę. Jego esencja życiowa ląduje na suficie pociągu i maszyna ją wchłania, jakby potrzebowała jej, by utwardzić ściany.
Przenoszę się w zaświaty, rozpływam w przedziale, patrzę z kilku różnych perspektyw. Błękitna poświata lśni siłą, gdy mości się w trybach cugu i to jest bardzo piękny widok.
Uśmiech nie schodzi z mej astralnej twarzy.
*
Potem znowu się zatrzymujemy.
Świta, samotna kobieta, wychodzi jako zupełnie inny człowiek. Wita ją wielka rodzina, dzieci, matka i ojciec. W końcu wysoki i przystojny mąż całuje ją długo i mocno. Świta uśmiecha się do nich, potem do nas. Macha na pożegnanie, gdy odjeżdżamy.
Cyryl Joszt, mężczyzna w bardzo drogim garniturze, wstaje, pewny swego losu. Wysiada i wie, co ma robić. Ściąga garnitur, wyrzuca cały dobytek, rozbiera się do naga. Podnosi z ziemi ubranie: kucharski czepek, białe buty i fartuch.
– Wreszcie odpocznę – mówi głośno. – Od siebie samego.
Gruby, zarośnięty kucharz podchodzi, wrzeszczy na niego i każe wracać do roboty. Joszt wchodzi do obleśnej, przydrożnej knajpy i przez okno widzimy, jak zaczyna szorować zaschnięte gary. Na jego twarzy wyrasta wielki uśmiech.
Ale żeby nie było tak normalnie.
Leon Boroń, zatroskany mężczyzna, zamienia się w karalucha. Biega po izbie, wolny od przeszłości i wszystkich trosk, które nie mieszczą się już w małej, owadziej głowie. Nie ma tam przestrzeni na wstyd, lęk i melancholię. Zalewa go wspaniałe przeświadczenie prostego i jednostajnego celu.
Jedziemy dalej, a ja czuję, jak zaciskam nieistniejące w zaświatach zęby i pięści. Jak rośnie we mnie coś ostrego i kłującego od środka.
Bo wcale mi się nie podoba że oni tak po prostu wysiadają z pociągu.
I wiem, że muszę coś z tym zrobić.
*
I właśnie dziś jest ten dzień.
Nieistnienie jest zbyt piękne, by obdarowywać nim tylko beznadziejne przypadki. Każdy na nie zasługuje, każdy powinien dostać szansę. Dlatego dziś wieczorem płynę po podłodze, ścianach, suficie, szukając ofiary.
W końcu mam.
To Józef K, poważny typ, z głową pełną dziwactw. Gdy materializuję się przed nim, prosi o łaskę, nie chce umierać. Mówi, że przeczuwa, że niebawem spotka go coś wyjątkowego i ma rację. Wiem, bo pociąg to wie, wyznaczył już dla niego przyszłość.
Józef będzie malarzem pokojowym i to wypełni jego serce wielką nadzieją. Wreszcie, po latach tworzenia nieistniejących cyfrowych obrazów, które przypłacił próbą samobójczą, będzie zamalowywał wielkie powierzchnie, w małym, niekończącym się miasteczku, zyskując sympatię wszystkich ludzi.
Ale ja mam dla niego lepszą przyszłość. Niszczę jego bileciki i tnę smugę przeznaczenia. Patrzę z uśmiechem, jak jego ciało znika i rozmywa się w pociągu.
To było doprawdy wyborne, więc chcę jeszcze i decyduję się ukrócić kolejną przyszłość.
Pada na fałszującą diwę operową, której nikt nie kocha. Ma otrzymać spełnienie w świecie pełnym głuchych istot, które potrafią odczytać jedynie pasję i miłość do wykonywanego zawodu.
W końcu mogłaby robić to, co kocha, i być podziwiana.
Zamiast tego leży na ziemi i znika. Jej bilecik rozpływa się, smuga przeznaczenia jest przecięta. Gdy jej dusza blaknie, w wagonach słychać wycie tak głośne, że czuje się je w nosie, pojawia przed oczyma. Nikt nie śpiewał tak wspaniale, jak ona, rozmyta na szybie, wdeptana w podłogę, falująca na ścianie.
Czuję błogość.
Orientuję się, że żywoty, które miały piękną przyszłość, przerywać jest najsłodziej. Mam wrażenie, jakbym właśnie zjadł najlepsze ciastko na świecie. Euforia zalewa mi mózg i serce.
I już wiem, że zawsze będzie mi mało.
*
Przecinam coraz więcej świetlistych przyszłości i pociąg orientuje się, że coś się zmienia.
Trzęsie się, drga, ledwo wyrabia na zakrętach. Z komina lokomotywy leci najczarniejszy dym, jaki widziałem. Pasażerowie trzymają się mocno, patrząc po sobie, jakby przeczuwali, co może się stać.
A ja odnajduję moją przyjaciółkę Haszycową, która ciągle marzy o malowaniu. Widzę bardzo wyraźnie jasną nitkę jej przeznaczenia, która z każdym kilometrem robi się coraz mocniejsza.
– To tylko ja – mówię, pojawiając się przed nią. Przez chwilę mnie nie poznaje, a gdy patrzę w szybę, orientuję się czemu. Mam na sobie ubranie konduktora, a twarz zdaje się spływać po czaszce.
– Muszę cię o coś poprosić – stwierdzam. – Nic się nie bój.
Kiwa głową, idzie za mną, wierna, ufna, dobra Haszycowa. Gdy jesteśmy już z boku, mówię do niej:
– Bileciki do kontroli.
Marszczy czoło, ale zaraz wyciąga karnecik. Patrzę jej w oczy, uśmiecham się, a stroboskopowym światłem lizaka sprawiam, że kartonik momentalnie znika.
– Ale przecież ty… – zaczyna. – Rozmawialiśmy. Znasz mnie. Wiesz, przeczuwasz, jak ja, że ja już zaraz, że jeszcze może stacja, dwie i znalazłabym…
– Wiem.
Zbiera się jej na płacz, ale wyciera łzy. Patrzy na mnie z pogardą i złością.
– Nie ma większej podłości niż zabrać komuś przyszłość – mówi jeszcze, gdy przecinam ostrym lizakiem jej nić przeznaczenia. Jej ciało znika, momentalnie wtapiając się w strukturę pociągu.
Nie zdążyłem jej odpowiedzieć, że przecież nie ma większej nagrody niż zabrać komuś przyszłość. Przecież teraz, w jedności z maszyną, już nie mogą popełnić błędu.
Wszystko jest im wybaczone, bo nic już nie ma znaczenia.
To wielka niewypowiedziana ulga, gdy nie muszą już ciągnąć okropnych myśli w głowie, ciężaru w sercu, wyrzutów w piersi.
Rozpływam się, wchodząc w poziom astralny. Płynę wzdłuż maszyny, widząc ruchliwą strukturę pociągu, która wije się tysiącem odebranych istnień i przeznaczeń, przywodząc na myśl wiecznie poruszające się robaki.
Bo każda odebrana przyszłość buduje moją armię. Gwardię przyjaciół, skrytych na powierzchni szyby, wklepanych w tapicerkę fotela, rozproszonych w powietrzu.
Jesteśmy wszędzie i nigdzie.
Jesteśmy wszystkim i niczym.
Wojsko nieumarłych i nieżywych, wielkich małych nieistnień.
I wkrótce wszyscy będą mi potrzebni.
*
Deus Vapor Machina naprawdę nic nie rozumie i zaczyna mnie to irytować.
– To musi się skończyć – mówi kierownik-kapłan pociągu. Uratowałem właśnie kolejną ofiarę, odsyłając ją w nicość, a on zawraca mi głowę. – Wiemy, co robisz. To jest bardzo złe. Nie taka przyświeca nam idea, nie takie są zasady.
– Bileciki do kontroli – odpowiadam, zmęczony jego narzekaniem.
– To tak nie działa.
– Teraz ja ustalam, jak to działa.
– Nie masz takiej mocy. Nikt nie ma.
– Zobaczymy.
Kierownik uderza mnie, raz, drugi, jest o wiele silniejszy niż Grot. Otwiera drzwi pociągu, łapie mnie za frak. Jestem oszołomiony, zgięty, przegrany. Z kieszeni wypada mi lizak.
– Pomocy! – krzyczę do niego.
– Czy na pewno tego chcemy? – pyta narzędzie.
– Ja na pewno.
Lizak zaczyna ujadać jak pies, wysuwa haczyki. Zaczyna się obracać wokół własnej osi, przecinając but kierpocia i jego dwa palce. Kierownik mnie puszcza, odskakuje, łapie się za ranę. Teraz moja kolej. Drzwi są już otwarte, chwytam go za kołnierz i z całych sił wypycham na zewnątrz.
Dyszę, ledwo mogę złapać oddech. Krew buzuje w skroniach, podnoszę lizak, uśmiecham się do niego, a on robi to samo. Wpada mi do głowy pomysł.
Rozpływam się i ruszam na czoło pociągu. Kilka myśli później chcę wejść do lokomotywy, która, jestem tego pewien, porusza się na oparach naszych niedoli, pożera nasze porażki i przegrane życia.
Tak pędzi do przodu.
Jednak wejście do lokomotywy jest szczelnie zamknięte. Szarpię drzwi, nie mogę tam wpłynąć nawet w formie astralnej. Nie potrafię przeniknąć w żaden sposób. Klnę cicho w zaświatach i w bezczasie.
I nagle zdaję sobie sprawę z czegoś bardzo ważnego. Orientuję się, że pociąg zawraca i że pierwszy raz w historii jedziemy z powrotem.
*
Wracamy, więc przez okno widzę tych, których zostawiliśmy za sobą.
Leon Boroń, pełzający radośnie jako karaluch. Cyryl Joszt, świeżo upieczony kuchcik. Świta obdarowana nową rodziną. Mijamy ich, a oni gapią się na pociąg, bo nigdy nie widzieli, aby podróżował w tę stronę.
To nienaturalne i dziwne. To prawie jak świętokradztwo, jak bluźnierstwo, jak zaprzeczenie idei.
Deus Vapor Machina zawsze podróżowała w jednym kierunku, a teraz zawraca, bo chce się mnie pozbyć. Zmieniła reguły gry z mojego powodu.
To miłe i przerażające zarazem.
Obserwuję przez okno mijane światy i widzę znajomą twarz. To Jarek, facet, którego zostawiliśmy, gdy tańczył z uśmiechem do pieśni obłąkanego bóstwa. Teraz siedzi z podkulonymi nogami i twarzą skrytą w dłoniach pod wygiętą nienaturalnie skałą. Jego ciało drży, jakby płakał.
Czuję jego ból i smutek, wyrzuty sumienia.
Może, jak powiedzieli mądrzejsi, wszędzie zabierasz swoje piekło ze sobą? Możesz zmienić siebie i otoczenie, ale czarna dziura drążąca cię od środka nigdy zupełnie nie znika. Jeśli rozpadłeś się na milion kawałków, to żadne miejsce i czas już cię więcej nie złożą.
Do głowy wpada smutna myśl, że może oni wszyscy tak skończą, w którymś momencie. Coś spieprzą, gdzieś się wywalą, coś potoczy się zupełnie inaczej, niżby chcieli. Świat podłoży im nogę.
Życie, jakby nie było wspaniałe, jest jednak najokrutniejszą ze znanych praktyk.
Co innego niebyt. Bo nieistnienie łaskawe jest, nie zazdrości, nie pamięta złego. Wszystko zniesie, wszystko przetrzyma, jest stabilne i wieczne.
Nie uznaje płaczu, bo jak cię nie ma, to nie uronisz żadnej łzy.
To oczywiste, co muszę teraz zrobić. W swojej astralnej formie wychylam się z pociągu i sięgam do płaczącego Jarka. Nie jest to łatwe, bo pociąg pędzi, a ja z każdym metrem robię się cieńszy, ale jednak, w końcu, jestem raptem metr od dygoczącego powidoku mężczyzny.
– Życie do kontroli – mówię, materializując się przed nim, bo prośba o bilety byłaby nie na miejscu.
On mruga, wyciera łzy z jaśniejącej twarzy. Kręci głową, nie rozumie, ale w sumie wcale nie musi rozumieć, bo widzę jego przeznaczenie jasno i wyraźnie. Wychodzi z klatki piersiowej i pędzi w nieznane. Jest mocne i świecące.
Wyciągam lizak z haczykowatymi ostrzami i zaczynam ciąć, ale od razu widzę, że nie będzie łatwo. Smuga jego przyszłości jest twarda niczym badyl, niespecjalnie to idzie.
– Nie damy rady – marudzi moje kolorowe narzędzie.
– Musimy. Dla niego. On tego potrzebuje.
– Zostaw mnie, proszę, to tylko chwilowy spadek formy. Tu jest mi dobrze i… – zaczyna Jarek, ale ja wiem lepiej, czego potrzebuje. Biorę się do roboty ze zdwojoną siłą. Lizak wzmacnia ostrza i w końcu się udaje. Przeznaczenie Jarka jest przecięte, forma materialna zaczyna się rozpływać.
Łapię jego astralne resztki i popycham z całych sił w stronę pędzącego pociągu. Widzę, jak Jarek wpada przez okno i rozpływa się w strukturze machiny.
Uśmiecham się, bo już wiem, co robić.
*
Gdyby Deus Vapor Machina to przewidziała, wcale by nie zawracała pociągu.
Skupiam się na wyrywaniu ludzi z ich światów, jednego po drugim. Nawet jeśli są jaśni i uśmiechnięci, to wszyscy wiemy przecież, jak skończą.
Nie ma żadnej nadziei w istnieniu, ono zawsze kończy się tragicznie.
Staję przed Stogrynem, z wyciągniętym językiem skupionym na szyciu. Wydaje się zadowolony, spokojny, ale to przecież tylko pozory. Pojawiam się przed nim, on mnie widzi i zapala papierosa. Nic nie mówi, tylko patrzy na mnie z pogardą. Przynajmniej ma dość honoru, by się nie rzucać i nie walczyć.
Tuż przed odcięciem smugi przeznaczenia spluwa mi w twarz, ale ja tylko kręcę głową. W końcu ciach i go nie ma, pociąg go wchłania i zasysa, wklepując w strukturę sufitu. Przecieram czoło, uśmiecham się do samego siebie, jak po dobrze wykonanym zadaniu.
Wracam też po Boronia, Josztę i Świtę, bo nie mogą tak bezsensownie trwać w istnieniu.
Jestem ich kolegą z zaświatów, przyjacielem, najlepszym, co ich spotkało.
Czy tego chcą, czy nie.
Wracam do maszyny i czuję, że coś się zmienia. Pociąg skupia wolę i mobilizuje wszystkich żyjących podróżnych niczym wielki stalowy organizm swoje przeciwciała. To już oczywiste, że to ja jestem rakiem toczącym organizm, więc wysyła ich wszystkich na mnie.
Nie wiedzą, jakim jestem dobrym kompanem.
Skraplam się, tężeję, nie mogę uciec w wymiar astralny. To pociąg robi to wszystko, to on wrzuca mnie w rzeczywistość, a potem nakazuje każdemu mnie atakować. Pasażerowie zamieniają się w sokistów. Mężczyźni, kobiety i dzieci, wszyscy słuchają boskiej maszyny parowej i spada na mnie grad ciosów. Przeistaczają się w wilki kolejowe, w złych ludzi, którzy chcą zburzyć nowy porządek rzeczy. Popychają mnie, uderzają, a gdy upadnę, kopią. Wrzeszczą na mnie i wyzywają od szatanów, demonów, potworów. Ból jest okropny, zaraz zemdleję.
– Już nigdy nie zabierzesz nikomu przyszłości – krzyczy jakaś kobieta w stroju sokisty i wbija mi nóż w serce. Stal jest zimna i ostra, czuję ją dokładnie. Mam mroczki przed oczami, tłum odstępuje, staje kręgiem wokół mnie.
Patrzą na rosnącą kałużę krwi, patrzą, jak gasnę. Już zaraz, moment i wcale mnie nie będzie.
Zapominają, że nie można zabić czegoś, co od dawna jest martwe. Może martwe już się urodziło, a teraz, w nieistnieniu, po raz pierwszy żyje i triumfuje.
Wstaję w zaświatach, uśmiecham się okropnie i ukazuję się im wszystkim jako upiorny duch. Lśnię blaskiem, triumfuję niebytem, rechoczę im wszystkim w twarz. Zaczynają przede mną uciekać.
Wskazówka haslera zaczyna wirować jak szalona, sugerując, że osiągamy zawrotną prędkość.
– Przerżnęliśmy semafor! – wrzeszczy jeden z sokistów. Inny doskakuje do ręcznego hamulca i pociąga, ale nic to nie daje. Ktoś dmie z całych sił w gwizdek.
– Przecież koła się nie obracają – wtóruje im trzeci. – Jedziemy na suwa. Jedziemy na suwa!
Krzyki robią swoje i po chwili wszyscy panikują. Bardzo dobrze, bo jest przed czym uciekać. Każde życie, które wysłałem w niebyt, jest teraz mną, wielkim astralnym potworem. Razem zabieramy im przyszłość, bo to takie piękne i wspaniałe, odsyłać ich w niebyt.
Wchodzę w strukturę pociągu i rozpędzam go do nieprzytomności. Maszyna jeszcze nigdy nie jechała tak szybko, lecimy niemal, płyniemy w przestworzach. Lokomotywa zdaje się przeobrażać w smoka szybkości, demona pędu, metalowego bożka ruchu, którym przecież jest.
Przejmuję nad nim kontrolę. Teraz to ja jestem Deus Vapor Machina, ja jestem kolejowym piekłem, niebem i czyśćcem.
Płyniemy po torach mych myśli, zahaczając o wszystkie światy jednocześnie. Rozlewamy się po całym wszechświecie. Wchodzimy pod powieki, wkradamy się w sny i marzenia, pożeramy przyszłość. Majstrujemy przy myślach, tkamy wielkie lęki. Popychamy tam, gdzie wcale nikt nie chce iść.
Jesteśmy tu i tam, wszędzie i nigdzie, zawsze i wcale. Jesteśmy Deus Vapor Machina i już nic tego nie zmieni!