– Śpij… dziecino… śpij… spokojnym snem – wyszeptałam i spojrzałam na twarz dziewczyny. Jeszcze przed chwilą czoło pokrywały zmarszczki, a usta drżały, jakby chciała coś powiedzieć. Teraz rysy nabrały spokoju. Chwilę głaskałam ją po głowie, pozwalając długim, jasnym włosom prześlizgiwać się między palcami.
Jak co tydzień tchnęłam magię w poduszki, na których leżała. Ich kształt był inny o poranku, w południe i w nocy. Gdyby nie one, stuletni sen zmieniłby piękne ciało dziewczyny w krwawy wrzód.
– Sen ochroni cię przed twoim złem – wypowiedziałam kolejny wers proroctwa i wstałam z klęczek. Zdmuchnęłam świecę. Rzeźbiona skrzynia, na której stała, po stu latach wyglądała jak kaskada różnokolorowego wosku.
Zamknęłam drzwi komnaty. Wydeptana w kurzu ścieżka znaczyła mój stały szlak. Dostrzegłam pokryte kolcami macki pnączy, które przebiły się przez okna i drzwi sąsiednich izb. Czarne, bezlistne pędy coraz odważniej penetrowały wnętrze zamku. Rzuciłam zaklęcie zakazu na te, które zanadto zbliżyły się do komnaty dziewczyny. Wiedziałam, co mogą zrobić z ciałem: zapuścić korzenie i powoli wysysać zawartość. Utrzymywały ofiarę jak najdłużej przy życiu, zrastały się z nią w jeden nierozerwalny twór. W końcu czarne włókna w pełni zastępowały miękkie tkanki. Powstawała groteskowa rzeźba, kości obrośnięte łykowatymi splotami, na których rozpięta była zasuszona skóra.
Przedpola zamku i podwórzec były pełne ciał śmiałków, którzy chcieli wedrzeć się do środka. Legenda o śpiącej królewnie przyciągała jak magnes. Jedni chcieli pieniędzy, inni sławy, a niektórzy marzyli o rozkoszy obcowania z młódką. Zabierali ze sobą żołdaków, drwali, czarodziejów, nawet piromanów. Chcieli zniszczyć cierniowy mur, ale sami padali jego ofiarą. Pnącza tylko wydawały się nieruchome – potrafiły atakować z szybkością błyskawicy, a łyko pędów stawało się twardsze od stali. Wciągały ich pomiędzy wężowe sploty łodyg i więziły w uścisku, wciskały się między płyty zbroi, wpełzały do ust i uszu, by złożyć tam nasiona. Ogień tylko je rozjuszał i utwardzał cienką, ale twardą korę. Soki przeżerały stal, mosiądz, a nawet srebro.
Zeszłam do Sali Rycerskiej, wciąż pełnej uśpionych ciał dworzan. Sprawdziłam wszystkie ściany, wypatrując czarnych korzonków i młodych pędów. Kiedy szeptałam słowa zaklęć, rośliny wiły się niczym przydeptane robaki i chowały do wnętrza szczelin. Palcami przesuwałam po szorstkim murze, wyczuwając opuszkami każde pęknięcie i luźny okruch. Kiedy już uszczelniłam magiczną barierę, poczułam się zmęczona i pusta. Zostawiłam sobie tylko tyle magii, by otworzyć nią drogę do wyjścia. Zanim opuściłam pomieszczenie, spojrzałam jeszcze raz na nieruchome sylwetki, niektóre ubrane w balowe stroje. Kiedy królewna ukłuła się wrzecionem, trwały przygotowania do jej urodzin. Zanuciłam słowa pieśni.
Nocą jesteś tam, gdzie każdy dzień
Cicho… cicho sza
Tam zabawa, trwa
Jestem ósmą wróżką. To mnie nie zaproszono, kiedy urodziła się dziewczynka.
Król i królowa zbytnio bali się tego, co chciałam im powiedzieć. My, wróżki posiadamy dar przewidywania przyszłości, ale nie wszystkie mamy odwagę, by w nią wejrzeć. Ja widziałam, jak nici ludzkich losów splatają się w jeden wzór. Śmierć dziewczyny była jej przeznaczeniem.
Ludzie rzadko pojmują istotę śmierci, napawa ich strachem od momentu, kiedy zyskają świadomość istnienia. Życie to krąg: żywimy się tkankami martwych istot. Z pąka, liścia, kwiatu musimy w końcu zstąpić po pniu życia, by zmienić się w korzeń. Dzięki temu drzewo będzie silniejsze.
Czasem kwiat powinien odpaść zaraz po tym, jak rozwinie płatki. Nigdy nie wyda owocu. Jego gnijąca tkanka zarazi gałąź, konar, pień, aż w końcu zabije drzewo. Inne wróżki dały dziewczynie urodę, wrażliwość, mądrość, talent. Pozwoliły jej rozkwitnąć, posłuchały podszeptów oczekiwań. Czy nie czuły tego, co czaiło się w przyszłości? Nie rozumiały, że czarna nić, wpleciona w tkaninę, rozleje barwnik na całość?
Chciałam dać jej śmierć, by została zapamiętana jako kwiat. Żal miał otworzyć serca króla i królowej, by zaczęli czuć i myśleć. Mieli przeżyć gniew, rozpacz, bezsilność. Dostrzec sens cierpienia i oswoić się z nim. Ich związek, zrodzony z konwenansów, miał się zmienić w miłość. Tak bardzo jej potrzebowali, by sprostać kolejnym próbom. By tkanina, w którą są wpleceni, wytrzymała szarpanie zębami, by podeszwy butów wroga nie roztarły jej w pył, by w próbach ognia, zarazy i głodu nieść poddanym nadzieję.
Nie byli gotowi na przyjęcie daru. Moja siostra, siódma wróżka, zmieniła śmierć w sen. Odwlekła to, co nieuniknione. Od kiedy zamek oplotły ciernie, zapomniała o nim, podobnie jak inne wróżki. Może dlatego, że nikt ich tu nie podziwia, nie wypowiada życzeń, nie cieszy się z ich przybycia? Tylko ja od stu lat doglądam uśpionych ciał. Nie nazywają mnie już wróżką, tylko czarownicą. Bo któż inny wymyśliłby złowrogie, ludożercze ciernie?
One, podobnie jak ja, są strażnikami przeznaczenia. Mają wybrać człowieka, który będzie wystarczająco silny, by sprostać wyzwaniu. Nie mam na myśli próby, która czeka w Zamku Cierni. To tylko przedsmak tego, co nastąpi później. Drzewo ludzi upadnie, a my wszystkie wraz z nim, takie jest bowiem ich życzenie. Tym razem go spełnię, a więź ludzi i wróżek rozplecie się na zawsze.
* * *
Krok za krokiem brnęła błotnistą drogą, ciągnąc za sobą wózek. Kiedyś zaprzęgnięty był do niego osioł, ale na wiosnę musiała sprzedać zwierzę, by kupić jedzenie dla dzieci. Podjęła decyzję zbyt późno, a osłabienie głodem zebrało żniwo: z dwójki dzieci zostało tylko jedno.
Teraz wracała z targu, niepewna tego, co zastanie w domu. Droga do miasteczka zajmowała cały dzień. Poprzednią noc przeleżała pod wózkiem, na wilgotnej od deszczu trawie, z niecierpliwością czekając na świt. Nie zmrużyła oka nie tylko przez zimno. Kiedy przymknęła powieki, czuła zapach dymu i gorąco płomieni, ogarniających lepiankę, w której została córka. Widziała dzikie zwierzęta, wyciągające ją do lasu. Słyszała bulgotanie mętnej, mulistej wody, która pochłaniała dziewczynkę.
Trwoga dodawała sił, choć podeszwy butów z trudem znajdowały oparcie na śliskiej glinie, a obręcze kół pogrążały się w koleinach. Plecy paliły jak ogień, a kiedy podnosiła głowę, przed oczami tańczyły mroczki. Zdyszana, przystanęła na chwilę i sięgnęła do zapasów zgromadzonych na wózku. Długo się wahała, ale w końcu urwała kawałeczek chleba. Myślała, że w całości zachowa go dla córki, jako przysmak, który wyczaruje na twarzy dziecka uśmiech. Potem zostaną im mąka i kasza, pełne robaków, bo tylko na takie było ją stać.
Musiała coś zjeść, by dojść do domu. Nie miała już siły, by szukać korzonków i ryć w ziemi poranionymi dłońmi. Wepchnęła łapczywie do ust kawałek bochna. Na początku prawie się zakrztusiła. Ból promieniujący od chorych zębów przeszył szczęki, ale wytrwale gryzła twardą skórkę, aż poczuła na języku słodki smak.
Kiedy zauważyła samotnego mężczyznę, wystraszyła się. Nie wyglądał na tutejszego. Był barczysty, a jego chód przywodził na myśl niedźwiedzia, kroczącego na tylnych łapach. Miał długie, rozczochrane włosy i zmierzwioną brodę. Przez jedno ramię przewiesił worek, zza drugiego wystawała rękojeść miecza.
Kim był? Jeśli myśliwym, to po co mu miecz? Może raczej najemnym żołdakiem lub dezerterem? Samotnym rzezimieszkiem? A może… Nie, nie mógł być rycerzem ani księciem, oni zawsze przybywali z liczną świtą.
– Szukam Zamku Cierni. – Podniósł głowę i spojrzał jej w oczy. Słowa brzmiały topornie, jak u obcokrajowca, ale w zachowaniu nie wyczuła typowej niepewności. Strach nagle ją opuścił, jakby szorstki głos mężczyzny otoczył ją opieką. Pospiesznie odgarnęła włosy z czoła i przełknęła resztkę chleba.
– Idę w tamtą stronę, panie.
Minęły trzy lata, odkąd w okolicy pojawił się ostatni śmiałek. Dawniej było ich wielu. Pamiętała, gdy jako dziewczynka oglądała barwne orszaki. Ojciec zabierał ją, by patrzyła na lśniące zbroje i wyszywane złotem szaty. Matka zaś się złościła i przeklinała pod nosem.
To ona miała rację. Wraz z brzęczącymi monetami, przybysze przynieśli ze sobą choroby, których wcześniej nie znano. Niektórzy śmiałkowie ginęli bez wieści, nakłuci na ciernie. Inni wracali pokonani, a gorycz porażki mieszała ich zmysły. Jej wuj zginął, kiedy pijany rycerz wtargnął do domostwa. Nie zdobywszy królewny, chciał znaleźć pocieszenie w obcowaniu z jakąkolwiek niewiastą. Rycerz przeszył wuja mieczem i pobił ciotkę tak, że nigdy już nie nazywano jej piękną. Nie poniósł żadnej kary.
Począwszy od tego wydarzenia, ich rodzina i cała wieś zaczęła podupadać. Przybysze traktowali ich coraz gorzej. Sąsiedztwo Zamku Cierni już nie intrygowało, było jak złowrogi cień, coraz dłuższy i zimniejszy. Teraz z całego rodu pozostała ona i córka.
Kiedy uważniej się przyjrzała ubraniu mężczyzny, przypomniała sobie zasłyszane kiedyś opowieści. Ludzie-ogry, tak ich nazywano. Mieszkali za górami na północy, w bagnistej krainie otoczonej lasami. Opowieści wspominały o ich okrucieństwie – ponoć nadal mieli zwyczaj spożywać ciała pokonanych wrogów, by zyskać ich siłę.
Przybysz skinął głową. Bez słowa chwycił za drągi i wyrwał koła wózka z błota jednym ruchem, jakby pojazd był zabawką. Szli w milczeniu, ale nie przeszkadzało jej to. Czasem odwracała się, by spojrzeć na jego sylwetkę, na muskularne nogi i szerokie ramiona. Podmuchy wiatru niosły woń futer i zwierzęcych skór, zmieszane z potem mężczyzny.
– Do zamku wiedzie tamta ścieżka, panie. Kiedyś była szerokim traktem, ale zarosła. Mój dom jest na skraju wsi. Niewielu pozostało w niej mieszkańców.
Kiwnął głową i uśmiechnął się, a potem spojrzał w dal, gdzie nad drzewami majaczył czubek wieży. Był inny niż ci, którzy tu kiedyś przychodzili: z jego ruchów emanowała nie tylko energia, ale i coś innego, ulotnego, czego na tych ziemiach dawno nie było. Mężczyzna zaprowadził wóz aż pod zasłonięte szmatą drzwi. Córka wybiegła ze środka i zatrzymała się w pół kroku. Trwożnie spoglądała na przybysza. Kobieta przywołała ją i przytuliła do piersi.
– Niedługo zmierzch. Nie dojdziesz do zamku przed zachodem. Może zostaniesz na noc? Żyjemy skromnie, ale podzielę się wszystkim, co mam.
Uśmiechnęła się, poprawiła połatany i zabłocony przyodziewek, wypięła wątłe piersi.
– Odwdzięczę się za pokazanie drogi, kiedy wrócę.
Wziął jej dłoń w swoją, zaledwie na moment, ale to wystarczyło, by poczuła dreszcz. Zostawił ją, nieruchomą, z półotwartymi ustami, i ruszył w stronę zamku.
* * *
Kiedy dotarł do kolczastego muru, czerwony blask ostatnich promieni słońca padał na wężowe pędy, wieńczące górną krawędź przegrody. Minął zbutwiałe resztki żerdzi, gnijące płótna namiotów i porastające chwastami miejsce po ognisku. U podnóża ściany splątanych roślin bieliły się kości. Wydawało mu się, że w gęstwinie widzi zarysy ciał, uformowane ze zdrewniałych pędów. Gdzieniegdzie w roślinną tkankę wrośnięte były elementy zbroi, kawałki rozdartych tkanin i spleśniałe skórzane paski.
Podszedł do pnączy. Dostrzegł poruszenie wśród łodyg – te najbliżej niego cofały się, a te po bokach rozplatały i wysuwały, jakby zapraszały go do środka. Wyciągnął dłoń i dotknął cienkiego, ledwie widocznego pędu.
Łodyga się naprężyła, przez chwilę wiła niczym wąż, aż wreszcie oplotła jego palce i ułożyła się w kłębek wewnątrz dłoni. Na czarnej powierzchni kory pojawiły się pęknięcia, z których wychynęły grube, zielone pąki. Każdy z nich otworzył się w kwiat, mieniący się żółcią, purpurą i granatem.
To był jego dar i przekleństwo zarazem. Dotykiem dłoni dawał miłość. Jednym muśnięciem palców oczarowywał i rozpalał. Kiedy jego matka, królowa, wezwała na dwór czarowników i złożyła krwawe ofiary, by niemowlę otrzymało właśnie taki dar, nie przypuszczała, jak to się skończy. Chciała dać synowi to, czego sama nie zaznała, uchronić go od chłodu, który ranił jej wrażliwe serce.
Zamiast tego sama złapała się w pułapkę dotyku. Zaniedbywała rady, sądy, uczty, a nawet modlitwy, by tylko poczuć cudowne palce na swojej skórze. W nocy biernie znosiła to, co robił z jej ciałem mąż, czekając niecierpliwie na poranek i spotkanie z synem.
Zaczęła poić króla winem, a sama wymykać się w nocy do sypialni dziedzica. Na początku tylko go przytulała, potem pieszczoty stawały się coraz bardziej wyuzdane. Pewnej nocy król, mimo wypitego alkoholu, zauważył nieobecność żony. Nakazał dworzanom ją śledzić.
Kolejnej nocy przyszedł do sypialni syna. W gniewie wyciągnął żonę z łoża i rzucił ją na podłogę. Wyjął sztylet, by poderżnąć gardło dziedzicowi, ale w ostatniej chwili ten złapał go za nadgarstek i błagał o darowanie życia. Król poddał się magii dotyku. Po jego twarzy pociekły łzy. Odrzucił sztylet i padł na kolana.
Syn nie zwolnił uścisku. Serce władcy biło coraz szybciej, słowa i myśli zaczęły się plątać, krew napływała do twarzy. Wszechogarniająca miłość, której nigdy nie czuł, była zbyt silnym przeżyciem. Król chwycił się za głowę i stracił przytomność. Królowa wezwała dworzan, a sztylet wepchnęła pod skrzynię, by nikt się nie domyślił, co zaszło.
Słudzy ponieśli króla do łoża, w którym już pozostał. Czasem na ceremonie i święta przenoszono go i sadzano na tronie, a następnie dyskretnie przypinano głowę skórzanym paskiem, by nie opadała. Dworzanie wycierali ślinę cieknącą z kącika ust i poprawiali trzęsące się dłonie.
Dwa lata później królowa urodziła córkę, a po kolejnym roku syna. Niektórzy mówili, że to dar za troskliwą opiekę nad chorym mężem. Nadworny poeta ułożył pieśń, w której szczebiot dzieci przedstawiał jako głos władcy. Ci, którzy szerzyli plotki, skończyli jako karma dla świń. Królowa kazała wystawić na placu targowym koryta, do których wrzucano porąbane szczątki, a następnie wypuszczano wygłodzone zwierzęta.
Kiedy królewicz stał się świadkiem takich scen, postanowił uciec. Strażnicy przy bramie wypuścili go bez zająknienia – wystarczyło, że położył dłonie na ich ramionach. Wyszedł daleko za miasto, na targane wiatrem wzgórza, i po raz pierwszy od dłuższego czasu odetchnął głęboko, jakby pękły niewidzialne okowy na żebrach.
Na początku często korzystał z mocy, która otwierała mu wszystkie drzwi. Ludzie potrzebowali miłości, niektórzy byli gotowi oddać za nią cały majątek. Potem, kiedy już minął strach pisklęcia, które zbyt późno opuściło gniazdo, zaczął się powstrzymywać, choć jego dar i tak emanował wokół. Chciał poczuć wszystko, przed czym chronił go kokon miłości: głód, przerażenie, rozpacz. Zmężniał, a młodzieńcza twarz stopniowo przybrała ostre rysy ludzi-ogrów. Nauczył się walczyć i zabijać. Czasem, kiedy wróg wydawał ostatnie tchnienie, klękał przy nim i kładł dłoń na jego czole.
Było uczucie, którego nigdy nie przeżył: miłość. Ta, którą wzbudzał, zbyt szybko zagłuszała wszystko, co mogło urodzić się w sercu. Rozkosze ciała były jeszcze jednym fizycznym ćwiczeniem, a dotyk kobiet przywoływał w końcu wspomnienie pieszczot, którymi darzyła go matka. Kiedy usłyszał opowieść o Zamku Cierni i królewnie, zmożonej stuletnim snem, wyruszył bez wahania.
Nad ranem wszystkie ciernie pokryły się kwiatami. Wstał z klęczek i odepchnął łodygi, które ocierały się o niego jak kot. Pnącza rozstępowały się przed każdym jego krokiem. Widział zdrewniałe szczątki ludzi, które wyglądały teraz jak manekiny w odświętnych strojach, uszytych z barwnych płatków. Jedynie oczodoły były wciąż ciemne i martwe.
Wkrótce stanął przed bramą zamku i naparł ramieniem na ciężkie wrota. Przeszedł przez obrośnięte pnączami miasto. Kiwające się łodygi przypomniały mu tłum, który witał jego ojca, powracającego do domu po wygranej bitwie. Wtedy jeszcze był silny i dumny, a jego widok wlewał w serca ludzi odwagę.
Rozsunął kurtynę z cierniowych łodyg i wszedł do pałacu. Przeszukał piętro po piętrze, aż w końcu znalazł komnatę królewny. Przyklęknął przy łożu. Powoli ujął delikatne palce w szorstką dłoń. Królewna była doskonale piękna. Wciąż spała. Nie rzucała się na niego, jej oczy nie płonęły z pragnienia, uda nie drżały niecierpliwie. Była pierwszą kobietą, w której się mógł zakochać.
* * *
Wyczułam, kiedy mur cierni zakwitł. Nasiono posadzone przez wróżkę zawsze zachowuje z nią więź. Poczułam falę miłości, która przebiegła przez uśpiony zamek. W jedną noc wyrosły pąki, kwiaty rozchyliły płatki, a potem zawiązały owoce.
Nazajutrz poczułam ból rozrywanych tkanek – rąbanych siekierami, przecinanych sztychami łopat, wydzieranych łańcuchami z ziemi. Łodygi padały jedna po drugiej, zanim nasiona zdążyły dojrzeć. Życie jeszcze się w nich tliło, kiedy zaczął je trawić ogień.
Został tylko jeden pęd, ukryty pod zwodzonym mostem. Jego owoc dojrzał i okrył się twardą łupiną, mimo że przeprawa cała dudniła od ciężkich butów i podków koni.
Przewidziałam, że po mnie przyjdą. Kiedy drzewa wyszeptały, że przekroczyli granice Wiecznego Lasu, założyłam tę samą suknię, którą miałam na sobie w dniu urodzin dziewczyny: skromną, szarą, nie pasującą do wróżki. Do tego wygodne, skórzane ciżemki, każda z wyhaftowanym ręcznie kwiatem.
Usłyszałam ujadanie psów, tętent koni, szczęk metalu. Podlałam wszystkie rośliny, a potem siadłam przed chatą i patrzyłam na nie. Niewiele rozkwitło, większość miała dopiero pąki. Pomyślałam, że nigdy nie zobaczę kwiatów, i ukradkiem starłam łzę.
Nie przewidziałam, że przyjdzie aż tak wielu, ani tego, że wezwą wszystkie siedem wróżek, w tym moją siostrę. Dlaczego aż tak się bali? Nigdy nie uważałam się za silniejszą i sprytniejszą. Nie porównywałam się z innymi. Używałam tyle magii, ile było mi potrzebne.
Kiedy zaczęli otaczać chatę, zrozumiałam, że strach nie pochodzi od nich, tylko od królewny. Byli tylko ręką, która wykonywała polecenie. Uśmiechnęłam się, zapewne po raz ostatni – nie myliłam się co do niej.
Podniosłam ręce, by widzieli, że jestem bezbronna. Wtedy wróżki zaczęły rzucać na mnie zaklęcia. Ogień smagał włosy, dłonie skuł lód, kamienne kajdany wciągnęły stopy pod ziemię. Tylko moja siostra stała bezradna. Patrzyłam jej w oczy, dopóki mogłam, dopóki wir wiatru nie przygiął mnie do ziemi, wykręcił ręce, złamał żebra. Podniosłam głowę, wyplułam ziemię z ust i zobaczyłam setki butów depczących ogród.
Spętali mnie łańcuchami, wrzucili na wóz i zawieźli do zamku. Po pnączach zostały jasne ślady przylg na murach, lecz nawet te usuwano szczotkami, pracowicie, cal po calu. Zapadał zmierzch, więc wóz ustawiono na głównym placu i tak pozostawiono mnie na noc.
O północy strażników zmorzył sen. Domyśliłam się, że to sprawka mojej siostry. Usiadła na wozie i skrawkiem wilgotnej szmaty zmyła krew z mojej twarzy.
– Nie przypuszczałam, że cię zwiążą… Oni chcą tylko wiedzieć, dlaczego rzuciłaś urok.
– Nie oni, tylko królewna. A ona nie chce niczego wiedzieć, chce zemsty. Wejrzyj w przyszłość, siostro.
– Nie potrafię!
– Wszystkie potrafimy, jesteśmy wróżkami. Pamiętasz, jak siadałyśmy nad strumieniem i obserwowałyśmy wodę? Nurt może kręcić, ale i tak spływa w końcu do morza. Podaj dłoń, siostro. Poczuj to… teraz widzisz?
Ścisnęłam jej dłoń.
– Co widzisz, siostro?
– Puść, puść mnie!
Przekręciłam głowę, by dojrzeć jej twarz. Po policzkach ciekły łzy.
– Zerwę łańcuchy… oswobodzę cię, uciekniemy razem!
– Nie. Nasz los musi się dopełnić.
Przetarła dłonią mokre policzki. Usta zadrżały, jakby chciała coś powiedzieć, ale w końcu się odwróciła i odeszła ze spuszczoną głową.
* * *
Jeszcze przed świtem gruby wojownik zaczął wbijać na środku placu pal. Kiedy skończył, oparł się o trzonek młota i przez chwilę podziwiał swoje dzieło, pod którym inni zaczęli już układać stos z chrustu i polan. Sześciu ludzi chwyciło mnie i poniosło w kierunku miejsca kaźni. Oglądałam szpaler łuczników i zerkałam im w oczy, ponad wycelowanymi we mnie grotami strzał.
Długo czekali, aż przyjdzie królewna. Pojawiła się w tej samej sukni, w której przespała sto lat. Wybawiciel kroczył obok niej, trzymając za rękę. Spojrzał na mnie oczami drapieżnika. Pomarszczone czoło i nos, ściągnięte łuki brwi, drgający kącik ust zdawały się kipieć gniewem. Był szczery i równie czysty co uczucie, którym zapałał do królewny.
Zmieszał się, kiedy nasze spojrzenia się skrzyżowały. Widziałam, że pomimo złości dostrzegł rany, ból i cierpienie. Zaczerpnęłam tyle powietrza, na ile pozwalały mi łańcuchy, i wypuściłam je z ulgą. Mój los się dopełnił – zasiałam w nim ziarno, podobnie, jak kiedyś nasiona cierniowych pnączy wokół zamku.
Królewna stała nieruchomo, jakby na coś czekała. Po chwili wprowadzono wróżki. Zrozumiałam, że każe im patrzeć na kaźń, by wiedziały, co je czeka, jeśli się jej sprzeciwią. Potem przyszedł brodaty starzec o rozbieganym, nieobecnym spojrzeniu. Na ręku niósł siedem par kajdan. Pobrzękiwały, a w każdym odgłosie słyszałam echo magii wiążącej ogniwa.
Królewna kazała je założyć wróżkom. Tłumaczyła swoim pięknym głosem, że to tylko na czas mojej kary, by łatwiej i spokojniej mogły ją znieść. Pokiwałam głową: to był jeden z darów, które od nich otrzymała. Dar śpiewu, uwiedzenia myśli i duszy. Jedna po drugiej zakładały je, zerkając po sobie nawzajem, jakby chciały się utwierdzić w przekonaniu, że postępują słusznie. Jedynie siódma wróżka patrzyła prosto w moje oczy. Wystawiła dłonie przed siebie.
Już nigdy ich nie zrzucisz, kochana. Widziałam to teraz tak wyraźnie, jak nigdy dotąd. Nici przeznaczenia splotły się w nową tkaninę, tym razem czarną. Przeniosłam spojrzenie na króla. Teraz to on był jedynym białym ściegiem. Pod warstwami zbroi, zwierzęcych skór i napiętych mięśni czułam bicie czystego serca.
Wszyscy czekali na proces, pytania i wyjaśnienia, ale królewna nie powiedziała ani jednego słowa. Kiedy dworzanin podał jej pochodnię, szmery wśród tłumu zgromadzonego na placu ucichły. Zapachniało woskiem, tłuszczem i smołą. Zanim podeszła do stosu, skinęła na grubasa z młotem, a następnie wycelowała dłoń w moją stronę. Sługa podszedł i zamachnął się. W ostatniej chwili poniechał ciosu, a obuch opadł na chrust. Stał przede mną, dysząc, ze wzrokiem utkwionym w bruku. Zaczęłam nucić, ochrypłym głosem i ze sztywnym językiem, bo od momentu porwania nie dali mi kropli wody.
Chodź
Dziecino… chodź
Otrzymasz dar
…YNAHCOKU NORT
…YNAHCOKU JAR
RAJ UKOCHANY
Dopiero wtedy uderzył, jakby chciał zagłuszyć słowa. Przez tłum przeszło westchnienie, dla jednych jeszcze zgrozy, dla innych już ulgi. Nie przerwałam pieśni, choć ból zgruchotanych kości zdawał się rozrywać mnie od środka.
Królewna podeszła do stosu. Wepchnęła pochodnię między gałęzie. Chrust najpierw zasyczał, a potem zajął się ogniem. Płomienie łakomie pochłonęły stopy i wkrótce wspięły się do ud. Przekroczyłam granicę cierpienia – teraz w myślach istniały tylko słowa pieśni, które wciąż się przebijały przez trzask płomieni.
SEN
Jest chwilowym złudzeniem
Bo ON… podaruje ci władzę
A TY – bez litości… na tronie… we krwi
Odnajdziesz się
Dusze wróżek wzlatują wprost do nieba jako smużki srebrnych iskier, by kiedyś ponownie pojawić się na ziemi. Ja ostatkiem sił znalazłam ziemskie schronienie dla świadomości: łupinę ziarna ciernistego pnącza, ukrytego pod zwodzonym mostem.
* * *
Spojrzał na królewnę. Teraz wreszcie spała zwyczajnym snem, ale nie było w nim spokoju. Pod półprzymkniętymi powiekami tańczyły gałki oczu, usta bezwiednie szeptały słowa, palce się zaciskały i prostowały.
On sam od godziny wiercił się na łożu. Do uszu dobiegały odgłosy kucia: echa uderzeń setek młotków, niosące się po korytarzach i przenikające przez grube ściany zamku. Nie obudził go jednak dźwięk, ale zapach dymu. Woń palonego pergaminu i skóry mieszała się z ciężkim, gryzącym odorem zawilgotniałych tkanin. Do tego wydawało mu się, że wciąż wyczuwa swąd spalonego ciała wróżki, jakby ten wgryzł się głęboko w kamień.
Zemsta na wróżce, która zburzyła jej zrodzony z oczekiwań świat, wcale nie uspokoiła królewny. Szybko owładnął nią żal porzucenia przez rodziców. To ich próżność sprowadziła wróżki i ściągnęła na nią fatum. Kiedy się ukłuła wrzecionem i zapadła w sen, odeszli. A przecież mogli walczyć o nią, zmusić wróżkę, by odczyniła urok.
Zapragnęła usunąć z zamku wszystkie ślady ich obecności. Zaczęła od opróżnienia komnat i wyrzucenia kilku portretów i posągów. Wzmianki o rodzicach były jednak wplecione w historię całego rodu, zapisaną w księgach, a ich podobizny za młodych lat widniały również na obrazach przedstawiających jej dziadków. Kiedy po raz kolejny słudzy wypełniający rozkaz zwrócili się do niej z wątpliwościami, królewna wybrała radykalne rozwiązanie: sprowadzi zapomnienie na cały ród. Od tej pory była tylko ona, jakby jej przebudzenie zaczynało bieg historii.
Dzień i noc kruszono rzeźby, palono obrazy, wyrywano strony z ksiąg lub palono je w całości. Skuwano ze ścian i sufitów ozdobne malowidła. Zabroniono śpiewać pieśni sławiące bohaterów rodu, a nawet wspominać ich imiona. Królewna hojnie opłacała donosicieli. Było ich łatwo pozyskać: po stu latach uśpienia okolice zamku cierpiały biedę, a ubodzy łatwo ulegali pokusie zdradzenia towarzyszy. Tych, którzy nie dochowali zakazu, karano pręgierzem. Tylko jeden niepokorny bard zdecydował się powtórzyć pieśń mimo chłosty: jemu wyrwano język, zawieszono go na szyi i oprowadzano po ulicach, nagiego i obłąkanego z bólu.
Królewicz widział to, ledwie wczoraj. Wspomnienia z rodzinnego zamku powróciły, najpierw nie pozwalając mu zmrużyć oczu wieczorem, a potem dręcząc go w koszmarach.
Wstał, obmył twarz zimną wodą i szybko się ubrał. Nawet nie spojrzał na królewnę: czuł, że musi opuścić ciasne, śmierdzące mury. Otworzył drzwi komnaty. Pęd powietrza podniósł z podłogi szare drobinki spalonego pergaminu: były nawet tutaj, we wnętrzu zamku. Zakasłał, pozdrowił gestem odźwiernego i zbiegł na zamkowy podwórzec. Kazał osiodłać konia i wkrótce wyjechał przez bramę, wznosząc przy tym tumany pyłu i rozgniatając kopytami okruchy marmuru. Minął grupę żebraków, którzy koczowali pod bramą, grzejąc się przy ognisku z potrzaskanych ram portretów. Srebro i złoto złoceń spływało kropelkami ze zwęglonej powierzchni drewna, a oni parzyli sobie dłonie próbując je wydobyć, zanim wsiąkły w popiół.
Popędził konia. Wjechał na ten sam leśny trakt, którym kiedyś tu przybył. Kopyta zwierząt pociągowych i koła wozów zdążyły już zmienić wąską ścieżkę w szeroki gościniec. Świeże powietrze, przesycone wilgocią zdawało się powoli koić niepokój w myślach. Wkrótce znalazł się na łąkach otaczających wioskę, na których wciąż zalegała mgła, choć blask słońca przebijał się już przez mleczne smugi. Przed oczami mignęły mu pochylone, rozpadające się rudery, porośnięte chmielem i zapadnięte lepianki, na których ściany powoli wspinały się pokrzywy.
Zauważył, że kiedy dworzanie gorliwie usuwali ciernie z zamkowych murów, inne rośliny powoli obejmowały we władanie zaniedbane sady, pola i domostwa. Zdał sobie sprawę, że od momentu, kiedy pocałował królewnę, ta całkowicie zaabsorbowała jego uwagę. Na początku był wybawicielem, a oczy wszystkich przebudzonych zwracały się w jego stronę. Dla nich był bohaterem, a dla królewny idealnym partnerem. Oszołomiony tym, co działo się wokół niego, nie zauważył w porę, kiedy piękny głos królewny zaczął się domagać posłuszeństwa.
Wydało mu się, że słyszy wołanie. Zatrzymał konia. W cieniu wielkiego dębu stała kobieta. Po dłuższej chwili rozpoznał ją: to ona wskazała mu drogę do Zamku Cierni. Była przygarbiona, wychudła i wyglądała, jakby od ich ostatniego spotkania postarzała się o kilka lat, a nie kilka tygodni.
– Panie! – krzyknęła jeszcze raz, niepewna, czy ją zauważył. – Panie, pamiętasz mnie? – jej głos drżał, a dłonie się trzęsły. Królewicz skinął głową i podjechał bliżej. Patrzyła na niego z fascynacją, wodząc oczami za każdym ruchem.
– Panie, pomóż nam… Pomóż mi… Mojej córce – słowa z trudem wychodziły z ust, a radość z tego, że została zauważona, zastąpił grymas bólu. Dostrzegł krew spływającą po jej spierzchniętych wargach. Odsunął się o krok. Wystraszona, że odejdzie, puściła pień drzewa, o który się podpierała, i padła na kolana.
– Krwista gorączka… – Starła dłonią krew z brody. – Nie było jej na tych ziemiach od stu lat. I głód, straszliwy głód!
Królewicz popatrzył najpierw na kobietę, a potem na zrujnowaną wioskę.
– Jak… jak to się stało?
Na końcu języka miał kolejne pytania: dlaczego on nic o tym nie wiedział? Dlaczego mury zamku tak szczelnie oddzieliły go od świata?
– Zabrali mężczyzn z wioski, by nosili kamień do odbudowy zamku… Próbowałyśmy zebrać plony, ale nie starczyło sił. Ulewy położyły zboże, siano zgniło na łąkach. Potem przyszli drugi raz. Odebrali połowę zwierząt. Wszystko po to, by wykarmić Zamek Cierni. A kiedy wreszcie mężczyźni wrócili, posoka ciekła ze wszystkich otworów ich ciał. Widzisz te zgliszcza, panie?
Wskazała dłonią poczerniałe kikuty belek, sterczące z wypalonego kręgu.
– Tam ich spaliliśmy. Tych martwych i tych na wpół żywych, by skrócić męki. Ale to nie pomogło. Moja córka umiera.
Otworzył usta, by coś odpowiedzieć, ale trudno było mu znaleźć słowa. W myślach wciąż dźwięczała obietnica, którą dał kiedyś kobiecie. Dlaczego zapomniał?
Wtedy zrozumiał: królewna była bezdennym workiem na miłość, doskonałym dopełnieniem dla jego daru. Mógł jej dać dowolnie dużo, nie otrzymując nic w zamian. Dzięki darom wróżek zawsze budziła zachwyt. Jedyna córka władców była podziwiana i uwielbiana, ale nigdy nie musiała dawać. Chłonęła uwagę innych jak gąbka, ale świat jej emocji był ubogi. Iskra nienawiści do wróżki zmieniła się w pożar, bo w królewnie nie było innych uczuć, które mogłyby się jej przeciwstawić.
– Masz! – Odwinął granatowy szal ze złoconym brzegiem i rzucił go kobiecie. – Przyślę sługę. Przyjedzie po ciebie i córkę. Po tym cię rozpozna.
– Nie. Nie potrafiłabym spojrzeć w oczy reszcie. Tym, którzy jeszcze tu są.
– W takim razie przyślę medyka. I jedzenie.
Nie odpowiedziała. Przez chwilę patrzyła na jego dłoń i mimowolnie uniosła ramię, jakby chciała ponownie go dotknąć, poczuć jeszcze raz miłość. W końcu potrząsnęła głową i odwróciła twarz. Powoli wstała z klęczek i chwiejnym krokiem ruszyła w kierunku lepianki.
* * *
W bramie zamku królewicz minął poselstwo z sąsiedniego księstwa. Starszy mężczyzna, odziany w strój zdobiony złotymi nićmi, spojrzał na niego spode łba. Zacięte miny pozostałych również nie wróżyły nic dobrego.
Kiedy zamek otoczyły ciernie, pobliskie włości stopniowo przejmowali sąsiedzi. Po stu latach gospodarowali na nich od kilku pokoleń. Nawet nie chcieli słyszeć o dobrowolnym oddaniu terenów, które przynosiły im niemałe wpływy z podatków.
Szybkim krokiem pokonał schody, minął zgiętych w ukłonie strażników i wbiegł do Sali Tronowej. Królewna najwyraźniej czekała na niego. Zanim zdążył otworzyć usta, wstała i podniosła błyszczący przedmiot. Domyślił się, że to jego miecz: choć miał go u pasa na ceremoniach, do tej pory nie wydobył go ani razu. Teraz dojrzał wyraźnie klingę, poznaczoną szczerbami od parowania ciosów i uderzeń w zbroje. Królewna podniosła broń teatralnym gestem na wysokość twarzy. Patrzyła teraz na niego poprzez ułożoną płasko klingę.
– Widziałem wioskę za lasem… Trapi ją zaraza, głód i…
– Nie będą już trapić, mężu. Niedostatek to wina naszych sąsiadów: zajęli pola uprawne, które kiedyś karmiły miasto, a teraz dyktują ceny. Bądź moim silnym ramieniem, a odbierzemy, co nam się należy!
Zatrzymał się, zaskoczony. Z jej twarzy biła taka pewność siebie i spokój, że w pierwszej chwili trudno było mu znaleźć argumenty, by zaprzeczyć. Kątem oka zauważył przywódców znamienitych rodów, zgromadzonych wzdłuż obu ścian. Wszyscy spoglądali na niego.
– Wieśniacy potrzebują opieki. W czym pomoże im wojna?
– Wlejemy krew w bruzdy, a ziemię nawieziemy szczątkami tych, którzy ośmielili się ją zająć. Niech zboża i drzewa czerpią z nich soki, jak kiedyś ciernie chciały czerpać z nas. Już raz pokonałeś zielsko, pozbądźmy się zatem tych ludzkich chwastów!
Chciał odpowiedzieć, lecz oklaski zagłuszyły słowa. Wyciągnęła miecz, a on niepewnie ujął go w dłoń. Spojrzał na wiwatujące rycerstwo i przez chwilę wydawało mu się, że gdzieś między nimi widzi twarz kobiety, spotkanej w wiosce. Nie, to jednak był tylko cień, rzucony przez migotliwy płomień pochodni.
* * *
Trwałam wewnątrz nasiona. Czekałam. Łodyga się trzęsła, kiedy most drżał pod uderzeniami butów i kopyt. Czasem ziarenka piasku i kamyczki uderzały o twardą łupinę, a czasem słyszałam brzęk metalu i urywki rozmów. Pęd stopniowo twardniał, ale nie umarł. Kłącze, splecione z korzeniami innych roślin zastąpiło mi zmysły.
Słyszałam echo głosów, odbite od liści drzew. Czułam stąpnięcia ludzi i koni. Czasem był to miarowy marsz, a czasem szaleńczy bieg. Kopyta wyrywały kępy trawy, a stopy walczących miażdżyły liście ziół i ryły darń. Krople krwi wsiąkały w ziemię, a z każdym dniem było ich coraz więcej.
Pierwsze zwycięstwo przyszło łatwo. Z zaskoczenia uderzyli na strażnicę i wywlekli obrońców, a następnie przywiązali ich do palisady. Kiedy kazali przysięgać wierność nowej władczyni, ona przechadzała się wzdłuż szeregu, podniecona i wyprężona jak struna. Jedynie dowódca nie okazał należytej pokory. Królewna poleciła go zabić, a ciało pozostawić na pastwę zwierząt i robaków, ku przestrodze.
Od tej pory królewna towarzyszyła zbrojnym wyprawom. Lubowała się w wymyślaniu surowych kar dla pojmanych. Przyciągały ją ciała poległych – przyklękała przy każdym, dotykała, czasem nawet smakowała krwi. Jej chód łatwo było odróżnić od innych – lekki, taneczny, jakby tylko muskała ziemię. Za to głos, dotąd zwykle śpiewny i słodki, z każdą bitwą przybierał ostrzejszą barwę.
Królewicza również odnajdywałam, nawet w zgiełku bitwy. Odważnie kroczył do boju, lecz kiedy inni cieszyli się z wygranej, on pozostawał na uboczu. Kroki innych z każdą wygraną potyczką stawały się pewniejsze i żwawsze, jego zaś coraz cięższe, szczególnie kiedy wracał na zamek.
Królewna uczyniła go generałem i katem. Po pierwszych starciach zawsze oddawał miecz giermkowi, by ten dokładnie wyczyścił wyszczerbione ostrze. Po którymś razie zaniechał tego zwyczaju. Niekiedy długo po bitwie snuł się po pobojowisku, a krew kapała z klingi na ziemię, zanim zakrzepła na ostrzu. Odnajdywał tych, z których uchodziło życie, i przynosił im ulgę.
Ich przeciwnikami początkowo byli uzbrojeni chłopi, dowodzeni przez niedoświadczonych młodzieniaszków lub podstarzałych właścicieli ziemskich. W ich krokach czułam niepewność. Nawet jeśli mieli przewagę liczebną, szybko wpadali w panikę, a szyki rwały się pod naporem ataków. Na kilkanaście dni walki ucichły, a do zamku przybyły poselstwa z sąsiednich krain.
Spokój nie trwał długo. Wkrótce wyczułam dziesiątki ciężkich butów, maszerujących w stronę zamku. Mówili w obcym języku, ścinali drzewa i palili w obozach wielkie ogniska. Rabowali wszystko, co napotkali na trasie przemarszu, nie bacząc, do kogo należało.
Królewicz odniósł ranę. Czułam, jak pada na ziemię i zgniata kępy ziół. Jego oddech rozgrzewał ziemię, a palce zgięte z bólu wpiły się w darń. Łąka wokół niego zakwitła, jak kiedyś pnącza porastające zamek. Rośliny zakryły jego ciało przed wzrokiem wroga i ukoiły ból.
Następnego dnia most zatrzeszczał pod ciężarem wozu z żelazną klatką. Wróżka siedziała wewnątrz, przykuta do prętów kajdanami, które pobrzękiwały na każdym wyboju. Próbowałam usłyszeć jej myśli, ale czułam głównie ból. Cierpienie ciała i cierpienie sumienia. Zobaczyłam pojedyncze obrazy: ciemne ściany lochu i kamienną podłogę celi, po której walały się zgniłe resztki jedzenia i odchody. Oświetloną pochodnią twarz mężczyzny. Usta, wykrzywione złością i szepczące zaklęcia. Rozpoznałam brodatego starca, tego samego, który przyniósł kajdany podczas mojej kaźni.
Wtedy doświadczyłam strachu. Przemożnego i obezwładniającego. Zrozumiałam, że boi się nie o siebie, ale o pozostałe wróżki, wciąż uwięzione na zamku. Stały się zakładniczkami, a ona bronią, którą teraz oddział wojska transportował na pole bitwy. Kiedyś nasłuchiwała życzeń i całymi dniami zastanawiała się, jak je spełnić, by uradować ludzi. Teraz życzenie było jedno: zadać śmierć.
Śledziłam drogę wozu. Ta wróżka podarowała kiedyś królewnie zdolność śpiewu. Teraz żołnierze wysunęli wóz daleko przed swoje szeregi, na środek pola bitwy i uciekli. W popłochu zatykali sobie uszy mchem, woskiem, nawet trawą. Kiedy pierwsze strzały przeciwnika zabębniły o dach klatki, wróżka zaczęła śpiew.
Liście pobliskich drzew zadrżały, a soki płynące przez gałęzie zatrzymały swój bieg. Wrogowie łapali się za głowy, padali na ziemię i wyli, uciekali lub zdezorientowani uderzali na ślepo bronią. Kilku zakryło uszy dłońmi, lecz byli na tyle blisko klatki, że dźwięk przenikał do wnętrza uszu przez kości, zadając ból i otumaniając.
Wróżka skończyła. Wyczerpana, upadła na podłogę klatki i w milczeniu obserwowała, jak wojsko królewny rusza do boju. Wielu przeciwników zdołało się podnieść, ale ich ruchy były niepewne, a szeregi pękały pod naporem atakujących. W akcie desperacji jeden z wrogich rycerzy rzucił się w kierunku klatki i próbował dosięgnąć wróżki mieczem. Wojownicy królewny dopadli go, wytrącili broń, zerwali hełm i roztrzaskali jego głowę o żelazne pręty na oczach wróżki.
Kolejnego ranka wóz powrócił. Upojeni alkoholem żołnierze zatrzymali go na moście i długo wznosili okrzyki radości. Łodyga i owoc ciernistego pnącza drżały, kiedy spadał na nie pył zrzucony ich butami. Wróżka leżała na dnie klatki, nieruchoma, otępiała. W myślach widziałam kolejne obrazy: twarze ludzi, którzy zginęli za jej sprawą. Zapamiętała każdego z nich.
Królewicza przyniesiono na ramionach żołnierzy. Władczyni poleciła, by mimo ran wsadzono go na konia, zanim pojawi się przed bramą zamku. Przywiązano mu nogi i ręce do siodła, i tak wjechał do Zamku Cierni, ledwie przytomny.
Wóz z klatką przekraczał most jeszcze wielokrotnie. Królewna wkrótce nauczyła się, że bezpośrednie odbieranie życia sprawia wróżom zbytnią trudność. Wahały się w krytycznych momentach lub pogrążały w apatii, z której coraz trudniej było je wyrwać, mimo że starzec coraz częściej odwiedzał ich loch. Skuteczniejsze okazało się obdarzanie walczących darami jeszcze przed bitwą.
Spryt pozwalał wojownikom oszukać przeciwników. Groźny wygląd sprawiał, że serca wrogów ogarniała trwoga jeszcze przed rozpoczęciem walki. Pieśni bojowe podwajały siłę i zapał, a humor pozwalał szydzić z wroga. Najskuteczniejszy okazał się taniec: dzięki gracji ruchów żołnierze królewny unikali ciosów, a sami zadawali je bez trudu.
Tylko siódmej wróżki nie wyprowadzono z celi. Słyszałam urywki rozmów, w których mieszkańcy zamku opowiadali, że owładnęło nią szaleństwo, Ktoś inny powiedział, że sama zapadła w sen, by zapomnieć o cierpieniu. Kiedy dzieciom śniły się koszmary mawiano, że to moc siódmej wróżki przenika grube mury.
* * *
Królewicz wszedł na wzgórze i spojrzał na miasto. Pod butami chrzęściły resztki kamiennych posągów poprzednich władców, wywiezione wozami i stłuczone na miazgę.
Po czterech miesiącach walk sąsiedzi musieli się ukorzyć przed królewną. Tylko jedna granica wciąż stanowiła zagrożenie – ta, za którą rozpoczynał się kraj ludzi-ogrów. Królewicz przeczuwał, że w końcu przyjdzie mu się zmierzyć z matką, od której uciekł w młodości, a być może również z własnymi dziećmi. Łudził się, że jesienne słoty przerwą wojnę i odwleką konfrontację do następnego roku. Jak na złość pogoda była jednak słoneczna i ciepła, a zwiadowcy przynosili kolejne wieści o zbierającej się za górami armii.
Wiedział, że za chwilę czeka go rozmowa, w trakcie której podejmą decyzję o wojnie – lub raczej wysłucha tego, co postanowiła królewna. Nie spieszył się z powrotem, choć słońce chowało się już za chmury, a od gór wiał zimny wiatr. Kiedy wreszcie ruszył w stronę zamku czuł, jakby miał nogi z ołowiu. Czy dzieci nazwą go starszym bratem, choć jest ich ojcem? Jak zostały wychowane, czy królowa nadal chciała uczynić je źródłem miłości, jak jego, czy może zapragnęła wlać w nie surowość ojca? Czy mają jego oczy, usta, nos? Czy zobaczy je, kiedy będzie musiał z nimi walczyć?
Był tak zamyślony, że kiedy przechodząc przez most rozpinał futrzaną kapę, upuścił złotą broszę. Jak wszystkie ozdoby, miała kształt wrzeciona. To był znak rozpoznawczy królewny, którym chciała pokazać światu, że niczego już się nie boi.
Brosza wpadła pomiędzy deski. Królewicz zawrócił i zszedł po stromej skarpie. Kiedy wreszcie odnalazł ozdobę wśród chwastów, jego spojrzenie wyłowiło jeszcze jeden przedmiot. Na zdrewniałym pędzie kolczastego pnącza lśniła gładka łupina nasiona. Królewicz się zawahał, a potem szybkim ruchem zerwał owoc i schował do kieszeni. Kiedy przez moment trzymał go w dłoni, poczuł przyjemny dreszcz, jakby moc miłości została odwzajemniona.
Przy bramie zamku zobaczył strażnika, pochylonego nad ciałem kobiety ubranej w łachmany. Wśród brunatnych, podartych szmat zauważył swój szal.
– Obłąkana. Wydzierała się, że zamek jej wszystko odebrał. Królewna kazała ją zabić, była zbyt głośna.
Królewicz klęknął i odwrócił głowę kobiety. Zaklął. Po raz drugi nie dopełnił obietnicy. Chwycił stygnącą dłoń w swoją. Tylko tyle mógł teraz dla niej zrobić.
Królewna czekała na łożu, gładząc napięty brzuch. Kiedy podszedł, ujęła jego dłoń i przytknęła do ciała.
– Czujesz, jak się porusza? Dziedzic dwóch tronów rwie się do walki!
– Dwóch? Ledwo odzyskaliśmy twoje ziemie, a na granicy wciąż jest niespokojnie.
– Czas, żebyś odebrał to, co ci należne.
– Dobrze wiesz, że wyrzekłem się wszystkiego.
– Nie możesz się wyrzec tronu, to prawo jest zapisane w twojej krwi! Ona pulsuje również w jego żyłach! Daj mu miłość, niech rozkwitnie jak kwiat! – Przycisnęła jeszcze mocniej dłoń do brzucha, ale wyrwał ją.
– Jak mam się upomnieć? Wojsko ludzi-ogrów zmiażdży naszą armię. Pod wodzą ojca nie mieli sobie równych, a od tamtego czasu ich siła tylko rosła!
– Mamy wróżki! – Jej oczy zalśniły.
– Nawet one nie pomogą. Powinniśmy dziękować opatrzności, że ludzie-ogry jeszcze nie zdecydowali się uderzyć. Czy nie lepiej zaplanować obronę?
– Czemu po prostu nie odwiedzimy twego rodzeństwa? Chodzą słuchy, że twój ojciec zrzekł się władzy i lada chwila jedno z nich założy koronę!
Królewicz mimowolnie zadrżał, bowiem nie wyjawił jej prawdy o pochodzeniu dzieci królowej.
– Matka każe nas uwięzić. Może podadzą nasze ciała na uczcie, jak zwykli czynić z pokonanymi wrogami.
– Mężu, zaufaj mi. Zabierzemy ze sobą wróżkę, by było nam raźniej.
– Żadna z nich nie ma takiej mocy, by nas ochronić! Dobrze znam ich możliwości z bitew!
– Nie znasz wróżki, która będzie nam towarzyszyć.
– Czyżbyś mówiła o tej, która oszalała z rozpaczy?
– Czy szaleństwo nie jest najmocniejszą bronią? Wyruszymy o świcie.
– W twoim stanie wyprawa jest szaleństwem! Zgubisz nie tylko nas, ale i dziecko!
– Zbuduję mu lepszy świat. Ile będzie warte jego życie, jeśli ma się ukrywać za murami? A teraz odpoczywaj, mężu, czeka nas długa droga.
Kiwnął głową. Nauczył się już, że nie wygra z jej obsesjami. Kiedy odszedł od łoża, by schować przyodziewek, mimowolnie sięgnął do kieszeni. Nasiono wydało mu się dziwnie ciężkie, a zarazem ciepłe. Zacisnął na nim dłoń. W głowie zaczęły rozbrzmiewać słowa pieśni. Znał ten głos. Wtedy, na placu, wyłowił go spośród trzaskania płonących gałęzi.
Koszmar mija gdy… zapadasz w sen
Sen uchroni cię przed twoim złem
Wróci, kiedy dzień… roztoczy czar
…UKOCHANY TRON…UKOCHANY RAJ!
!azdałw!ałis!asakkasa! siła! władza!
SEN… jest jedynie złudzeniem
Bo ON… zrobi wszystko! Co zechcesz!
A TY… bez litości, na tronie we krwi
Odnajdziesz
…Siedem ścieżek w mrok… prowadzi w mrok!
Wijesz się jak ktoś… kto zostaje
Chociaż bardzo chciał odejść
* * *
Królewicz leżał na zimnej posadzce. Ręce i nogi zdrętwiały od więzów, którymi go skrępowano. W półmroku dostrzegał sylwetki królewny i wróżki, również związanych i rzuconych na podłogę. Tak jak przypuszczał, tuż za granicą zostali pojmani i doprowadzeni do zamku.
Słudzy jego matki zakneblowali zarówno królewnę jak i wróżkę, przebraną za służącą. Tylko jemu nie przesłonili ust, ale mimo tego od przybycia do zamku nie powiedział ani słowa. Rozpoznał starszych dworzan i gwardzistów, a oni zapewne również przypomnieli sobie o nim. Czuł ich spojrzenia na sobie, kiedy go prowadzono przez zamkowy podwórzec, spętanego jak zwierzę.
Teraz czekał, niepewny tego, co nastąpi, pogrążony w myślach. Wreszcie usłyszał kroki, a potem ktoś się odezwał do strażników stanowczym tonem i wyprosił ich z pomieszczenia. Rozpoznał głos matki. Czas niewiele go zmienił – być może stracił na dźwięczności i stał się bardziej szorstki.
Mimowolnie zadrżał, kiedy wróciły do niego wspomnienia wszystkich wypowiadanych przez nią słów, również tych szeptanych w chwilach podniecenia jego dotykiem. Wtedy był dzieckiem i mógł tylko uciec, teraz przez głowę przemknęła mu myśl, by ją zabić i raz na zawsze pozbyć się wstydu. Sam się tego wystraszył, on, który przez ostatnie miesiące odbierał życie ludziom. Nie mógł zapomnieć, że jest jego matką. To ona była całym jego światem, kiedy był dzieckiem, otoczyła go opieką, jeszcze zanim owładnął nią nałóg pożądania. Zimny i niedostępny ojciec nie poświęcał mu wiele uwagi, poza dbaniem o to, by mógł zostać następcą tronu.
Matka podeszła do niego. Przeczuwał, że jest blisko, ale nie próbował odwrócić głowy, by ją dojrzeć. Spodziewał się gniewu i przygotowywał w myślach ostre słowa odpowiedzi. Usłyszał szloch.
– Synu, mój synu, wróciłeś!
Przeszedł go dreszcz, kiedy poczuł dotknięcie. Wodziła palcami po jego ciele, jakby chciała je sobie przypomnieć.
– Jesteś już mężczyzną… Gdzie byłeś przez te wszystkie lata?
– Byle dalej stąd.
Ponownie się rozpłakała. Usłyszał za sobą szelest. Matka położyła się na kamiennej posadzce i przytuliła do jego pleców.
– Co z moim ojcem?
Poczuł, jak jej ciałem wstrząsnął dreszcz.
– Nie żyje, już od kilku miesięcy, lecz zabalsamowane ciało nadal zasiada na tronie. Ludzie-ogry potrzebują władcy. Mężczyzny. To ja rządzę i pomnażam potęgę kraju, lecz nie widzą tego. Są zapatrzeni w tradycje, które dawno już powinny wygasnąć.
– A Twoje dzieci? Nasze? – ściszył głos do szeptu.
– One… są jedynie bladym odbiciem ciebie!
W jej głosie słyszał gorycz i rozczarowanie. Poczuł, jak dotyka jego skrępowanych dłoni. Przez chwilę gładziła ich wierzchnią stronę. Potem wsunęła swoje palce między jego, splotła je ze sobą.
– Bądź tam, gdzie twoje miejsce, synu.
Zrozumiał, że nałóg powrócił. Była jak pijak, który po wielu latach abstynencji odnalazł ukrytą butelkę. Poczuł przyśpieszony oddech na swoim karku.
– Widzę, że znalazłeś kobietę… – szeptała do ucha, a w jej głosie zabrzmiała nuta zazdrości. – Pozwolę jej żyć, tutaj, na zamku. Jej i waszemu dziecku. Jeśli tylko będziesz blisko.
Miał coś odpowiedzieć, ścisnąć palce do bólu, by go puściła. Zamiast tego poczuł, jak ogarnia go przemożna potrzeba snu. Ciało matki zwiotczało i osunęło się na podłogę. On bronił się jeszcze przez chwilę, wystarczająco długą, by domyślić się, że zasypia za sprawą czaru wróżki.
* * *
Obudził go pocałunek. Zobaczył nad sobą twarz królewny. Uśmiechała się, wyraźnie podniecona, jakby niecierpliwie czekała na ten moment. Odwrócił głowę i zobaczył swój dziecięcy pokój.
– Witaj, drogi mężu. Czas, żebyś zasiadł na należnym ci tronie.
Próbował odgadnąć, jakim sposobem znalazł się w komnacie i co znaczą słowa królewny. Ta patrzyła na niego tak, jak jeszcze nigdy dotąd. Zanurzyła palce w jego włosach, dotknęła szyi i pocałowała jeszcze raz, namiętnie i łakomie. Kiedy skończyła, poczuł, że go mdli. W powietrzu wyczuwał dziwny odór.
– Co ze strażnikami, dlaczego jesteśmy wolni? Jak to możliwe, że królowa zmieniła zdanie?
– Wróżka uśpiła cały zamek i miasto.
– Nic nam po tronie, skoro odbiorą go, jak tylko się obudzą!
– Nie odbiorą! – Spojrzała na niego błyszczącymi oczami, a w szeroko otwartych źrenicach i drgających kącikach ust dostrzegł iskrę szaleństwa. – Zabiłam ich wszystkich. Zajęło mi to siedem dni i siedem nocy. Zanim cię przebudziłam, zanurzyłam się w balii, by obmyć ciało. Kiedy z niej wychodziłam, woda była czerwona jak barszcz.
– Co z moją matką i rodzeństwem?!
– Zachowałam tradycję. Potraktowałam ich tak, jak nakazują obyczaje ludzi-ogrów.
Zrzucił jej natrętne dłonie z szyi i wstał. Powoli docierało do niego znaczenie jej słów. Początkowo był zaskoczony, ale teraz rysy jego twarzy zdominowało obrzydzenie.
– Co? Co z nimi zrobiłaś? Ja… nawet ich nie zobaczyłem!
– Pozwoliłam, by dziedzic skosztował ich siły. – Pogładziła się po ciążowym brzuchu. – Wraz z moją krwią mądrość i spryt przepłyną do jego żył. Czy nie jest to lepszy dar niż zaklęcia wróżek? Skoro o nich mowa… wróżki nie będą już potrzebne. Wysłałam do zamku gołębia z liścikiem, by je zabito, a ciała spalono. Siódma wróżka ułatwiła mi zadanie i sama odebrała sobie życie. Wracając zaś do ważniejszych spraw… przygotowałam strój, byś mógł z dumą otworzyć bramy miasta przed poddanymi. Leży tam, na skrzyni.
W szczelinie między nóżkami kufra zalśniła rękojeść sztyletu. Aż dziw, że przez tyle lat nikt go stamtąd nie wyjął. Przyklęknął. Udał, że ogląda ozdobne złocenia na królewskim płaszczu i wyciągnął broń spod skrzyni, a następnie ukrył w fałdach stroju. Kiedy zdejmował stary kaftan, w kieszeni poczuł okrągły przedmiot. Najwyraźniej strażnikom czarne nasiono nie wydawało się groźne.
Nałożył płaszcz i podszedł do królewny. W jednej dłoni czuł zimno metalu, w drugiej łupina zaczęła pulsować pomiędzy palcami.
Na sukni królewny wykwitła czerwona plama. Trzymał ją w ramionach, dopóki jej serce nie uderzyło ostatni raz. Nasiono wypadło mu z ręki i potoczyło się po kamiennej podłodze. Kiedy napotkało głęboką rysę, łupina pękła, a wężowy korzeń błyskawicznie wpił się w zagłębienie. Giętkie macki pnączy najpierw oplotły komnatę, a potem sięgnęły do jego ciała. Kiedy owinęły się wokół głowy, wydało mu się, że słyszy słowa pieśni…
…śpij… dziecino… śpij… spokojnym snem
On uchroni cię…przed twoim złym
…SNEM!
Będzie tylko wspomnieniem
Bo JA dam ci wszystko! Co zechcesz!
A TY… siedem ścieżek zobaczysz we krwi
Odnajdziesz je
Odnajdą cię
Odnajdę cię
Odnajdziesz się…