Neon stacji benzynowej rozświetlał czerwienią na wpół roztopioną zaspę. Plucha była straszna, zdawało się Cześkowi, że buty nigdy mu nie doschną, że wilgoć przykleja się do niego specjalnie, by nadchodzący mróz jednym podmuchem przeobraził go w sopel lodu. Usiadł na metalowej rurce, złączył roztrzęsione kolana i powoli zapalił papierosa. Nic to, że nie było wolno, tak blisko od paliwa. Zmiana dłużyła mu się strasznie, jakby rok cały trwała ta wstrętna noc, nie zaś ledwo szóstą godzinę.
Nawet gwiazd nie było widać nad Batorym. Neon, cennik, dwa podświetlone znaki – to były płomienie ich czarnego firmamentu. Czasem, niezbyt często, dołączała do nich para samochodowych lamp. Jak teraz.
Patrzył Czesiek na wtaczającego się niespiesznie okularnika, na kobiecą postać, która wygramoliła się z samochodu. Zamiast do dystrybutora, podeszła do tylnych drzwi. Później był płacz dziecka i nerwowe uspokajanie, przynoszące więcej szkody niż pożytku. Mały wrzeszczał tak, jakby zdzierali mu skórę. Kobieta kołysała go, mówiła coś kojącego, próbowała huśtać. Na nic. Drzwi od strony pasażera także się otworzyły i na stację wypadł potężnie zbudowany mężczyzna. Nie był jednak zainteresowany paliwem. Chwiejnym krokiem ruszył przez plac i skręcił w stronę toalet.
– No i czego się gapisz? – Czesiek prawie podskoczył. Nie zauważył, że Monika opuściła swoją wartę przy kasie. – Widzisz chyba, że kobita ma zajęte ręce. Idź, pomóż.
– A ty co, kierowniczka? Idę przecież.
Pomyślał Czesiek, że nienawidzi tej gówniary. Małe toto, a wyszczekane, jakby pozjadało wszystkie rozumy. Nigdy jednak nie wdawał się w pyskówki, wolał zejść z drogi, nadstawić drugi policzek. Żeby tylko te brwi nie ściągały się więcej ze złością, żeby ten nos, co by się go nie powstydziła żadna wiedźma, nie marszczył się już ani razu.
Czesław szedł powoli, patrząc niechętnie na klientkę. Kobieta, która przyjechała na stację, próbowała uspokoić dziecko w coraz bardziej rozpaczliwy sposób.
– Czego nalać? – Czesław musiał krzyknąć, by przedrzeć się przez bachorze wrzaski.
– Moment…! Franuś, ciii! Dziewięćdziesiątki piątki!
– Do pełna?
– Tak… Macie tu gorącą wodę?
– To musi pani w sklepie zapytać.
Dzieciak, dla odmiany, zaczął wyć, jakby go sfora wilków wzięła na odchowanie. Kobieta, nie patrząc na Czesława, pobiegła na stację. Mały, ciasno uwięziony w jej ramionach, próbował się kręcić, wyciągając nóżki w narciarskich spodenkach pod zdumiewającym kątem. Dziwne aż było, że nie wypadł, że te matczyne ręce jakoś go utrzymały. No ale, jak się takie bajtle zabiera w samą noc, czego innego można oczekiwać? Spać mu się pewnie chciało, albo żreć, a pewnie tego i tego naraz. Skoro jednak mamuśka zapragnęła wojaży, potrzeby smarka musiały poczekać.
Wielki facet wrócił z toalety i wszedł do podświetlonej budy. Poruszał się jakoś inaczej, pewniej. I już od wejścia coś mu się nie spodobało, sądząc po przybranej pozie. Monika cofnęła się o krok. Czesław żałował, że nie dobiegło do niego, jak tamten jej dogadał.
Nie potrafił oderwać wzroku od tej scenki. Widział, że kobieta z dzieckiem na rękach prawie poślizgnęła się na roztopionym śniegu, obserwował, jak Monika wychodzi zza lady i mówi coś, gwałtownie gestykulując. Wrócił jej dawny rezon, na nieszczęście faceta. Powiedziałby mu chętnie Czesław, by ani razu nie ustąpił, bo jak choć trochę odpuści, dziewucha zaraz to wykorzysta. Paliwo lał niespiesznie, powoli przesuwały się cyferki na licznikach. Niezły mieli burdel w samochodzie, pomyślał Czesiek, zaglądając przez szybę. Fotelik, koce, paczka pieluch, torby… Wybierali się gdzieś, widać.
Blokada kliknęła, gdy bak był pełen. Monika, widząc komunikat na swoim monitorze, spojrzała w stronę Czesława i dyskretnie ruszyła głową. Brakowało jeszcze, żeby jej para poszła z nosa. Skusiło nagle Cześka, żeby do niej podejść, zapytać, co nie podoba się tym razem, może nawet trzasnąć ręką w ladę dla efektu. Ale jakoś mu brakło śmiałości. A Monika ponownie skinęła głową, poruszyła nawet wargami, jakby chciała bezdźwięcznie coś powiedzieć.
Kobieta i jej rozwrzeszczany dzieciak już byli na zewnątrz. Facet stał przy kasie. Pewnie zachciało mu się kawy, albo i czegoś mocniejszego. Widział Czesiek, że Monika podaje mu papierosy, że mówi mu coś ze złością, a tamten zabiera ręce z lady. Rozejrzał się po sklepie i znowu coś powiedział. Chyba niezbyt miłego.
Kobieta pospiesznie wsadziła syna do fotelika. Nie darł się już tak przeraźliwie, wyraźnie zmęczony płaczem i wrażeniami. Minęło sporo czasu, zanim facet do nich dołączył. Łaził jeszcze po stacji, oglądał płyny do spryskiwaczy, wracał do kasy, lecz wyraźnie nie podobał mu się żaden towar. W końcu wyszedł. Rzucił nawet Czesławowi pogardliwe “dobranoc”.
Nie zdążyli odjechać, a Monika ponownie opuściła swoje stanowisko i wyszła na ziąb. Nie zapięła pomarańczowego polaru, nie zwróciła uwagi, że wlazła prosto w kałużę i umoczyła spodnie aż po kolana. Szła szybkim krokiem, a jej mina nie wróżyła niczego dobrego.
– Ja wiem – zaczęła powoli, cedząc słowa przez zęby – że większy pożytek byłby tu choćby z manekina. Ale, chłopie, wołałam cię przecież… Gdzie ty masz telefon? Dzwoniłam nawet!
Oddychała ciężko.
– O co ci chodzi? – zapytał Czesław. Cofnął się mimowolnie o krok. I najchętniej dałby sobie za to w pysk.
– O co?! Naprawdę nie widziałeś, w jakim on był stanie?! Nawalony w cztery dupy i tylko szukał zaczepki! A ty siedzisz, papierosek za papieroskiem… Przecież w takich sytuacjach mamy trzymać się razem! Jakbyś ze mną stał, to bym wezwała policję! A tak? Wiesz to, co on zrobi po drodze? Bo ja nie! Może tej babie dołoży, może wrzuci dzieciaka do rowu? Nie mam pojęcia, co strzeli do zapitego łba! Kurwa… jakbym do ściany mówiła.
Odwróciła się na pięcie, dysząc ciężko i odeszła, zanim Czesław zdążyłby odpowiedzieć. Nie widział dyskretnie otartych łez, nie słyszał kolejnego przekleństwa, które zamarło Monice na ustach. Dochodziła piąta rano, została godzina szychty.
Dopiero teraz przychodził czas na rzeczy, które w ogóle go obchodziły.
***
– Zostałbyś jeszcze trochę? Bartek ma awarię i musi odstawić auto do mechanika. – Głos szefa, zniekształcony przez telefon, nie wyrażał wiele więcej oprócz niechęci. Czesław pożałował, że w ogóle odebrał połączenie.
Monika, ostentacyjnie udając, że go nie widzi, przekazywała kasę swojej zmienniczce.
– Nie mogę – powiedział Czesław, zerkając na dziewczynę. – Proszę poprosić Monikę. Ja… ja mam sprawę.
– Daj spokój, przecież wiesz, że czeka na nią dziecko. Sam przyjadę. Czesiek… a tak między nami, jak w nocy przyjdzie wam ktoś agresywny, to może nie stój jak pizda, tylko zainteresuj się koleżanką, co? Albo wzywaj policję. Wiesz, że są pijaki, przestępcy, narkusy… Zabiliby dziewczynę za kasą, a ty byś nawet tyłka nie ruszył!
Czesław milczał. Znowu skierował wzrok na Monikę, która równocześnie odwróciła się w jego stronę. Rzuciła mu wyzywające spojrzenie. Właściwie, miał przygotowaną odpowiedź na tę okoliczność. Wszyscy pracownicy byli zgodni co do tego, że nocne zmiany powinny być obsadzane przez co najmniej trzy osoby. Ale jakoś zapomniał Czesław języka w gębie. Kusiło go jedynie, by gówniarze dopiec, rzucić jakimś złym słowem, czy chociaż spojrzeć krzywiej, jak winno się traktować donosicieli. Tyle że nie potrafił. Spojrzał rozpaczliwie na zegar.
– Muszę już iść – mruknął do telefonu i szybko się rozłączył.
Było dziesięć po szóstej. O tej porze powinien był zbliżać się do przystanku i łapać tramwaj, który podrzuciłby go bliżej dworca. Stamtąd na Hutniczą miał rzut beretem, jeszcze kawy zdążyłby się napić. I może nawet po bułki zajść? Chociaż nie, lepiej nie, to mogło poczekać, raz już przecież zdarzyło się, że prawie ominął… A kazał ojciec uczyć się na błędach, to były jego święte słowa, by z każdej pomyłki wyciągnąć coś, aby na drugi raz nie popełnić tego samego głupstwa.
– To chyba twoja torba? – Zmienniczka Moniki wychyliła się zza kasy. – Szef przyjedzie za Bartka?
– Tak.
– Czekaj, czekaj… A lista? – Dziewczyna pomachała mu przed nosem zafoliowaną kartką papieru. – I jeszcze należy ci się nowy kombinezon, też się musisz dopisać.
Rozpoczęło się powolne przeszukiwanie szuflady, grzebanie na półce, sprawdzanie rozmiarówki. Wieki trwało, zanim pozwolono potwierdzić odbiór nowego stroju roboczego. A czas gonił.
Czesław prawie wybiegł ze stacji. Nienawidził tej roboty, oj, jak on jej nienawidził. Gorszego nic nie mogło być nad to lanie paliwa, nad te naburmuszone pannice, nad ten śnieg, co go trzeba było odgarniać i czekać tylko aż napada, znów i znów. Bolało nieraz Cześka całe ciało, jak sroga zima przyszła. Ale na odejście by sobie nie pozwolił, to nie była ani pierwsza taka fucha, ani pierwsza myśl, że nic gorszego już go nie spotka. Szef nie zadawał wielu pytań, umowę dał, świadectwa pracy były mu tylko do wyliczenia urlopu potrzebne. Trzeba się go było trzymać, jak ten rzep, co się uczepi i nie chce puścić. Tak nakazywał rozsądek. I obowiązek alimentacyjny.
Ledwo zdążył Czesław na tramwaj, a zdążył tylko dlatego, że ten się spóźnił. I to niemało, skoro pasażerowie głośno dawali wyraz niezadowoleniu. Czesław wbiegł zdyszany, zignorował kilka spojrzeń, nie przejął się nawet, że jakaś babina, wzdrygając się od smrodu potu i paliwa szybko się przesiadła. Nie zawracał sobie Czesław głowy jakimś przebieraniem, nie kiedy wszystko, jego wszystko, toczyło się na minuty. To był wyścig po nocnej zmianie, żeby zdążyć do domu na czas.
Dwa przystanki. Patrzył nerwowo na monitor, na cyferblat elektronicznego zegara, który zmieniał się nieznośnie szybko. Droga za to, jak na złość, prawie nie posuwała się do przodu. Jakieś dzieciaki, niepewne tego, czy mają już wysiadać, stanęły głupio, trzymając po jednej nodze w otwartych drzwiach i rozglądały się po okolicy. Staruszka, w futrze przeżartym przez mole, stukała chodzikiem. Dopiero któryś z pasażerów nabrał trochę litości i pomógł jej przy wysiadaniu. A na koniec złapały ich światła, które pociągnęły całą zgraję pieszych. Za pół godziny miała wybić siódma, pomyślał Czesław, upewniając się, czy jego własny zegarek pokazuje to samo, co elektroniczna tablica. Zostało mu mniej niż dziesięć minut.
Wysiadłszy, pobiegł przed siebie.
Znał te ulice jak własną kieszeń. Był dzieckiem Batorego, który dawno zakończył królowanie i huty, która nie kusiła już nawet złomiarzy. Tu była jego szkoła, za tymi kamienicami popalał podwędzone ojcu papierosy, a na rogu wdał się kiedyś w kibicowską bójkę, za którą dali mu zawiasy. Tu pocałował Ankę po raz pierwszy, tu też usłyszał od Anki, że nie chce go znać.
Myśl o Ance sprawiła, że Czesława ścisnęło w żołądku. Nie chciał do tego wracać. Nie mógł. Było i minęło, dzieciak z tego wyszedł, bardzo zresztą udany, w końcu nie wdał się w niego zupełnie. Piotrek… Piotrek miał mieć zaraz urodziny, tak. Pewnie wolałby kasę od prezentu, a najbardziej życzyłby sobie otrzymać te pieniądze przelewem, bez konieczności kontaktu z tatuśkiem, którym głęboko gardził. Nie powiedział mu wprawdzie nigdy, że tak jest, ale Czesław wiedział, czuł to, widział w zimnych, niebieskich oczach, które młody wziął od Anki. Cały był do niej podobny, jakby wszystko w tym dziecku wyszło tylko od matki, a Czesławowi zostawało jedynie patrzenie jak chłopak oddala się coraz bardziej. I tylko te oczy czasem nękały go w snach.
Zadrżał, przypomniawszy sobie ich chłód. Na swoje szczęście, był już pod kamienicą. Wszedł nieco wolniej na drugie piętro, ucieszył się, że nie ma już cholernego psa – nie, żeby nie lubił kundla, a zaniedbanie, które zarzucił mu młokos z prozwierzęcej organizacji było perfidnym kłamstwem – żal mu było jednak czasu na spacery. Teraz w ogóle nie wchodziłby w grę.
Czesław spojrzał na zegarek raz jeszcze. Wykorzystał ostatnie minuty na zrzucenie roboczych łachów i włączenie czajnika. Naciągnął na siebie byle co, przycupnął przy osłoniętym zasłoną parapecie, wolną ręką wymacał lornetkę.
Przez chwilę słuchał przyspieszonych uderzeń własnego serca i starał się uspokoić oddech. Bez skutku. Im dogłębniej uświadamiał sobie, co go czeka za chwilę, tym bardziej był zdenerwowany. Wiedział, że wkrótce przyjdzie radość i ulga, że w ciągu kilku minut jego nerwy znajdą ukojenie, ale jeszcze nie teraz.
Dobiegł do niego miarowy pomruk silnika. Czesław zacisnął zęby. Mały spektakl właśnie się rozpoczynał.
Czarne volvo jechało niespiesznie, choć kierowca dobrze znał drogę. Widać nie ufał plusze, która zalała ulicę. Pokonywał tę trasę niemal codziennie, zawsze zajmował to samo miejsce i zawsze, zanim zdecydował się wysiąść, patrzył, gdzie stawia nogi.
Czesław przełknął ślinę. Skórzany but, obok drugi. Pan Volvo nawet w weekendy nie uznawał noszenia dżinsów. I chyba sprawił sobie nowy płaszcz. Zanim zniknął w kamienicy, zdążył jeszcze zetrzeć coś z maski samochodu.
Teraz najtrudniejsze, pomyślał Czesław, przebiegając do kuchni. Podstawił drabinkę pod oknem, upewnił się, że żaluzja zupełnie go zasłania i wlazł na ostatni szczebel. Szczęśliwie nie zakręciło mu się w głowie. Złapał dobry widok na wykusz w tamtej kamienicy. Osłonięty tylko do połowy, jakby żaden z mieszkańców nie obawiał się oczu łakomych cudzych sekretów.
Widząc tylko kawałek głowy, porośniętej rzadkimi, siwymi włosami, Czesław czekał cierpliwie aż Pan Volvo dołączy do starca. Miał wrażenie, że nogi drżą mu na drabinie, a najbardziej przerażała go myśl, że tamten mógłby wstać, spojrzeć na niego potępieńczo – wiedział bowiem, że jego wyblakłe oczy wyrażają tylko potępienie – albo, nie daj Boże, zwrócić po imieniu.
Pan Volvo się nie spieszył. Ale kiedy już był w mieszkaniu, Czesław zacisnął ręce na okiennej klamce. Starzec bowiem wstał naprawdę, naprawdę ruszył głową, naprawdę na jeden krótki moment jego oczy spotkały się z oczami Czesława. Ten, czując jak serce w nim zamiera, niemal spadł z drabiny.
Zaklął pod nosem, starając się uspokoić. Wiedział przecież, że stary nie może go dostrzec. Teraz zresztą liczył się tylko Pan Volvo, jego dłoń niknąca w drugiej, sękatej i pokrytej plamami. I ręka, która klepie łagodnie zgarbione ramię.
Był to początek rytuału zwieńczonego kawą podawaną w szklance. Żałował Czesław, że nie może słyszeć rozmowy, błahej i ważnej zarazem. Pozostawało mu jedynie obserwowanie, jak Pan Volvo sięga po gazetę, jak kładzie ją przed starcem, jak wyciąga kolejne produkty z papierowych toreb. Wreszcie usiadł. Do oglądania zostały Czesławowi czubki dwóch głów, jednej dopiero przyprószonej siwizną i drugiej, podobnej do suszonej moreli. To akurat nigdy nie trwało długo. Pan Volvo się spieszył.
Pożegnanie było powtórką z tych samych gestów. Czesław schylił się, gdy starzec wstał. Nie zamierzał ryzykować. Wiedział i tak, że blade oczy odwiedzą go w śnie. I że zagoszczą wówczas na zupełnie innej twarzy, tej, której wolałby nie pamiętać. Tej, której nie wolno było mu zapomnieć.
Z pewną ulgą zszedł z drabiny i wrócił do pokoju. Tu jakoś łatwiej było przykleić się do okna i zakończyć dzisiejsze spotkanie z Panem Volvo. Opuścił kamienicę jak zwykle. Otworzył auto pilotem i zniknął za kierownicą. Teraz jeszcze pomruk rozbudzonego silnika, ostatnia część, ich pożegnanie. Kurtyna opadła.
Czesław oddychał ciężko. Dopiero teraz był wolny. Opadł na wysiedziany fotel, zapominając już, że miał ochotę na kawę. Pocieszał się myślą, że Pan Volvo wróci nazajutrz, a zarazem ta świadomość przyprawiała go o paraliż. Ile to już trwało? Długo, o wiele za długo. Dlaczego nie potrafił przestać? Wiedział, że mądrze byłoby zakończyć tę dziwną znajomość, uciąć te spotkania raz a dobrze, ale rozsądek zamierał zupełnie, zduszony ekscytacją. I złością.
Czesław nie umiał żyć bez Pana Volvo i za to go nienawidził.
***
Odespać nocną zmianę należało bezwzględnie, warto nawet było znieczulić się trochę, piwem choćby, by sen łatwiej przyszedł. Ale Czesław, znieczulony bardziej, niż było to konieczne, przerzucał się tylko z boku na bok, zasłuchany w skrzypienie tapczanu. Poddał się przed południem. I tak na zakupy trzeba było pójść, na pocztę też należało zajść, do spółdzielni zadzwonić. Nazbierało się tego trochę w ostatnich dniach, a codzienność, zwykle dość przytłaczająca, od jakiegoś czasu nie robiła na Czesławie wrażenia.
Usiadł powoli, poczekał aż zawroty głowy ustaną, wciągnął na siebie byle co i ruszył do wyjścia. Kawę musiał już wyskrobywać z dnia puszki, a i przydałoby się też parę konserw, by nie myśleć za wiele o żarciu. I to awizo, i ten rachunek za wodę wystawiony na inne nazwisko… Czesław westchnął.
Wątpił, by Pan Volvo jeździł na zakupy sam. Musiał mieć żonę, widział raz, gdy odważył się podejść nieco bliżej, błysk obrączki na palcu. Czesław też kiedyś taką miał, lecz szybko okazało się, że ciąży mu tak, jakby odlano ją z ołowiu. Ankę też uwierała, więc musiało stać się tak, jak się stało.
Zadrżał z zimna, gdy wyszedł. Mróz panoszył się na chodnikach, zmieniał kałuże w małe lodowiska, a siwa, kłębiąca się nad Batorym chmura, zwiastowała opady śniegu. Żeby szlag to trafił, pomyślał Czesław, już czując w rękach ciężar łopaty. Podle zapowiadała się następna szychta, aż go na mdłości brało.
Pan Volvo nie mógł wiedzieć, czym jest robota fizyczna, czym jest dno pracowniczej hierarchii. Wzdrygnęło aż Czesławem, bo myśl pojawiła się wówczas, gdy miał przed sobą ten kawałek drogi, gdzie przed paroma godzinami stała czarna fura. Tutaj, w tej kamienicy, ceglanej i tak podobnej do innych, jakby wyrysowanej na kalce, na pierwszym piętrze w mieszkaniu ze źle osłoniętym wykuszem…
Czesław oddychał ciężko. Powinien był zawrócić, odejść, nie pozwolić, by te mrówki, które naraz rozbiegły mu się po ciele, pociągnęły go jeszcze dalej. Ale nie mógł. Stał przez chwilę, sapiąc jak lokomotywa. Zacisnął w pięści roztrzęsione ręce, wciągnął powietrze przez nos, nie wyczuwając jednak niczego więcej od spalin i szarego zapachu zimy. Niepewnie zrobił krok w stronę bramy. Otwieranej kodem, oczywiście, wszak bezpieczeństwo mieszkańców było jakoby spółdzielczym priorytetem. Ale teraz drzwi czekały na niego, nawet uchyliły się zapraszająco. Ciszę przecięło skrzypnięcie. Żeby taką okazję zmarnować, nie, tego Czesław by sobie nie darował. Mrówki zaczęły go kąsać. Wreszcie mógł nakarmić je czymś innym niż własnym ciałem. Otworzył bramę na oścież i wszedł do środka.
Kamienica niewiele różniła się od jego własnej. Też czuć było na klatce stęchlizną, a schody niemo błagały o umycie. Dwie kondygnacje i byłby już Czesław na pierwszym piętrze, miał przed oczami dwoje drzwi i… Nie, nie mógł tego zrobić. Jeszcze nie teraz. Nienawidził siebie za to, że uległ pokusie. Już miał wrócić do wyjścia, gdy niemal poślizgnął się na rozmokłej kartce. Sądząc, że ma do czynienia z ulotką, Czesław oderwał ją gniewnie od buta.
Karta wypadła mu z rąk. To było jak uderzenie w twarz. Policzki aż go zapiekły. Widział to nazwisko, znał je, ale teraz miał wrażenie, że Szatan pofatygował się z Piekieł, by osobiście wyszeptać mu je do ucha. Pan Volvo. Adam Ptaszyński. Pan Volvo. A zaraz pod nazwiskiem był adres, jak to zwykle bywa na oficjalnych pismach z poleceniem zapłaty.
Czesław osunął się na mokry korytarz. Nic to, że poczuł wilgoć na całym ciele, że prawie zebrało mu się na wymioty. Trząsł się tak, jakby miał gorączkę. Pismo powinien był wyrzucić i to jak najprędzej. Zapomnieć o każdym jednym słowie, wybić je sobie z głowy, i wrócić, czym prędzej wrócić do życia. Odciąć się od Pana Volvo raz a dobrze.
Czesław powoli się podniósł i wsunął kartkę do wewnętrznej kieszeni kurtki. Jego ciało przeszyła fala gorąca. Mrówki zaczęły maszerować.
***
Trzydzieści dwa lata wcześniej
Zabrali ich na wycieczkę zaraz po wakacjach, bo i pogoda była dobra, i klasa nie zdążyła jeszcze zrobić niczego, co dyskwalifikowałoby ją z podobnych przywilejów. Wychowawczyni ósmej “A”, nazywana przez uczniów Pysią, nauczona doświadczeniem minionych lat, postanowiła działać szybko. Dołożył się zakład do wycieczki, cała zgraja mogła jechać bez szukania wymówek. Jeden dzień to tylko był, a i nie wybierali się daleko, bowiem ogród zoologiczny mieli o rzut beretem. Wstyd aż brał, że pojechali dopiero teraz.
– I żebyście – powiedziała wychowawczyni poważnie, gdy już siedzieli w autobusie – słuchali pana przewodnika. Nie łazili samemu, nie oddalali się, nie zrobili niczego, przez co rodzice mieliby pojawić się w szkole. Zrozumiano?
Zrozumieli, czemu dał znać cichy pomruk. Usłyszał Czesiek, jak Głupia Helka zapytała teatralnym szeptem, czy jeśli nabroi, jej tatulo będzie musiał wstać z trumny i pofatygować się do budy. Zaśmiał się nawet z tego żartu, bo i czemu by nie? Dzień był dobry, to i o wesołość było jakoś łatwiej. Wcześniej odwiedził Czesiek zoo tylko raz, pamiętał z tego niezbyt dużo, a to, co już zachowało się w pamięci, było jakieś rozmazane i durne.
– Ej… jak będzie okazja, to pójdziemy na szluga, nie? – syknął podniecony kolega.
– A masz co zapalić?
– Załatwimy.
– No to dobra, pójdziemy – zapewnił Czesiek.
Rozsiadł się wygodniej, przeżył te kilkanaście minut podróży, posłuchał jak kierowca klnie, chociaż wychowawczyni prosiła, by przy młodzieży tego nie robił. Widać, nie przejął się tym zbytnio. Odstawił ich na parking przy Tysiącleciu, skąd już mieli blisko. Wychowawczyni przeliczyła dzieciarnię i kazała iść za sobą. Pod pomnikiem, przedstawiającym parę fok, zrobiła to raz jeszcze. Wtedy pojawił się przewodnik.
– Witajcie, młodzieży! – zawołał entuzjastycznie. – To co, spędzimy razem cały dzień? Zwierzęta wydadzą się wam pewnie ciekawsze, niż moje gadanie, zresztą zupełnie słusznie. Idziemy?
– Co zobaczymy najpierw? – Głupia Helka przełknęła ślinę.
– Słonie. Piękne, urodziły się w Indiach. A wiecie, że jeden kiedyś nam uciekł?
Cześka szczerze zainteresowała historia słonicy na gigancie, jednak przewodnik nie zamierzał się w nią zagłębiać. Prowadził klasę, czasem tylko zamieniając kilka uprzejmych zdań z wychowawczynią. Rozgadał się na dobre dopiero przy kolejnym wybiegu. Żyrafy, znane części dzieciarni jedynie z książek do nauki przyrody, wyciągały długie szyje i pałaszowały liście, których zdołały dosięgnąć. Większość drzew była poobgryzana do gołych gałęzi.
– Przedstawimy wam – powiedział poważnie przewodnik, schodząc wreszcie do dużego, szarego budynku – pewne stare, dobre małżeństwo. Hambę i Hipolita. Słyszeliście o nich? Bardzo miła z nich para, ale będziecie musieli uważać. Jak złapię kogoś, kto spróbuje wejść na wybieg, obiecuję, że jego wycieczka na tym się skończy. I pani wychowawczyni też wam tego nie podaruje. Hipopotamy są niezwykle niebezpieczne, groźniejsze nawet niż lwy. Macie szczęście, bo właśnie przyszedł czas na karmienie. Chodźcie.
Z jakiegoś powodu para hipopotamów zrobiła na Cześku o wiele większe wrażenie niż słonie i żyrafy. Wybieg wprawdzie cuchnął, i to tak, że niektórzy, mimo upomnień wychowawczyni, ostentacyjnie zatykali nosy. Czesiek jednak nie przejmował się smrodem. Patrzył na wielkie, szare stworzenie jak zahipnotyzowany. Oczy, takie niewinne, kontrastowały z kilkoma żółtymi kłami, które wychodziły z pyska. Kiedy hipopotam rozwarł paszczę, Czesiek wstrzymał oddech. Pół człowieka by tam weszło, i rozprysnąłby się taki nieszczęśnik jak jabłko, które pracownik zoo wrzucił prosto w otwartą gębę. Zanim dostał więcej owoców, hipopotam kłapnął wielkimi szczękami. Sok trysnął we wszystkie strony. Czesiek się wzdrygnął. Te oczy, te zęby, nawet ten smród nie pozwalały się dłużej ignorować. Widok był zbyt znajomy, przywoływał to, o czym lepiej było nie myśleć. O czym trzeba było myśleć.
– Hipolit niedawno został tatą – powiedział przewodnik. – Mały teraz odpoczywa, a Hamba się nim opiekuje, dlatego już sobie idzie. Jak hipcio będzie większy, pojedzie pewnie za granicę. Może wymienimy go na misia polarnego? Dobrze, teraz chyba najwyższy czas, żebyście poznali naszego nosorożca.
Czesiek nie potrafił się ruszyć. Hipolit, zadowolony z posiłku, zakłapał potężnymi szczękami i zwrócił małe oczka na pracownika zoo, licząc pewnie, że dostanie więcej. Nie dostał. A przecież wystarczyłoby, żeby nagle szarpnął do przodu. Stratowałby nieszczęśnika, dobrał się do zapasów, może zaryczał triumfalnie? Czesiek miał pewność, że hipopotam to potrafi. Może… może tylko udawał takiego grzecznego? Drzemała w nim ogromna siła, siła, którą łatwo było sprowokować? Dobry Hipolit zrobiłby awanturę, pewnie ze trzech ludzi musiałoby go uspokajać. Błagać o litość.
Dopiero gdy Czesiek poczuł trzepnięcie w ramię, oprzytomniał. Adaś Ptaszyński, zatykając nos, powiedział cicho, że zwędził ojcu całą paczkę fajek.
– A Pysia – dodał cicho, patrząc na wychowawczynię – Pysia ma teraz robotę.
Istotnie, Głupia Helka, podpuszczona przez rozradowane koleżanki, przewiesiła się niemal przez barierkę i wyciągnęła rękę w stronę hipopotamiego boku. Spowodowało to takie poruszenie, że paru oddalających się od wybiegu smarkaczy nikogo nie zainteresowało. Dobiegły do nich jeszcze wrzaski, coś o stopniu ze sprawowania i o tym, że nie ma człowiek części zapasowych. Oraz o tym, że hipopotam jest zupełnie miły w dotyku, co spowodowało salwę śmiechu.
Bycie w grupie klasowych palaczy, chacharów, jak wołał za nimi woźny, Czesiek uważał za wielkie wyróżnienie. Bo nie brali tam byle kogo, o nie, jedynie czterech takich się znalazło, co odpowiadało wymaganiom Adasia Ptaszyńskiego. Zrywali się wszyscy razem, jak dzwonili na pauzę, chowali zwykle w toalecie na ostatnim piętrze i kurzyli, kurzyli, aż wokół nic nie było widać.
– Tu będzie dobrze – ocenił jeden z kolegów. – Nie zobaczą nas, jak staniemy za kiblem.
Adaś rozdał papierosy, po jednym na głowę i strzelił zawadiacko zapałką wyciągniętą z kieszeni spodni. Czesiek na początku nie lubił palić. Gryzł go dym, szczypał nawet po oczach, w gardle miał od tego gulę, ale fajki przyjmował bez zająknięcia. Łatwiej szło, gdy już się przyzwyczaił.
– Głupie to zoo – powiedział Adaś. – Każdy je przecież widział, a robią halo, jakbyśmy zajechali na koniec świata.
Chłopcy gorliwie pokiwali głowami. To Adaś przewodził ich małej bandzie, jego słowo stawało się prawem.
– I nudno – odezwał się szybko Czesiek.
– Lepiej niż w budzie. – Adaś powoli wypuścił dym i rozejrzał się. – Wiecie już, gdzie idziecie? Mnie ojciec mówi, żebym do technikum zdawał, zrobił maturę i się roboty nauczył. A matka woli liceum i polibudę.
– Ja do zawodówki. – Czesiek wzruszył ramionami. – Na spawacza, to w hucie będę robił.
– Ej, Pysia idzie! – Adaś, zanim ktokolwiek zdążyłby chociaż się odwrócić, zgasił papierosa na murku i wskoczył do okrągłego budynku, który służył za toaletę. Chłopaki, nie namyślając się, zrobili to samo.
Czesiek, wepchnięty przez kogoś do ostatniej z kabin, przekręcił zamek i stanął na sedesie. Starał się nawet nie oddychać.
Czółenka wychowawczyni zastukały cicho.
– Chłopaki? Ósma “A”!
Odczekała chwilę. Znali tę sztuczkę ze szkoły. Wiedzieli, że dopóki nie usłyszą jak odchodzi, nie wolno było się ruszyć.
– Ptaszyński! Jak zaraz nie wyjdziesz, jutro widzę cię z ojcem!
Nikt nie był na tyle głupi, żeby choć drgnąć. Pysia, byli tego pewni, nie miała szans ich zauważyć.
Czesiek dosłyszał jej zirytowane westchnienie. Sądził, że właśnie się schyla, usiłując dostrzec parę nóg, która zdradziłaby obecność niezbyt rozgarniętego uczniaka. Stał na sedesie, zgięty wpół, z zaciśniętymi zębami. Poszłaby już, cholera jasna. Domyślał się, że w sąsiadującej kabinie kuli się teraz dwóch jego kumpli, że bardzo im tam musi być niewygodnie, a jak Pysia zaraz nie odpuści, któryś z nich straci równowagę i zleci z sedesu.
W głowie zaczął odliczanie. Doszedł do dwudziestu dwóch, gdy obcasy wychowawczyni wreszcie zastukały, a ona sama powiedziała pod nosem coś, czego raczej nie powtórzyłaby przy uczniach.
Minęła jeszcze chwila, zanim pierwsza z kabin się otworzyła.
– Dobra, chłopaki – rzucił Adaś Ptaszyński. – To teraz chodu, do nosorożców i rżniemy głupa.
Czesiek odetchnął. Nacisnął klamkę, jednak drzwi ani drgnęły.
– Ej, odsuńcie się! – warknął.
– Czesiek? Puść to.
Klamka opadła i zaraz się podniosła. Zawiasy jęknęły. Ktoś szarpnął całym mechanizmem, znowu bez skutku.
– Zatrzasnąłeś się! – Adaś próbował walczyć z drzwiami. – Dasz radę wyjść dołem? Albo przeskoczyć obok?
– Nie ma opcji – odezwał się inny z kolegów. – Nawet noga nie przejdzie.
Miał rację. Czesiek spojrzał rozpaczliwie na pustą przestrzeń, zbyt wąską, żeby choć pomarzyć o ucieczce.
– Czekaj tu i siedź cicho, zaraz wrócimy! – zakomenderował Adaś.
Później był tupot nóg. I cisza, bardzo długa cisza. Czesiek skulił się na sedesie, próbował rozkręcić zamek, ale równie dobrze mógłby chcieć rozdrapać stal gołymi paznokciami. Dał sobie spokój, gdy do toalety wszedł ktoś inny. Nie szukał go, ewidentnie. Były tylko kroki, szum moczu, jęk zepsutej spłuczki, skrzypnięcie kranu, kapanie wody. I znowu kroki. I cisza. Czesiek się nie poddawał. Zegarek, który dostał z okazji komunii, pozwalał mu czuwać nad czasem. Po pierwszej godzinie poczuł, że chce mu się pić. W połowie drugiej zaczął kopać w drzwi obiema nogami. Gdy rozbolały go stopy, znów próbował rozebrać zamek. Paznokieć mu od tego pękł, aż poszła krew.
Pocieszał się, że chłopaki zaraz po niego wrócą, że przecież lada moment Pysia pozwoli im się wymknąć.
Czesiek prawie się złamał, gdy zegarek wskazał trzynastą. Był gotowy błagać następną osobę, która wejdzie do toalety, by go wyciągnęła. Ale nie, jeszcze trochę, Pysia już pewnie nakazała przerwę na obiad.
Adaś Ptaszyński, który jeszcze nie miał swojego volvo, nigdy po niego nie wrócił. Gdy Hamba i Hipolit rozpryskiwały słodki, lepki sok z kolejnej przekąski, a ich potężne szczęki kłapały z siłą mogącą miażdżyć kości, w toalecie pojawił się milicjant.
Poszukiwania trwały już bardzo długo. Głupia Helka opowiadała wszystkim zainteresowanym, że Cześka najpewniej pożarły lwy.
***
Teraz
Mróz ściął wszystkie kałuże i stacja zmieniła się w ogromne lodowisko. Czesiek, sam nie wiedząc, czy najpierw należało odgarnąć śnieg, czy może posypać wszystko solą, chronił się przed wiatrem w niewielkiej wnęce. Obserwował. Niewiele działo się tej nocy, jakby wszyscy kierowcy postanowili zostać w domach. I dobrze.
Monika dalej stroiła fochy. Jeśli akurat nie stała za kasą z ważną miną, wychodziła do Cześka tylko po to, by okazać swoje niezadowolenie.
– Nogi tu sobie można połamać! – warknęła. – Chłopie, masz wiadro, łopatkę, wszystko! Co ja mam jeszcze zrobić, przygrywać ci na organach? Weźże się do roboty!
Czesiek, wiedząc, że gówniara przy pierwszej okazji znowu doniesie na niego szefowi, próbował pozorować pracę. Na odśnieżanie szkoda mu było sił, wszystko już zresztą zamarzło na kamień. Zabrał się do wiadra z solą. Ciężkie, cholera jasna, ale im szybciej wszystko wysypie, tym szybciej głupia, bezczelna suka da mu spokój.
Głupia.
Bezczelna.
Suka.
Jeden ruch łopaty, jedno przekleństwo. Sypnąłby smarkuli tę sól prosto w oczy. Akurat podjechało auto na katowickich blachach. Czesiek, czując, że łopata bardzo mu ciąży, że złe myśli każą mu ściskać ją mocniej i poczuć, jak uderza w coś miękkiego, aż piszczy… To hamulce zapiszczały.
– W czym pomóc? – zawołał, wzdrygając się od brzmienia własnego głosu. – Czego nalać?
– Zwykłej. Tak za stówkę. – Kierowca, trzęsąc się z zimna, wyszedł z samochodu. – Ale pizga, przerąbane pan tu ma na dworze… Kurwa, ile lodu… Ślizgawka.
Ponarzekał jeszcze trochę i ruszył ostrożnie w stronę sklepu. Czesiek odprowadził go wzrokiem. Z Katowic tu zajechał. Nie on jeden, jest już przecież taki, co codziennie rano… A teraz, gdy już wie, skąd dokładnie… Nie, koniec. Czesiek jak najszybciej sięgnął do dystrybutora. Choć stał na mrozie od kilku ładnych godzin, poczuł się tak, jakby ktoś wylał mu wrzątek na głowę. Zapiekła go skóra. Miał wrażenie, że porastają ją bąble, że zaraz te bąble wybuchną, a obrzydliwy, lepki płyn, wytopi jego ciało do kości.
Stówka, już, nalane.
Czesiek dyszał ciężko, gdy tamten opuścił stację. Coś mu nawet powiedział, spokojnej nocy chyba życzył.
Ale noc nie mogła być spokojna. Katowice, ulica Bzów… Gdzie w taką zimę o bzach myśleć?
Czesiek opróżnił pierwsze wiadro z solą. Paliły go ręce i twarz, ale nie od roboty na mrozie. Nie obeszła go długa drzazga wbita w palec, ani to, że nagły podmuch wiatru zdarł mu kaptur. Chciał już iść. Nieważne jak bardzo się starał, myśli uciekały coraz dalej od stacji. Monika… złapał się wściekłości na dziewczynę, jak tonący, któremu rzucili koło ratunkowe.
– Czesiek…
Prawie podskoczył. Nie zauważył, że Monika opuściła swoją wartę za kasą. Z rękami schowanymi w kieszeniach, trzęsąc się z zimna, wyglądała żałośnie.
– Chcesz coś? – zapytał, mocniej zaciskając ręce na łopacie.
– Idę do toalety. Wejdź do środka, a gdyby ktoś przyjechał, to niech chwilę poczeka. Dobrze?
Kiwnął głową. Smarkula nie czekała, aż powie coś jeszcze, po prostu jak najszybciej minęła budynek stacji. W toalecie dla pracowników od rana nie działała spłuczka, zmuszeni więc byli dzielić cuchnącą budę z klientami. Rzadko kiedy ktoś fatygował się tam, by posprzątać. Właściwie, jeśli szef nie wydawał bezpośredniego polecenia, każdy rozumny człowiek unikał tego miejsca jak ognia.
Czesiek pomyślał, że od ciepła zrobi mu się trochę lepiej. Już miał wejść do sklepu, gdy dobiegło do niego wyraźne przekleństwo. Pięknie. Gówniara się poślizgnęła. Ale skoro nie nastąpił później żaden wrzask, nic poważnego nie mogło się stać. Oczywiście, i tak go podkabluje za to lodowisko. Oczywiście.
To było jak impuls. Drzwi rozsunęły się, jednak Czesiek nie mógł zrobić kroku przed siebie. Patrzył pusto na ciepłe, żółte światła, czuł zapach pieczonych kiełbasek i kawy. To przyjemne miejsce, próbował sobie powiedzieć, jednak nogi nie nadążały za głową. Zdziwił się, że mimo ciężkich butów może poruszać się tak lekko i cicho. Nie poznawał siebie. Jakby całe ciało w jednej chwili się zmieniło.
Szedł za Moniką jak cień. Widział wyraźnie miejsce, w którym dziewczyna się potknęła. Ładny orzełek się zrobił na śniegu, nie ma co. Zdziwił się, że z tej odległości dobiegł do niego chrobot zamka, ale na dalsze zaskoczenia szkoda mu było czasu. Jeden ruch, skok właściwie, a już był przy plastikowych drzwiach, już widział ten kiepski mechanizm przy klamce, tę jedną wystającą śrubkę. Wyszła tak lekko, jak kawałek sera ściągany z wykałaczki. Czesław spojrzał na swoją rękę z przerażeniem. Z miejsca, w które wbiła się drzazga, szła krew. Cofnął się jednak, zanim cokolwiek zdradziłoby jego obecność.
Zrobił to. Naprawdę to zrobił. Wrócił na stację na chwiejnych nogach i usiadł na plastikowym taborecie. Serce waliło mu jak oszalałe. Patrzył na śrubkę, ścisnął ją mocniej w palcach. Była zimna. Nic dziwnego, skoro termometr wskazywał minus dziesięć stopni pod kreską.
Czesiek uśmiechnął się pod nosem. Przerażenie własną zuchwałością ustąpiło czemuś innemu, czemuś, czego nie czuł od bardzo dawna. Wyobrażał sobie, jak do dziewczyny dociera, że jest zamknięta. Jak wali w drzwi. Jak ogarnia ją przerażenie. Nawet jeśli nie zajmie to dużo czasu, bo przecież lada moment oprzytomnieje i po prostu do kogoś zadzwoni… Może nawet do niego. Czesław najchętniej wyłączyłby telefon.
Wstał powoli, rozglądając się po stacji. Teraz jego jedynym zadaniem było pilnowanie tego miejsca. Sięgnął jak gdyby nigdy nic po pracowniczy kubek i podszedł do ekspresu. Rzadko z niego korzystał. Ilekroć robił sobie przerwę, Monika patrzyła na niego tak, jakby publicznie popijał napoje wyskokowe. Głupia suka, pomyślał, wsłuchując się w dźwięk mielenia ziaren kawy. Jak przyjemnie było choć raz dać upust nienawiści. Niechby tam sobie dziewucha siedziała i całą noc. Może mróz by ją trochę wyciszył. Nauczył pokory.
Czesław wszedł za kasę, chcąc spojrzeć, czy kamery rejestrują coś ciekawego. Przy zewnętrznej toalecie wprawdzie żadne elektroniczne oko nie miało swej władzy, ale podobno w miejscu, gdzie dawniej parkowały cysterny, czasem kręciło się paru pijaczków. W taki ziąb, co Czesława właściwie nie powinno dziwić, nikogo tam jednak nie było. Oparł się o ladę. Monika nienawidziła, kiedy to robił, zostawiał bowiem ślady smaru i benzyny. Ale teraz, gdy się od niej uwolnił, mógł postępować, jak mu się podobało. Wyczuł pod ręką coś twardego.
Cholera jasna, pomyślał Czesław. Smartfon w różowym etui został tutaj, a to znaczyło… Chcąc nie chcąc, uśmiechnął się jeszcze szerzej. A zaraz potem wymierzył sobie siarczysty policzek. Nie, tak nie wolno. Ojciec by mu głowę urwał, zresztą, co tam ojciec, ojciec dawno nie żyje, ale szef… Dojdą przecież do tego, prawda? Na którymś z nagrań na pewno przemknął jakiś kawałek Czesława, gdzieś tam było widać, że idzie za Moniką, chociaż te kilka kroków, a to już mogło wystarczyć, by dopisać sobie resztę.
Nie, zwolniliby go po czymś takim, na pewno. Albo i jeszcze gorzej.
Czesław oddychał ciężko. Spokojnie, kawę mógł wypić. I postać jeszcze trochę, zanim zauważy, że nieobecność koleżanki dziwnie się przeciąga. Głośno wypuścił powietrze. Ile by to mogło trwać? Dwadzieścia, trzydzieści minut? No, na pewno nie dłużej. A ile on już tak czeka? Kawa zdążyła się zrobić, przestygnąć…
Czesław zakołysał się na piętach. To on miał zdecydować, kiedy dziewucha wyjdzie. Czy w ogóle wyjdzie. Nie, wyjdzie, oczywiście, dostanie lekcję i wyjdzie. Spojrzał na zegarek. Dochodziła trzecia. No, do równej godziny będzie akurat.
Kiedy wreszcie wyszedł ze stacji, nie słyszał ani wrzasków, ani łomotania w drzwi. Nic, tylko cisza i szum wiatru, niosącego ze sobą drobne płatki śniegu. Niespiesznie ruszył przed siebie.
– Monika! – zawołał tubalnie. – Monika, dobrze się czujesz?
Dopiero wtedy coś do niego dobiegło. Jakiś okrzyk, zduszony, pojedyncze uderzenie.
– Monika! – powtórzył.
Poszedł nieco szybciej, uważając jednak, by się nie poślizgnąć.
– Czesiek! Czesiek, to ty?
– Zemdlałaś, czy co?
– Wyjść nie mogę! – wrzasnęła Monika. – Te drzwi…!
– Czekaj, czekaj, już… Widzisz zamek?
– Gówno widzę! Światła nie ma, żarówka się spaliła…
Szlochała? Chyba tak. Czesiek zadbał, by coś zaskrzypiało mu w plecach, gdy teatralnie się schylał.
– Śrubka wypadła! Już, zaraz cię wypuścimy…
Ale nie za szybko. Czesiek wcale nie starał się, by mechanizm zaskoczył za pierwszym razem.
Gdy drzwi wreszcie się otworzyły, Monika prawie runęła na zewnątrz. Na widok Czesława krzyknęła głucho i opadła na śnieg.
– Ej… co ci?
– N-nic… Twoja twarz… To przez to, że siedziałam po ciemku… – Otarła oczy rękawem polaru. Wyglądała okropnie. – Boże, Boże… Ile ja tu byłam? Czemu ty…
– Ze dwadzieścia minut, myślałem, że może ci słabo, a widzę, że telefon leży… To poszedłem, no… Dobrze już? – Czesław wyciągnął rękę i pomógł jej się podnieść.
– Dzięki… – wymamrotała Monika, pociągając nosem. – Wracamy, strasznie mi zimno…
– Jak żarówka się spaliła, to ja wymienię!
– No, jakbyś mógł… Wolę tam już nie wchodzić.
***
Czesław zamierzał obejrzeć tamten dom. Nic więcej. Wejść po prostu do tramwaju, wybrać się w półgodzinną przejażdżkę, a później trochę pokręcić po okolicy. Ale to wszystko. Zahaczyć wzrokiem o cudzy dom, to jeszcze nie przestępstwo. Zobaczyć przy okazji, kto tam mieszka, też nie. Widzi w końcu człowiek, czy tego chce czy nie, widzenie to zmysł podstawowy i mimowolny.
Ale choć Czesław bardzo starał się pojąć swą eskapadę na rozum, ten płatał mu figle. Ledwo bowiem do tramwaju wszedł i usiadł, a już mu szyję oblało takie gorąco, że musiał sprawdzić, czy głowa dalej trzymała się karku. Tak mu policzki spękały od mrozu, tak go całe ciało bolało od ostatniej szychty, że każdy ruch kosztował go więcej, niż było to warte. A mimo to, kiedy już powziął zamiar, nie umiał zrezygnować. Wypaliło mu się to w umyśle czerwonym żelazem, tak jak sam adres, który, choć przeczytał go tylko raz, zdołałaby powtórzyć i obudzony w szatańską godzinę.
Podróż minęła szybko, Czesław jeszcze się nawet dobrze nie rozsiadł, a już trzeba było wysiadać. Podobały mu się Katowice, nawet w srogą zimę, z nagimi drzewami i zsypującym się zewsząd szarym śniegiem. Poszedł jakoś żwawiej, jakby go same nogi niosły, poczuł z zadowoleniem, że gęba już go tak nie piecze, że bóle puszczają z każdym krokiem. To mogło być jego miasto. Jego ulica, ulica Bzów, w końcu te krzaki, powykręcane teraz jak spalone, trupie ręce, z nadejściem maja musiały obrastać w kiście fioletowych kwiatów.
Ten dom, pomyślał, zatrzymując się nagle, też mógłby być jego. W jednej chwili smagnięcie niewidzialnego bicza sparaliżowało mu umysł. Czesław poczuł gulę w gardle. Chciał krzyknąć, odwrócić się, może nawet odejść. Ale było na to za późno. Wpatrywał się w dom, ten dom, piętrowy, modnie biały, ozdobiony drewnianą balustradą. Żadne volvo nie blokowało podjazdu, zamiast niego ktoś podstawił srebrnego mercedesa. O pomyłce przecież nie mogło być mowy. Czesław czuł niemal, jak dom go przyzywa, jak każe mu podejść jeszcze trochę bliżej furtki. Może nawet dotknąć zimnego metalu, tak delikatnie, żeby tylko upewnić się, czy to w istocie rzeczywistość.
Już miał iść, oddać się jeszcze jednemu kawałkowi szaleństwa, gdy usłyszał za sobą jakiś ruch. Para nóg, obuta najpewniej w traperki, szybko się zbliżała. Czesław natychmiast się odwrócił, niby po to, by przejść trochę dalej, w stronę bardziej ruchliwych ulic.
Zamarło w nim serce. Do domu wracała dziewczyna, na oko może piętnastoletnia. Oto zyskał dowód, że trafił pod właściwy adres. Za tą dziewczyną musieli wołać, że z niej cała matka, matka, którą przecież znali wszyscy na Batorym. Taka była z Boguśki ślicznotka, że gadali, by startowała do telewizji. Takie to było ładne stworzenie, że Cześkowy ojciec powtarzał nieraz, iż musi iść za nim nieopisana głupota. Wysłali ją rodzice do liceum gdzieś dalej i mało już się o niej słyszało. Może na studia poszła, może za mąż, a może jedno i drugie. Nikt nie był pewny, toteż powtarzało się, że najpewniej szkoły nie skończyła, tylko pobiegła za pierwszym lepszym, co wkradł się w jej łaski. I majtki.
Dziewczyna, która wracała do domu przy ulicy Bzów, była do niej tak podobna, że Czesław na chwilę zapomniał, który jest rok i gdzie go zaraz poniesie. Gapił się tylko, czując, że gula w gardle lada moment go udusi.
Oprzytomniał chwilę później, gdy dziewczyna pchnęła furtkę. Żadnych zabezpieczeń, starczyło wsunąć rękę między pręty i lekko nacisnąć klamkę. Droga do domu stawała otworem, później były tylko drzwi i…
Żaden klucz nie zachrobotał, Czesław był tego pewien. Serce waliło mu jak oszalałe, gdy patrzył na pusty ogród. Dziewczyna zdążyła już zniknąć w domu. Jego córka. Jego piękna córka. Nie, nie jego. Pana Volvo. Czesław próbował przełknąć ślinę.
Jeżeli istniał jakikolwiek bóg, powinien był zmusić go do odejścia. Choćby i siłą. Może gdyby piorun przeszył niebo, może gdyby wydarzyło się coś, cokolwiek, co nakazałoby mu odejść… Ale żaden znak się nie pojawił, żaden rozwścieczony Gromowładny nie wymierzył w Czesława swojego gniewu.
Łatwo było zmieścić dłoń między prętami. Metal wcale nie był chłodny, przeciwnie, wydzielał nieustanne fale ciepła. Ręce Czesława już się nie trzęsły. Wiedział, co robi. Łatwo było wejść, przemknąć przez podwórko, wspiąć się na kamienne schodki. Drzwi go nie zdradziły. Żadnego skrzypnięcia, nic.
Czesław był w domu. Uderzyło go ciepło, zapach gotowanego obiadu, cicha rozmowa dobiegająca z radia. Co ja zrobiłem, pomyślał, zaślepiony nagłym przerażeniem. Było już jednak za późno, żeby się wycofać. Drzwi prowadzące na korytarz, uchylone tak, by łatwo dało się zobaczyć, co dzieje się w głębi domu, wręcz zachęcały go, by zerknął. Tylko zerknął. Czesław sam już nie wierzył, że na tym się skończy. Naraz przypomniał sobie o butach i kałuży, którą zdążył zrobić. Najszybciej jak mógł, stanął na bosaka, złapał adidasy za sznurówki i odetchnął w duchu. Nie mógł popełnić żadnego błędu, nie teraz. A może jeszcze zdążyłby wyjść? Nikt go nie widział, więc… Wiedział, że nie wyjdzie.
– Mamo! – Dziewczęcy głos wybił się nad inne dźwięki – Pomożesz mi? Wybierzemy te ciuchy na zbiórkę?
Odpowiedziało mu westchnienie. Czesław, przyrastając do ściany, dosłyszał wyraźne kroki.
– A wiesz, że za godzinę idę do pracy? Co, Wika? I chciałabym jeszcze umyć włosy.
– To chociaż przejrzymy spodnie, dobra? Tata mówił, że i tak będzie musiał wozić to wszystko na dwa razy.
Czesław wolał nawet nie oddychać, gdy jedne z drzwi się uchyliły. Chroniła go ciemność korytarza. Zdziwił się niemal, że kobieta o takiej urodzie i klasie, tak, klasa to było właściwe słowo, może chodzić w zwykłych dresowych spodniach i rozciągniętym swetrze. Wciąż była piękna. Może i Boguśka dobiegała pięćdziesiątki, może i trochę przytyła, ale nadal, nieustannie, mogła wzbudzać podziw. I zazdrość.
– Akurat tata – powiedziała z lekkim uśmiechem – ma do oddania najwięcej. Jak przyjdzie, powiedz mu, żeby pomierzył marynarki.
Kiedy do Czesława dobiegło skrzypnięcie drzwi – jak na ten dom, wyjątkowo wyraźne – wiedział, że lepszej okazji nie będzie. Starając się przemykać na palcach, wszedł do najbliższego pokoju. I prawie krzyknął.
Nie był sam. Na fotelu siedziała staruszka. Spojrzała na Czesława.
– Bogunia! A Adaś ma obiad?
– Co, mamo? Czekaj… Wika, chwila, idę do babci…
Biec, czy nie biec? Czesław odwrócił się natychmiast, wyślizgnął z pokoju, odprowadzany przez parę bladoniebieskich oczu. Nie zastanawiając się ani sekundy, wbiegł na schody. Nie zaskrzypiały, nie zdradziły go żadnym dźwiękiem, niczym. Zdążył znaleźć się na półpiętrze i znów, przylgnąć do ściany jak pająk, który chce zejść wszystkim z oczu.
– Mamo, Adam będzie po trzeciej.
– To już… – zaskrzeczała staruszka. – Pewnie głodny po całym dniu… Kaj on poszedł?
– Do pracy. Mamuś, włączę ci telewizor, dobrze? A Wikusia ci później poczyta.
– Ale Adaś czeka…
– To sobie poczeka. Herbaty chcesz?
Czesław nie dosłyszał odpowiedzi. Korzystając z chwilowej krzątaniny, pokonał kolejne stopnie. Piętro. Piętro należało do niego. Sam nie wierzył, że to dzieje się naprawdę. Że rzeczywiście wtargnął na cudzą posesję, jak najgorszy rodzaj intruza. Pociągnął nosem, odurzony zapachem domu. Zapachem prawdziwego drewna, czystości i czegoś ciepłego… Ognia? Może mieli kominek? Pasowałoby to do tego miejsca. Do nich.
Znalazł się w pierwszym z trzech pokoi.
Sypialnia. Ogromna szafa, wyjście na balkon i łóżko z białą pościelą w niebieskie kwiatki. Na tym łóżku, pomyślał Czesław, czując, że oblewa go fala gorąca, Pan Volvo mógł zabawiać się z żoną co noc. Na pewno zabawiał się z żoną co noc, głupi miałby taką żonę i nie korzystał. Przysiadł na skraju materaca, zaskoczony, że jest chłodny, jakby podświadomie spodziewając się, że wciąż będzie nosił ślady niedawnych rozkoszy. W nogach łóżka ktoś ułożył całą stertę starannie poskładanych ubrań. Więcej, niż Czesław miał w całej szafie. Wyciągnął rękę, dotykając swetra z jasnej wełny. Musiał gryźć. A ta błękitna koszula? Na co byłaby mu taka koszula? Przecież więcej z tym było zachodu, tego prania i prasowania, niż samego noszenia.
– Wika! Ja ci coś chyba mówiłam o butach, prawda?
– Co, mamo?
– Masz podstawkę i stojak, tak?
– Przecież są na stojaku!
– A to błoto? Co, samo przyleciało?
– Jezu, mamo…
– Naniosłaś tego, jak stary robotnik! Gwiazda, wiesz już, kto dzisiaj myje podłogę?
Dziewczyna odburknęła coś ze złością, ale chyba nie próbowała się kłócić. Czesław zauważył, że pod stertą podkoszulków, polówek, bluz i dżinsów leżą jeszcze pokrowce. Duże, cały garnitur dałoby się wsadzić do środka. Rozchylił jeden z suwaków, ciekawy tego, co znajdzie w środku. Wtedy poczuł wilgoć pod drugą ręką. Cholerne buty… Na chwilę o nich zapomniał. Czesław z przerażeniem zobaczył niepodważalny ślad własnej bytności. Szarobrązowa, zimna, mokra plama wypłynęła z jego adidasów prosto na pościel. Obserwował zaskoczony jak niebieskie kwiaty ciemnieją.
Szybko, szybciej nawet niż zdążyłby sobie uświadomić, co właściwie robi, wetknął buty pod łóżko. Szarpnął kołdrę, odwracając ją w powietrzu. Zatrzepotała jak anielskie skrzydła.
Odetchnął cicho, próbując się uspokoić. Pokrowiec, już prawie otworzył pokrowiec, w którym, wedle wszelkiego oczekiwania, pokazał się szary materiał garnituru. Ładnie odszyty garniak, ale chyba nic szczególnie ekstrawaganckiego. Czesław się na tym nie znał, jednak z łatwością potrafił sobie wyobrazić Pana Volvo, który, oddając się najróżniejszym zadaniom dnia powszedniego, podwija nonszalancko szare rękawy. Choćby po to, by sprawdzić godzinę. Przecież ciągle się spieszył.
– No to spakuj, co uważasz! Ja już naprawdę muszę się zbierać!
Donośne kroki na schodach. Westchnienie. Czesław zamarł. Dopiero teraz do niego dotarło, że znalazł się w pułapce. Nie mógł wyjść z pokoju i zostać niezauważonym, nie kiedy ktoś już się zbliżał. Spojrzał rozpaczliwie na szafę. Na szklane drzwi prowadzące na balkon. Nie, jeśli zostawi je otwarte… Wstrzymał oddech i wczołgał się pod łóżko. Jego stopy zniknęły niemal w tej samej chwili, gdy żona Pana Volvo przekroczyła próg sypialni. Czesław, zaciskając zęby tak mocno, by nie uciekł spomiędzy nich żaden dźwięk, obserwował, jak para zgrabnych, kobiecych nóg, zbliża się do szafy. Przesuwne drzwi niemal bezdźwięcznie się rozsunęły.
Szelest koszul. Miękkie dotknięcia tkaniny o tkaninę. Wybijana knykciami melodia na jednej z drewnianych półek.
Czesław bał się wypuścić powietrze. Zdawało mu się, że minęły całe wieki, zanim intruz sobie poszedł. Nie, to on był intruzem, przypomniał sobie rozpaczliwie. To on wtargnął do cudzego domu, leżał pod cudzym łóżkiem… cudzołożył właściwie, patrząc jak cudza żona rozbiera się do bielizny. Ułożył się akurat tak, że nie mógł widzieć za wiele. Jedynie kawałki bladego ciała, które miał na wysokości wzroku, co nie zmieniało faktu, że z łatwością wyobrażał sobie resztę. Anka nie starzała się tak dobrze, a ta tutaj… Ona była jak wino. Gdyby tak wyciągnąć rękę, dotknąć tej białej, miękkiej skóry. Pan Volvo nie tracił żadnej okazji, by jej dotykać. Na pewno. A ona musiała to lubić.
Kobieta wreszcie sobie poszła. Chwilę później do Czesława dobiegł szum wody. Łazienka widać znajdowała się w sąsiednim pomieszczeniu. Wypełźnięcie spod łóżka zajęło mu więcej czasu niż przypuszczał. Adrenalina już go opuściła, wiedział, że własne ciało nie zdoła dłużej go chronić. Rozejrzał się po sypialni po raz ostatni. Nie myśląc już nad tym, co robi, zabrał pokrowiec z szarym garniturem.
Miał szczęście. Nikt nie przyłapał go, kiedy był na schodach, kiedy, wciąż boso, wychodził na podwórze. Dopiero znalazłszy się za bramą mógł odetchnąć. Chciał w spokoju założyć buty i odejść, odejść jak najdalej. Pokrowiec, który niósł, wydawał mu się naraz nieznośnie ciężki, jakby trupa przyszło mu dźwigać. A serce zaczęło walić jak oszalałe.
Wtedy dosłyszał pojedyncze psie szczeknięcie. W sąsiednim ogrodzie biegał bernardyn. Widząc Czesława, ruszył w stronę bramy. Niespiesznie, zaczepnie raczej, merdając ogonem i potrząsając wesoło wielkim, kudłatym łbem. Czesław podszedł bliżej. Bernardyn zaszczekał, padł grzbietem na śnieg i zaczął się tarzać.
– Dobre psisko…
Zwierzę zamarło. Podniosło się szybko, szczeknęło raz jeszcze – zupełnie nieprzyjaźnie – i zjeżyło kark. Czesław patrzył zdumiony na kły, wsłuchał się w przeciągły warkot. Bernardyn, bez żadnego ostrzeżenia, skoczył całą swoją masą na ogrodzenie. Pojedyncze szczeknięcia przeszły w salwę, w warczeniu wybrzmiewała najczystsza furia.
Czesław odbiegł, zanim pies zdołałby się wydostać. Jeszcze przez chwilę odprowadzał go jazgot, w którym zaciekłość powoli ustępowała przerażeniu.
***
– No to co mam ci powiedzieć, do lekarza idź. Mam nadzieję, że nie popiłeś. – Głos szefa brzmiał pusto, obojętnie. – Najwyżej ja przyjadę na nockę, jak będzie trzeba. Co poradzić?
Czesław coś wymamrotał. Ręka trzęsła mu się tak bardzo, że nie był w stanie utrzymać telefonu.
– Chłopie, ty naprawdę źle brzmisz. Na krtań ci siadło?
– Może… Prze-przepraszam, muszę już…
– Tak, tak. Zdrowiej.
Poszło łatwiej niż zakładał. Wiedział jednak, że niezależnie od reakcji starego, nie mógł pojawić się w pracy. Odkąd wrócił z Katowic czuł się chory, zbyt chory, by po coś do jedzenia pójść, a co dopiero na szychtę. Ciało Czesława drżało niemal bezustannie. Kiedy próbował leżeć na tapczanie, jakaś siła złośliwie spychała go na podłogę. A kiedy już rozlegał się pod nim pisk wysłużonego linoleum, czuł, że lada moment spod posłania wyłoni się ręka, ubłocona i lodowata. Jego własna ręka. Może skręci mu kark. Może tylko zmierzwi włosy. Wiedziony wszystkim naraz, chęcią ataku i przerażeniem, wsadzał głowę pod tapczan i dziwił się widokowi białej, zakurzonej ściany. Słyszał zawodzenie sprężyn, miał pewność, że kiedy on wił się na podłodze jak gąsienica, ktoś inny już siedział nad nim i czekał tylko, aż się podniesie.
Jednak, ilekroć się podnosił, nie widział nikogo. Nigdy.
Najbezpieczniej – to znaczy najmniej niebezpiecznie – zdawało mu przesiadywać w fotelu, ustawionym w stronę drzwi wejściowych. Czesław czasem musiał wstać, by upewnić się, czy na pewno są zamknięte.
Drzwi do domu należało zamykać. Człowiek zdrowy na umyśle nie powinien nawet zmrużyć oka, gdy cały jego dobytek znajduje się na wyciągnięcie ręki. Tak, Czesław dobrze to wiedział. Zasady to przecież święta rzecz. Błąd popełniony raz nie powinien był się powtórzyć. Nigdy. Pan Volvo popełnił błąd. Czesław popełnił błąd.
Dochodził wieczór, gdy oprzytomniał na tyle, by rozważyć wyjście do apteki znajdującej się ledwo ulicę dalej. Dwie, trzy minuty spaceru. Błaganie o coś na sen, zażycie połowy blistra jeszcze po drodze… Nie, nie miało to sensu. Czesław nie chciał wychodzić. Ani do apteki, ani do sklepu. Poza tym, leki mogłoby powalić go na kilka ładnych godzin, a przecież chwilę po wpół do siódmej musiał już czekać, wystawać przy oknie, wypatrywać tego przeklętego samochodu, nasłuchiwać miarowego pomruku silnika. Ale tym razem… tym razem konieczna była większa ostrożność. Może Pan Volvo zdołał coś zauważyć? Może jego żona albo córka odkryły w domu jakiś ślad, a kto wie, czy nawet nie wezwały policji? Nie, to byłoby chyba niedorzeczne. Chyba. Ta plama na pościeli. Na pewno zauważyli plamę na pościeli. Albo staruszka wyślizgnęła się na chwilę demencji i powiedziała coś przytomniejszego. Pan Volvo się wściekł. Zwęszył intruza. Może wypuścił tamtego bernardyna i kazał mu tropić?
Czesław czuł, że zapada się w fotelu, niemal czując sterowane furią psie zębiska przy samej szyi. Myśli urządziły szalony rajd w jego głowie, nie zwalniały nawet na chwilę, wpadały w zakręty, obijały się, wypadając ze stałego toru obłędu. Nie był zdolny do niczego. Serce łomotało, powietrze stygło w płucach. Ile jeszcze mógł to znosić? Czesław przekręcił się tylko odrobinę, spoglądając w stronę okna. Czy było dostatecznie wysoko, by mógł na zawsze się uwolnić? Chyba nie. Powieszenie zdawało się łatwiejsze, ale jedyny przypadek, jaki Czesław znał, zakończył się jedynie połowicznym sukcesem. Dla lekarzy, którzy przywrócili samobójcy funkcje życiowe. Niedoszły pół-wisielec spędził następną dekadę, mając do dyspozycji jedynie ruch gałek ocznych. Powegetowałby jeszcze kolejną, gdyby nie matczyny akt litości, który sędzia wycenił na pięć lat.
Czesław postanowił, że będzie żyć, nawet jeśli była to wola zbudowana na strachu. Okazała się wystarczająca, pozwoliła mu podnieść się z fotela i ruszyć do toalety. Pęcherz uciskał go od dobrej godziny.
Podniósł deskę i rozpiął spodnie, a po chwili wpatrywał się pustym wzrokiem w strużkę płynącego moczu. Cała ta prozaiczność fizjologii pozwoliła mu poczuć, że jest w łazience naprawdę, że chłód kafelków pod stopami jest rzeczywisty, że istotnie słyszy szum. Miał ochotę rozpłakać się z ulgi.
Nie zdążył nawet spuścić wody. Zasłonka przy prysznicu opadła z łomotem, jakby niewidzialna ręka przecięła wszystkie spinacze. Czesław zamarł. Słuchawka szarpnęła gwałtownie, strumień wody prysnął na ścianę.
W kabinie zamajaczyła sylwetka. Niemal idealnie okrągła, ludzka sylwetka, zwieńczona wielką głową o szerokich ustach. Prawie zęby było widać, pojedyncze żółte pnie wyłażące spomiędzy warg. Wielkie zębiska, gotowe miażdżyć, aż tryska sok.
Czesław wrzasnął. Postać zniknęła. Nie, nigdy jej nie było, prawda? To znaczy, była, kiedyś, dawno temu, ale już nie istniała, nie mogła istnieć, ziemia przecież zdążyła się zastać na trumnie.
– Trzeba zakręcić wodę… – wyszeptał Czesław słabo. – Nie może tak się lać…
Próbował dopiąć spodnie, ale pasek wyślizgiwał mu się ze spoconych rąk. Nie chciał podchodzić do prysznica. Zasłona, która pamiętała czasy dawnej pani domu, leżała na dnie kabiny. Woda kapała na nią miarowo, cicho jak deszcz uderzający w szybę. Czesław nie mógł tego słuchać. Spiął ciało i pociągnął zasłonkę.
W odpływie wiły się larwy.
Czesław zawył. Wypadł z łazienki, krzyczał, bełkotał, wreszcie padł na dywan w przedpokoju. Poczuł, że jego ciało zastyga, zamiera, że nie może poruszyć nawet palcem. Próbował oddychać. Nie, nic tam nie było. Zdawało mu się tylko. Nikt już nie mógł po niego przyjść, za wiele czasu minęło. Zwidy, to musiały być zwidy. Jego kara. Źle zrobił, więc zasługiwał na karę.
Szum wody ewidentnie zaprzeczał takiemu skołowaniu umysłu. Czesław postanowił w duchu, że zajmie się tym z samego rana. Teraz był w stanie leżeć. Czuł szorstkość dywanu pod policzkiem, jednak w ogóle mu to nie przeszkadzało. Byleby tylko nie wracać do tej przeklętej łazienki. Cóż, jeszcze nie musiał.
Sąsiedzi nie pozostali głusi na jego ekscesy. Nawet oddech nie zdążył wrócić do normy, a już rozległo się łomotanie do drzwi. Czesław zdawał sobie sprawę, że przed chwilą wrzeszczał jak opętany. Wątpił jednak, by ktokolwiek przejął się jego samopoczuciem. Raczej po prostu chciał odrobiny spokoju.
Zdołał podnieść się do pozycji klęczącej. Nabrał powietrza do płuc jeszcze raz.
Łomotanie nie ustawało.
– Kto tam? – zapytał.
Odpowiedź nie nadchodziła. Czesław wstał z największym wysiłkiem i zbliżył się do drzwi.
– Kto tam? – powtórzył.
– Hipopotam.
***
Ocknął się o trzeciej nad ranem. Przez dłuższą chwilę nie był pewien, dlaczego jest mu tak niewygodnie, dlaczego zamiast tapczanu ma pod sobą dywan i dlaczego, do jasnej cholery, leży pod własnymi drzwiami. Wtedy dobiegł do niego szum wody. Wszystko stało się jasne.
Czesław zdołał wstać. Przełknął suchość w ustach i ruszył do łazienki. Ojciec siedział pod prysznicem w garniturze, który wybrali mu do trumny. Po śmierci wydawał się jeszcze tłuściejszy, szare brzuszysko rozsadzało koszulę. Lekarz wspominał coś o gazach zebranych we flakach. Najwyraźniej trup miał ich jeszcze sporo.
– Zły chłopak – powiedział ojciec. – Cały ja. Też już nieboszczyk jesteś.
Podniósł się powoli, a komicznie okrągłe cielsko wypełniło niemal całą kabinę.
Czesław wbił wzrok w kafelki. Zawiódł.
– Zmień się.
– Spieprzaj.
– Oj, a mówili, czcij ojca swego i matkę swoją. – Stary obnażył ogromne zęby w uśmiechu. – Zdechłbyś już. Tobie się życie nie podoba. A w moim domu siedzisz. Dobrze ci? Ty nic jesteś, nic… Zdechłbyś.
Czesław milczał. Już nie przejmował się wodą. Wyszedł powoli z łazienki. Jego łup, największy dar minionego dnia i zarazem jego największe przekleństwo, czekało obok tapczanu. Pokrowiec z garniturem.
Niełatwo było stanąć na środku pokoju, zedrzeć z siebie co tam pozostało. Czesław najchętniej skórę by darł, aby tylko równo odchodziła, całymi płatami. A za skórą poszłyby mięśnie i kości. Och, zgniótłby je na popiół i zdmuchnął, by nawet ślad po nim nie został.
Wreszcie był nagi. Ciało miał lepkie od potu. Nie poszło łatwo, koszula się na nim marszczyła, marynarki nie zdołał dopiąć. Spodnie ledwo wciągnął.
Padł na swój barłóg, otulony czymś obcym, odebranym. Może jemu? Nie liczyło się to już, nie było nic. Ani ciemności, ani dźwięku.
– Zdechłbyś. – Ojciec pożyczył mu dobrej nocy.
Woda umilkła.
***
Jeszcze nie było szóstej, gdy przyszło przebudzenie. Prawdziwe tym razem, godne długiej nocy spędzonej w puchowej kołdrze, i poranka zwiastowanego promieniami słońca majaczącymi na firankach.
Czesław, choć nie wyciągnął pierzyny przed zimą, a firanek nie widział od dnia rozwodu, czuł się tak wyspany, że niemal zerwał się na równe nogi. Tapczan zaskrzypiał przeraźliwie, koc spadł z barłogu. Nie miało to znaczenia. Nawet wymięte rękawy błękitnej koszuli, wychodzące spod marynarki, go nie zirytowały. Strój leżał na nim tak dobrze, jakby się w nim urodził. Jakby miał drugą skórę.
Łatwo było teraz iść przed siebie. Nic to, że dzień stał szarością, że noc rozmyła śnieg. O łazienkę Czesław zahaczył tylko po to, by nabrać pewności. Wiedział, co zobaczy w lustrze nad umywalką, ale chciał to poczuć, dotknąć twarzy, nabrać powietrza w rozluźnione gardło. Czas jeszcze był, szło i kawę wypić i chwilę podumać, jednak za towarzystwo miał tylko duchy, a nie oswoił się z nimi na tyle, by je prosić do stołu. Wolał już sobie pójść.
– A pan tu czego? – Czesław był już na korytarzu. Odwrócił się powoli, spojrzał lekko zdziwiony na zgarbioną sąsiadkę. Szybko odzyskał rezon.
– Chory był, to przyjechałem – burknął. – W odwiedziny.
Kobieta nie wydawała się usatysfakcjonowana odpowiedzią, jednak postanowiła tego nie komentować. Wiadro z obierkami przełożyła do drugiej ręki i powoli zeszła ze stromych schodów. Nie odwracała się. Czesław miał absolutną pewność, że kusi ją, by choć raz spojrzeć za siebie, jednak coś – może ostrożność, a może coś więcej, znacznie bardziej prymitywnego i dzikiego – nakazywało starej odejść tak szybko, na ile pozwalały powykręcane kości. Mógłby dogonić ją z łatwością. Ukarać za niepotrzebne pytania. Wiedział jednak, że niewiele by to zmieniło, a mogło przywołać zbędne kłopoty.
Czesław wyszedł z kamienicy dopiero, gdy za sąsiadką zamknęły się drzwi. Zdziwiła go lekkość własnych kroków. Właściwie przeskakiwał ze stopnia na stopień. Ciągnęło go na zewnątrz, świat stał otworem.
O tej porze było niemal pusto, a ciemność wczesnego, zimowego poranka rozjaśniało jedynie kilka latarni. Żółte światła odbijały się w kałużach, rozlewały na maski samochodów i kawałki blachy, które ktoś zostawił złomiarzom. Widok był znajomy i swojski, starczyło iść przed siebie, odetchnąć tym szarym powietrzem i już znaleźć się po drugiej stronie drogi. Ta kamienica, kamienica jak z kalki, czekała na odwiedziny. Wytęskniony syn miał przyjechać lada moment.
Czesław podszedł do drzwi. Jak na złość, ktoś zostawił je zamknięte. Zerknął na domofon. To już nie był czas wahania i wyrzutów sumienia. Łatwo było nacisnąć właściwy guzik.
I czekać. Długo.
– Halo…?
– Otworzysz mi? To ja.
– Adaś, kluczy nie masz?
– W domu zostały.
Przeciągły sygnał zrobił na Czesławie większe wrażenie, niż jego własny głos. Pchnął ciężką bramę i pospiesznie poszedł na górę, prosto na pierwsze piętro. Ucieszył się, że stary już mu otworzył. Stał zgarbiony przy wejściu do mieszkania, opierając się o chodzik.
– Co ty tak wcześnie? – zdziwił się chrapliwie, ale wpuścił Czesława bez wahania. – I czemu bez kurtki?
– Duszno mi jakoś.
Starzec zmarszczył gęste, niemal białe brwi, ale już nic nie powiedział. Pomagając sobie chodzikiem, powoli doczłapał do kuchni. Zdawało się, że minęły wieki, zanim wreszcie opadł na krzesło.
– Co u Wiktorii? – zapytał. – Dobrze ty się czujesz?
– Dobrze i dobrze – odparł Czesław. – Ja tak bez zakupów, bo…
– A, daj spokój, wszystko mam. – Stary machnął powykręcaną dłonią. – Tylko sił już brak. Kawę nam zrobisz? Spać coś nie mogłem, głowa boli. Ale, czego się spodziewać, jak ma już człowiek takie lata… A matka Bogusi to już całkiem…?
Wykonał lekki gest przy skroni. Z wysiłkiem. Za eleganckim był człowiekiem, by tak po prostu powiedzieć, że ktoś zwariował.
– Bogu dziękuję – dodał po chwili – że mnie się jeszcze głowa trzyma. Ale chyba też już niedługo, takie głupie sny mi przyszły… Tego Cześka, co z tobą do klasy chodził…
– To co?
– No, po zoo łaził i go hipopotam zeżarł. Rozumiesz? Tego hipka to już tam chyba nie ma, nawet w gazecie było… Ale taki głupi sen. A jak się obudziłem, nie zasnąłem już. A, starość. I co ta twoja teściowa? Wiktorii nie dokucza?
– Nie, nawet jakoś się trzyma. Tato. Bogusia ma na nią oko. – Czesław zorientował się, że mówi trochę za wolno. Tyle, że trudno było mu skupić się na słowach, gdy nawet głos go rozpraszał. – Gdzie ty masz kawę?
– No tam gdzie zawsze, gdzie jeszcze matka dała, przy talerzach.
Czesławowi niewiele to powiedziało. Na jego szczęście, ojciec wskazał jedną z szafek. Starczyło włączyć czajnik i sięgnąć po szklanki. Te akurat łatwo dały się zauważyć.
– Przywieź Wiktorię i Bogusię w sobotę, co? – Stary wbił wzrok w blat stołu. – Jak tak ładnie idzie wnusi w szkole, to dostanie coś od dziadka.
– Daj spokój, na głupoty wyda.
– To niech wyda. Młoda dziewczyna jest, to trudno żeby oszczędzała. – Śmiech ojca przeszedł w kaszel. – Patrz… patrz, co mi te papierochy zrobiły. A ty już który rok nie palisz? Pochwal się.
– Piąty – strzelił Czesław.
– A, piąty, to był chyba był na komunię Wikusi. Coś ty swojego ojca kłamiesz… Do nałogu nie wracaj, jeszcze wnuki musisz odchować. Mówię ci… nie warto.
– Dobrze, tato. Będę się trzymał.
– A ty się dobrze czujesz? Bo tak gadasz… Z Bogusią się pożarłeś?
– Głowa mnie coś boli, od pogody pewnie. – Czesław postawił na stole gorącą kawę. – Pójdę zaraz na tramwaj.
– A auto gdzie?
– U mechanika… Ale… ale może Bogusia dowiezie… Bo zaraz miało być gotowe.
Stary się uśmiechnął.
– No to jak dowiezie, to niech wejdzie, kawki się razem napijemy. Tylko jej nie gadaj, że czegoś tu nie ma, bo wiesz, że zaraz mi chałupę przewróci do góry nogami…
– Nie wejdzie tutaj, bo coś ją rozkłada. Chora jest, znaczy. Lepiej, żeby cię nie zaraziła – powiedział szybko Czesław. Tym razem trochę zbyt szybko. – Tato… poczekaj na mnie chwilę.
Było jeszcze za wcześnie na miarowe mruczenie silnika. Ale jednak. Czesław rozpoznałby ten dźwięk na końcu świata, potrafił odtworzyć go w głowie z taką precyzją, że nieraz myśli mieszały się z jawą.
Tym razem jednak miał pewność. Pan Volvo, wbrew swoim żelaznym zwyczajom, podjechał na Batorego o kwadrans za wcześnie.
***
Czesław zbiegł ze schodów. Zostawił starca w mieszkaniu, zignorował zaskoczone wołanie, nawet się nie odwrócił. Planu nie potrzebował, był pewien tego, co robi. Wyszedł z kamienicy, umyślnie zatrzymując się przodem do drzwi. Obserwował kątem oka, jak kierowca wysiada, ucieszył się, że jeszcze nie zwrócił na niego uwagi. Potrzebował zaskoczenia.
– Hej – odwrócił się szybko.
Było jeszcze na tyle ciemno, że minęła jakaś sekunda, zanim Pan Volvo zamarł. Krzyk uwiązł mu w gardle.
– To… to chore, wiem – powiedział Czesław, wykorzystując chwilę. – Anomalia jakaś, rozumiesz? Nie wrzeszcz, to wszystko ci wyjaśnię. Chodź, żeby ojciec tego nie widział, tylko szybko.
Pan Volvo jednak nawet nie drgnął. Wpatrywał się w Czesława, wargi mu drżały, gdy próbował coś powiedzieć.
– Chodź!
– Co… co jest?
– Nie tutaj!
Tym razem podziałało. Może Pan Volvo przyjął, że to sen. Właściwie, co innego mógłby założyć? Czesław pozwolił, by go wyminął. Miał szczęście, ulica wciąż świeciła pustkami. Ale już niedługo. Należało się spieszyć.
– Do kamienicy, jest otwarta. I prosto na drugie piętro – zakomenderował. – Szybko, im mniej osób to widzi, tym lepiej.
– To… to się nie dzieje…
– Może nie, może tak. Chodź już. No, nikogo nie ma. Na schody.
Pan Volvo szedł posłusznie. Czasem tylko się odwracał, gdy niedowierzanie brało górę.
– Jesteś… bliźniakiem? Co jest?
– Poniekąd. No, sąsiedzi też nie muszą nas widzieć. – Czesław pospiesznie zachrobotał kluczami w zamku. – Właź.
Ale Pan Volvo nawet nie drgnął. Uszczypnął się w ramię, rozpaczliwie przetarł oczy, chcąc obudzić się z koszmaru. Poza tym, nie spuszczał wzroku z Czesława. Z siebie. Z tego, czym był.
Tracili czas. Pan Volvo cofnął się, znów sprawiając wrażenie, jakby zamierzał krzyknąć. Czesław, nie czekając ani chwili dłużej, złapał go za klapy płaszcza i wciągnął do mieszkania.
– To sen! – warknął, zamykając drzwi. – Musisz się obudzić, rozumiesz?
– J-jak…?
– Powoli… Zaraz coś wymyślę.
Po raz pierwszy od bardzo dawna patrzył na tego człowieka bez cienia podziwu, czy zazdrości. Budziło się co innego. Mrówki rozpoczęły swój marsz po ciele. Wbijały się w skórę. Szarpały.
Pan Volvo stał jak słup soli.
– Spróbuj ochlapać się wodą – powiedział Czesław tak łagodnie, że aż dreszcz po nim przebiegł. – Musisz wrócić. Obudzić się i wrócić. Tu jest łazienka.
Śmiesznie marszczył nos ten człowiek, gdy nerwy brały górę, pomyślał chłodno. Pan Volvo nadal się nie poruszył. Dopiero gdy Czesław otworzył przed nim drzwi, zrobił niepewny krok.
– Dlaczego ty jesteś mną? – zapytał rozpaczliwie. – Co to… Jak to cofnąć?
– Śnisz – uspokoił go Czesław. – Musimy tylko znaleźć sposób, by cię obudzić.
Zasłonka od prysznica wciąż wisiała między brodzikiem a podłogą. Na szczęście kabina była pusta. Pan Volvo podszedł do umywalki.
Czesław wychylił się z łazienki tylko na moment. Kuchnia była obok. Zdziwił się trochę, że tłuczek do mięsa leży na blacie, nie pamiętał bowiem, by wyciągał go z szuflady. Dobiegła do niego fala smrodu, gorsza niż z zatkanej kanalizacji, ale… Czesław pociągnął nosem. Czuć było szambem, choć nie do końca. Śmierdziało jak z dawno niesprzątanego wybiegu ogromnych, egzotycznych zwierząt.
– Kran nie działa… – Pan Volvo rozpaczliwie kręcił oboma kurkami. – Cholera, obudź się… Co za popierdolony koszmar!
Wreszcie coś zabulgotało w wylewce. Kropla po kropli, gęsta, brązowa ciecz rozbryzgiwała się w brudnym zlewie. Pan Volvo pochylił głowę, gotowy skorzystać nawet z tej ohydy. Wszystko, co go otaczało, zdawało się zanadto abstrakcyjne, by brać to na poważnie. Liczyć z pokłosiem szaleństwa.
Ze znajomym nieznajomym za plecami.
Czesław zamachnął się tłuczkiem. Pan Volvo krzyknął. Cios w potylicę nie pozbawił go przytomności. Odwrócił się rozpaczliwie, zaskoczony prawdziwością bólu, nijak niepasującego do świata sennych koszmarów. Czesław głęboko nienawidził tej twarzy. Poza tym, należała do niego. Mógł zrobić, co zechciał.
Następny cios. Krew rozbryzguje się na policzku. Wrzask, który nie ma już szans wypłynąć. Świst tłuczka. Że tyle posoki jest w człowieku, w samej tylko głowie… Tłuczek świszczy, uderza głucho, rozgniata tkankę. Uderzenia nabierają na sile razem z furią. Skóra jest słaba jak papier, drze się tak łatwo. Mięso, zęby, czaszka… Pana Volvo już nie ma.
– Ciebie nie ma – wydukał Czesław. – Mnie nie ma.
Ręce miał lepkie od krwi. Wytarł je w płaszcz, który już przypominał rzeźnicki fartuch. Podniesienie Pana Volvo z kafelków i wsadzenie go pod prysznic, wymagało więcej sił, niż zakładał. Oddychał ciężko.
Z kranu popłynęła czysta, gorąca woda. Lustro powoli zachodziło parą.
***
W płaszczu było wszystko, czego Czesław potrzebował. Klucze, portfel, komórka, którą udało mu się odblokować już za drugim razem. Miał szczęście. Pan Volvo nie tracił cennego czasu na ustalanie skomplikowanych kodów. Zanim Czesław zabrał się do umycia podłogi – raz jeszcze dziwiąc się, ile krwi jest w człowieku – telefon zawibrował. Ojciec. Zaniepokojony dość.
– No, tato? – Czesław miał nadzieję, że brzmi łagodnie. – Dwie minutki i jestem. Przepraszam, lecę już. Tak, Bogusia podrzuciła samochód, dobrze widzisz…
Na szczęście, widział tylko to. Czesław uznał, że na sprzątanie będzie miał jeszcze sporo czasu. Upewniwszy się, że nie zdradza go żadna plama posoki, opuścił mieszkanie, zamykając drzwi na klucz.
Ludzie powoli wychodzili z domów. Dla wielu zbliżał się czas pracy. No właśnie, praca. Trzeba będzie trochę się zorientować, może Boguśki podpytać, może udawać chorego przez jakiś czas? Jakoś to pójdzie, z pewnością. Czesław pomyślał, że najpierw nacieszy się pięknym domem przy ulicy Bzów. I żoną, i córką. Było czym się cieszyć.
Kiedy znalazł się po drugiej stronie ulicy, spojrzał tęsknie na czarne volvo. Już niedługo. Korzystając ze zdobytych kluczy, sam otworzył wielkie drzwi kamienicy. Nigdy nie był równie wolny, ta wolność dopiero powoli do niego docierała. Człowiek, który miałby mu to zabrać, nie żył. Tak, jakby nigdy go nie było. Czesławowi zostawało wszystko, nowe wszystko, należące tylko do niego. Należało korzystać, aż do bólu.
– Przepraszam, tato – powiedział Czesław, widząc, że stary czekał na korytarzu. – Z Bogusią jest gorzej, czeka na mnie w samochodzie. Za godzinę musimy być w przychodni.
– To nie wejdzie?
– Nie, to chyba grypa. Mam nadzieję, że mnie nie zaraziła. A w twoim wieku to sam wiesz, trzeba uważać – mówił tak swobodnie, że zdołał wywołać uśmiech na twarzy ojca.
– A, daj spokój, wiecznie żyć nie można. Niech tylko Wiktoria przyjedzie do dziadka.
– Przyjedzie – zapewnił Czesław. – I na pewno się ucieszy.
Kawa zdążyła już zupełnie wystygnąć. Mimo wszystko, starzec jej nie ruszył. Chciał widać poczekać, zachciało mu się rozmów, bądź co bądź nie miał wielu innych rozrywek. Gdy siedzieli przy stole, rozmowa płynęła już samoistnie. Czesław nabierał śmiałości.
– Powiedz Wiktorce, żeby nie przejmowała się tą profesorką z matematyki. Ona jej dokucza, bo widzi, że to młoda, ładna dziewczyna, z dobrego domu. Wiesz, że te nauczycielki to nieraz najgorsze baby. – Ojciec westchnął. – No, ale sprawiła wnusia dziadkowi trochę radości, niech zawsze dzwoni jak ma piątki. Stać ją, może też na politechnikę pójdzie?
– Kto wie? Ważne, żeby była szczęśliwa.
Czesław zdziwił się, że wzmianka o dziecku, jego dziecku, które przecież jednak ledwo znał, może go wzruszyć. Ale wzruszyła. Tak, niech Wiktoria będzie szczęśliwa. Koniecznie szczęśliwa. Nie mogła jego krew pójść na zmarnowanie, należało jej się co najlepsze.
– Chłopaki się już za nią oglądają…?
– A, za młoda jest.
Później ojciec zaczął gadać o jakiejś firmie. I kurierach. Skargę chciał pisać, a wiedział, że Bogusia, jak to ujął, umie tak, po prawniczemu. Czesław obiecał, że wszystko załatwi. Posiedział jeszcze chwilę, dopił zimną kawę, pożyczył dobrego dnia. To było prostsze, niż przypuszczał.
Wiedział, że samochód nie może dłużej stać pod kamienicą. Ojciec mógłby się zdziwić, zadać niepotrzebne pytania. Kiedy Czesław wszedł do czarnego volvo, zaskoczył go porządek. Miał tu właściciel wszystko na swoim miejscu, dokumenty wsadzone pod lusterko, gąbeczki, chusteczki i inne cuda zamknięte bezpiecznie w schowku. Dbał ktoś o to auto, głupio aż było tak sobie zwyczajnie wsiąść i odjechać. Czesław z lubością wciągnął powietrze. Samochód pachniał wiśniowym odświeżaczem i czystością.
Uśmiechnął się, gdy silnik zamruczał. Może już dawno nie siedział Czesław za kółkiem, ale tego przecież nie sposób zapomnieć. Ruszył leciutko, włączył się do ruchu, choć jeszcze za bardzo nie było do czego się włączać. Coś wspaniałego, pomyślał, przyspieszając. Najchętniej całego Batorego by Czesław objechał, co tam Batorego, całe miasto! W takiej furze to przyjemność, a na końcu mógłby nawet odwiedzić swoją stację. Popatrzeć na tamtych. Pożegnać ich, poniekąd.
Silnik pracował miarowo. Czesław włączył radio i znowu dodał gazu. Jak to pracowało, to aż niewiarygodne, tak równiutko, bez żadnego turkotu. Ulice zmieniały się szybko, ledwo zapamiętywał kolejne skrzyżowania. Żałował, że nie może tak dłużej. Gdyby nie świadomość, że czeka na niego dom i żona, byłby gotowy jeździć bez celu do samej nocy.
Objechał osiedle po raz ostatni. Zatrzymał się blisko dworca, gdzie nie mógł zwrócić niczyjej uwagi. Parking już teraz pękał w szwach.
Czesław nie miał najmniejszej ochoty na powrót do mieszkania, jednak wiedział, że im szybciej będzie miał to za sobą, tym szybciej wróci do swojego nowego życia. Nie postanowił jeszcze, co zrobi z ciałem, a wszystkie pomysły, które przetoczyły mu się przez głowę, zdały się naraz zbyt ekstrawaganckie lub skomplikowane.
Nie mógł jednak zostać Pan Volvo pod prysznicem, nie na wieki. Jakby mu przewiew zostawić, to może by kilka dni wytrzymał, zima w końcu była, ale wolał Czesław zadziałać raz a dobrze, zostawić to już za sobą i odjechać jak najdalej. Swoim volvo, oczywiście.
Niespiesznie przemierzał osiedle. Ludzie nie zwracali na niego większej uwagi, a on odpłacał im się tym samym. Kiedy wreszcie zaszedł pod swoją kamienicę, dawny dom, poczuł lekkie ukłucie w sercu. Stało się. Nie mógł tego cofnąć. Nie chciał tego cofnąć.
Wszedł na drugie piętro. Nic nie wzbudziło jego podejrzeń. Zdziwił się, że gdy otwierał drzwi, ręka lekko mu zadrżała. Wbił paznokcie w dłoń.
Pierwszy był smród. Już kiedyś go poczuł. Odór wybiegu dla egzotycznych zwierząt panoszył się w niewielkim mieszkaniu. Dreszcz przebiegł po Cześkowym kręgosłupie. Zapragnął wyjść z kamienicy i nigdy więcej do niej nie wrócić. Tyle że nie mógł.
Nogi miał jak z waty, gdy szedł do łazienki.
Planowanie pozbycia się zwłok poszło na marne. Żadną siłą nie zmieściłby się Czesław do środka, nie kiedy niemal całe małe pomieszczenie zajmowało szare cielsko hipopotama. Zwierzę nie przejęło się jego obecnością. Miało swoją ucztę.
Ciału brakowało już jednej ręki i kawałka brzucha. Na Czesławie nie zrobiło to jednak żadnego wrażenia. Głowa człowieka, potwornie zmasakrowana tłuczkiem, nie należała do Pana Volvo.
Ale znał ją dobrze. Widział, jak się zmienia, choć czasem łatwiej było tego nie dostrzegać. Upływ czasu przypominał, że życie nie wyglądało tak, jak powinno. Dlatego Czesław nie lubił luster.