- Opowiadanie: Caern - Przywitajmy gwiazdę

Przywitajmy gwiazdę

Kapitan John Washington powraca z misji do odległego układu planetarnego. W wyniku efektu relatywistycznego na Ziemi minęło 200 lat. Astronauta nie potrafi się odnaleźć w nowoczesnym społeczeństwie. Pomaga mu w tym gwiazda mediów, Ankela Chi, której motywacje nie dotyczą jedynie jej pracy zawodowej.

 

Opowiadanie inspirowane prozą S. Lema

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Oceny

Przywitajmy gwiazdę

1.

Intel 24 puchł i falował, nabierał kolorów i zaraz je tracił. Dynamika groziła destabilizacją, ale Ankela się tym nie przejmowała. Traktowała sztuczne inteligencje przedmiotowo, co ściągało na nią falę krytyki ze strony innych ludzi. Tym nie przejmowała się również, a wręcz chłonęła piętrzące się wokół niej kontrowersje.

– Dodaj pięć punktów masy mięśniowej w łuku barkowym – poleciła Ankela Chi. Reżyserka, scenarzystka i mistrzyni fantomatyki wodziła krytycznym spojrzeniem po rodzącym się przed nią ciele.

– Prowadzisz do nierealistycznego nadmiaru – sprzeciwił się Intel 24. – Ludzkie ciało zachowuje inne proporcje.

– Nie masz pola dla dyskusji – skarciła kobieta. – Wykonaj.

Po chwili pulsowania hologramu, Intel 24 ostatecznie skonfigurował kształty, które Ankela uznała za satysfakcjonujące. Ostatecznie na płycie projektora pojawił się rosły mężczyzna, o potężnej masie mięśniowej, siwym zaroście i przenikliwych oczach.

– W ludziach nie ma prawdy – pouczyła Ankela. – Są wrażenia. Dlatego budujemy sugestywne formy, aby prowokować reakcje ponad czasem i przestrzenią.

– Ale nie ponad realizm.

Kobieta zlekceważyła odpowiedź intela.

– Tak, oto mój nowy bohater. Silny, jak goryl, przenikliwy, jak najwyższe inteligencje i czuły, jak wilczyca dla szczeniąt. Zagubiony ideał mężczyzny i stróża prawa.

– Ta wizja nie ma oparcia w źródłach. Realia historyczne były zgoła inne.

– Realia historyczne dotkniemy za miesiąc na zgromadzeniu. Wtedy zdobędziemy przekonanie.

Telekom zaświecił promieniami lasera i w salonie pojawiła się kolorowa postać. Ankela powitała wirtualnego gościa z radością.

– Kochane Villuelo. Co masz dla mnie?

Villuelo rozłożyło ręce.

– Oczekujesz rzeczy nierealnej. Od stu lat na świecie nie ma takich maszyn ani materiałów.

Kobieta westchnęła, bo nie tego się spodziewała po genialnym projektancie mody.

– Przecież są muzea, laboratoria archeologiczne. Odpowiednie materiały można wygenerować z kompozytów. W czym problem?

– Problem w konstrukcji. Ówczesne okrycia budowano z oddzielnych segmentów tkanin, które łączono cienkim przewodem. Taka operacja wymaga odpowiednich urządzeń.

– Nie tłumacz mi tego, co znam. Co jest w mocy, żeby pokonać trudności?

– Czas mi na to nie pozwala. To zbyt wymagające.

Ankela miała na to idealną odpowiedź.

– Szykujesz nową kolekcję. Tworzysz nowe funkcje?

– Prawda. Nowe okrycie gromadzi zużytą biomasę ze skóry. – Villuelo chciało opowiedzieć o swoich pomysłach, lecz Ankela przerwała słowotok obojnaka.

– Wiesz, ile waży moja opinia na zgromadzeniu? Wiesz, co będzie, gdy potępię twoje pomysły?

Ankela groziła, zachowując nieskazitelny uśmiech i przymilne spojrzenie.

– Ośmielisz się? Twoja premiera jest ważniejsza od mojego czasu?

– Tak, mój genetyczny ideale. Bo sztuka to pomost między światami.

2.

Ludzie, którzy przybyli na zgromadzenie osobiście, czuli się dziwnie. Niektórzy z nich nie przebywali w jednym pomieszczeniu z drugim człowiekiem od kilku lat. Byli też tacy, którzy nie zdecydowali się na kontakt osobisty, więc pojawili się tylko fantomatycznie.

Ankela lawirowała między gośćmi, inicjując rozmowy i chwaląc się ekstrawaganckim strojem. A ten był niezwykły. Villuelo Aikante stworzyło go według wzorów z XXI wieku. Skąd wytrzasnęło oryginalne tkaniny, tego nie wiedział nikt, ale dla towarzystwa, szczególnie dla Ankele, nie miało to znaczenia. Suknia falowała i szumiała, połyskując poliestrowym szalem i aluminiowymi cekinami.

– To niesamowite zgromadzenie – zachwalali goście. – Te dźwięki są niezwykłe.

– Tamci ludzie potrafili własnymi rękami generować harmonię. I robili to na potrzeby premier w dwóch wymiarach.

Tak, to zgromadzenie było idealne. Miejskie intele przygotowały najbardziej pożywne, a jednocześnie wykwintne w formie dania. Muzyka sączyła się ze ścian w rytmie miękkiego, pulsującego światła. Roboty polewały gęste sumi, a projektory transmitowały fantomowych gości w pełnym zakresie, aby mogli zajrzeć w każdy kąt wielkiego atrium. Wszystko przygotowano na przybycie wyjątkowej osoby.

– Czy będzie w nim podobieństwo do postaci z twoich premier? – Villuelo zagadnęło Ankelę.

– Będzie duże.

Jeszcze przez godzinę Ankela zabawiała gości niezobowiązującą rozmową, aż wreszcie do hali wmaszerowały intele z portu kosmicznego. Jeden z nich poinformował organizatorkę przyjęcia, że jej najważniejszy gość czeka przed drzwiami.

– Kochani – zawołała podniecona Ankela. – Czekanie się skończyło. Oto kapitan John Washington, dowódca misji badawczej Trappist Venture.

W atrium rozległ się podniecony szmer i wszyscy skupili się na jednej postaci. John Washington pojawił się w przedsionku. Wyglądał na zagubionego. Najwyraźniej nie czuł się komfortowo, lecz nikt nie wiedział, czy to przez badawcze spojrzenia obserwatorów, czy przylegający do ciała skafander z inteligentnego trifolenu. Napiętą atmosferę rozładowała Ankela.

– John, wspaniale, że jesteś.

Astronauta nie miał aż tak potężnej sylwetki, jak sobie wyobrażała. Był raczej szczupły, poruszał się nienaturalnie i sztywno. Podobno to wynik długotrwałego przebywania kriostazie. Niemniej jego ruchy miały w sobie coś zdecydowanego, jakby każdy krok był zwycięską bitwą w wojnie z własną słabością. Ankela pomyślała, że w spojrzeniu mężczyzny kryła się nie tyle niepewność, co raczej ostrożność i nieufność. Rozglądał się jak wpuszczone między ludzi dzikie zwierzę, które w każdej chwili mogło wysunąć pazury i rozszarpać wszystkich na strzępy. Niezwykle się to reżyserce podobało.

Przez następną godzinę Ankela nie odstępowała astronauty na krok. Oprowadziła go po atrium, przedstawiając kolejnym gościom, którzy bez cienia skrępowania fascynowali się nim. Oczy zgromadzonych świeciły na widok zagadkowego mężczyzny i każdy chciał mu zadać milion pytań. Jednak reżyserka nikomu nie pozwoliła na dłuższą rozmowę. Zagarnęła Johna dla siebie i dowolnie rozporządzała jego czasem.

– Villuelo Aikante, geniusz mody – Ankela przedstawiła przyjaciela. – Twoje okrycie powstało w pracowni Villuelo, a ono tworzy tylko dla najwspanialszych ludzi.

Washington odruchowo wyciągnął na powitanie dłoń, lecz zaraz ją cofnął. Villuelo Aikante wyglądało na wstrząśnięte i patrzyło w oblicze mężczyzny z przerażeniem.

– Porozmawiacie w innym czasie. A teraz, John, chodź ze mną. Pokażę ci twój nowy świat.

Ankela wyprowadziła astronautę na balkon, z którego rozciągał się widok na miasto. Według standardów urodzonego w XXI wieku człowieka, przypominało ono dzieło postmodernistycznego rzeźbiarza. Mleczne, srebrzyste powierzchnie przenikały się, jakby zbudowano je z czegoś półmaterialnego. Swobodnie unoszące się ażurowe sfery, abstrakcyjne formy, niby bez logicznego przeznaczenia, uzupełniały ciszę tego miejsca jednostajnym ruchem. Wokół tych domów? Wieżowców? John nie był pewien, jak je określić, ale wokół tych brył unosiły się czarne, białe i szare kształty, zupełnie jak niesione wiatrem nasiona mniszka lekarskiego. Niektóre łączyły cienkie nici, które zdawały się opierać grawitacji.

– Proszę, mów ze mną – zachęciła gospodyni.

– Proszę, mów ze mną – powtórzył John, kręcąc głową. – Wy nawet mówicie inaczej.

– Co to znaczy?

– Nic. Po prostu nie wszystko tu jeszcze rozumiem.

– Tak jak ja nie wszystko rozumiem o tobie. Dlatego chciałam ci zaproponować wspólny projekt.

Washington patrzył na kobietę z niedowierzaniem.

– Zostaniesz moim konsultantem premierowym. Jak wiesz, specjalizuję się w premierach historycznych, a moją ulubioną epoką jest XXI wiek. A kto ma więcej wiedzy o takim czasie, niż ty?

– Niewiele zrozumiałem z tego, co powiedziałaś. Co to są premiery?

– Możesz pomyśleć, że są podobne filmów, jednak poziom ich odbioru jest dla ciebie obcy. I myślę nie tylko o działaniu na zmysły. Moich premier się nie ogląda, je się przeżywa. Jakbyś odtwarzał wspomnienie. Musisz kiedyś spróbować.

– Nie mam zielonego pojęcia o filmach. Tym bardziej o premierach.

– Każdy naukowiec jest w części artystą. Mam o tym wiedzę.

– Masz wiedzę?

– Dawno temu byłam w programie astronautów. To silne doświadczenie, które wykorzystuję w twórczości.

Mówiąc o swojej pracy, Ankela zbliżyła się do Johna i pogłaskała go po głowie. Dotyk tego człowieka wydał się kobiecie elektryzujący i na swój sposób dziki. Było to uczucie, które wywołało w Ankeli falę zwierzęcego podniecenia. Jej prywatny intel zareagował natychmiast i zaproponował sesję seksualną. Niestety nie było możliwości komunikacji z drugą osobą, ponieważ mózg Washingtona nie miał personalnej sieci.

– W takich momentach nasze intele umawiają ludzi na kontakt.

John spojrzał podejrzliwie, lecz nie podjął tematu.

– Czy macie tu chociaż normalne toalety? – zapytał i odszedł speszony, nie czekając na odpowiedź. Kiedy Ankela została sama, na balkonie pojawiło się Villuelo.

– Widzę, że jeszcze się nie połączyliście w kontakcie.

– On ma opory. W jego czasie robiło się to w sposób całkowicie cielesny.

– Chyba nie masz zamiaru spróbować?

Brak jednoznacznej odpowiedzi wystraszył obojnaka.

– Bądź ostrożna – ostrzegło. – Wiesz, jacy oni są.

– Zależy kogo masz na myśli.

3.

Washington zastał Ankelę w bezruchu. Stała z dłonią przytkniętą do czoła, a intele czekały na ponowne uruchomienie programu.

– Jestem – oznajmił John, lecz to nie wybiło reżyserki ze skupienia.

– Coś tu się nie składa – powiedziała do siebie i trwała zamyślona. Dało to astronaucie chwilę, by się kobiecie przyjrzeć.

John zdążył się już przekonać, że w tych czasach większość ludzi mogło pochwalić się zdrową sylwetką. Zachowanie formy fizycznej wymagało o wiele mniej wysiłku niż dawniej, dzięki skomplikowanym operacjom, modyfikującym ludzki genom. Nie były to jednorazowe zabiegi, a raczej rozłożony na dziesięciolecia proces reorganizacji całego gatunku.

Ankela nie wyróżniała się ani figurą, ani urodą, lecz jej głos był niepowtarzalny. Była w nim szorstka nuta, jakby ktoś deptał żwirową drogę. Już podczas zgromadzenia John pomyślał, że jakiś bioinżynier popisał się przebłyskiem artystycznego geniuszu. Zostawił Ankeli tę jedną, niepowtarzalną skazę na poza tym idealnym obrazie, dzięki czemu całość nabrała jeszcze większej głębi i charakteru.

– Mogę ci jakoś pomóc? – zagadnął, czym wreszcie zwrócił na siebie uwagę. Ankela uśmiechnęła się na widok gościa i od razu przeszła do rzeczy.

– Czy Edgar ma powinność, by ratować Erikę?

John zastanowił się chwilę i wszedł między nieruchome intele. Każdego dotknął, nie mogąc uwierzyć, że nie były prawdziwymi istotami, a jedynie konurbacją odpowiednio nakierowanych, zupełnie nieorganicznych cząstek.

– Erika zdaje sobie sprawę, że go skrzywdziła?

Ankela nie odpowiedziała, tylko słuchała dalej.

– Edgar wygląda mi na takiego, który bardzo głęboko chowa urazę i pielęgnuje ją w sobie. Jest mściwy, a ona tego nie bierze pod uwagę. Rozumiem, że złamała prawo i liczyła na specjalne względy policjanta, który przecież był jej kochankiem, prawda?

– Skąd ty wiesz?

– Widać to po nich.

– Masz taką wiedzę bez personalnej sieci?

– To się nazywa empatia, pani Chi.

Ankela, w jej własnym mniemaniu, również dysponowała wglądem w ludzkie emocje i nie potrzebowała do tego inteli ani mózgowych interfejsów. A jednak natury astronauty nie potrafiła rozgryźć.

– Siadajmy i mówmy o tym więcej – zaproponowała.

Rozmowa zajęła wiele godzin. Analiza motywacji i pragnień głównych bohaterów dramatu wciągnęła astronautę bez reszty. Okazało się, że gdy już się rozluźnił, był doskonałym rozmówcą. Umysł naukowca idealnie szedł w parze z artystyczną wrażliwością. Tak skomponowany fundament wzmocniły dziesięciolecia trudnych doświadczeń misji kosmicznych.

– Admini kosmodromu nie mówią o tym, ale siedzi we mnie wielka ciekawość – zwierzyła się Ankela.

– Pytaj.

– Ile minęło lat?

– Od startu prawie trzysta. Od lądowania na Trappist-e dwieście pięćdziesiąt.

John łyknął zimnego sumi i się skrzywił. Nadal nie mógł się przyzwyczaić do smaku współczesnego pożywienia. Oddałby wszystko za frytki z piwem.

– Musisz mieć głębokie emocje.

– Najczęściej czuję się po prostu zagubiony. Czasem jest mi żal. A czasem jestem wściekły.

– Wściekły? W rozumieniu agresji?

– W rozumieniu chęci rozwalenia sobie łba.

Ankela wyglądała na zaniepokojoną. Jej codziennością były interfejsy mózgowe, które tego typu emocje potrafiły szybko rozładować albo stworzyć hostowi warunki, by dał upust swoim popędom.

– Nie chcę, żebyś się ranił.

– Postaram się – odparł John bez przekonania.

– A czego ci żal?

– Właściwie, to chciałem o tym z tobą porozmawiać. Potrzebuję spotkać się z przyjaciółmi. Wiem, że część już wróciła, ale nie wiem, jak nawiązać z nimi kontakt. Zobacz, to oni. Byliśmy razem na misji.

Washington wyjął z torebki fotografię. Uśmiechało się na niej osiem osób. Jedną z nich był on sam.

– Dwie osoby ze zdjęcia już dawno nie żyją. Luis miał wypadek po lądowaniu. Skafander się rozszczelnił i koniec. A Marina zmarła na raka, jeszcze zanim ruszyliśmy w drogę powrotną. Nadmiar promieniowania… No, po prostu było ciężko. W każdym razie została nas szóstka i reszta powinna już być na Ziemi.

– John, to nie będzie możliwe. Admini kosmodromu mają reguły. Chodzi o dopasowanie profilu osobowości. W kontakcie ze starym wzorcem to będzie trudniejsze. Dlatego admini nie dają zgody na kontakt. Żebyś mógł skupić wysiłek na współczesnym modelu.

– Wiem o tym, ale sądziłem, że masz znajomości. Jesteś uwielbiana i poważana, wszyscy liczą się z twoim słowem. Może mogłabyś coś załatwić?

Ankela Chi chciała zaprzeczyć, lecz zorientowała się, że z Johnem było źle. Zgrzytał zębami, pociągał nosem i mrużył oczy, a w dłoni zaciskał fotografię, jakby jego życie od niej zależało. Ten świstek antycznej folii był jedyną pamiątką astronauty po utraconym świecie. Ankeli zrobiło się żal mężczyzny, na co prywatna sieć zareagowała propozycją relaksującej drzemki w ramionach opiekuńczego intela. Zamiast tego, Chi postanowiła przytulić Johna. Zabrała się do tego niezgrabnie, lecz instynkt podpowiedział jej, co zrobić. Było to dokładnie to, czego astronauta potrzebował. Skulił się w ramionach reżyserki, przytknął głowę do jej piersi i spokojnie oddychał. Tak bezpośredni kontakt fizyczny z drugim człowiekiem spowodował, że Ankela zadrżała

– Postaram się. – Złożyła obietnicę wbrew sobie i wbrew realiom, w których nie było miejsca na żadne ustępstwa.

4.

Villuelo obserwowało przyjaciółkę, która dreptała w poprzek salonu, mamrocząc pod nosem niezrozumiałe przekleństwa.

– Intel 24. Czy sugerowałeś jej złagodzenie? – zainteresowało się Villuelo.

– Pani Chi postanowiła cynicznie ignorować moje sugestie – odparł nie bez urazy intel.

– Nie było w tym cynizmu – odezwała się nagle Ankela. Była rozdygotana, zupełnie jak nie ona. Nawet głos jej drżał. – To są moje emocje, nie żadna symulacja.

– Intel, proszę o strefę prywatną.

Inteligencja uszczelniła salon i rozproszyła pozostałe intele w sieci zewnętrznej. Villuelo i Ankele zostali sami.

– Masz niepokój, widzę to, więc mów ze mną i proszę, bez wykrętów – poleciło Villuelo. – Kwestia astronauty?

Ankela krygowała się. Żeby wyciągnąć z niej prawdę, obojnak musiał jeszcze długo nalegać.

– Obiecałam Johnowi pomoc w kontakcie z przyjaciółmi.

W pierwszej chwili Villuelo parsknęło śmiechem, jednak zaraz zrozumiało, że to nie był żart.

– Poddałam się emocji. Nic nie poradzę. Nie ma w tym błędu, to rzecz ludzka. Tak? Nie? Zatkało cię? Odezwij się.

Villuelo usiadło, złożyło ręce i twardo spojrzało na przyjaciółkę.

– Opanuj się i myśl jasno. Jesteś na okresie próbnym. Nie pozwól, żeby emocje wzięły górę. Znamy ten scenariusz, prawda?

– Nie potrzebuję przypomnienia.

Zmartwione Villuelo westchnęło głęboko.

– Widzę, że masz więcej myśli.

– Tak. Może mam powinność powiedzieć mu prawdę?

Nagle salon stał się jakby zupełnie pozbawiony życia. Zaległa w nim cisza tak absolutna, że Villuelo podejrzewało intele o sztuczne wypłaszczenie akustyki. Była to absurdalna myśl, ale pozwoliła obojnakowi szybciej otrząsnąć się z szoku.

– Nie muszę mówić, jak bardzo to zły pomysł. Przypomnę tylko, że będzie to złamanie umowy z adminami. I sądzę, że mimo gorących emocji masz świadomość, jaki będzie efekt.

Ankela nie musiała odpowiadać. Nie pozostało nic innego, jak nalać sobie gęstego, mlecznego verano.

– Sugeruję, byś skupiła się na aktualnościach. Możemy wrócić do twoich myśli po premierze. Co ty na to?

5.

John był Edgarem i w tej chwili przepełniał go żal tak ogromny, że porównać go mógł tylko do ogromu przestrzeni w układzie planetarnym Trappist. Czując na rękach ciepłą krew ukochanej Eriki, Edgar drżał, jakby każda cząstka jego ciała chciała oderwać się od reszty. Na przygniatający żal nałożyło się niemożliwe do zniesienia poczucie winy, ponieważ to sam Edgar podniósł dezintegrator i jednym, ostrym promieniem lasera zakończył wszystko. Finał premiery okazał się trudnym aktem samosądu. Edgar wymierzył sobie karę, przykładając broń do skroni i naciskając spust. Potem nastąpiły długie minuty ciszy, podczas których projektory powoli gasiły światła, dając odbiorcom czas na gładki powrót do rzeczywistości.

Washington był wstrząśnięty. Premiera autorstwa Ankeli Chi okazała się czymś niezwykłym. John nie miał bladego pojęcia, jak funkcjonowała technologia, która obsługiwała spektakl, ale musiał przyznać, że było to coś godnego podziwu.

– Dziękuję wam za udział w dramacie – ogłosił Intel 24, prowadzący spotkanie. Zgromadzony w teatrze tłum podniósł gorącą owację. – Przeżyliście wspólną emocję dzięki dobrze wam znanej osobie. Oto przed wami Ankela Chi. Reżyserka, scenarzystka i choreografka. Brawa dla niej!

Ankela stanęła na środku okrągłej sceny. Podest z każdej strony otaczały kaskadowo ustawione rzędy foteli, których ruchome siłowniki pogłębiały realizm spektaklu. 

– Kochani, dziękuję za uznanie. Było długie czekanie na aktualną premierę, lecz tym razem wymówka miała podobną aktualność.

Publiczność przyjęła wyznanie Ankele śmiechem i brawami.

– Praca nad premierą postępowała z kimś wyjątkowym. Ten ktoś ma niepowtarzalną wiedzę i głębokie emocje. Ten ktoś patrzył na obce światy i niebezpieczeństwo nie w sieci. Doświadczył wszystkiego czystym umysłem. Przed wami równy reżyser premiery, kapitan John Washington! Nasz gwiazdor z kosmosu!

John stanął w kręgu światła. Na szczęście przemawianie w blasku fleszy nie było dla niego czymś zupełnie nowym. Brał udział w niejednej misji w obrębie Układu Słonecznego, a te zawsze cieszyły się zainteresowaniem mediów. Kiedy okazało się, że obejmie dowodzenie wyprawy, która po raz pierwszy zaprowadzi ludzkość daleko poza jej macierzysty układ, dziennikarze z całego świata nie dawali mu chwili oddechu.

– Pozdrowienia z muzeum – zażartował sobie, na co widownia zareagowała ciepłą owacją. W krótkim przemówieniu podzielił się własnymi przemyśleniami na temat współczesnego świata, który w jego opinii miał być najlepszą możliwą wersją ludzkości. Nie będąc do końca przekonanym o prawdziwości tych słów, zdecydował się na pochlebstwo. Wiedział, że zgromadzeni na premierze ludzie poczują się dowartościowani, jeśli pochwali ich sposób życia.

– Nasza gospodyni zasługuje na najwyższe uznanie – zakończył John, ukłonił się i wyszedł z kręgu światła. Na tym oficjalna część premiery się skończyła. Widzowie fizycznie obecni w teatrze rozeszli się w foyer i skupili na rozmowach.

– Oddaję ci wdzięczność, za twoje słowa – rzekła Ankela, gdy przyniosła Johnowi świeże verano – ale nadal nie powiedziałeś mi zdania na temat premiery.

– Muszę to przemyśleć – odparł astronauta. – To było coś wstrząsającego, na pewno.

Ankela nie chciała tak łatwo odpuścić. Była zdeterminowana, aby usłyszeć opinię astronauty. Zapewne rozmowa nie skończyłaby się na deklaracji Johna, gdyby nie Imke Amahle.

– Przyjmij mój podziw. – Wysoki, smukły i perfekcyjnie zbudowany mężczyzna wtrącił się do rozmowy.

– Imke jest z adminów portów kosmicznych Południowego Pacyfiku – przedstawiła gościa Ankele.

Na powitanie Imke wyciągnął dłoń, co zaskoczyło zarówno Ankelę, jak i Johna.

– Na okoliczność twojego powrotu nauczyłem się dawnych zwyczajów i słów. W sensie zdań, po staremu – wyjaśnił admin.

– Idzie ci bardzo dobrze.

Ku jej wielkiemu oburzeniu, Amahle odprawił Ankelę i poprowadził Johna wzdłuż galerii. Najwyraźniej nie miał w zwyczaju owijać w bawełnę, ponieważ od razu przeszedł do rzeczy.

– Zadowalają mnie twoje postępy. Mnie i radę kosmoportów. Twoje zaangażowanie w pracę Ankeli Chi było celnie pomyślane. Ona uważa, że sztuka to pomost między światami. Program adaptacji w twojej wersji to był jej pomysł. Chwalę ją za to.

– Nie robiłem tego, by się komuś przypodobać.

– Rozumiem. A jednak przypodobanie jest ważne.

– Dla kogo?

– Ankela liczy na możliwość produkcji premier poza Ziemią. Jeśli praca z tobą się powiedzie, będzie mogła rozwinąć nową działalność. Jej koncepcja jest ważna nie tylko z tego powodu. Trzeba udowodnić, że astronauci, tacy jak ty, potrafią dostosować swój profil osobowości do nowych czasów.

– Tacy, jak ja?

– Którzy w wyniku efektów relatywistycznych przeskoczyli w ziemskiej skali czasowej dwa wieki.

– Skoro o tym mowa. Chciałbym nawiązać kontakt z pozostałymi członkami załogi.

Imke zatrzymał się przy szklanej balustradzie i wywołał intela, aby przyniósł napoje.

– Wszelkie decyzje zapadną po ewaluacji dostosowania.

Ni stąd, ni zowąd w nastawienie Johna wkradła się irytacja, zabarwiona nieufnością.

– A jednak dawna gramatyka sprawia ci problemy.

– Jest przestarzała i irracjonalna – odparł Imke. – Na szczęście przez wieki uległa zmianie i uproszczeniu. Stała się kontekstowa i intuicyjna. Nie nadaje rozmówcom żadnej etykiety na podstawie ich pochodzenia, koloru skóry czy wierzenia.

– Chyba nadinterpretujesz. Mam wrażenie, że mówicie hasztagami.

– Nie jestem pewien, co oznacza to hasło. Wydaje mi się pejoratywne, ale to nie szkodzi. Rozumiem twoje nastawienie. Instynktownie odrzucasz nowości w wyniku niezrozumienia.

– I co to wszystko dla mnie oznacza?

– Pracuj z Ankelą, a my obserwujemy. Nadal wkładasz dużo wagi do starych form społecznych. Jesteś bezcenną bazą wiedzy o zamierzchłych czasach, ale musisz poznać obecne, aby przesłać wiedzę w sposób pojęty dla współczesnych. Kiedy się okaże, że potrafisz, pomyślimy o wbudowaniu twojej sieci osobistej i spotkaniu z przyjaciółmi.

– Czyli zabraniacie mi spotkać się z bliskimi, tak?

– Inny format wypowiedzi będzie pasował lepiej. Odkładamy spotkanie w czasie.

– Rozumiem, że reszta załogi z mojej misji też jest w trakcie oceny? – zapytał astronauta, a jego głos niechcący przybrał nerwowy ton.

– Ich ewaluacja została podsumowana. Jesteś ostatni.

Imke Amahle podziękował za rozmowę i odszedł, a John został sam ze swoim niesmakiem. Astronauta czuł się, jak obiekt eksperymentu socjologicznego. Jakby siedział w pleksiglasowej klatce, zza której obserwował go tłum ciekawskich kosmitów. Narastająca irytacja zepsuła Johnowi przyjemność bycia gwiazdą.

6.

Ankele była podniecona i zadowolona, choć jeszcze nie całkiem spełniona. Premiera udała się wyśmienicie. Pozytywne opinie rozlały się po światowej sieci w tempie ekspresowym. Prośby o dostęp do plików płynęły ze wszystkich kontynentów. Ankela musiała zlecić wyposażenie inteli w dodatkowe konurbacje cząstek, ponieważ zamówienia na pokazy na żywo przerastały ich możliwości. A to wszystko, zanim jeszcze doleciała z Johnem do domu.

– Masz niepokój – oceniła tryskająca energią reżyserka. – To przez Imke?

– Przez niego i przez cały ten bajzel – warknął John.

– Mam radę na twój nastrój.

Gdy dotarli do domu, Ankela poleciła opróżnić wszystkie pomieszczenia z inteli. W salonie czekało wielkie, pościelone łóżko, a na stole karafka z prawdziwym, organicznym winem. Światło przyjemnie pulsowało w rytmie lekkiej, ambientowej muzyki z XXI wieku.

– Oto mój dar – oznajmiła gospodyni i nalała wina. Zaskoczony John z przyjemnością przyjął kieliszek i na raz wychylił cały. Ankela upiła mały łyk i wzdrygnęła się lekko, czując rozlewające się ciepło alkoholu. Na szczęście zawczasu wyłączyła sieć osobistą, ponieważ intele natychmiast podniosłyby alarm, identyfikując szkodliwą substancję w organizmie.

– Teraz wreszcie podaj opinię – poleciła. Astronauta napotkał zniecierpliwione spojrzenie reżyserki, która oczekiwała natychmiastowej recenzji.

– Nie wiem – mruknął John. – To, co pokazałaś, jak to się potoczyło… Nie wiem, jak to ocenić. Jestem wstrząśnięty, a jednocześnie zachwycony.

– Obiecałam wstrząs, prawda?

– To było, jakby załadować kilka osobowości w umysł człowieka i obserwować, jak te osobowości zadają sobie ból i przeżywają własne cierpienie. Myślę, że to nieludzkie.

Ankela nie to chciała usłyszeć. Spodziewała się oceny niejednoznacznej, opartej na lęku przed nowością i przed nowym wymiarem doznań. Ale to, co powiedział John, to zupełnie inny wymiar zaskoczenia.

– Ta emocja jest naturalna. Nie masz sieci osobistej, a rozszerzenia zmysłów doznałeś niecałkowicie, bo za pomocą zewnętrznej nakładki. Gdybyś się wpiął do inteli, mógłbyś lepiej zaznać premiery.

– To wszystko jest obce – podsumował John i znowu nalał wina.

Ankela odstawiła kieliszek. Postanowiła zrealizować swoje pierwotne zamierzenie i uznała, że teraz albo nigdy.

– Wiem, co dla ciebie jest nieobce – szepnęła i objęła mężczyznę. W jej podbrzuszu zapłonął przyjemny płomyk, który spowodował drżenie całego ciała. John wiedział, jak na to odpowiedzieć. Przysunął kobietę do siebie i pocałował.

W sercu Ankeli pulsowało podniecenie. To nic, czego by nie znała, ale nigdy wcześniej nie dała upustu swoim pragnieniom w sposób tak całkowicie fizyczny. Zawsze używała do tego inteli, nawet w kontaktach z innymi osobami. Tymczasem John najwyraźniej nie miał żadnych wątpliwości, ponieważ zrzucił z siebie ubranie i przygniótł reżyserkę swoim ciężarem. Zdarł z niej górne okrycie i łapczywie całował jej piersi. Dla Ankeli było to coś wstrząsającego. Wstrząsającego, a zarazem przyjemnego. Nie mogła opanować drżenia, lecz mogła zgadnąć, z czego się ono brało – z pożądania czy ze strachu? Gdy mężczyzna ściągnął Ankeli spodnie i rozsunął na boki jej nogi, poczuła się bardzo niepewnie.

– Przestań – poprosiła, lecz za pierwszym razem do Johna nie dotarło. Dopiero za drugim, gdy podniosła głos, mężczyzna się wycofał. Ciężko dyszał i dziko patrzył na Ankelę.

– Przepraszam – powiedziała – miałam chęć od dawna, ale teraz mam dyskomfort.

John nie wyglądał na zawiedzionego, a raczej na wściekłego. Pulsująca w nim frustracja wzięła górę nad zagubieniem i żalem.

– Jesteście nienormalni – warknął – a ty najbardziej. Kręcisz się wokół mnie bez przerwy, podrywasz, zachęcasz. Myślałaś, że tego nie widzę? Chciałaś się przekonać, jak to jest z takim dzikusem, co nie ma kabelków w głowie, co nie jest genetycznie idealny.

Ankela z przerażeniem patrzyła na Johna, ponieważ najwyraźniej stracił nad sobą panowanie. – Opanuj emocje, proszę.

– Opanuj emocje? Gówno! Myślałaś, że co? Że się bzykniesz ze mną, pomacasz sobie antyczne ciało, a potem zbudujesz karierę na moim przypadku, co? Wystarczy, że mnie wytresujesz i twoi admini będą zadowoleni. Dostaniesz super fuchę i kupę forsy.

– John, pieniądze nie są w użyciu.

– Będę nie tylko eksperymentem, będę dla ciebie trampoliną. I to dwa razy. Najpierw poskaczesz na moim fiucie, a potem piękny skok do wspaniałej kariery!

– Uspokój emocje! – Ankela musiała krzyknąć, żeby przebić się przez tyradę rozkręconego mężczyzny. – Twoje słowa są błędne! W tym czasie nie ma karier, nie ma zdobywania posad. Nie ma pieniędzy ani korporacji. Są ludzie, jest indywidualność.

– Pieprzysz głupoty!

– John, proszę, weź moje zdanie poważnie. Możesz ominąć konsekwencje nieopanowania. Bądź sobą, a nie swoją emocją. – Ankela wstała i zbliżyła się do astronauty. Położyła mu dłoń na ramieniu, lecz on gwałtownie ją odtrącił, a potem odepchnął Ankelę. Gdy upadła na łóżko, obok natychmiast zmaterializowały się intele i obezwładniły Washingtona.

– Zgodnie z protokołami z Auckland, przejmuję kontrolę nad twoimi poczynaniami – oznajmił Intel 24. – Naruszyłeś integralność Ankeli Chi, będąc w stanie wzburzenia emocjonalnego. Zostaniesz wydalony z posiadłości, a o twoich poczynaniach poinformujemy adminów.

– Nie spowodujcie krzywdy – poprosiła Ankela. – On nie jest złą osobą, tylko nie panuje nad emocjami.

– Statystyka jasno pokazuje, że nieopanowanie to wstęp do czynów o większej wadze – wyjaśnił Intel 24.

– John, masz bezpieczeństwo, krzywdy nie będzie. Tylko się uspokój.

– Wal się. Walcie się wszyscy.

7.

Ankela nie wybrała się osobiście na przesłuchanie. Spodziewała się, że będzie to nieprzyjemne doświadczenie, więc po wszystkim chciała być w domu. Dlatego skorzystała z projektora i w ten sposób stanęła przed panelem adminów.

– Próba kontaktu fizycznego była błędem – skarcił Imke Amahle.

– Pierwotnie używałam waszych procedur, co nie miało sukcesu w żadnym wypadku – wyjaśniła reżyserka. – Każdy scenariusz zaprojektowany przez adminów powielał fałszywe przesłanki, a uczestnicy odrzucali współczesne rozwiązania. Aktualnie spróbowałam innego podejścia. Wzięłam postanowienie: zgłębić psychikę, poznać zwyczaje obiektu, żeby zrozumieć potrzeby. Chciałam dopasować do nich program adaptacji, aby zastąpić przyzwyczajenia nowymi sposobami funkcjonowania. Chciałam zrobić to stopniowo, nie wywołując szoku poznawczego.

– Co doprowadziło do zachowań agresywnych.

– Tak, to mój błąd, bo nie opanowałam własnej emocji. Fizyczne pożądanie wzięło górę, ale to nie jest nowe. Wszyscy je znamy. Różnica leży w sposobie wyładowania pragnień. Jego sposób bazuje na impulsywności, która…

– Która jest bazą dla zachowań aspołecznych – wtrącił Imke. – Sytuacja stanowi zagrożenie dla projektu. Admini proponują zamknięcie eksperymentu i unieruchomienie obiektu badań.

– Polecam przypomnienie, że obiekt badań to żywy człowiek – fuknęła ze złością Ankela, jednocześnie odsyłając do diabła intela, który proponował rozładowanie napięcia.

– Mamy to w pamięci.

– Wnoszę sugestię, aby nie kończyć projektu. Mimo ostatnich reakcji, John Washington powoli buduje zrozumienie dla współczesnych form. Na tym czasie posiadam już więcej zrozumienia jego schematu. Mam wiedzę i narzędzia, aby prowadzić eksperyment do efektu.

– Jest to możliwe, ale nie masz pełnej wiedzy. Astronauta Washington zaprezentował niedostosowane reakcje nie tylko w kontakcie z tobą. Nasze skanery wykazują zmianę chemii mózgu, a w efekcie postępującą depresję.

– Naukowy eksperyment nie podlega zakończeniu, gdy zmaga się z trudnością. Przeformatowaniu podlega podejście do eksperymentu.

Imke westchnął głęboko, spoglądając na pozostałych adminów. Ankela widziała, że prowadzili niewerbalną wymianę myśli. Dyskusja trwała raptem kilka minut, lecz z pewnością była treściwa.

– Osiągnęliśmy porozumienie – ogłosił Imke. – Uznajemy słuszność twojej sugestii. Zakazujemy ponownych kontaktów cielesnych, ale wyrażamy zgodę na kontynuację eksperymentu. Weź przestrogę, że zachowania niedostosowane będą odbierane drastycznie.

Mając to w pamięci, Ankela zakończyła sesję. Nie była z jej obrotu całkiem zadowolona, ale przynajmniej mogła działać dalej. Dlatego postanowiła odnaleźć Johna i szczerze z nim porozmawiać. Okazało się to niełatwe, ponieważ astronauta opuścił metropolię i zniknął w lasach Wilsons Promontory. Admini wyrazili zgodę na wykorzystanie lokalizacji satelitarnej. Po kilku godzinach poszukiwań intele wyśledziły Johna Washingtona w leśniczówce w okolicy zabytkowego lotniska Yannakie. Tam też udała się Ankela.

8.

– Nie mam entuzjazmu do wędrowania w dziczy – narzekało Villuelo, idąc leśną ścieżką. – Tu grasują tygrysy i diabły tasmańskie.

– Żadne z nich – Ankela żachnęła się, choć w rzeczywistości narzekania przyjaciela podnosiły ją na duchu.

– Ty jesteś dzikuską, masz zdolności brodzenia w błocie, ale ja jestem człowiekiem cywilizacji ludzkiej, nie bagiennej.

Faktycznie, Ankela umiała odnaleźć się w różnego rodzaju ekosystemach, ponieważ w młodości spędziła wiele czasu na wyprawach terenowych. Szkoliła się na przyszłe misje kosmiczne, które miały ją zaprowadzić daleko poza Układ Słoneczny. Życie potoczyło się jednak inaczej i Ankela nigdy nie opuściła Ziemi.

Leśniczówka okazała się zadbanym i całkiem sporym drewnianym domem. Siedliskiem opiekowały się przestarzałe androidy, których silikonowe powłoki nieudolnie naśladowały ludzką skórę. Intel 24 szybko przejął nad nimi kontrolę.

– Kapitan John Washington znajduje się w pomieszczeniu kuchennym. Czujniki robotów wskazują, że jego stan zdrowia jest niekorzystny.

Ankela pospieszyła do środka. 

– Czekaj, nie bierz ryzyka – krzyknęło Villuelo, lecz przyjaciółka nie posłuchała. Przebiegła przez salon i zastała astronautę w kuchni.

Washington siedział skulony pod oknem. Jego lewe przedramię pokrywały krwawiące rany. W prawej dłoni trzymał nóż, którym ponownie nacinał skórę, sycząc przy tym z bólu.

– John, co zrobiłeś? – jęknęła Ankela, zasłaniając usta. John spojrzał na nią nieprzytomnie. Wyglądał, jakby zażył jakąś substancję psychoaktywną, lecz Intel 24 przeanalizował ślad biometryczny mężczyzny i poinformował, że astronauta nie znajdował się pod wpływem środków farmakologicznych.

– Stan Washingtona jest pochodną reakcji psychofizjologicznych. Należy poinformować adminów o reakcjach obiektu.

Ankela zobaczyła na twarzy Johna obraz cierpienia podszytego bezradną wściekłością. Wpatrywała się w niego, jakby chciała przejrzeć jego umysł na wylot. Tymczasem jej myśli pędziły jak szalone, mijając po drodze stacje współczucia, irytacji, zawodu i zrezygnowania. Reżyserka toczyła ze sobą walkę, a każdy możliwy wynik wydawał jej się koszmarny.

– Włącz strefę prywatną – poleciła intelowi.

– Nalegam, abyś…

– Bez dyskusji.

Ankela została sama z Johnem, a w domu zrobiło się cicho. Towarzyszyły im tylko świergoty ptaków i szum lasu. Pojawienie się reżyserki na chwilę odwróciło uwagę Johna, więc Ankela wyjęła mu z ręki nóż.

– Jesteś – mruknął nie całkiem przytomny mężczyzna. – Widzisz, co narobiłem?

Łzy napłynęły do oczu Ankeli. Hamując płacz, pomogła astronaucie usiąść na krześle.

– Nie czuj lęku. Mogę ci pomóc.

Wśród wielu umiejętności, jakie Ankela zdobyła, szkoląc się na astronautkę, znalazło się też opatrywanie ran. Te tutaj prawdopodobnie dałoby się całkowicie zasklepić, stosując najzwyklejszy na świecie regenerator, ale Ankela postanowiła użyć starodawnych metod. Znalazła w szafce bandaże i spirytus. 

– Pojechałem na kosmodrom, ale mnie tam nie wpuścili. – John rozgadał się, kiedy Ankela spokojnie pracowała nad opatrunkiem. – Chciałem popatrzeć na start rakiet, ale tam już nic nie startuje. Nie ma rakiet. Są wertykale, ale one przecież nawet nie mają silników. I nie wożą już ludzi, tylko maszyny. Potem zgubiłem się w mieście, a ludzie na mnie patrzyli, jak na dzikusa. Jak w końcu znalazłem swój apartament, to nie mogłem się zamknąć, nie mogłem nawet zostać sam. Wszędzie te intele, wszędzie na mnie patrzyły. Potem chciałem do ciebie zadzwonić, ale tu nie ma telefonów.

Opatrunek był gotowy. Ankela pogładziła Johna po twarzy, na co ten się rozpłakał.

– Byłem sam, wiesz? Oni ciągle mi usługiwali, chcieli ciągle ze mną rozmawiać. Ale byłem sam, rozumiesz?

– Rozumiem – przyznała Ankela, pociągając nosem. – W przyszłym czasie pamiętaj, że intele można odwołać. Trzeba dać wyraźne polecenie.

– Tak, pewnie tak. Pewnie to wszystko jest takie proste.

Ankela usiadła na krześle obok i schowała twarz w dłoniach.

– Jesteś zawiedziona, co? Nie sprawdziłem się i teraz nie dostaniesz swojego projektu, prawda?

W głosie Washingtona pobrzmiewał smutek i wstyd. Ankela z ulgą przyjęła jego postawę. Dzięki temu wyzbyła się wątpliwości. Miałą wielką ochotę na szczerość.

– Dawno temu, prawie sto lat w tył miałam wyruszyć w kosmos. Były szkolenia, dobre noty i wielka chęć. Admini mnie doceniali. A potem powróciła pierwsza misja z głębokiej przestrzeni. Wrócili z Proximy. Dla nich minęło sto pięćdziesiąt lat. Byli w szoku. Świat się przeobraził, a oni nie. Stały się przez nich wielkie niepokoje. Nastąpiło dużo zniszczeń i kilka śmierci. Nie umieli dostosować relacji społecznych, odmówili włączenia do sieci. Zniszczyli wiele nośników inteli. Admini wzięli decyzję i przywrócili załogę do kriostazy. Potem wróciły następne misje i odbył się ten sam scenariusz. Znowu były niepokoje, znowu dewastacja i śmierci. W reakcji admini zawiesili wszelkie loty załogowe w głęboki kosmos. Zobaczyli, co długotrwałe podróże robią z ludzi. Następne misje, które powróciły, został zatrzymane w przestrzeni, a załogi w lodówkach. Powstał program dostosowania i ewaluacji.

Ankela posprzątała ze stołu narzędzia. Wycierając łzy spod oczu, nie zauważyła czerwonej smugi, jaką zostawiła na policzku. W dłoni ciągle trzymała zakrwawiony nóż Johna.

– Wtedy przyszła do mnie świadomość – kontynuowała opowieść – że nie będzie realizacji moich zamierzeń. Nie polecę w kosmos.

– Przykro mi.

– Po latach wzięłam postanowienie, by wejść w program ewaluacji i pomóc. Żeby szybciej wróciły loty załogowe. Ciągle mam pragnienie, żeby wyruszyć. Opracowałam design premier w odmiennych grawitacjach, w niekorzystnych atmosferach.

John wytarł mokrą twarz i spojrzał na opatrunek.

– Sam bym tego lepiej nie zrobił – pochwalił. Zauważył czerwień na twarzy Ankeli i wytarł jej policzek namoczoną chustką.

– Wybacz mi wszystko. Nie chcę być powodem twojego nieszczęścia. Dość marudzenia. Bierzmy się za program. Pomogę ci, a ty mnie nauczysz, jak być współczesnym człowiekiem.

Ankela spojrzała na nóż. 

– Nie tym razem – odparła stanowczo.

Patrząc Johnowi głęboko w oczy, poleciła:

– Intel 24, poinformuj adminów o sytuacji. Proszę unieruchomić obiekt.

W kuchni zmaterializowały się intele, które ze spokojnymi twarzami obezwładniły Johna. Zaskoczony astronauta nie protestował.

– Rozumiem cię – przyznał.

– Wynieście go. Jest niebezpieczny dla siebie. I dla otoczenia.

Intele pozbawiły Johna przytomności.

9.

Ośmioro członków załogi Trappist Venture spoczywało w kriostazie. Kilka dni temu dołączył do nich kapitan John Washington. Na pokrywie jego lodówki wyświetlały się dane biometryczne, wedle których stan astronauty był stabilny. Ankela patrzyła nań spokojnie, choć z żalem.

– Masz głęboki zawód – zauważył Imke Amahle. – Niepotrzebnie. Przeprowadziliśmy audyt eksperymentu i wysnuliśmy wnioski. W żadnej opcji nie mieści się twoja wina.

– Czuję całkiem odmiennie.

Imke westchnął, bo choć współczuł Ankeli, to jej przywiązanie do Johna wydało mu się niestosowne.

– Dawno temu w Indiach ludzie masowo chorowali na zaćmę i tracili wzrok. Niektórzy już we wczesnym dzieciństwie. W dorosłości zostali poddani eksperymentowi, kuracji, która przywróciła im widzenie. Nie odgadniesz, ale mimo tego większość rezygnowała z odzyskanego zmysłu i przeżywało resztę dni szczelnie zakrywając oczy.

– Gdzie twój wniosek?

– Ci astronauci są jak tamci ślepcy. Większość istnienia przeżyli w ciemności. Ich mózgi nie potrafiły sobie poradzić ze światłem. Było dla nich tak obce, że machinalnie je odrzucili.

– Masz wniosek, że każdy następny eksperyment idzie na niepowodzenie?

– Mam sąd, że należy w pełni zmienić ich paradygmat. Na poziomie podświadomości. Zmiana społeczna dokonała się przez pokolenia, nasza ewolucja postąpiła równo z naszym dorastaniem. Im potrzeba czasu.

– A jakie jest rozwiązanie?

– Nasze życia nie są już ograniczone biologiczną funkcjonalnością, ich też nie. Dlatego intele przejmują kontrolę nad misjami, które są jeszcze w powrocie. Astronauci w kriostazie wejdą w nowy program, który przez długie lata pozwoli im żyć fantomatycznie. Doświadczyć powolnej zmiany.

– A oni? – zapytała Ankela, wskazując na rząd lodówek. – Ci, którym się nie udało?

– Ich też podłączymy pod program. Program dostosowania oprzemy na technologii premier. Premier, które ty opracujesz. Dzięki kriostazie oni je przeżyją dokładnie, w pełni, a nie połowicznie. Przez lata ich umysły dorosną do poszerzenia zmysłów i do zmiany sposobu życia.

– Za pomocą moich premier? – upewniła się Ankela, czując rosnące podniecenie.

– Sztuka to pomost między światami – podsumował Imke.

Koniec

Komentarze

Ciekawe opowiadanie. Jest w nim coś z Powrotu z gwiazd, coś z Seksmisji i pewnie jeszcze innych rzeczy, których tak na szybko nie pamiętam. Jednostka i społeczeństwo, alienacja, ale tak naprawdę bohaterka również nie do końca odnajduje się w swoich czasach. W związku z tym zakończenie trochę zaskakuje. Język postaci miejscami bardzo ciekawy.

Chyba błąd gramatyczny:

Realia historyczne dotkniemy za miesiąc

Wkładasz – przykładasz?

Nadal wkładasz dużo wagi

Pozdrawiam serdecznie:)

Hej,

 

Ankela zbliżyła się do Johna i pogłaskała go po głowie. Dotyk tego człowieka wydał się kobiecie elektryzujący i na swój sposób dziki. – drugie zdanie brzmi, jakby to John ją dotknął

Zabieg z językiem używanym w czasach przyszłych jest całkiem interesujący, ale nie będę ukrywać, że miejscami ciężko się przez to czytało. Wszechobecna sztuczna inteligencja maluje dość przykry widok przyszłości, co nadaje opowiadaniu mocno dystopijny klimat. Zakończenie mi się podobało, bo spodziewałem się dalszej współpracy bohaterów.

 

Pozdrawiam :)

Doceniam odwagę Autora, z jaką przedstawił wizję przyszłości. Niby pięknej, bo ludzie żyją wielokrotnie dłużej niż my obecnie, służą im sfory Inteli, no, cud. miód i orzeszki bez soli – ale jednocześnie przedstawiają mi się jako emocjonalne manekiny. Nie potrafię tego wytłumaczyć, ale z takimi indywiduami nie chciałbym mieć do czynienia.

Język przyszłości. Druga poważna rozterka, bo z jednej strony rozwijająca się ludzkość nie może posługiwać się po trzystu latach tą samą składnią, gramatyką, tym samym słownictwem, ale tu pojawia się pytanie, w którą stronę wyewoluuje język. Ku bogactwu form i treści, czy przeciwnie, zubożeje pod każdym względem, bo skoro można wszystko przekazać na drodze brain-to-brain (z pomocą Inteli, ale czort z nimi, to tylko pośrednicy), to po co komu bogaty język?

Zakończenie uważam za dobre, dopasowane do realiów przyszłościowego świata. Dać kosmonautom szanse, stopniowo oswajając ich umysły z nową rzeczywistością.

Pozdrawiam

Witaj. :)

Wątpliwości, pojawiające się podczas czytania (zawsze – tylko do przemyślenia; jak rozumiem, część usterek jest tu celowa, ale wolę dopytać):

Po chwili pulsowania hologramu, Intel 24 ostatecznie skonfigurował kształty, które Ankela uznała za satysfakcjonujące. Ostatecznie na płycie projektora pojawił się rosły mężczyzna, o potężnej masie mięśniowej, siwym zaroście i przenikliwych oczach. – powtórzenie?

– Kochani – zawołała podniecona Ankela. – brak wykrzyknika?

Podobno to wynik długotrwałego przebywania kriostazie. – brak części zdania?

Możesz pomyśleć, że są podobne filmów, jednak poziom ich odbioru jest dla ciebie obcy. – i tutaj?

– Postaram się. – Złożyła obietnicę wbrew sobie i wbrew realiom, w których nie było miejsca na żadne ustępstwa. – nie mam pewności, czy to nie czynność gębowa (?)

John był Edgarem i w tej chwili przepełniał go żal tak ogromny, że porównać go mógł tylko do ogromu przestrzeni w układzie planetarnym Trappist. Czując na rękach ciepłą krew ukochanej Eriki, Edgar drżał, jakby każda cząstka jego ciała chciała oderwać się od reszty. – powtórzenia?

– Czekaj, nie bierz ryzyka – krzyknęło Villuelo, lecz… – brak wykrzyknika?

Następne misje, które powróciły, został zatrzymane w przestrzeni, a załogi w lodówkach. – literówka?

Mam wątpliwość co do imienia „Ankela”, bo czasem je odmieniasz, a czasem nie (np. czasem zamiast „Ankeli” jest „Ankele” – „Skąd wytrzasnęło oryginalne tkaniny, tego nie wiedział nikt, ale dla towarzystwa, szczególnie dla Ankele, nie miało to znaczenia”) – to trzeba ujednolicić.

 

No nic, na razie kwestie językowe na bok, skupiam się już tylko na fabule. :)

 

Wstrząsający, choć niezwykle realistycznie zaprezentowany obraz przyszłości. Znakomity pomysł na świat sf. :) 

Pozdrawiam serdecznie, podwójny klik, powodzenia. :) 

Pecunia non olet

Przyznam szczerze, że mam mieszane uczucia związane z główną bohaterką. Pierwsze jest bezwzględną reżyserką i nie liczy się z nikim, później nazywa przyjacielem osobę projektującą, której wcześniej groziła, bo ważniejsze są jej pragnienia. W środku jest empatyczną, ciepłą osobą, a na koniec znów hop do lodówki zagubionego astronautę.

Z drugiej strony ta jej skomplikowana osobowość dodaje charakteru nie tylko jej, ale całemu opowiadaniu. Czytałam z przyjemnością i o mały włos nie pojechałam na pętlę tramwajową, bo wciągnęły mnie opisywane wydarzenia. (Na szczęście Makłowicz szepnął mi do ucha, że to już mój przystanek ;P).

Podobało mi się także przedstawienie w opku obecnych realiów i problemów, zabawa językiem oraz przede wszystkim świeży pomysł. Czytało się bardzo dobrze, choć zwykle omijam SF.

Popieram bruce!

Pozdrawiam

MG

Dziękuję Wam serdecznie za uwagi. Po dłuższej przerwie mam nadzieję znowu być bardziej aktywny na portalu, więc chciałbym, aby opko “powrotne” okazało się warte Waszego czasu.

 

Oblatywacz

Tak, te niezręczności językowe są dokładnie zamierzone. Są one niezręcznościami z naszego punktu widzenia, bo dla ludzi przyszłości jest czymś naturalnym. A inspiracja Powrotem z gwiazd jest jak najbardziej trafna – to jedna z moich ulubionych pozycji Lema i chciałem się do niej w pewnym sensie odnieść.

 

pnzrdiv.117

Dzięki za zwrócenie uwagi. Siądę jutro na spokojnie i przemyślę konstrukcję tego zdania.

Zgadzam się, że stylizacja językowa może przyprawiać czytelnika o dyskomfort. To celowy zabieg, bo chciałem, aby z naszej perspektywy te “przyszłe” czasy wydawały się obce i niekomfortowe, tak jak wydały się astronaucie. Natomiast przyznam, że w tej wersji i tak jest już lajtowo. W pierwszej język przyszłości był jeszcze bardziej kanciasty i obcy.

 

AdamKB

Dzięki za dobre słowo. Na koncepcję języka poświęciłem sporo czasu, lecz zanim w ogóle napisałem pierwsze dialogi, zrobiłem sobie research na temat rozwoju języków. Doszedłem na własny użytek do wniosku, że idziemy raczej w kierunku uproszczenia konstrukcji językowych. Rozwój technologii pozwala przekazać więcej treści z pomocą mniejszej ilości komunikatów – co zresztą moim zdaniem obserwujemy już dzisiaj.

 

Bruce

Wpierw dzięki za wytknięcie detali – postaram szybko znaleźć chwilę, aby je uwzględnić.

No i cieszę się bardzo, że tekst przypadł Ci do gustu. Dziękuję za kliki heart

 

M.G.Zanadra

Ponieważ zwykle omijasz SF, to tym bardziej się cieszę, że nie uznałaś moich literek za stratę czasu.

Co do konstrukcji głównej bohaterki – te “rozdwojenie jaźni” jest celowe, a wzięło się z dwóch powodów. Pierwszym jest wizja przyszłości, gdzie sądzę, że ludzie będą bardziej niestabilni emocjonalnie, skrajni w reakcjach i opiniach, co, mam wrażenie, że już się dzieje. Drugi powód to chciałem, aby Ankela była trochę rozdarta między właśnie wspomnianą przez Ciebie ciepłą osobowością, a jednocześnie zimną profesjonałką. Rozmarzoną twórczynią a jednocześnie pragmatyczną producentką.

XXI century is a fucking failure!

Bardzo mi przypadł do gustu, jak każde Twoje opowiadanie, Caernie, zatem trzymam kciuki za piórko i pozdrawiam serdecznie. :) 

Pecunia non olet

Caernie, obyś się mylił, bo to jednak smutna wizja i niebezpieczna zarazem. Historia zatacza koła, więc stabilność pewnie wróci, pytanie co musi się stać, aby tak było. Skoro nawet w głównej bohaterce toczy się walka pomiędzy ciepłym, a zimnym “ja”, tzn że to tylko pozór, a empatia to nie jakaś tam zupa z Azji, a część natury ludzkiej. Oby!

Powodzenia!

Pozdrowienia

MG

Niepokojąca wizja świata przyszłości. Bardzo sugestywna. Nie życzę ludziom takiej. Byliby marionetkami w większości. Postępowanie bohaterki przedstawiłeś przekonująco, do samego końca. Zgrzytnęło mi, że John zupełnie nie znał słowa premiery, takie odniosłem wrażenie. Czy na pewno ośmioro, a nie siedmioro astronautów było w kriostazie? W trakcie czytania mignęła mi literówka: Następne misje, które powróciły, został zatrzymane w przestrzeni,

Imo tekst zasługuje na klik. :)

 

Ciekawy i interesujący pomysł, choć nie ukrywam, że początkowo nie czytało się tego najlepiej, ale skoro tak właśnie widzisz język przyszłości, przyjmuję opowiadanie z całym dobrodziejstwem inwentarza, choć Twoja wizja, moim zdaniem, nie należy do budujących.

 

Podobno to wynik długotrwałego przebywania kriostazie. → Czy tu aby nie powinno być: Podobno to wynik długotrwałego przebywania w kriostazie.

 

Według standardów urodzonego w XXI wieku człowieka… → A może: Według standardów człowieka urodzonego w XXI wieku

 

jej głos był niepowtarzalny. Była w nim… → Czy to celowe powtórzenie?

 

Ankele była podniecona i zadowolona… → Chyba miało być: Ankela była podniecona i zadowolona

 

zapytała Ankela, wskazując na rząd lodówek. → …zapytała Ankela, wskazując rząd lodówek.

Wskazujemy coś, nie na coś.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Bardzo intrygujące opowiadanie. Zmusiło mnie do przemyślenia, czy snuta opowieść nie jest przypadkiem tylko zasłoną dymną do przedstawienia Eksperymentu, od pierwszego do ostatniego rozdziału… 

Czy celem było zakamuflowane zasianie wątpliwości u czytelnika, co tu się naprawdę wydarzyło? Jeżeli po konsumpcji ma pozostać ta niepewność, to w moim przypadku udało to się. Zakładając, że nie jest to moja fabularna nadinterpretacja, to ewentualnie mógłbym zasugerować odrobinę więcej ‘znaków’ w treści – o ile autorka oczywiście chce zwiększyć poziom ‘oczywistości’ tegoż faktu.

Natomiast, jeżeli w tym wypadku jednak wyobraźnia mnie poniosła, to z kolei warto by rozważyć pewne rozgraniczenie lub wyjaśnienie, tak aby początkowe rozdziały nie pozostawiały wątpliwości odnośnie tego czy mamy god-mode, czy to tylko prezentacja profesji bohaterki spleciona fabularnie z jej głównym, następnym zadaniem.

 

Szanuję za odwagę bawienia się formą, czyli językiem, próbując adaptować go na potrzeby utworu. Przyznaję, momentami sprawiało to trudności rozumienia treści (wynikające z przyzwyczajeń naszego mózgo-umysłu), ale tym samym zmuszało też do pilniejszego zwracania nań uwagi. Dzięki czemu czytelnik łatwiej ulegał immersji w atmosferę przyszłości. Tak przynajmniej było w moim przypadku.

 

Sztuka to pomost między światami

Ciekawostka. Jak przeczytałem tę frazę (słuchając również ‘przypadkowo’ muzy o ‘kosmicznych’ rytmach) to ogarnęło mnie deja vu, tak jakbym przeżywał ten moment czytania już wcześniej. Autentyk. Po przeczytaniu opowiadania i wtórnego wertowania go jeszcze trochę, w związku z tym powyższym uczuciem, zacząłęm się zastanawiać czy ja może przypadkiem nie jestem w trakcie jakiejś premiery ? :D

To by wiele tłumaczyło ;-)

"Nie traktuj życia zbyt poważnie. I tak nie wyjdziesz z niego żywy."

Ciekawy świat stworzyłeś.

Naturalnie, tekst mocno kojarzy się z Lemem, ale potraktowałeś bohatera gorzej.

Szacun za opracowanie języka przyszłości. Dla mnie bomba. Jakby angielski, tylko z gramatyką i konstrukcjami językowymi uproszczonymi na maksa. I jakby wpływ języka z programów komputerowych. Trochę zapachniało nowomową Orwella.

Nie wiem, czy kosmonauta nie powinien być twardszy. W końcu przeżył niejedno, wrócił, a teraz załamuje się z powodów relatywnie mało znaczących, nie stanowiących zagrożenia dla życia. Przecież musiał przechodzić jakieś szkolenia, jakieś testy psychologiczne. To nie pierwszy lepszy człowiek rzucony na głęboką wodę przyszłości.

Babska logika rządzi!

M.G.Zanadra

Owszem, również myślę, że to dość pesymistyczna wizja i również wolałbym, aby się nie spełniła. Niestety muszę przyznać, że moim zdaniem powoli podążamy w podobnym kierunku.

 

Koala75

Tak, dokładnie tak samo myślę. Ludzie mają tam wolną wolę tylko pozornie, a de facto są zarządzani przez skomplikowany system. Obawiam się jednak, że to nie jest sytuacja aż tak bardzo odległa od tej, w którą powoli sami się pakujemy.

John nie zna słowa premiery w tym sensie, że z czasów jemu współczesnych premierę rozumiał tak, jak my, czyli jako pierwszy pokaz nowego dzieła. A tu założyłem sobie, że przez wieku pojęcie nabrało nowego znaczenia.

 

regulatorzy

Owszem, nie jest to budująca wizja i przyznam, że wynika ona trochę z moich własnych obaw o kierunek, w jakim podążamy. Co do trudności w czytaniu, to zdaję sobie z tego sprawę. Język bohaterów jest dla nas na tyle kanciasty, że utrudnia nam spokojny odbiór opowieści. Częściowo o to mi właśnie chodziło, aby zasiać w ten sposób niepokój u czytelnika. Natomiast fakt, że i tak złagodziłem te przyszłościowe konstrukcje zdań. W pierwszej wersji było jeszcze bardziej “memicznie” i hasłowo.

Dziękuję też za wskazanie potknięć. Zajmę się nimi w wolnej chwili.

 

Galahad

Faktycznie moim zamiarem było odrobinę namieszanie czytelnikowi w głowie, ale jednocześnie – jak napisałeś – prezentacja bohaterki i jej profesji właśnie miała ten zamęt wprowadzić. Mimo wszystko Twoja uwaga dała mi do myślenia i rzeczywiście, być może przydałoby mi się tutaj nieco więcej “znaków”. Muszę dać sobie na to chwilę.

Zabawa z formą językową faktycznie miała się wpisać w konstrukcję całego świata i tej jego “obcości”. Ale muszę przyznać, że pianie tego nie było łatwe i cały czas się zastanawiałem, czy ta obcość językowa nie będzie zbyt odpychająca dla czytelnika. Cieszę się, że dla Ciebie było to jednak wciągające.

A wrażenie deja vu idealnie wpasuje się w sposób funkcjonowanie premier wink więc trafiło się idealnie w punkt.

 

Finkla

Cieszę się, że tekst przypadł Ci do gustu, no i że sfera językowa Cie nie odrzuciła. Co do konstrukcji Johna to faktycznie jako astronauta, który był wysyłany na trudne i odległe misje musiał mieć za sobą odpowiednie szkolenie i też wykazać się po prostu odpowiednimi cechami – niech to będzie szeroko pojęta “twardość”. Myślę jednak sobie, że fakt zniknięcia jego świata, wszystkiego co znał i wszystkich, których znał mógł go psychicznie pokonać. Wyobrażam sobie, że na coś takiego nie da się przygotować. Faktycznie u Lema podobna sytuacja obeszła bohatera łaskawiej. Tamten rzeczywiście był twardszy, nawet sobie chodził na siłownię. Ja jednak uznałem, że to jest zdecydowanie poważniejszy wstrząs dla ludzkiej psychiki.

Podobny syndrom obserwowałem w rozmowach z żołnierzami, którzy wracali z frontu. Prawdziwi twardziele, którym bomby i śmierć nie straszne, a po powrocie do “cywila” potrafili załamać się z powodu zepsutej zmywarki. I tym się też trochę inspirowałem.

XXI century is a fucking failure!

Bardzo proszę, Caernie. Miło mi, że uznałeś uwagi za przydatne. :)

 

Owszem, nie jest to budująca wizja i przyznam, że wynika ona trochę z moich własnych obaw o kierunek, w jakim podążamy.

Caernie, sugeruję abyś wyzbył się obaw, bo choć uważasz, że podążamy w niewłaściwym kierunku, to nie przypuszczam, abyśmy zdołali zobaczyć dążenia tego efekty.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Bardzo ciekawe opowiadanie, trochę smutne, ale moim zdaniem, przedstawione bardzo wiarygodnie. Widać, że przemyślane i doskonale dopracowane, szczególnie ten język przyszłości zrobił na mnie wrażenie. Podziwiam, że udało Ci się go wymyślić i konsekwentnie używać w całym opowiadaniu. Spodobało mi się, że fragment "sztuka to pomost między światami", pojawia się na początku, w środku i na końcu tekstu, świetnie komponuje się z całym opowiadaniem.

Całość czytałam z zainteresowaniem i z przyjemnością, chociaż skłania do przemyśleń, czy przedstawiony kierunek, to właśnie ten do którego chcemy dążyć. Idealni ludzie, którzy jednak są monitorowani na każdym kroku przez roboty, identyfikujące emocje za nich i od razu oferujące sposoby na radzenie sobie z nimi (emocjami).

Cieszę się, że zakończenie nie okazało się takie całkiem negatywne i dla Johna oraz pozostałych astronautów jest jeszcze nadzieja :).

 

Tak bezpośredni kontakt fizyczny z drugim człowiekiem spowodował, że Ankela zadrżała

Nie powinno być kropki na końcu tego zdania?

 

Mimo że oparte na Lemie, opko wydało mi się oryginalne. Cała językowa otoczka mocno podbiła atrakcyjność tekstu. Postacie są żywe, nie czarnobiałe, nawet drugi plan jest dopracowany. Fabuła również na plus, decyzja bohaterki na końcu była dla mnie zaskoczeniem w pozytywnym sensie. Dobry tekst, który dobrze mi się czytało. Klikam i pozdrawiam! :)

 Ponieważ mam skłonność do marudzenia (i oczywiście marudzić będę, jak to ja), pozwól, że na początek Ci napiszę najważniejszy chyba pozytyw: po Twoich świetnych opowiadaniach Wstydliwa sąsiadka i Blade Lover (w opublikowanym pod koniec ubiegłego roku zbiorze „Ocaleni”), nabrałem ochoty na więcej Caerna, jednak obawiałem się, że tekst wrzucony na portal będzie jakąś zapchajdziurą, odrzutem, czymś dużo słabszym od tego, z czym miałem się okazję zapoznać w wersji papierowej, na szczęście jednak tak się nie stało i poziom tekstów jest zbliżony.

Jest więc dobrze, bo i tamte utwory oceniam wysoko (jedne z lepszych w całym zbiorze).

To była łyżeczka miodu, teraz beczka dziegciu ;-)

 

 

No dobra – żartuję – w utworze mnie wiele rzeczy denerwuje, ale to trochę tak, jak na przykład z niektórymi tekstami Ambush, irytują mnie one dlatego, że wiem, że potrafi dużo lepiej, a nie dlatego, że jest źle :)

Tu troszkę chyba zabrakło jakiejś merytorycznej bety – ale efekt i tak jest dobry. Bardzo dobry.

Zacznę od końca, czyli od rzeczy niemożliwych w realizacji, które spróbowałeś zrealizować.

 

Jak to było? Rzeczy niemożliwe robimy od ręki, cuda muszą nam odrobinkę zająć?

 

 

W odróżnieniu od pisania o światach równoległych, przeszłych, alternatywnych czy kompletnie z palca wyssanych…

 

(jak ktoś chce pokłócić się, które światy są lepsze, które są gorsze, które bardziej infantylne i dlaczego wszyscy powinniśmy się wstydzić swojej płci i koloru skóry, tudzież pomarudzić, że kiedyś to były czasy a teraz to nie ma czasów i tak samo z literaturą, a także o wyższości disco polo nad hip hopem i świąt Wielkiej Nocy nad Bożym Narodzeniem, to można, można jak najbardziej, jeszcze jak ==> tutaj <== )

 

… pisanie o naszym świecie i jego przyszłości jest zawsze skazane na kompletne niepowodzenie, bo zawsze może przyjść podobny Jimowi maruda, niszczyciel dobrej zabawy, pogromca uśmiechów dzieci i nie tylko wytknąć wewnętrzną nielogiczność (co jest możliwe też dla innych typów światów), ale też – niezgodność z realiami.

 

 

Co więcej, jeśli piszemy o bliskiej przyszłości, wystarczy po prostu chwilę poczekać by obśmiać autora, że nic mu się nie sprawdziło. Gdy piszemy o przyszłości dalszej obśmiać autora można, że nie uwzględnił bieżących trendów, lub wręcz przeciwnie za bardzo ekstrapolował na ich podstawie.

 

 

Może ktoś nawet przywoła „wielki kryzys końskiego łajna” czyli anegdotę Daviesa o prognozie, która miała jakoby paść w 1894 roku w Timesie o tym, że 50 lat później każda ulica w Londynie miałaby zostać zasypana warstwą gnoju o grubości 9 stóp (prawie 3 metrów), a liczba koni niezbędnych do uprzątnięcia końskiego nawozu będzie tak duża, że dokładać będzie własnego więcej niż wywozić.

 

Co prawda kilkanaście lat po ogłoszeniu przez Deviesa artykułu o tej prognozie, The Times zdementował tę pogłoskę (ponoć tekst z 1894 dotyczył kurzu i błota a nie nawozu, ani nie przewidywał kryzysu), ale zdołało się to już utrwalić jako metafora nietrafnych przewidywań, gdy nie weźmie się pod uwagę przyszłych skoków technologicznych.

Tej niemożności przewidzenia przyszłych skoków technologicznych nie uniknęli nawet najlepsi. Jak teraz weźmiemy do ręki dzieła Juliusza Verne’a to mimo że się je czyta całkiem dobrze, to zgrzyta nie tyle ilość rzeczy nietrafionych (co oczywiste), co nie wyciągnięcie prawidłowych wniosków z rzeczy trafionych.

Ogólnie pisanie o przyszłości dalekiej – bardzo mocno nas potrafi uwięzić w teraźniejszości.

Znamienity Edgar Allan Poe w długaśnej i nudnawej „Nieporównywalnej przygodzie niejakiego Hansa Pfalla” zabrał swego bohatera (holenderskiego bankruta) na Księżyc. Ale w odróżnieniu od Verne’a, który by wysłać ludzi w podróż wokół Księżyca użył armaty, Poe wysłał Pfalla na Lunę… balonem. I coś mocno Poemu te balony do głowy weszły, bo wiele różnych tekstów o balonach właśnie napisał, ba, oskarżył o kradzież materiałów innego pioniera SF, Richarda Adamsa Locke’a, który też o balonowej podróży na Księżyc pisał (The Moon Hoax).

 

 

Podobnie jak za czasów Poego temat balonów był gorącym, tak teraz gorącymi tematami są sztuczne inteligencje i wszczepy do mózgów.

O ile sztuczne inteligencje rozwijamy już od blisko stu lat, to dopiero teraz stały się one powszechnie dostępne dla zwykłych śmiertelników. Wszczepy do mózgu upowszechniły się nieco wcześniej (w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia), choć na razie jest mniej niż dwieście tysięcy osób z tego typu wszczepami i są one bardzo drogie (w Polsce niektóre z nich są refundowane, przykładowo chipy do głębokiej stymulacji mózgu w chorobie Parkinsona), ale ostatnio znów stały się mocno medialne ze względu na to, że amerykański miliarder Elon Musk wszedł w tę technologię i oczywiście Musk nie byłby Muskiem, gdyby nie twierdził, że odkrył coś całkiem nowego, wymyślił koło na nowo. Świat obiegła nawet wiadomość w stylu „Noland Arbaugh jest pierwszym pacjentem, któremu neurotechnologiczna firma Neuralink wszczepiła do mózgu chip” (znalezienie tego nagłówka zajęło mi parę sekund, natomiast kto był na serio pierwszym człowiekiem z chipem w mózgu… nie wiadomo – bo te dane są utajnione – pierwsze takie próby prowadzono bardzo dawno, dla celów wojskowych, praktycznie jak tylko wynaleziono miniaturowe układy scalone zwane dziś chipami, jednak do zastosowania tego na szerszą skalę w medycynie trzeba było czekać aż do lat 90-tych).

 

Stąd to, że wszczepy zwiększające możliwości naszych mózgów dla osób zdrowych pojawią się PO podróżach międzygwiezdnych jest wysoce nieprawdopodobne (choć nie niemożliwe).

Owszem, nasz mózg jest strasznie skomplikowaną maszyną i całkiem możliwe, że opracowanie algorytmów odwzorowujących działanie naszych umysłów zajmie nam nawet tysiąclecia, ale podpiąć się do tej maszynerii już jakoś tam potrafimy. Oczywiście, nadal przypomina to próbę zhackowania współczesnego laptopa za pomocą kamiennego pięściaka kultury aszelskiej, ale to i tak dużo więcej niż zrobiliśmy w dziedzinie podróży międzygwiezdnych: przynajmniej wiemy jak wygląda laptop. W przypadku podróży międzygwiezdnych to na razie jesteśmy na etapie marzenia o przepłynięcia oceanu po stworzeniu łódeczki z kory i liścia dębu.

Nic nie wskazuje, żebyśmy nawet uwzględniając jakieś bardzo duże skoki technologiczne, w ciągu najbliższych pięciuset lat osiągnęli taki poziom technologiczny byśmy byli w stanie wysłać załogową wyprawę międzygwiezdną. Może być, że i tysiąc lat, to będzie za mało. Istnieje nawet mało popularne rozwiązanie paradoksu Fermiego, według którego załogowe podróże międzygwiezdne są po prostu niemożliwe.

Osobiście sądzę, że podróże międzygwiezdne owszem, są możliwe, ale po pierwsze bardzo trudne technicznie (a na pewno o wiele trudniejsze, od włożenia chipu do głowy – bo to już potrafimy) i najprawdopodobniej nawet gdy rozwiążemy wszystkie związane z nimi trudności (a jest ich doprawdy bez liku, poczynając od kwestii olbrzymiej ilości koniecznej energii, rozwiązania efektywnego napędu, oporu środowiska – tak, przestrzeń międzygwiezdna jest prawie pusta, ale przy takich prędkościach i odległościach to „prawie” robi bardzo dużą różnicę, bezpieczeństwa, odwracalnej kriostazy, niezawodności, nawigacji, efektów relatywistycznych aż po zagrożenia psychologiczne i psychospołeczne), nie będą ani łatwe, ani ekonomicznie opłacalne, więc będą musiały istnieć jakieś pozaekonomiczne motywacje do ich przeprowadzania.

 

A to ostatnie jest bardzo istotne. Zwróćmy uwagę, że człowiek ostatni raz odwiedził Księżyc w grudniu 1972 – i jakoś od tego czasu nikt tam nie lądował – bo to po prostu się nikomu nie opłacało. Dopiero teraz wracamy do tego tematu, raz – ze względu na nowo przebudzone ambicje mocarstw, dwa – bo wreszcie mamy pomysły jak na tym zarobić, trzy – ponieważ mamy pomysł by Księżyc potraktować jako poligon / stację przesiadkową / pośrednią w drodze ku wyprawie na Marsa (zakładając stałą stację na Księżycu i jakieś zakłady wydobywcze, o wiele prostsze byłoby budowanie statków kosmicznych mających lecieć na inne planety).

Stąd – to, że społeczeństwo tak późno zmienia się pod wpływem tych wszczepów, mocno wybiło mnie z tak zwanego zawieszenie niewiary.

 

Ale to w sumie tylko moje marudzenie, bo na dobrą sprawę nie wiemy dziś co jest bardziej skomplikowane i co nastąpi szybciej – pełna cyborgizacja ludzkości czy wysłanie załogowej wyprawy ku gwiazdom. W mojej intuicji – wiedząc, jak obydwa zagadnienia są trudne, widzę drogę ku gwiazdom, jako o wiele trudniejszą niż ku naszym umysłom. Ale, no cóż, przekonamy się (albo raczej przekonają się nasi dalecy potomkowie, o ile ludzkość wcześniej nie pożegna się z egzystencją), z pewnością jedno i drugie to dość trudna i wysłana cierniami droga, w jednym przypadku dosłownie w drugim nieco mniej – per aspera ad astra ;-)

Tak czy siak, co byśmy nie robili, zawsze nasza wizja przyszłości z jakiegoś powodu dla kogoś będzie zła (jeszcze dochodzą względy polityczne, kulturowe, religijne itp.) – stąd już nie czepiam się więcej kolejności zmian i wynalazków. Zresztą, moim zdaniem nie ma sensu pytać, czy dana wizja rzeczywiście jest prawdopodobna, ale raczej czy… jest dobrym opisem chwili obecnej i bieżących bolączek.

 

Jak więc pokazać społeczeństwo przyszłości w sposób wiarygodny (a zarazem ważki), skoro wiemy, że i tak trafimy kulą w płot?

Sposobów jest bez liku, ale w uproszczeniu główne kierunki są dwa: albo pójdziemy w futurologię, próbując rzeczywiście prześledzić możliwe konsekwencje różnych zmian – technologicznych, psychologicznych, kulturalnych, społecznych, religijnych itp. przyszłych społeczeństw (oj, przydałby się do tego jakiś zaawansowany aparat statystyczny, prognozujący przyszłe wybory ludzkości, rodem z Fundacji Asimowa), co sprawi, że utwór nabierze rumieńców prawdopodobieństwa, ale jednocześnie straci całkiem błysk zrozumiałości, albo wprost przeciwnie – w proste przekształcenie współczesności, najlepiej operując językiem już znanych skojarzeń (jak choćby wspomniana wyżej Fundacja) czy metafor, zyskując treść zrozumiałą ale za to zupełnie nieprawdopodobną.

W istocie podejścia skrajne są nieciekawe, więc każdy wybiera coś pośrodku i tak też jest tutaj – i bardzo dobrze.

Popastwię się za chwilę jeszcze nad warstwą merytoryczną, ale najpierw odniosę się do samych skojarzeń i metafor. Po pierwsze, nie wiem, które z nich wybierasz świadomie, a które przypadkiem, ale skoro już w przedmowie piszesz o Lemie, skoro para kapitana John Washington i Ankeli Chi, tak bardzo przypomina Hala Brega i realistkę Nais, a agresja w Twojej wizji społeczeństwa przyszłości jest niejako „wyłączona” – to wprost paluchem pokazujesz, że w inspiracjach chodzi głównie o Powrót z gwiazd (swoją drogą, to chyba tam po raz pierwszy Mistrz przewidział powstanie czytników elektronicznych i ebooków).

Ale zerkając na komentarze (pobieżnie, pewnie wiele rzeczy mi umknęło) dostrzegłem, że ta „oczywista oczywistość” została rozszyfrowana bardzo szybko.

Ja tutaj widzę jednak więcej metafor i nawiązań do klasyki.

Przykładowo, tak mocno byłem w pewnym momencie przekonany, że ściągasz też z Człowieka Demolki, że niemal wyczekiwałem muszelek w toalecie i momentu, gdy Twój odpowiednik Johna Spartana zacznie kląć tylko po to by otrzymać papierowe mandaty.

Do łba wpadały mi jeszcze inne przebitki i inspiracje, czy to z dzieł literackich (i to nie tylko tych klasycznych jak Zamiatin, Huxley, Lem czy Orwell, ale też współczesnych pisarzy, takich jak Jacek Dukaj czy Cezary Zbierzchowski, czy nawet paru tekstów, które gdzieś mi tu mignęły na portalu) czy filmowych (np. Seksmisji) i prawdę mówiąc miałem frajdę je odnajdując. To czy to rezonowało tylko w mojej głowie czy w głowie autora również w czasie pisania – w sumie to zupełnie nieistotne, ważne, że dałeś radę tak to napisać, by te linki dało się wychwycić i znaleźć w tym przyjemność.

Między innymi dzięki tym jasnym skojarzeniom zbudowałeś świat zrozumiały i ogólnie (poza pewnymi drobiazgami, które uznałem za wewnętrznie sprzeczne) sensowny.

Ciekawie przedstawia się sprawa specjalnego języka przyszłości, który utworzyłeś.

Ponieważ sam lubię tworzyć języki, gramatyki, całe kultury – zawsze doceniam ten zabieg, gdy go widzę.

U wspomnianego wyżej Poego, w innym utworze „balonowym” a mianowicie w opowiadaniu epistolarnym Mellonta Tauta – język 2848 roku jest świadectwem nie tylko zmian samego społeczeństwa (dla którego przykładowo życie jednostki staje się bez znaczenia, a rzeczy takie jak wojna czy pandemia jawią się jako zdarzenia pozytywne i autorka listu dziwi się, że kiedyś traktowano je jako nieszczęścia), ale też pewnego zapomnienia i wypaczenia faktów powszechnie (w czasach Poego) znanych co daje niejednokrotnie komiczny efekt – gra słów przekształconymi nazwiskami (Aires Toteles, Amrikkanie, Atalantyk) czy spawania paru pojęć w jedno. Poniekąd miałem wrażenie, że niektóre cechy Twojego języka hasztagów, używanego przez przyszłą ludzkość przywodzą na myśl ten język zapomnienia, pominięć i pomyłek Poego.

John Ronald Reuel Tolkien, którego rodzina ponoć pochodzi z Mazur, nigdy się polskiego nie nauczył, choć próbował. Ja też się nie nauczyłem angielskiego, choć próbowałem, ale moja rodzina nie pochodzi z Londynu ani nawet Lądka Zdroju.

Tolkien znał ze trzydzieści innych języków (ja też znam – ze słyszenia) – co mu pewnie pomogło w wymyślaniu własnych. Przy czym te języki w jakiś dziwny sposób, mimo że niezrozumiale, to brzmią jakoś znajomo. Może dlatego, że po prostu to była jego działka? Sapkowski jest ekonomistą, który przez lata pracował w handlu zagranicznym i to w jego książkach po prostu widać. Tolkien zawsze miał smykałkę, a wręcz miłość do języków, studiował zresztą językoznawstwo, a do tego, podchodził do tych języków wręcz z pietyzmem. Mrówcza praca JRR Tolkiena więc się opłaciła, bo jakoś nam we łbach to rezonuje.

Trudno osiągnąć taki efekt. Strasznie trudno.

Zresztą – przekonałem się o tym na własnej skórze.

Jeszcze jako nastolatek napisałem powieść (nigdy nie wydaną – na szczęście), do której miałem potrzebę opracowania wielu języków… (tak, tak, jak każdy nastoletni grafoman, nim napisałem powieść, opracowałem atlas wymyślonego świata, jego religii i kultur, legend i historię na jakieś trzy tysiące lat wstecz, względem tego co ostatecznie trafiło do książki).

Wpierw spróbowałem czytać różne dzieła językoznawcze, ale szybko się okazało, że niewiele z tego rozumiem (zawsze byłem tzw. „noga” z języków, wada słuchu też w tym nie pomagała, ale wiadomo – wymówki, złej baletnicy i tak dalej). Po pierwszej klęsce, poszedłem po rozum do głowy i spróbowałem niejako iść mocno na łatwiznę: postanowiłem zamiast wymyślać coś całkiem od nowa, wziąć istniejące języki i je po prostu zmiksować i lekko przekształcić.

Przykładowo: potrzebowałem kilkunastu języków dla Amazonek – pomyślałem więc, że dobrze będzie by się jakoś kojarzyły ze stepem – wziąłem więc słowniki węgierskiego, mongolskiego i tureckiego (fizyczne słowniki, wtedy jeszcze nie było Internetu) i zacząłem słowa mieszać i przekształcać. Niektóre słowa zresztą zaczerpnąłem bezpośrednio z któregoś z języków (przykładowo kiralyno – królowa) w innych dokonałem kompozycji, dekompozycji lub przekształceń.

Minusem takiego podejścia jest to, że i tak jest cholernie pracochłonne (i czcze – nigdy do niczego poza tym tekstem nie wykorzystałem tych języków, a i tam: w niewielkim stopniu) jest wysokie prawdopodobieństwo, że ktoś może je powtórzyć.

 

Nie tylko tacy grafomani i amatorzy jak ja na taki pomysł prostego miksowania języków wpadają, twórca Mechanicznej Pomarańczy z pewnością nie miał moich problemów ze słuchem (ani takich jak jego kolega po fachu i często wymieniany w powieści Ludwig van), ten kompozytor i filolog skomponował język przyszłości z angielskiego slangu dodając do niego rusycyzmy i między innymi za sprawą języka ta powieść jest aż tak genialna.

Zresztą i sam tytuł Mechanicznej Pomarańczy to swoisty majstersztyk językowy.

Anthony Burgess mieszkał przez wiele lat w Malezji i się z pewnością języka malajskiego dobrze osłuchał.

Malajski to ogólnie język dość ciekawy, niestety nie znam go ni w ząb (jak i pozostałych trzydziestu języków znanych ze słyszenia)… poza drobną ciekawostką.

W języku malajskim słowo "człowiek" można przetłumaczyć na kilka sposobów.

Przykładowo:

lelaki : dosłownie oznacza mężczyznę, ale podobnie jak w angielskim „man” może też oznaczać po prostu człowieka, pana, chłopa, chłopca ale też chyba szczęściarza.

manusia: To najbardziej ogólne i powszechnie używane słowo oznaczające ogólnie człowieka, bez względu na płeć i cechy.

orang: też oznacza człowieka, ale w najszerszym kontekście, np. w odniesieniu do ludzi jako grupy lub w zwrotach takich jak "orang tua" (stary człowiek).

Stąd clockwork orange (clockwork orang) to po prostu w łamanym angielsko-malajskim „nakręcany człowiek”.

A ludzie w Twoim opowiadaniu też są w pewien sposób „nakręcani”, może nie aż tak jak Hybrydowcy w cyklu Przestrzeń Objawienia Alastaira Reynoldsa, czy Cybrydy u Simmonsa w Hyperionie, ale też z pewnością nie tak wolni i zarazem postludzcy jak Phoebe w Perfekcyjnej Niedoskonałości u Dukaja.

 

Twój sposób tworzenia języka przyszłości opiera się jednak głównie na gramatyce, w mniejszym stopniu na słownictwie. Widziałem, że ten zabieg nieco irytuje niektórych z moich przedpiśców, kto wie, może i mnie irytowałby w dłuższym tekście, natomiast w tym opowiadaniu wydawał mi się odmierzony z umiarem.

 

Nie raz rozmawiając na portalu spotkałem się z niepojętym dla mnie poglądem, że Kwiatów dla Algernona nie da się czytać… a przecież ta książka jest tak genialna właśnie przez język i jego płynną zmianę w trakcie!

 

Zresztą, tworząc języki – czy to przyszłe, przeszłe, równoległe czy upośledzone (Wrocieeś Sneogg, wiedziaam) – można mieć jeszcze prostsze, ale zarazem skuteczniejsze podejście – pokazać je tylko w minimalny sposób, a wypowiedzi bohaterów de facto tłumaczyć na współczesną polszczyznę, zaznaczając tylko w didaskaliach ich charakterystyczne cechy.

Nie wiem, jak by to wyszło z takim językiem jak Twój język hasztagów (gdzie mniej różni się słownictwo, a bardziej gramatyka i szyk) ale może by się dało ten sposób zastosować.

Mistrzem tej metody niewątpliwie jest George R. R. Martin. Wyjaśniając, czemu nie stworzył kompletnych języków dla licznych ludów Westeros czy Essos odpowiedział tak:

 

Tolkien był filologiem i profesorem z Oksfordu i mógł spędzić dziesięciolecia, pracowicie wymyślając elficki we wszystkich jego szczegółach. Ja, niestety, jestem tylko ciężko pracującym twórcom science-fiction i fantasy, nie mam jego talentu do języków. To znaczy, że właściwie nie stworzyłem języka valyriańskiego. Najlepsze, co mogłem zrobić, to ogólnikowo naszkicować każdy z głównych języków mojego wymyslonego świata i nadać im charakterystyczne dźwięki i pisownię

 

(prawdę mówiąc, mam uzasadnione podejrzenie graniczące z pewnością, że Martin musiał też się posiłkować jakimiś słownikami madziarskiego, tureckiego czy mongolskiego, jak ja dwadzieścia lat wcześniej, bo zbyt dużo jest zbieżności w języku Dothraków i moich amazonek dwadzieścia lat wcześniej… no chyba, że wykradł mi notatki, bo już ich niestety nie mam ;-) a może to, że Khal Drogo nazywa się Khal Drogo jest po prostu przypadkowym zbiegiem okoliczności)

 

Więc mnie – język, którym posługiwali się Twoi ludzie przyszłości bardzo przypadł do gustu. Trochę mniej – obraz społeczeństwa.

Z jednej strony – miałem wrażenie, że troszkę zbyt mało się zmieniło.

Zauważ jak wiele zmieniły w naszym życiu smarfony. Wszczepy domózgowe zmieniłyby o wiele więcej, a mam wrażenie, że trochę je traktujesz jak po prostu mało istotny gadżet, ot, smartfon z AI przeniesiony do głowy.

Z drugiej strony – jednak pokazujesz zmiany zachowania ludzi, dość mocne (na przykład Ankela Chi w kluczowym momencie zachowuje się w sposób zaskakujący i psychicznie nieprawdopodobny dla osoby współczesnej (nawet uwzględniając jej wewnętrzne skomplikowanie / rozdarcie) – prawdę mówiąc jest to dla mnie zarazem dobry jak i słaby element opowiadania – dobry, bo zaskakuje i pokazuje odmienność psychiki człowieka dajmy na to dwudziestego szóstego wieku, z drugiej – praktycznie nic, ale to zupełnie nic czegoś takiego nie zapowiada, a przydałoby się jednak jakimś choćby pojedynczym zdaniem to wprowadzić.

I mam tu mieszane uczucia. Bo może tak właśnie powinno być? Może tak Ankela powinna się zachować, gdy procesy obliczeniowe dobiegły końca, analiza zysków i strat została przeprowadzona i należało teraz po prostu wdrożyć działanie będącym prostym wnioskiem?

Z tym, że nie piszesz nigdzie wcześniej wyraźniej jak mocno wszczepy ingerowały w myśli ludzi i czy robiły to również wtedy, gdy się ich główną funkcjonalność wyłączyło (a Ankela wcześniej wyłączyła tę sieć).

A może po prostu ludzie się nauczyli funkcjonować nawet bez włączonego wszczepu tak, jakby on był włączony? To też możliwe, ale jednak trochę brakuje wyjaśnienia.

Dlatego – decyzja Ankeli z jednej strony mi się podobała, z drugiej – przyniosła pewnego rodzaju niedosyt. Takie miałem wrażenie, jakbyś pisał pod jakiś abstrakcyjny limit i musiał dokonać cięć w ostatniej chwili i wyrzucić to, co uznałeś za zbędne – jakąś scenę, jakieś wyjaśnienie, jakiś foreshadowing.

A może po prostu tego opowiedzieć się inaczej nie dało, bo dla takiej Ankeli wszczep jest rzeczą oczywistą i wręcz niezauważalną?

Ciekawe co o naszym świecie powiedziałby Mikołaj Rej z Nagłowic herbu Oksza i czy potrafilibyśmy mu go jakoś wytłumaczyć? Albo – bliżej – Ignacy Krasicki – co by o nas napisał, widząc jak większość społeczeństwa prawie całą uwagę skupia na małych prostokącikach, na których pojawiają się kolorowe kształty, a w uszach trzyma jakieś zatyczki, przez co nie można z nimi nawet porozmawiać?

Słyszałeś o takim projekcie artystycznym jak Babylonokia?

 

https://en.wikipedia.org/wiki/Babylonokia

 

Ciekawe co by było, gdybyśmy teleportowali autentyczną nokię sto lat wstecz. Na ile ludzie zaledwie z pokolenia naszych prapradziadów mogliby zrozumieć o co właściwie chodzi? A gdybyśmy zamiast nokii posłali tam współczesny smartfon? Czy oni zrozumieliby z tego cokolwiek?

A przecież mowa o zaledwie stu latach różnicy.

Z drugiej strony, niektóre rzeczy przez stulecia się nie zmieniają.

 

Tu ewidentnie – z jednej strony społeczeństwo wydawało mi się zbyt zrozumiałe, z drugiej strony – pewne sprawy były ciut nielogiczne. Przykładowo ekonomia tego świata – owszem, rozumiem świat bez pieniędzy, komuniści coś takiego próbowali wprowadzić, w Limes Inferior też poniekąd tak było, ale jednak coś musiało je w jakiś sposób zastępować, musiał być jakiś system wymiany – w Limes Inferior są to punkty w trzech kolorach, żółtym, zielonym i czerwonym, z czego czerwone da się wymienić na artykuły niezbędne do życia, a pozostałe na spełniające wyższe potrzeby. W Twoim opowiadaniu widzę jednak jakąś niespójność, najpierw mamy sugestię, że istnieje swego rodzaju system ekonomiczny (oparty na prestiżu, albo czymś podobnym, Ankela grozi Villuelo, że potępi jego pomysły na zgromadzeniu), potem jednak jakbyś się odżegnywał od tego pomysłu, choć może po prostu Ankela kłamie mówiąc:

 

„W tym czasie nie ma karier, nie ma zdobywania posad. Nie ma pieniędzy ani korporacji. Są ludzie, jest indywidualność.”

 

Tak czy siak – zgrzytało mi to i mocno, bo komunizm to nie tylko niesprawiedliwy, ale przede wszystkim strasznie nieefektywny system gospodarczy. Chyba, że hurraoptymistycznie zakładasz, że kiedyś będziemy mieli nieskończoność dóbr i zasobów i wtedy nawet komunistyczna niegospodarność nie będzie w stanie tego popsuć?

Cóż – tak się nie stanie, bo entropia nigdy nie maleje, a cywilizacja im na wyższym jest poziomie, tym więcej potrzebuje – dzisiejszy człowiek przeniesiony do średniowiecza i z możliwością wcielenia się tam w króla czy cesarza – po tygodniu takiego królowania miałby dość, bo nie miałby dostępu do mnóstwa wygód, do jakich nawet najubożsi członkowie społeczeństwa są dziś przyzwyczajeni.

Podobnie nasz poziom życia byłby nieakceptowalny dla jednostek, które będą żyły za pół tysiąclecia – więc i zapotrzebowanie na zasoby będzie wzrastać.

 

Skoro się już czepiam, to jeszcze parę rzeczy, które mnie zatrzymały podczas lektury:

 

Zastanawiam się czy to błąd, czy świadomy zabieg:

 

"Od lądowania na Trappist-e dwieście pięćdziesiąt"

 

Dziś powiedzielibyśmy:

 

"Od lądowania na Trappist-1e dwieście pięćdziesiąt"

 

Bo nie ma czegoś takiego jak Trappist-e, w domyśle bowiem Transiting Planets and Planetesimals Small Telescope (TRAPPIST od nazwy belgijskiego piwa) miał być programem, który wykryje nam wiele układów planetarnych, z których się stworzy katalog, o nazwie, a jakże – TRAPPIST.

 

Ale mimo że to miał być cały katalog wykrytych układów to jednak używając tego programu wykryto jeden taki układ – Trappist-1 – a następnie projekt zarzucono / przeformatowano i kolejnych wpisów w tym katalogu już nie będzie.

Czyli jedynka jest niejako zbędna.

Bo Trappist to po prostu katalog układów planetarnych zawierający jeden jedyny wpis: Trappist-1 :)

Swoją drogą Belgowie taką samą konwencję nazewniczą też zastosowali w innym swoim programie, to znaczy w Search for habitable Planets EClipsing ULtra-cOOl Stars – w skrócie Speculoos – Trappist to belgijskie piwko, Speculoos to belgijskie żarełko.

 

Ogólnie Trappist-1 jest arcyciekawym układem. Sama gwiazda centralna Trappist-1 jest ultrachłodnym czerwonym karłem, którego powierzchnia jest około dwa razy chłodniejsza niż powierzchnia Słońca. Znajduje się ona w odległości około 40 lat świetlnych od nas i jest otoczona przez kilka planet, w tym, wspomnianą przez Ciebie.

Więc – fajnie, że użyłeś istniejącego i pobliskiego układu planetarnego… niemniej jednak mam tu pewne zastrzeżenia do niektórych sformułowań.

 

"że porównać go mógł tylko do ogromu przestrzeni w układzie planetarnym Trappist"

 

 

…fajnie, tyle tylko, że układ Trappist-1 jest… miniaturką. Ma co najmniej pięć planet (o jakże romantycznych nazwach Trappist-1a, Trappist-1b, Trappist-1c, Trappist-1d, Trappist-1e – to ta na której lądował kosmonauta) i wszystkie one… zmieściłyby się wewnątrz orbity Merkurego.

 

 

Nie zgadza się mi czas:

"Od startu prawie trzysta. Od lądowania na Trappist-e dwieście pięćdziesiąt."

Czyli lecieli na Trappist-1e przez 50 lat (całkiem realistycznie – uwzględniając rozpędzanie i hamowanie się) a wracali 250? Czemu powrót miałby zająć pięć razy dłużej?

A może przebywali na Trappist-1e przez 200 lat? Ale przecież nie ma o tym naw

entropia nigdy nie maleje // Outta Sewer: Jim, in­dio­to Ty, nadal chyba nie ro­zu­miesz

(przepraszam za multipost, ale niestety nie zmieściło się w poprzednim, więc wklejam tu końcówkę):

 

 A może przebywali na Trappist-1e przez 200 lat? Ale przecież nie ma o tym nawet wzmianki? Owszem, w czasach Ankeli ludzie już żyją co najmniej stulecie (ona sama wspomina, że przygotowywała się do wylotu do gwiazd sto lat temu), ale czy dotyczy to też urodzonego dużo wcześniej Johna Washingtona? Czy w czasie wyprawy i pobytu na Trappist-1e dało się zapewnić warunki niezbędne dla tej długowieczności? I co do cholery właściwie mieliby robić astronauci tam przez 200 lat? To skoro już byli na miejscu przez 200 lat, to im się w ogóle opłacało wracać? Nie powinni w tym czasie raczej założyć kolonii i rozmnożyć się na miejscu, doczekując praprapraprawnucząt?

 

 

"Od stu lat na świecie nie ma takich maszyn ani materiałów."

To sugeruje, że ubrania tworzone z tkanin istniały jeszcze sto lat wcześniej, czyli 200 lat po odlocie na Trappist. Jak pisałem wcześniej, przy optymistycznych szacunkach nasza cywilizacja będzie zdolna do podróży międzygwiezdnych za jakieś 500 lat, ale niech będzie, że nastąpi jakiś bardzo, bardzo gwałtowny skok technologiczny, przy którym koło i maszyna parowa to pikuś i uda nam się to już za 250 lat… i nasuwa mi się tu pytanie podobne jak ze wszczepami, czy serio rozwój ubrań będzie aż tak powolny? Na ile nasze współczesne ubrania przypominają te sprzed trzech wieków? A przecież technologia przyspiesza i zakładamy jej gwałtowne skoki?

 

No dobra, koniec czepialstwa, bo mógłbym tak jeszcze długo i w końcu wyjdzie jakby mi się nie podobało, a jest wręcz przeciwnie, podoba mi się i to bardzo. Dawno czegoś tak dobrego na portalu nie czytałem.

 

 

Podsumowując: utwór zasługuje nie tylko na bibliotekę, ale być może również na coś więcej – myślę, że po pewnym wygładzeniu i drobnych korektach, ładnie by się prezentował z brązowym piórkiem. Może nie jest tak dobry, jak teksty które czytałem w zbiorze Ocaleni (one były jednak bardziej dopracowane), ale piórko się należy.

 

entropia nigdy nie maleje // Outta Sewer: Jim, in­dio­to Ty, nadal chyba nie ro­zu­miesz

Kirczę, Jim, nie jestem pewien, czy będę w stanie odpowiedzieć CI w sposób równie wyczerpujący, jak Twój komentarz. Bardzo Ci dziękuję za wszystko, co napisałeś oraz za pochwałę na końcu. Bardzo to doceniam. Postaram się usiąść w miarę możliwości niedługo i odnieść się do spraw, które poruszyłeś.

XXI century is a fucking failure!

Bez spiny, nie popędzam ;-)

A jeśli nie odpowiesz – to się też nie obrażę, raczej wiele to takie luźne przemyślenia / temat do rozkminy.

 

 

Ja Ci bardzo dziękuję za to opowiadanie, które tak mnie (i nie tylko mnie) pobudziło do zastanowienia. Myślę, że to cenne. I jeszcze raz podkreślę: jest dobre (choć przydałoby się parę rzeczy wygładzić / wyprostować) – zasługuje na piórko.

 

entropia nigdy nie maleje // Outta Sewer: Jim, in­dio­to Ty, nadal chyba nie ro­zu­miesz

Nowa Fantastyka