
Lato nie będzie trwało wiecznie i w końcu trzeba będzie udać się na południe, gdzie zdrowe słońce wypala brud i chorobę z dusz.
Opowiadanie zawiera wulgaryzmy, treści erotyczne i jedną dość drastyczną scenę.
Lato nie będzie trwało wiecznie i w końcu trzeba będzie udać się na południe, gdzie zdrowe słońce wypala brud i chorobę z dusz.
Opowiadanie zawiera wulgaryzmy, treści erotyczne i jedną dość drastyczną scenę.
Nie chciałem cię budzić, tak słodko spałaś w tych krzakach, Boże drogi, a jak pachniałaś. Nogi, te gładkie, zgrabne kolumny świątyni twego ciała, co za klisza, co za kicz. Ale jak na mnie działało… Jak to na mnie działało. I twój zapach, szło od niego oszaleć, wydrapać sobie oczy, wyrwać kutasa, sam nie wiem, co jeszcze. Skulone nogi i krótka dżinsowa spódniczka, pozostawiająca niewielkie pole dla wyobraźni. Zaiste niewielkie.
– Galban, to ty? – spytałaś.
– Tak – odpowiedziałem. – Wybacz, nie chciałem cię budzić, słodka.
Lubiłaś, kiedy tak ci mówiłem. Uśmiechnęłaś się ponętnie, wiesz jak. Boże drogi, jak to na mnie działało. Dzida była już naoliwiona. Z końcówki sączył się lepki smar. Chciałem wbić ją w twoje mięsko. Prędzej. Nasycić się.
– Co masz? – spytałaś.
– Piňtę przyniosłem. Jeszcze ciepła.
Twoje złote oczy się rozszerzyły. Tak, przyszedłem cię nakarmić, ale najpierw…
– Galban, do kurwy nędzy! – wrzasnęłaś, kiedy bezceremonialnie zacząłem zdejmować te przykrótkie dżinsy pozostawiająca tak niewielkie pole dla wyobraźni. Nie było się czemu się dziwić, kochana, Tak słodko pachniałaś, a ja byłem tak nagrzany w to lato.
– Może najpierw pobrykamy, słodka?
– Kurwa twoja mać! – Kopnęłaś mnie w oko, aż zawyłem. Zrobiłaś mi wtedy paskudnego siniaka, pamiętasz? Nie lubiłem mieć siniaków. Ludzie gapili się na mnie nienawistnym wzrokiem. Bezdomny, lump. Pobity, śmierdzący. Ohydny.
– Ochujałeś? Ja ci zaraz pobrykam, chodzący worku spermy!
Och, to było przykre, tak redukować całe moje jestestwo do prostej fizjologii. Wiesz, że nie o to chodziło, prawda? Cóż, o to też, jeśli mam być szczery, ale dla mnie akt płciowy zawsze miał w sobie pewien wymiar duchowy, metafizyczny. Zjednoczenie pierwiastka boskiego i zwierzęcego. Wiem, nie każdy to rozumie, bo też nie każdy czuje w ten sposób. Mógłbym chyba nazwać to swoim bogactwem – bo tak, czułem się bogaty, choć nie miałem nic. Bezdomny – a bogaty. Bo też wewnętrznego bogactwa nikt mi nigdy nie zabierze. Myślisz, że tak się po prostu pocieszam? Myśl co chcesz, wszystko mi jedno.
Sos ciekł ci po brodzie na przepocony t-shirt, kiedy zachłannie pożerałaś piňtę. Jak dziecko. Jak zwierzę. Ja zaś śliniłem się patrząc na ciebie pożerającą. Chciałem zlizać ten sos z twojej brody, z twojej szyi, cycków, brzucha, pępka, cipki. Jasna cholera! Myślałem, że lada moment eksplodują mi jaja. Nic z tego. Nie teraz, stary. Nie napalaj się. Wiedziałem, że nie warto. Nie byłaś w nastroju. Musiałem poczekać, albo ulżyć sobie samemu. Byłaś cholernie głodna, a wiem, że głodnemu w głowie tylko jedno.
– Galban, będziemy musieli iść na południe – powiedziałaś. Przeszedł mnie zimny dreszcz. Na południe. Tak, wiedziałem o tym i spodziewałem się, że w końcu to powiesz. Mimo wszystko, zmroziło mnie to urzeczywistnienie się moich obaw. Nie chciałem o tym słyszeć.
– Dlaczego? – spytałem cię. – Mi się Rúma podoba.
– Mi też, misiu – Pogłaskałaś mnie po policzku, jak synka, który nie rozumie. – …Ale zrozum, musimy. Lato się zaraz kończy i nie będzie już tak przyjemnie. Wszyscy idą.
– To, że wszyscy, to nie znaczy, że my musimy ślepo…
– Ale ty jesteś jednak głupi! – krzyknęłaś. Wstałaś nagle, cisnęłaś we mnie zmięte, kartonowe pudełko. Resztki sosu prysnęły na moją elegancką koszulę (choć znoszoną) i jasne spodnie. Ech, to były naprawdę dobre spodnie i miałem nadzieję, że długo mi jeszcze posłużą. Nie lubiłem być brudny, bo pranie w tych warunkach nastręczało niemałych trudności.
– Słodka, nie nerwuj się. – Próbowałem cię udobruchać.
– Nie nerwuj się, kurwa. Ty jesteś kretyn, Galban. Możesz sobie udawać inteligencika, ale w gruncie rzeczy jesteś kretyn. Nic, kurwa nie wiesz o życiu i zdechniesz tu sam, beze mnie. No, chyba że wrócisz do swoich starych, bo może to od początku był plan, co? Krótka letnia przygoda bogatego synalka, co?
– Słodka, nie mów tak. Wiesz, że to nieprawda. Nie ma dla mnie powrotu… I nie chcę go.
Parsknęłaś. Z nosa zwisła ci cienka, niemal przezroczysta nić. Jak pajęczyna. Wytarłaś ją nonszalancko, a ja zapragnąłem oblizać twoją twarz.
– Kurwa, jaki ty jesteś jednak pretensjonalny. Żałosny i pretensjonalny.
Tak, na południe. Wszyscy o tym mówili. Ci, którzy nie żyli pod dachami, to na pewno. Nie znałem wielu, bo wciąż była to dla mnie sprawa świeża i że tak się wyrażę, dopiero się wdrażałem w to środowisko, ale wiedziałem już, że jest ich – nas – sporo. Znacznie więcej, niż mi się zdawało wcześniej… Zanim zacząłem to nowe życie bez dachu, bez pieniędzy, bez rodziny i bez zobowiązań. Miałem też wrażenie, że nie ja jeden dobrowolnie porzuciłem wygodny, mieszczański raj; że więcej, coraz więcej mi podobnych odczuwa egzystencjalną pustkę, pragnie życia wolnego, prawdziwego i niebezpiecznego. Wiedziałem też od początku, że weterani tacy jak ty, moja słodka, nie przepadali za nami, mówiąc oględnie. Kretyn, żałosny mieszczuch, synalek bogatych rodziców, oszust, pozer, kutas, chodzący wór spermy, ludzkie gówno – tak mnie przecież nazywałaś. Bolało, ale przełykałem to, bo Boże jedyny, tak na mnie działałaś. Kurwiłem się więc z tobą, ochoczo rozmieniałem się na drobne, na grosze, bo nie liczyło się nic. Jaka tam godność? Byleby tylko nadziać na rożen twoje słodkie, soczyste mięsko, byleby spoić się z tobą w wilgotną, mlaszczącą jedność. Twój zapach, tak słodki, tak cudowny, doprowadzał mnie do szału. Zresztą, po co o tym wspominać? Sama wiesz doskonale. Och, od początku wiedziałaś i nie mów mi proszę, że było inaczej. Doskonale się przecież bawiłaś. Mną, Nie szkodzi, to była świadoma i uczciwa wymiana.
Nieważne. Na południe. Wiem, czegoście tak się bali, przed czym uciekaliście. Widziałem strach w waszych oczach – w niektórych oczach, bo przecież nie wszyscy wierzyli. Zrazu nie rozumiałem, ale czułem, że coś wisi w powietrzu. Och wielu mi podobnych także to czuło. Ten cudowny, słodki zapach…
Zgodziłem się, a jakże. Chciałem iść z tobą. Na południe.
Gorączka przygotowań – choć nie było czego pakować. Nie mieliśmy przecież nic. Jednakże, trasa długa i wymagająca. Przez lasy, łąki, możliwie daleko od wsi i miast. Na gapę – pociągami towarowymi, jeśli się da. Te jednak były zazwyczaj obstawione i pilnowane. W taką trasę nie można było ruszyć bez przygotowania.
Na południe. Do Kirczu, a może nawet dalej, na wyspy. Tam, gdzie zdrowe słońce wypala wszelkie choroby duszy, gdzie brud rozpuszcza się w złotym świetle. Gdzie życie jest proste i czyste. Takie, jak być powinno.
Tak, czuliśmy ogarniającą nas zarazę duszy. Nie wiedzieliśmy, co to jest, ale czuliśmy i zaczęliśmy uciekać jak szczury z tonącego okrętu. Zaczęliście – bo nie byliśmy przecież jednomyślni. Mówiliście o smrodzie rozkładu, krzywiąc się z obrzydzenia. Pamiętam przecież. Miałaś dość Rúmy, mnie, naszego życia, kończącego się lata – a dla mnie było to piękne, ach! Jakże piękne… I twój cudowny zapach, przez który odchodziłem od zmysłów. Woń twojego ciała wypełniała moje nozdrza i o niczym innym nie myślałem, jak tylko o wbiciu się w twoje wilgotne mięsko, tak, chciałem się nasycić po wsze czasy. Ty byłaś coraz bardziej rozdrażniona, zniecierpliwiona, w końcu wściekła na mnie, że odpływam, nie kontaktuję. Chodzący worek spermy, skretyniały chłopiec.
Pamiętam nasz ostatni spacer. Będę pamiętał go po wsze czasy, smakował to wspomnienie, które – mam nadzieję – nigdy nie zblaknie. Pewne rzeczy, zdarzenia, zostają na zawsze wypalone na kliszy naszej duszy. Jakże to kiczowate, pretensjonalne – ale czy tak nie jest?
Szliśmy wzdłuż zdroju, tą uroczą soczystą dolinką, gdzie Ruma zdawała się w ogóle nie być miastem, a jakimś sielskim, letnim wymiarem wypełnionym parkami, skwerami, chodniczkami, ścieżkami, ławkami; wszystko to skryte pod szerokimi koronami wikrzowców o płynących liściach, upstrzone mozaiką błękitnych cieni, takie pachnące, świetliste i cudowne. I ta bujna zieleń! I kwiaty! Słowo daję, to była magiczna, przedłużona wiosna, a nie kończące się lato.
Kręty zdrój szemrał nam swoje niezrozumiałe poezje, jego krystalicznie czysty nurt delikatnie szlifował złote ziarna piasku. Chwyciłem w dłoń piękny, kształtny otoczak, Dość spory, pamiętasz?
– Po co ci ten kamień? – spytałaś wtedy. Wiem, że nie widziałaś już tego piękna. Twoje serce było zamknięte, a pogrążony w gorączce umysł myślał tylko o ucieczce. Na południe, prawda?
– Jest piękny – odpowiedziałem. – Jak ty, słodka. To mój prezent dla ciebie.
– Kamień? Kurwa, Galban, Daj spokój. Ty naprawdę jesteś pojebany, zaczynam…
Nie dokończyłaś, ale wiem, co chciałaś powiedzieć. Te straszne słowa, które musiałyby uruchomić lawinę konsekwencji. Zaczynam mieć ciebie dość. Och, myślisz, że o tym nie wiedziałem, słodka?
Uderzyłem cię w skroń. Pierwszy cios cię nie powalił, byłaś jednak oszołomiona i zszokowana. Wyraz przerażenia w twoich oczach zabolał mnie. Jakże to tak, moja słodka. Mnie się bałaś? Mnie?
Strużka krwi popłynęła bokiem twojej twarzy. Krew skleiła też twoje włosy. Wiesz, że nie lubię brudnych włosów. Tak brzydko wyszło, przepraszam. Zaczęłaś wyć i zataczać się. Och, jak brzydko, jak przykro było mi na to patrzeć.
Zamierzyłem się i uderzyłem drugi raz, mocniej. Tym razem wziąłem konkretny zamach. Celowałem w skroń, ale trafiłem w nos. Och, jak nieszczęśliwie, jak brzydko. Twój zgrabny nosek, tak było mi go szkoda. Wgniótł się do środka wraz z otaczającymi go kośćmi i krwi było już dużo, dużo więcej. Leciała gęstym strumieniem na twoją brudną koszulę, która w mig nasiąkała czerwienią. Liczne szkarłatne kropki upstrzyły złocisty piasek parkowej ścieżki. Padłaś na kolana i charcząc, chwyciłaś się za zdeformowaną twarz.
Zapragnąłem to zakończyć czym prędzej, bo nie mogłem patrzeć, jak twoje ciało tak okropnie się wije, nie mogłem słuchać dźwięków, jakie wydajesz. Zwierzęcych. Niegodnych.
Uderzałem kamieniem raz po raz, aż twoja śliczna główka przestała być śliczna i wyglądała jak rozorana puszka z pulpą pomidorową. Sinoróżowe strzępki w szkarłatnym sosie, który wylewa się i wylewa.
Ktoś krzyknął. Zaraz dołączył ktoś inny. Musiałem działać szybko.
Wiem, że nie zrozumieliby. Ty byś nie zrozumiała. Nie poddałabyś się temu dobrowolnie. Nieważne. To moje wnętrze, moje bogactwo, moje życie duchowe. Nikt go nie musi rozumieć.
Zacząłem w pośpiechu wybijać kamieniem otwór w klatce piersiowej. Wiesz, że nie miałem wcześniej pojęcia, że da się to zrobić kamieniem? Może to przypływ adrenaliny, bo czułem, że wstąpiła we mnie nieznana mi wcześniej siła. Szło mi nad wyraz sprawnie.
Koszula i spodnie były już całkiem zmarnowane, ale nie dbałem o to. Ten zapach… Tylko to się liczyło, Dostać się do jego źródła. Wiedziałem, że jest w środku. Czułem, że nosisz go w sobie, słodka. Och, tak, jest! Jakże cudownie intensywny! Włożyłem dłonie w twe ciepłe, wilgotne wnętrze i z czerwonej dziury pomiędzy piersiami wydobyłem błękitną, świetlistą kulę. Och, co za rozkosz! Światłość zalała mi mózg, stopiłem się z nią w jedno w absolutnym, kosmicznym orgazmie. Świat doznań fizycznych zniknął.
Zwą mnie potworem, słodka. Powiedz jednak, czy nim byłem? Czy nie kochałaś mnie? Wiem, że tak. Posiadłem przecież twą duszę i znam twoje wszystkie, nawet najskrytsze myśli. Gardziłaś mną, to prawda, i nienawidziłaś mnie, ale część ciebie kochała. Wiem to i nigdy nie zdołasz się tego wyprzeć, słodka. Teraz, kiedy znam cię lepiej niż ty sama kiedykolwiek znałaś siebie.
Trzymają mnie w klatce, przebrzydłe mieszczuchy. Mnie i wielu mi podobnych. Otwarcie mówią już o zarazie, o epidemii szaleństwa. Głupcy! Nic nie rozumieją. Zaraza szaleje, owszem, ale to wy padliście jej ofiarą. My nazywamy ją chorobą duszy. Wasze biedne serca, trawione lękiem, zmęczone egzystencjalną pustką, gniją. Biedacy! Nie martwcie się jednak – wasze cierpienie nie potrwa długo. Wydobędziemy na wierzch piękno waszych dusz.
Cześć,
Jasna, cholera! – wyrzuć przecinek.
Ładnie napisane. Realistycznie. Mam nadzieję, że nie w taki sposób spędzasz letnie wieczory. Gdyby nie fantastyczna dziewczyna, nie byłoby tu zbyt wiele fantastyki, choć niewątpliwie jest ciekawy klimat.
“Kiedy ludzie mówią ci, że coś jest nie tak albo im się nie podoba, prawie zawsze mają rację. Kiedy mówią ci, co dokładnie według nich jest źle i jak to naprawić, prawie zawsze się mylą”. Neil Gaiman
Dzięki za komentarz.
Letnie wieczory spędzam ostatnimi czasy na pisaniu opowiadań z pogranicza fantastyki, więc nikomu nie dzieje się krzywda.
Już wcześniej zarzucano mi małą ilość fantastyki w fantastyce i nie bardzo wiem, jak się do tego odnieść. Prawda, że balansuję gdzieś na pograniczu, ale dobrze mi w tym miejscu. Bo prawda, że wolę ciekawe, intrygujące opowiadanie, które zabiera mnie do świata, w którym jeszcze nie byłem, niż plejadę elfów, krasnoludów, smoków czy co kto tam lubi. Myślę, że czasem wystarczy jeden fantastyczny czy ponadnaturalny element i to potrafi działać lepiej niż nagromadzenia takich elementów. Oczywiście, co kto lubi.
Już wcześniej zarzucano mi małą ilość fantastyki
To nie zarzut. Raczej spostrzeżenie. Twoje opowiadanie broni się pod każdym względem. Ciekawe, dobrze napisane, ma to “coś”. Swoją drogą, nie rozumiem, co dorośli ludzie widzą w elfach, wiedźminach i smokach. :) Powodzenia!
“Kiedy ludzie mówią ci, że coś jest nie tak albo im się nie podoba, prawie zawsze mają rację. Kiedy mówią ci, co dokładnie według nich jest źle i jak to naprawić, prawie zawsze się mylą”. Neil Gaiman
Dzięki za miłe słowa, fajnie wiedzieć, że coś się zrobiło dobrze.
Swoją drogą mnie czasem nachodzi ochota, żeby skrobnąć jakieś fantasy, bo się za smarka tego dużo czytało (Tolkien i LeGuin), ale czekam, aż urodzi się jakiś pomysł na to. Myślę, że nie tak łatwo napisać naprawdę ciekawe, niesztampowe fantasy bez operowania słowami-kluczami, ale z Klimatem.
Cześć,
Sprawnie napisane, choć potrzebowałem chwili, żeby poukładać w głowie, co tu się wydarzyło ;)
Początkowo przeszkadzały mi te ciągłe nawiązania erotyczne ocierające się o pornografie – i w sumie mimo tego, że to forma prezentacji, chorego umysłu głównego bohatera (?) to trochę bym to zmiękczył.
Zakończenie fajne.
Poniżej kilka drobnostek:
Nie znałem wielu, bo wciąż była to dla mnie sprawa świeża, i, że tak się wyrażę, dopiero się wdrażałem w to środowisko,
Z przecinkozy jestem noga, ale przyjrzałbym się czy tu na pewno jest wszystko okej.
Ja zaś śliniłem się patrząc na ciebie pożerającą.
Tu coś zgrzyta z szykiem.
Woń twojego ciała wypełniała moja nazdrza i o niczym innym nie myślałem
Lit.
@Andyql
Swoją drogą, nie rozumiem, co dorośli ludzie widzą w elfach, wiedźminach i smokach. :)
No wiesz co! ;)
Dzięki za komentarz. Błędy poprawione, ale ten dziwny szyk zostawiłem. Pasuje mi w tym miejscu.
Zmiękczania nie będzie :).