Wiesz, czym się różnię od pierwszej gwiazdki w Wigilię? Ja zawsze się pojawiam. Chmury, nie-chmury, rok w rok siadam trzydzieści metrów nad ziemią i się gapię. Jest w tym coś z ptasiej wolności, kiedy zwieszasz ogon, trzymasz się szponami cienkiej barierki, ale wiesz, że choćbyś uciął komara, nie spadniesz. A nawet jeśli, masz przecież wielkie czarne skrzydła.
Możliwe, że już nie raz mnie widziano, nie dbam o to. W taki dzień ludzie mają filtry na oczach i widzą tylko dobre rzeczy; nawet teściowa ma jakby mniej łusek, a skapujący jad nie wypala dziur w obrusie. Nie pytaj, skąd wiem. Upiór z wieży może mieć rozległą wiedzę.
W tegoroczną Wigilię mało kto będzie szukał pierwszej gwiazdki. Chmury wiszą nisko, ale za to robi się bajkowo – godzinę temu zaczął padać śnieg. Płatki lecą chaotycznymi ścieżkami, nienękane żadnym podmuchem. Jest cicho, pusto, ciemno (no, może nie tu – ostrzeszowska wieża ciśnień ma efektowną iluminację). Jest tak, jak miało być.
Byle tylko nie patrzeć na pozostałe dwie wieże – szkoda nerwów. Ja nawet w Wigilię nie mam filtrów na oczach.
Wciskam głowę między ramiona. Z czoła zsuwa mi się płat śniegu, który systematycznie zmienia mnie z czarnego ptaszyska w bałwana. Tylko w znaczeniu wizualnym.
Chr-r-r-r-r
Uszy i duszę rozdziera metaliczno-chroboczący dźwięk niosący się nad miastem.
Szlag.
Chr-r-r-r-r
Nie wierzę. Miał być spokój, miało się nic nie dziać. Na-na-na-na, kurwa!
Chr-r-r-r-r
Tybetański mnich. Tafla jeziora. Kwiat lotosu.
Chr-r-r-r-r
To jakiś koszmar. Chyba zasnąłem na tej barierce i teraz śnię najgorszym…
Chr-r-r-r-r
…snem. Co to w ogóle za dźwięk? Jakby ktoś…
Chr-r-r-r-r
…zabrał się do odśnieżania. Ale nie szuflą z plastiku tylko…
Chr-r-r-r-r
…zasraną metalową sipą po kostce brukowej. Co za chory pojeb!
Chr-r-r-r-r
Może teściowa przyjeżdża i nie może sobie…
Ucichło.
Chr-r-r-r-r
…balerinek, kurwa, w śniegu utytłać.
No, nie wierzę!
Chr-r-r-r-r
Cały rok czekania na ten jeden cichy wieczór i…
Chr-r-r-r-r
…i teraz coś takiego. Ale wiecznie odśnieżać nie…
Chr-r-r-r-r
…będzie.
Wytrzymuję jeszcze dwa pociągnięcia łopatą, ale w końcu rozkładam skrzydła, zrzucając z siebie otulinę ze śniegu. Lecę w dół. Nastraszę gnojka tak, że następnym razem będzie zakładał pampersa, jak tylko zacznie padać śnieg. Zostanę, kurwa, upiorem roku.
Ale jest tak cicho, że dźwięk, który raz po raz skrobie mi czaszkę od środka, niesie się po cały mieście i trudno zlokalizować źródło. Krążę więc, systematycznie zacieśniając obszar poszukiwań, aż w końcu zostaje mi jedna krótka ulica, ledwie oświetlona pojedynczą latarnią. Ląduję, rozglądając się za zwyrodnialcem z łopatą, ale kątem oka widzę cień na skrzyżowaniu.
Pokracznie znajomy.
Idzie w moją stronę, mrużę oczy. To… jestem prawie pewien… ten chód, sylwetka…
Nagle ciszę rozdziera syk jakby legionu węży, a wokół głowy zbliżającej się postaci rozwija się bazyliszkowy kołnierz.
Smok!
Rozpościeram skrzydła i z najgłośniejszym krakaniem, na jakie mnie stać biegnę na spotkanie upiora z zamkowej wieży.
On wyciąga przed siebie pazury, ja skaczę i atakuję szponami. Ścieramy się, splatamy, tnąc skórę, dźgając, drapiąc i kłując. W amoku wyprowadzam cios dziobem w twarz, ale chybiam. Głowa leci bezwładnie, aż czołem uderzam w czoło smoka. Ten cios nas rozdziela. Ja zataczam się do tyłu, on uderza plecami i potylicą w asfalt.
Jeżu, baniak naparza mnie nie mniej niż po urodzinach brata. Chwieję się na nogach, rozmasowując wyłaniającą się spomiędzy piór śliwę. Wygrałem, powaliłem Gadzinę, odbiłem sobie długie lata oczekiwań na spuszczenie mu łomotu. Patrzę na niego z góry. Trochę mnie bierze strach, czy aby nie przesadziłem.
Kątem oka dostrzegam ruch. Podnoszę dziób, ale jest już za późno. Dostrzegam inną znajomą twarz. I sipę. Sipa rośnie i rośnie, i rośnie. Aż staje się ciemność poprzedzona milionem gwiazd.
***
Jeżu borowy, czy nie można pozbawiać przytomności ciosem łopatą w kuper? A skoro się nie da, to czy budzenie znokautowanego nie może odbywać się w ciszy, zamiast krzyków?
– …powyrywam ci paznokcie, zrobię z nich pieprzone shurikeny i wsadzę do gardła!
Żeby chociaż jakieś wiersze recytowali. Szymborską, czy coś z Osieckiej. Na pewno robiliby przy tym mniej hałasu.
– Zamknij się i czekaj! Fiutek się obudzi, to wszystko wytłumaczę!
Po co tyle złych emocji? Złe emocje podnoszą głos, a ten odbija mi się echem w głowie. Sięgam skrzydłem do…
Nie, nie sięgam.
Ręce mam skrępowane. Powoli rozszyfrowuję informacje o mojej pozycji i wychodzi na to, że siedzę na krześle ze skrzydłami związanymi za plecami.
Stękam przeciągle, na co milkną wszystkie głosy. Nareszcie. O, jak dobrze! Aż sobie rzucam kurtyzaną przez półotwarty dziób.
– Nie bluźnij, pierzony pomiocie! – wrzeszczy mi ktoś nad głową.
Chyba znam ten głos, ale pewności…
– Pieprzony! – poprawia drugi głos, z naprzeciwka, i wybucha kpiącym śmiechem.
Tego znam na pewno. Smok.
– Zamknij się, już ci mówiłem – krzyczy ten zza pleców.
– Ciszej, pętaki – mówię, balansując głośnością tak, żeby mnie usłyszeli, a jednocześnie, żeby samemu nie rozsadzić sobie czaszki. Nie udaje się – mógłbym przysiąc, że potylica pęka przy każdej wypowiadanej głosce.
– Witamy śpiącą królewnę!
Nie odpowiadam. Kompulsywnie mrugam oczami, próbując rozkleić powieki, a gdy to się udaje, podnoszę dziób i próbuję złapać ostrość. To nie takie łatwe. Najpierw orientuję się, że wszyscy na mnie patrzą. Wszyscy, czyli dwie osoby siedzące naprzeciwko, po drugiej stronie stołu. Smok siedzi z prawej. Wraz z konturami pyska zauważam coś, co przywraca mi pamięć ostatnich chwil – czerwono-fioletową śliwę na czole. Teraz oprócz bólu czuję również dumę. Rechoczę, ale najciszej jak się da.
– Czego się kielczysz? Widziałeś się w lustrze? – cedzi Gadzina.
Mówi ciut za głośno, więc ze śmiechu przechodzę w bolesny syk.
I wtedy rozpoznaję też tego po lewej – Bobak. Taka przerośnięta sowa. Podobnie jak Smok, siedzi przywiązany do krzesła, ale nie miota się, a minę ma obojętną, jakby czekał na koniec lekcji w szkole.
– A ten tu skąd? – pytam.
Bobak w mieście pojawił się w chwili, gdy my prowadziliśmy ze sobą wojny, o przyczynach których zdążyliśmy zapomnieć. Zajął wieżę ciśnień przy stacji kolejowej, bo tylko tam był wakat. Próbował się przymilać, zagadywał, ale co mi się będzie gówniarz pod skrzydłami pałętał. Pogoniłem go raz i dwa, w końcu dał za wygraną i się odczepił.
– No właśnie! Skąd tu się wziął Młody? – podbija temat Smok.
W międzyczasie zlokalizowałem opartą o ścianę za ich plecami sipę. W takim razie jej właściciel musi stać…
– Młody sam się napatoczył.
…za mną. Kościelny.
– Jak już leżeliście na ulicy, podszedł, zagadał, więc też oberwał. Na szczęście miałem dodatkowe nakrycie – kontynuuje upiór z kościelnej wieży – bo jak wiecie, mamy dziś Wigilię.
Cisza, nikt nie komentuje. Cisza jest dobra.
– Dlatego właśnie was tu zgromadziłem. Żebyśmy mogli wspólnie zjeść kolację przed Bożym Narodze…
– Co, kurwa?! – wrzeszczy Smok. Jeżu, dlaczego musi krzyczeć? – Dlatego zatargałeś nas nieprzytomnych do piwnicy i związałeś?
Faktycznie siedzimy w piwnicy, takiej z horrorów – obdrapane ściany bez okien, pod sufitem zbyt słaba żarówka wisząca na kablu. Przytulnie.
– A pomyślałeś może – ciągnie Gadzina – żeby wysłać zaproszenia?!
– Podarłbyś je, zanim byś przeczytał! A gdybym przyszedł osobiście…
– …to bym ci spuścił wpierdol!
– No właśnie! Inaczej niż siłą się nie dało!
Sam chętnie bym coś dodał, ot tak, żeby wyładować na Kościelnego trochę emocji, ale zamykam oczy, próbując zachować integralność czerepu.
– A dlaczego niby miałbym chcieć spędzić z tobą Wigilię? – Kropelki śliny jazgoczącego Smoka lądują na moim dziobie.
Fuj.
– Bo jesteśmy rodziną!
Milkną, ale Gadzina pochyla głowę do przodu i mruży oczy, jakby chciał przeczytać zbyt mały napis na czole Kościelnego.
– Co? – szepcze z grymasem niedowierzania. – Jaką. Kurwa. Rodziną?
Kościelny odchrząkuje i robi kilka kroków tak, że w końcu mam go w zasięgu wzroku. Staje u szczytu stołu pomiędzy mną a Smokiem. Gdybym miał zgadywać, jak dostał fuchę upiora na kościelnej wieży, to powiedziałbym, że wypieprzyli go z anielskiego orszaku za wygląd. Taki Archanioł Gabriel po miesiącu na Podlasiu.
– Wiem, że dzieli nas wiele – mówi spokojnie. Aż przyjemnie posłuchać. – Pochodzenie, stare waśnie, wypowiedziane i niewypowiedziane słowa. Ale piastujemy w tym mieście, można rzec, najwyższe stanowiska…
– On najniższe – wtrącam, wskazując dziobem na Bobaka. Nie mogłem się powstrzymać.
Kościelny i Smok parskają śmiechem. Faktycznie Młody jest upiorem w najniższej ostrzeszowskiej wieży. Nie wiem dlaczego, ale zawsze mnie irytował.
Anioł chrząka.
– Poza sobą nie mamy nikogo – podejmuje przerwaną myśl – co czyni nas trochę rodziną.
– No nie wytrzymam – krzyczy Smok i rechocze teatralnie. – Zaraz się jeszcze rozpłaczę ze wzruszenia!
Panowie, nie tak głośno.
– Dlatego – wchodzi mu w słowo Kościelny, akcentując pierwszą sylabę podniesionym palcem wskazującym – zapomnimy o tym, co nas dzieli i spędzimy Wigilię razem, jak każe tradycja!
Ostatnie słowa wykrzykuje.
– Czy tradycja każe też wiązać współbraci? – Irytuje się Gadzina.
– Nie było innej możliwości!
– To w takim kościelnym stylu, żeby zmuszać do pięknych rzeczy!
– Nie bluźnij!
– Będę!
– Cisza! – próbuję wrzeszczeć, ale jakiś bezpiecznik tłumi krzyk do takiej głośności, że nikt mnie chyba nie słyszy.
– Czy nie przyszło ci do głowy – nie ustępuje Smok – że jeśli nie wierzę w te twoje wigilijne zwyczaje, to przekreśla jakikolwiek sens?
– Byłby to pierwszy znany mi dowód na to, że niewiara ma jakąkolwiek moc – odpowiada Kościelny.
– To z Sapkowskiego – wtrąca głośno Bobak.
Wszyscy milkniemy i gapimy się długą chwilę w Młodego.
– Co? – pyta w końcu Smok.
– To cytat z „Ostatniego Życzenia”. Taka książka – odpowiada Bobak.
– Wiem kto to Sapkowski – prycha Gadzina. – Teraz nową książkę wydał.
– Strasznie słabą – wtrącam.
– A niby skąd wiesz? – pyta Kościelny.
– Brat mi mówił.
– To co tak szafujesz cudzą opinią? Sapek mistrzem słowa jest, jak lew jest król dżungli.
– A to z ojca wędkarza – odpowiadam. – Lekka parafraza.
– No i?
– Nic. Ja też coś tam czytam, nie myślcie sobie.
Kościelny prycha z pogardą.
– Ty się tu nie pluj, aniołeczku, bo lepsze takie internetowe pasty, niż te twoje świętoszkowe książeczki – odpowiada mu Smok.
– Nie prowokuj mnie!
– A „Historię naturalną smoków” znacie? – pyta głośno Bobak jak gdyby nigdy nic.
Znów wszyscy się na niego gapimy, a Gadzina nadstawia ucha.
– Też taka książka, mogę pożyczyć – kontynuuje Młody. – O… smokach. – Odwraca się przy tym w stronę sąsiada o łuskowanej skórze.
Ten tylko mamrocze coś pod nosem, jakby nie wiedział, czy się zgodzić, czy zrugać.
– Jak ty tam czytasz w tej wieży, jak tam nawet iluminacji nie ma – pytam, nie szczędząc zgryźliwego tonu.
Kościelny rechocze, Smok po chwili dołącza.
– Nocą mam ciekawsze zajęcia, a za dnia jest całkiem widno – odpowiada Bobak i bez zastanowienia podejmuje: – A Barcelonę ostatnio oglądaliście?
Milczymy.
– Tu i tam da się na parapecie usiąść i przez szybę obejrzeć – tłumaczy Młody.
Nie wiem co odpowiedzieć, trudno stwierdzić, czy w tym gronie jaranie się piłką jest passé, czy w dobrym guście. Nigdy o tym nie rozmawialiśmy. Pozostali chyba mają podobnie. No i jak on może tak sobie wolno latać.
– Nie możesz tak sobie…
– Ja oglądałem – wtrąca mi się Kościelny. – Szczęsny ciągle na ławie siedzi.
– A bo trener to Niemiec – dopowiada Smok.
– Ale Lewy gra, do formy wrócił. Nie taki zły ten Niemiec.
Ciśnie mi się na usta, że pierwotnie jego kościół był ewangelicki i stąd pewnie taka sympatia do szkopów…
– W Lidze Mistrzów im dobrze idzie, ale w La Liga trochę spuścili z tonu – mówi Smok.
…ale siedzę cicho, bo widocznie o piłce można rozmawiać.
Pozostali kiwają głowami, więc i ja dołączam. I tak sobie siedzimy, kiwamy czerepami, ale każdego chyba bierze na przemyślenia. Mnie też. I teraz ta cisza nie daje ulgi bolącej głowie, tylko łupie pod ciemieniem, jak basy w dwudziestoletnim BMW po tuningu.
– Ale że Dudka… – mówię pierwsze, co mi przychodzi do głowy, zanim orientuję się, jak głupią i przestarzałą frazę wybrałem.
– …na mundial nie wzięli – kończy za mnie Smok.
Patrzymy sobie w oczy. Uśmiecha się i mogę przysiąc, że nie ma w tym fałszu.
– Rozmawiamy – mówi Bobak. – To chyba dobrze.
Głupio teraz wyśmiewać, kpić, zaprzeczać, czy wszczynać awanturę. Więc milczymy.
– Z tego Probierza to już chyba nic nie będzie – wzdycha po chwili Kościelny, rozsiadając się na krześle obok mnie.
– Już ten Sousa był lepszy, tyle że bajerant i tchórz – odpowiadam.
– A gdyby tak Nawałkę znów przekonać… – mówi rozmarzonym tonem Smok.
– Albo, gdybyśmy tak te sznury… – Młody wpatruje się wymownie w Kościelnego.
Wiecie, że Anioł przygotował też pierogi, kapustę z grochem i zupę rybną? To ledwie ćwierć z wymaganych dwunastu potraw, ale nikt nie ma tupetu, by to wypomnieć. Jemy, siedzimy, a Kościelny raz po raz czerpie wodę z kamiennej stągwi pod ścianą i rozlewa do glinianych kubków wyborne wino. Przyjdzie mi tu chyba spędzić noc, bo wiadomo – piłeś, nie leć. Rozmowy o piłce skończyliśmy, polityki, nawet tej lokalnej, zgodnie nie chcieliśmy ruszać, więc teraz zeszło na remonty i ogrzewanie.
– Kościelny, a masz opłatek? – pyta ni z tego, ni z owego Smok, gdy jestem w połowie lamentu na wilgoć, co mi w mury wchodzi.
Anioł zastyga z szeroko otwartymi oczami.
– O-o-opłatek? – Nagle jego twarz przechodzi w szeroki uśmiech. – Mam, tak! Gdzieś mam!
Wychodzi z pomieszczenia, mówiąc pod nosem:
– Udało się, udało!
Zerkam na Bobaka. Nic nie mówi, tylko patrzy na swój talerz, ze skrzydłami złączonymi na kolanach i uśmiecha się. Wygląda na kogoś, kto jest bardzo z siebie zadowolony.