- Opowiadanie: panrebonka - Na południe

Na południe

Lato nie bę­dzie trwa­ło wiecz­nie i w końcu trze­ba bę­dzie udać się na po­łu­dnie, gdzie zdro­we słoń­ce wy­pa­la brud i cho­ro­bę z dusz.

Opo­wia­da­nie za­wie­ra wul­ga­ry­zmy, tre­ści ero­tycz­ne i jedną dość dra­stycz­ną scenę.

Dyżurni:

joseheim, beryl, vyzart

Oceny

Na południe

Nie chcia­łem cię bu­dzić, tak słod­ko spa­łaś w tych krza­kach, Boże drogi, a jak pach­nia­łaś. Nogi, te gład­kie, zgrab­ne ko­lum­ny świą­ty­ni twego ciała, co za kli­sza, co za kicz. Ale jak na mnie dzia­ła­ło… Jak to na mnie dzia­ła­ło. I twój za­pach, szło od niego osza­leć, wy­dra­pać sobie oczy, wy­rwać ku­ta­sa, sam nie wiem, co jesz­cze. Sku­lo­ne nogi i krót­ka dżin­so­wa spód­nicz­ka, po­zo­sta­wia­ją­ca nie­wiel­kie pole dla wy­obraź­ni. Za­iste nie­wiel­kie.

 

– Gal­ban, to ty? – spy­ta­łaś.

– Tak – od­po­wie­dzia­łem. – Wy­bacz, nie chcia­łem cię bu­dzić, słod­ka.

Lu­bi­łaś, kiedy tak ci mó­wi­łem. Uśmiech­nę­łaś się po­nęt­nie, wiesz jak. Boże drogi, jak to na mnie dzia­ła­ło. Dzida była już na­oli­wio­na. Z koń­ców­ki są­czył się lepki smar. Chcia­łem wbić ją w twoje mię­sko. Prę­dzej. Na­sy­cić się.

– Co masz? – spy­ta­łaś.

– Piňtę przy­nio­słem. Jesz­cze cie­pła. 

Twoje złote oczy się roz­sze­rzy­ły. Tak, przy­sze­dłem cię na­kar­mić, ale naj­pierw… 

– Gal­ban, do kurwy nędzy! – wrza­snę­łaś, kiedy bez­ce­re­mo­nial­nie za­czą­łem zdej­mo­wać te przy­krót­kie dżin­sy po­zo­sta­wia­ją­ca tak nie­wiel­kie pole dla wy­obraź­ni. Nie było się czemu się dzi­wić, ko­cha­na, Tak słod­ko pach­nia­łaś, a ja byłem tak na­grza­ny w to lato.

– Może naj­pierw po­bry­ka­my, słod­ka?

– Kurwa twoja mać! – Kop­nę­łaś mnie w oko, aż za­wy­łem. Zro­bi­łaś mi wtedy pa­skud­ne­go si­nia­ka, pa­mię­tasz? Nie lu­bi­łem mieć si­nia­ków. Lu­dzie ga­pi­li się na mnie nie­na­wist­nym wzro­kiem. Bez­dom­ny, lump. Po­bi­ty, śmier­dzą­cy. Ohyd­ny. 

– Ochu­ja­łeś? Ja ci zaraz po­bry­kam, cho­dzą­cy worku sper­my!

Och, to było przy­kre, tak re­du­ko­wać całe moje je­ste­stwo do pro­stej fi­zjo­lo­gii. Wiesz, że nie o to cho­dzi­ło, praw­da? Cóż, o to też, jeśli mam być szcze­ry, ale dla mnie akt płcio­wy za­wsze miał w sobie pe­wien wy­miar du­cho­wy, me­ta­fi­zycz­ny. Zjed­no­cze­nie pier­wiast­ka bo­skie­go i zwie­rzę­ce­go. Wiem, nie każdy to ro­zu­mie, bo też nie każdy czuje w ten spo­sób. Mógł­bym chyba na­zwać to swoim bo­gac­twem – bo tak, czu­łem się bo­ga­ty, choć nie mia­łem nic. Bez­dom­ny – a bo­ga­ty. Bo też we­wnętrz­ne­go bo­gac­twa nikt mi nigdy nie za­bie­rze. My­ślisz, że tak się po pro­stu po­cie­szam? Myśl co chcesz, wszyst­ko mi jedno.

 

Sos ciekł ci po bro­dzie na prze­po­co­ny t-shirt, kiedy za­chłan­nie po­że­ra­łaś piňtę. Jak dziec­ko. Jak zwie­rzę. Ja zaś śli­ni­łem się pa­trząc na cie­bie po­że­ra­ją­cą. Chcia­łem zli­zać ten sos z two­jej brody, z two­jej szyi, cyc­ków, brzu­cha, pępka, cipki. Jasna cho­le­ra! My­śla­łem, że lada mo­ment eks­plo­du­ją mi jaja. Nic z tego. Nie teraz, stary. Nie na­pa­laj się. Wie­dzia­łem, że nie warto. Nie byłaś w na­stro­ju. Mu­sia­łem po­cze­kać, albo ulżyć sobie sa­me­mu. Byłaś cho­ler­nie głod­na, a wiem, że głod­ne­mu w gło­wie tylko jedno.

 

– Gal­ban, bę­dzie­my mu­sie­li iść na po­łu­dnie – po­wie­dzia­łaś. Prze­szedł mnie zimny dreszcz. Na po­łu­dnie. Tak, wie­dzia­łem o tym i spo­dzie­wa­łem się, że w końcu to po­wiesz. Mimo wszyst­ko, zmro­zi­ło mnie to urze­czy­wist­nie­nie się moich obaw. Nie chcia­łem o tym sły­szeć.

– Dla­cze­go? – spy­ta­łem cię. – Mi się Rúma po­do­ba.

– Mi też, misiu – Po­gła­ska­łaś mnie po po­licz­ku, jak synka, który nie ro­zu­mie. – …Ale zro­zum, mu­si­my. Lato się zaraz koń­czy i nie bę­dzie już tak przy­jem­nie. Wszy­scy idą.

– To, że wszy­scy, to nie zna­czy, że my mu­si­my ślepo…

– Ale ty je­steś jed­nak głupi! – krzyk­nę­łaś. Wsta­łaś nagle, ci­snę­łaś we mnie zmię­te, kar­to­no­we pu­deł­ko. Reszt­ki sosu pry­snę­ły na moją ele­ganc­ką ko­szu­lę (choć zno­szo­ną) i jasne spodnie. Ech, to były na­praw­dę dobre spodnie i mia­łem na­dzie­ję, że długo mi jesz­cze po­słu­żą. Nie lu­bi­łem być brud­ny, bo pra­nie w tych wa­run­kach na­strę­cza­ło nie­ma­łych trud­no­ści.

– Słod­ka, nie ner­wuj się. – Pró­bo­wa­łem cię udo­bru­chać.

– Nie ner­wuj się, kurwa. Ty je­steś kre­tyn, Gal­ban. Mo­żesz sobie uda­wać in­te­li­gen­ci­ka, ale w grun­cie rze­czy je­steś kre­tyn. Nic, kurwa nie wiesz o życiu i zdech­niesz tu sam, beze mnie. No, chyba że wró­cisz do swo­ich sta­rych, bo może to od po­cząt­ku był plan, co? Krót­ka let­nia przy­go­da bo­ga­te­go sy­nal­ka, co?

– Słod­ka, nie mów tak. Wiesz, że to nie­praw­da. Nie ma dla mnie po­wro­tu… I nie chcę go.

Par­sk­nę­łaś. Z nosa zwi­sła ci cien­ka, nie­mal prze­zro­czy­sta nić. Jak pa­ję­czy­na. Wy­tar­łaś ją non­sza­lanc­ko, a ja za­pra­gną­łem ob­li­zać twoją twarz.

– Kurwa, jaki ty je­steś jed­nak pre­ten­sjo­nal­ny. Ża­ło­sny i pre­ten­sjo­nal­ny.

 

Tak, na po­łu­dnie. Wszy­scy o tym mó­wi­li. Ci, któ­rzy nie żyli pod da­cha­mi, to na pewno. Nie zna­łem wielu, bo wciąż była to dla mnie spra­wa świe­ża i że tak się wy­ra­żę, do­pie­ro się wdra­ża­łem w to śro­do­wi­sko, ale wie­dzia­łem już, że jest ich – nas – sporo. Znacz­nie wię­cej, niż mi się zda­wa­ło wcze­śniej… Zanim za­czą­łem to nowe życie bez dachu, bez pie­nię­dzy, bez ro­dzi­ny i bez zo­bo­wią­zań. Mia­łem też wra­że­nie, że nie ja jeden do­bro­wol­nie po­rzu­ci­łem wy­god­ny, miesz­czań­ski raj; że wię­cej, coraz wię­cej mi po­dob­nych od­czu­wa eg­zy­sten­cjal­ną pust­kę, pra­gnie życia wol­ne­go, praw­dzi­we­go i nie­bez­piecz­ne­go. Wie­dzia­łem też od po­cząt­ku, że we­te­ra­ni tacy jak ty, moja słod­ka, nie prze­pa­da­li za nami, mó­wiąc oględ­nie. Kre­tyn, ża­ło­sny miesz­czuch, sy­na­lek bo­ga­tych ro­dzi­ców, oszust, pozer, kutas, cho­dzą­cy wór sper­my, ludz­kie gówno – tak mnie prze­cież na­zy­wa­łaś. Bo­la­ło, ale prze­ły­ka­łem to, bo Boże je­dy­ny, tak na mnie dzia­ła­łaś. Kur­wi­łem się więc z tobą, ocho­czo roz­mie­nia­łem się na drob­ne, na gro­sze, bo nie li­czy­ło się nic. Jaka tam god­ność? By­le­by tylko na­dziać na rożen twoje słod­kie, so­czy­ste mię­sko, by­le­by spoić się z tobą w wil­got­ną, mlasz­czą­cą jed­ność. Twój za­pach, tak słod­ki, tak cu­dow­ny, do­pro­wa­dzał mnie do szału. Zresz­tą, po co o tym wspo­mi­nać? Sama wiesz do­sko­na­le. Och, od po­cząt­ku wie­dzia­łaś i nie mów mi pro­szę, że było ina­czej. Do­sko­na­le się prze­cież ba­wi­łaś. Mną, Nie szko­dzi, to była świa­do­ma i uczci­wa wy­mia­na.

 

Nie­waż­ne. Na po­łu­dnie. Wiem, cze­go­ście tak się bali, przed czym ucie­ka­li­ście. Wi­dzia­łem strach w wa­szych oczach – w nie­któ­rych oczach, bo prze­cież nie wszy­scy wie­rzy­li. Zrazu nie ro­zu­mia­łem, ale czu­łem, że coś wisi w po­wie­trzu. Och wielu mi po­dob­nych także to czuło. Ten cu­dow­ny, słod­ki za­pach…

 

Zgo­dzi­łem się, a jakże. Chcia­łem iść z tobą. Na po­łu­dnie.

Go­rącz­ka przy­go­to­wań – choć nie było czego pa­ko­wać. Nie mie­li­śmy prze­cież nic. Jed­nak­że, trasa długa i wy­ma­ga­ją­ca. Przez lasy, łąki, moż­li­wie da­le­ko od wsi i miast. Na gapę – po­cią­ga­mi to­wa­ro­wy­mi, jeśli się da. Te jed­nak były za­zwy­czaj ob­sta­wio­ne i pil­no­wa­ne. W taką trasę nie można było ru­szyć bez przy­go­to­wa­nia.

 

Na po­łu­dnie. Do Kir­czu, a może nawet dalej, na wyspy. Tam, gdzie zdro­we słoń­ce wy­pa­la wszel­kie cho­ro­by duszy, gdzie brud roz­pusz­cza się w zło­tym świe­tle. Gdzie życie jest pro­ste i czy­ste. Takie, jak być po­win­no. 

 

Tak, czu­li­śmy ogar­nia­ją­cą nas za­ra­zę duszy. Nie wie­dzie­li­śmy, co to jest, ale czu­li­śmy i za­czę­li­śmy ucie­kać jak szczu­ry z to­ną­ce­go okrę­tu. Za­czę­li­ście – bo nie by­li­śmy prze­cież jed­no­myśl­ni. Mó­wi­li­ście o smro­dzie roz­kła­du, krzy­wiąc się z obrzy­dze­nia. Pa­mię­tam prze­cież. Mia­łaś dość Rúmy, mnie, na­sze­go życia, koń­czą­ce­go się lata – a dla mnie było to pięk­ne, ach! Jakże pięk­ne… I twój cu­dow­ny za­pach, przez który od­cho­dzi­łem od zmy­słów. Woń two­je­go ciała wy­peł­nia­ła moje no­zdrza i o ni­czym innym nie my­śla­łem, jak tylko o wbi­ciu się w twoje wil­got­ne mię­sko, tak, chcia­łem się na­sy­cić po wsze czasy. Ty byłaś coraz bar­dziej roz­draż­nio­na, znie­cier­pli­wio­na, w końcu wście­kła na mnie, że od­pły­wam, nie kon­tak­tu­ję. Cho­dzą­cy worek sper­my, skre­ty­nia­ły chło­piec. 

 

Pa­mię­tam nasz ostat­ni spa­cer. Będę pa­mię­tał go po wsze czasy, sma­ko­wał to wspo­mnie­nie, które – mam na­dzie­ję – nigdy nie zblak­nie. Pewne rze­czy, zda­rze­nia, zo­sta­ją na za­wsze wy­pa­lo­ne na kli­szy na­szej duszy. Jakże to ki­czo­wa­te, pre­ten­sjo­nal­ne – ale czy tak nie jest?

Szli­śmy wzdłuż zdro­ju, tą uro­czą so­czy­stą do­lin­ką, gdzie Ruma zda­wa­ła się w ogóle nie być mia­stem, a ja­kimś siel­skim, let­nim wy­mia­rem wy­peł­nio­nym par­ka­mi, skwe­ra­mi, chod­nicz­ka­mi, ścież­ka­mi, ław­ka­mi; wszyst­ko to skry­te pod sze­ro­ki­mi ko­ro­na­mi wi­krzow­ców o pły­ną­cych li­ściach, upstrzo­ne mo­zai­ką błę­kit­nych cieni, takie pach­ną­ce, świe­tli­ste i cu­dow­ne. I ta bujna zie­leń! I kwia­ty! Słowo daję, to była ma­gicz­na, prze­dłu­żo­na wio­sna, a nie koń­czą­ce się lato.

Kręty zdrój szem­rał nam swoje nie­zro­zu­mia­łe po­ezje, jego kry­sta­licz­nie czy­sty nurt de­li­kat­nie szli­fo­wał złote ziar­na pia­sku. Chwy­ci­łem w dłoń pięk­ny, kształt­ny oto­czak, Dość spory, pa­mię­tasz? 

– Po co ci ten ka­mień? – spy­ta­łaś wtedy. Wiem, że nie wi­dzia­łaś już tego pięk­na. Twoje serce było za­mknię­te, a po­grą­żo­ny w go­rącz­ce umysł my­ślał tylko o uciecz­ce. Na po­łu­dnie, praw­da?

– Jest pięk­ny – od­po­wie­dzia­łem. – Jak ty, słod­ka. To mój pre­zent dla cie­bie.

– Ka­mień? Kurwa, Gal­ban, Daj spo­kój. Ty na­praw­dę je­steś po­je­ba­ny, za­czy­nam…

Nie do­koń­czy­łaś, ale wiem, co chcia­łaś po­wie­dzieć. Te strasz­ne słowa, które mu­sia­ły­by uru­cho­mić la­wi­nę kon­se­kwen­cji. Za­czy­nam mieć cie­bie dość. Och, my­ślisz, że o tym nie wie­dzia­łem, słod­ka?

 

Ude­rzy­łem cię w skroń. Pierw­szy cios cię nie po­wa­lił, byłaś jed­nak oszo­ło­mio­na i zszo­ko­wa­na. Wyraz prze­ra­że­nia w two­ich oczach za­bo­lał mnie. Jakże to tak, moja słod­ka. Mnie się bałaś? Mnie?

Struż­ka krwi po­pły­nę­ła bo­kiem two­jej twa­rzy. Krew skle­iła też twoje włosy. Wiesz, że nie lubię brud­nych wło­sów. Tak brzyd­ko wy­szło, prze­pra­szam. Za­czę­łaś wyć i za­ta­czać się. Och, jak brzyd­ko, jak przy­kro było mi na to pa­trzeć. 

Za­mie­rzy­łem się i ude­rzy­łem drugi raz, moc­niej. Tym razem wzią­łem kon­kret­ny za­mach. Ce­lo­wa­łem w skroń, ale tra­fi­łem w nos. Och, jak nie­szczę­śli­wie, jak brzyd­ko. Twój zgrab­ny nosek, tak było mi go szko­da. Wgniótł się do środ­ka wraz z ota­cza­ją­cy­mi go ko­ść­mi i krwi było już dużo, dużo wię­cej. Le­cia­ła gę­stym stru­mie­niem na twoją brud­ną ko­szu­lę, która w mig na­sią­ka­ła czer­wie­nią. Licz­ne szkar­łat­ne krop­ki upstrzy­ły zło­ci­sty pia­sek par­ko­wej ścież­ki. Pa­dłaś na ko­la­na i char­cząc, chwy­ci­łaś się za zde­for­mo­wa­ną twarz.

Za­pra­gną­łem to za­koń­czyć czym prę­dzej, bo nie mo­głem pa­trzeć, jak twoje ciało tak okrop­nie się wije, nie mo­głem słu­chać dźwię­ków, jakie wy­da­jesz. Zwie­rzę­cych. Nie­god­nych.

Ude­rza­łem ka­mie­niem raz po raz, aż twoja ślicz­na głów­ka prze­sta­ła być ślicz­na i wy­glą­da­ła jak roz­ora­na pusz­ka z pulpą po­mi­do­ro­wą. Si­no­ró­żo­we strzęp­ki w szkar­łat­nym sosie, który wy­le­wa się i wy­le­wa. 

Ktoś krzyk­nął. Zaraz do­łą­czył ktoś inny. Mu­sia­łem dzia­łać szyb­ko.

 

Wiem, że nie zro­zu­mie­li­by. Ty byś nie zro­zu­mia­ła. Nie pod­da­ła­byś się temu do­bro­wol­nie. Nie­waż­ne. To moje wnę­trze, moje bo­gac­two, moje życie du­cho­we. Nikt go nie musi ro­zu­mieć. 

Za­czą­łem w po­śpie­chu wy­bi­jać ka­mie­niem otwór w klat­ce pier­sio­wej. Wiesz, że nie mia­łem wcze­śniej po­ję­cia, że da się to zro­bić ka­mie­niem? Może to przy­pływ ad­re­na­li­ny, bo czu­łem, że wstą­pi­ła we mnie nie­zna­na mi wcze­śniej siła. Szło mi nad wyraz spraw­nie. 

Ko­szu­la i spodnie były już cał­kiem zmar­no­wa­ne, ale nie dba­łem o to. Ten za­pach… Tylko to się li­czy­ło, Do­stać się do jego źró­dła. Wie­dzia­łem, że jest w środ­ku. Czu­łem, że no­sisz go w sobie, słod­ka. Och, tak, jest! Jakże cu­dow­nie in­ten­syw­ny! Wło­ży­łem dło­nie w twe cie­płe, wil­got­ne wnę­trze i z czer­wo­nej dziu­ry po­mię­dzy pier­sia­mi wy­do­by­łem błę­kit­ną, świe­tli­stą kulę. Och, co za roz­kosz! Świa­tłość za­la­ła mi mózg, sto­pi­łem się z nią w jedno w ab­so­lut­nym, ko­smicz­nym or­ga­zmie. Świat do­znań fi­zycz­nych znik­nął.

 

Zwą mnie po­two­rem, słod­ka. Po­wiedz jed­nak, czy nim byłem? Czy nie ko­cha­łaś mnie? Wiem, że tak. Po­sia­dłem prze­cież twą duszę i znam twoje wszyst­kie, nawet naj­skryt­sze myśli. Gar­dzi­łaś mną, to praw­da, i nie­na­wi­dzi­łaś mnie, ale część cie­bie ko­cha­ła. Wiem to i nigdy nie zdo­łasz się tego wy­przeć, słod­ka. Teraz, kiedy znam cię le­piej niż ty sama kie­dy­kol­wiek zna­łaś sie­bie. 

Trzy­ma­ją mnie w klat­ce, prze­brzy­dłe miesz­czu­chy. Mnie i wielu mi po­dob­nych. Otwar­cie mówią już o za­ra­zie, o epi­de­mii sza­leń­stwa. Głup­cy! Nic nie ro­zu­mie­ją. Za­ra­za sza­le­je, ow­szem, ale to wy pa­dli­ście jej ofia­rą. My na­zy­wa­my ją cho­ro­bą duszy. Wasze bied­ne serca, tra­wio­ne lę­kiem, zmę­czo­ne eg­zy­sten­cjal­ną pust­ką, gniją. Bie­da­cy! Nie mar­tw­cie się jed­nak – wasze cier­pie­nie nie po­trwa długo. Wy­do­bę­dzie­my na wierzch pięk­no wa­szych dusz.

 

Koniec

Komentarze

Cześć,

 

Jasna, cholera! – wyrzuć przecinek.

Ładnie napisane. Realistycznie. Mam nadzieję, że nie w taki sposób spędzasz letnie wieczory. Gdyby nie fantastyczna dziewczyna, nie byłoby tu zbyt wiele fantastyki, choć niewątpliwie jest ciekawy klimat.

“Kiedy ludzie mówią ci, że coś jest nie tak albo im się nie podoba, prawie zawsze mają rację. Kiedy mówią ci, co dokładnie według nich jest źle i jak to naprawić, prawie zawsze się mylą”. Neil Gaiman

Dzięki za komentarz. 

Letnie wieczory spędzam ostatnimi czasy na pisaniu opowiadań z pogranicza fantastyki, więc nikomu nie dzieje się krzywda.

Już wcześniej zarzucano mi małą ilość fantastyki w fantastyce i nie bardzo wiem, jak się do tego odnieść. Prawda, że balansuję gdzieś na pograniczu, ale dobrze mi w tym miejscu. Bo prawda, że wolę ciekawe, intrygujące opowiadanie, które zabiera mnie do świata, w którym jeszcze nie byłem, niż plejadę elfów, krasnoludów, smoków czy co kto tam lubi. Myślę, że czasem wystarczy jeden fantastyczny czy ponadnaturalny element i to potrafi działać lepiej niż nagromadzenia takich elementów. Oczywiście, co kto lubi.

Już wcześniej zarzucano mi małą ilość fantastyki

To nie zarzut. Raczej spostrzeżenie. Twoje opowiadanie broni się pod każdym względem. Ciekawe, dobrze napisane, ma to “coś”. Swoją drogą, nie rozumiem, co dorośli ludzie widzą w elfach, wiedźminach i smokach. :) Powodzenia!

“Kiedy ludzie mówią ci, że coś jest nie tak albo im się nie podoba, prawie zawsze mają rację. Kiedy mówią ci, co dokładnie według nich jest źle i jak to naprawić, prawie zawsze się mylą”. Neil Gaiman

Dzięki za miłe słowa, fajnie wiedzieć, że coś się zrobiło dobrze.

Swoją drogą mnie czasem nachodzi ochota, żeby skrobnąć jakieś fantasy, bo się za smarka tego dużo czytało (Tolkien i LeGuin), ale czekam, aż urodzi się jakiś pomysł na to. Myślę, że nie tak łatwo napisać naprawdę ciekawe, niesztampowe fantasy bez operowania słowami-kluczami, ale z Klimatem.

Cześć,

 

Sprawnie napisane, choć potrzebowałem chwili, żeby poukładać w głowie, co tu się wydarzyło ;)

Początkowo przeszkadzały mi te ciągłe nawiązania erotyczne ocierające się o pornografie – i w sumie mimo tego, że to forma prezentacji, chorego umysłu głównego bohatera (?) to trochę bym  to zmiękczył.

Zakończenie fajne.

 

Poniżej kilka drobnostek:

 

Nie znałem wielu, bo wciąż była to dla mnie sprawa świeża, i, że tak się wyrażę, dopiero się wdrażałem w to środowisko,

Z przecinkozy jestem noga, ale przyjrzałbym się czy tu na pewno jest wszystko okej.

 

Ja zaś śli­ni­łem się pa­trząc na cie­bie po­że­ra­ją­cą.

Tu coś zgrzyta z szykiem.

 

 Woń twojego ciała wypełniała moja nazdrza i o niczym innym nie myślałem

Lit.

 

 

@Andyql

Swoją drogą, nie rozumiem, co dorośli ludzie widzą w elfach, wiedźminach i smokach. :)

No wiesz co! ;)

Dzięki za komentarz. Błędy poprawione, ale ten dziwny szyk zostawiłem. Pasuje mi w tym miejscu.

Zmiękczania nie będzie :).

Nowa Fantastyka