- Opowiadanie: Hesket - Aqua Creatura

Aqua Creatura

Zapraszam na nowe opowiadanie 

Dziękuję Bruce za betę. Twoja pomoc jest wielka :-) Pozdrawiam Cię :-) 

Dyżurni:

joseheim, beryl, vyzart

Biblioteka:

Użytkownicy, cezary_cezary, Finkla

Oceny

Aqua Creatura

 

 

Trzymamy się razem, bez względu na to, co się wydarzy. Tak brzmiała dewiza chłopaków – Johnnego (ksywa Wąski), Petera (Sumika) i Frankiego (Sałaty).

 Rzeczywiście, Johnny był chudy, może nawet bardziej niż chudy. Jego wklęsły brzuch świadczył o tym, że albo nie dojada, lub, co gorsza u niego w domu oszczędzają na jedzeniu; a może najzwyczajniej w świecie miał świetną przemianę materii. Petera ochrzcili przezwiskiem Sumik, bo chyba nie było w szkole kolesia, który bardziej od niego lubiłby łowić ryby. Wujek Petera miał domek letniskowy, usytuowany tuż nad niewielkim stawem i to on zaszczepił w chłopcu miłość do wędkarstwa. Frankie był Sałatą dlatego, że kochał jeść zieleninę. Nie było dnia, żeby nie przyniósł sałaty do szkoły, a żeby było śmieszniej, to miał krzywy zgryz, i kiedy jadł, przypominał wszystkim królika. Dziewczyny przedrzeźniały go wołając: Hej! Doktorku! 

 Podstawówka skończyła się szybciej niż przypuszczali. W piątej klasie Johnny i Peter mieli trochę problemów z matematyką i mogli z tego powodu nie dostać promocji do szóstej, ale ostatni sprawdzian okazał się dla nich darem z nieba. Z tą niebiańską ingerencją, to trochę przesada, ponieważ przygotowali sobie wcześniej gotowce, co wyjątkowo ułatwiło sprawę. Peter był na tyle zapobiegliwy, że przed zamknięciem szkoły otworzył okno do kantorka nauczycielki i nocą zrobił krótką rewizję, znajdując w nim wszystko, czego potrzebował. Po sprawdzianie, na drugi dzień, nauczycielka nie skomentowała doskonałych wyników, ale jej spojrzenie mówiło wszystko. Oczywiste było, że wiedziała do czego doszło.

 Minęło ponad dwadzieścia lat. Spotykali się najczęściej przy piwie. Ale raz w roku, od kiedy skończyli szkołę średnią, wyjeżdżali do domku wujka Petera.

 Siedzieli nad stawem – była noc. Peter i Johnny łowili ryby, wpatrzeni w świecące, zielone spławiki. Frankie natomiast, w coś bliżej nieokreślonego, jakby myślami był zupełnie gdzie indziej. Pił piąte piwo i był pewien, że na tym się nie skończy. Głosy kumpli docierały do niego z oddali, choć siedział zaledwie kilka metrów od nich.

 – A pamiętasz tę lufę, która dołączyła do nas w ósmej klasie? – zapytał Peter. – Byłem w niej cholernie zakochany – parsknął śmiechem.

 – Pewnie, że pamiętam. Miała blond szopę z włosów. Nie wiem, co ci się w niej podobało. – Johnny kręcił głową z dezaprobatą. – Chyba wiem. Byłeś pod wrażeniem jej cycków.

 – A ty nie? – obruszył się Peter. – Wszystkim chłopakom podobał się jej biust.

 – A nie wziąłeś pod uwagę, że dlatego, bo mieliśmy po piętnaście lat, i żaden z nas nie trzymał cyca w dłoni? Dzisiaj są inne czasy. Dzisiaj szczawiki wiedzą więcej i mają mnóstwo doświadczeń, o których w ich wieku moglibyśmy tylko pomarzyć.

 – Co masz na myśli? 

 – Wszystko – podsumował Johnny i sięgnął po piwo. Wyciągnął z kieszeni zapalniczkę. Jednym, zdecydowanym ruchem otworzył butelkę. Po głośnym: puk, rotujący w powietrzu kapsel poleciał w krzaki.

 – Mógłbyś przynajmniej ciszej to robić. Spłoszysz ryby – powiedział Peter.

 – Racja. Szkoda, że nie mogą się z nami napić. – Johnny przystawił butelkę do ust, wypijając naraz połowę.

W oddali słychać było cykanie świerszczy. Żaby nie rozpoczęły jeszcze sezonu na czołganie się, przyczepione jedna do drugiej, gdzieniegdzie tylko któraś manifestowała swoją obecność krótkim rechotem. Dookoła stawu rósł tatarak i pałka wodna. Od strony wody niósł się delikatny wietrzyk. W powietrzu dało się wyczuć specyficzny zapach, coś pomiędzy wonią ziemi i miazgi roślinnej. Nie było w okolicy większego zbiornika i lepszego miejsca do łowienia. Jeśli ktoś znałby atrakcyjniejsze miejsce, na pewno byłby to Peter.

Staw kupił jego wujek, podobnie jak pobliską działkę o wielkości blisko pół hektara. Dlaczego to zrobił? Bo miał mnóstwo kasy i różne zachcianki. Jednocześnie była to dobra inwestycja.

 – Nieruchomości i złoto, to najlepsze lokowanie kasy – mawiał. W późniejszych latach nie chodziło już o zarabianie pieniędzy, ponieważ miał tyle, że trzeba było poszukać celów gdzie indziej. Na starość, mając siedemdziesiąt sześć lat, poleciał do Tajlandii i poznał miłość swojego życia – młodą, piękną i jakże naiwną dziewczynę, która myślała, że po jego śmierci odziedziczy fortunę. Okazało się, że nie zapisał jej w spadku ani grosza.

 Drewniany domek letniskowy był na tyle duży, że wystarczyłby dla dwóch wielodzietnych rodzin. Od wschodniej strony znajdował się las. Front, usytuowany od zachodu, witał przybyszów szeroką werandą, na której znajdowały się trzy bujane krzesła wiklinowe, drewniany stolik i kilka krzeseł po prawej stronie drzwi wejściowych. 

 Frankie zasypiał, słysząc w tle głosy przyjaciół. Czuł się cudownie, delikatny wietrzyk muskał jego twarz. Właśnie dlatego tutaj przyjeżdżał – dla takich chwil. Miasto, w którym żył na co dzień i wszystkie problemy, schodziły na dalszy plan, niknęły gdzieś za horyzontem spokoju, błogości, jaką dawało mu to miejsce. Od zawsze wiedział, że nie jest to zwykły domek, a jego kumple, to nie tylko dwóch kolesi, których przypadkowo dane mu było spotkać. Nie wierzył w przypadki. Lubił tych gości i chyba nie było równie dobrze zgranej ekipy, jak ich trzech. 

 Rozmowa przyjaciół ucichła.

 Unosił się nad stawem, sunąc powoli w stronę brzegu. Rozcinał stopami gęstą mgłę, przypominającą opary trującej substancji – zielone, szmaragdowe przenikania, chcące się uwolnić z miniaturowej, płożącej chmury, rozciągniętej ponad wodą, przygasały w agonii umierających świetlików. Gdzieś przed nim czaiło się coś złego. Do szpiku przegniłe, pewne swego, przekonane, że ofiary są blisko. Ludzie byli smacznym kąskiem. Na co dzień wystarczały zwierzęta – ryby, jako przekąska, w ostateczności – ale to nie zaspokajało potrzeby istoty z dna. W ciemności, głęboko pod wodą, wszystko smakuje inaczej – podobnie będąc poza własnym światem, wypełzając na ląd, kiedy wgryza się w mięso ofiary, przemieszane ze strachem i powietrzem, nabiera wyrazu. Czarny, obślizgły i wyjątkowo zwinny łowca czekał, uśpiony kilkadziesiąt lat.

 Frankie widzi, jak to coś rozcina wodę czubkiem wielkiego, śliskiego łba – płynie w stronę Petera i Johnnego, którzy postanowili wrócić do domku.

 – Nie będziemy budzić śpiocha. – Peter ruchem głowy wskazuje Frankiego.

 – Racja – przytakuje Johnny.

 Wchodzą po drewnianych schodach na werandę. Nie spoglądają za siebie, gdyby to zrobili, zobaczyliby, że istota wypełza na brzeg. Sunie ciemnozielonym cielskiem po piachu, jak ogromna foka, wokół której roznosi się fetor gnijących ryb.

Frankie obudził się zlany potem. Śnił koszmary wielokrotnie, ale ten był wyjątkowo realny. Nie przypominał nielogicznych, niepowiązanych ze sobą wątków, gdzie w jednej chwili z nieba spadają wielkie noże, ostre jak brzytwa wbijają się w chodnik, by za kilka sekund wyparować.

 Wyjątkowo sugestywny sen, w którym oprócz potwora wypełzającego ze stawu, wszystko wyglądało, jak w rzeczywistości, przykleił się do umysłu Frankiego i nie chciał z niego wyjść. Gdy dotarł do niego zapach niosący się od strony wody, jego żołądek ścisnęła niewidoczna klamra.

 Dopiero teraz zauważył, że Peter i Johnny zniknęli. W słabym świetle ujrzał odbite w piasku ślady stóp – prowadziły w stronę domku. Gdy wchodził po skrzypiących, drewnianych schodach na werandę, miał w głowie gotową wiązankę słów, którą ich poczęstuje. ­­

 Zostawili wszystko i sobie poszli. To niepodobne do nich ­– myślał. Johnny nie przepuściłby okazji na grubą rybę. A Peter? Może, gdyby kilka piw znajdujących się w podbieraku wędkarskim nie schładzało się od kilku godzin w wodzie, Frankie byłby gotów uwierzyć, że poszedł do lodówki naprawić zapas. Tak, określał to, jako naprawienie zapasu.

 Pchnął drzwi i wszedł do środka.

 – Hej! – krzyknął. – Jeśli myślicie, że udał wam się żart, to jesteście w błędzie. Właśnie po was idę i skopię wam dupy!

 Frankie spodziewał się ciętej riposty, ale domek wypełniała cisza. W tej sytuacji, była ciężka i wyjątkowo trudna do zniesienia. Wspomnienie koszmaru, niewidoczna smuga wyziewów ze stawu i wizja potwora płynącego ku brzegowi sprawiała, że Frankie miał gęsią skórkę.

 Sprawdził pomieszczenia na parterze. Przechodząc obok drzwi spiżarni zatrzymał się.

 ­Nie. To niemożliwe – pomyślał.

 

 Otworzył drzwi, czując bijące mocno serce. Włączył światło. Od zeszłego roku ta niewielka graciarnia nie zmieniła się zbytnio. Jedynym przedmiotem, który dziwnie nie pasował do wiaderek, konewki i nożyc ogrodniczych, był wielki harpun zawieszony na ścianie.

 Zgasił światło i zamknął cicho drzwi. W każdym razie, tutaj ich nie ma.

 – Obiecuję, że skopię wam tyłki. – Wchodził na piętro i chciał jeszcze coś powiedzieć, ale ugryzł się w język. Sytuacja przypominała stare horrory, które oglądał w nocy, kiedy z okazji szesnastych urodzin dostał mały, czarno-biały telewizor. Gdy ojciec zaczynał chrapać, seans grozy rozświetlał niewielki pokój Frankiego.

 Na górze znajdowały się trzy pokoje i niewielka łazienka. Szedł powoli, jednocześnie wytężając słuch. Stare, grube deski podłogi uginały się pod jego ciężarem. Wszedł do pierwszego pokoju po prawej. Przez uchylone okno wdzierało się do środka rześkie powietrze, wybrzuszając oliwkowe zasłony. W chwili, gdy je zamykał, usłyszał rozmowę.

 Wybiegł, jak oparzony, a przez pośpiech o mały włos, a przewróciłby się na schodach. Złapał się poręczy w ostatniej chwili. Werandę pokonał w kilka sekund. Zobaczył, że Peter i Johnny siedzą nad stawem, jakby nigdy nic.

 – Uważacie, że to było śmieszne? – zapytał, gdy już klapnął na swój fotelik.

 – Co niby miało być śmieszne? – Peter wpatrywał się w świecący spławik.

 Johnny nie reagował, również śledził swój świetlik na wodzie.

 – To, że poszliście do domku, a teraz robicie mi numer, bo siedzicie tutaj i nie wiem, w jaki sposób to zrobiliście. Byłem pewien, że jesteście w środku.

 – Jaki numer? – zapytał Peter.

 Wieczór mijał inaczej niż zwykle. Napięcie, które pojawiło się między nimi, momentami stawało się dla Frankiego nie do zniesienia. Chwilami myślał, czy nie lepiej będzie, gdy wróci do domku i położy się spać. Miał dziwne przeczucie, że jeśli zostanie tutaj, z nimi, stanie się świadkiem czegoś, co przewróci jego życie do góry nogami. Nie opuszczało go wrażenie odrealnienia. Kumple, których znał od wielu lat, przypominali bardziej dwa manekiny, wpatrzone martwo gdzieś przed siebie.

 Sięgnął po smartfon, leżący na plastikowym, trójnożnym stoliczku. Zbliżała się północ.

 – Do której macie zamiar łowić? – zapytał.

 – Całą noc – odparł Johnny.

 – Sorka panowie, ale już podziękuję – powiedział podnosząc się z fotelika. Sięgnął do kieszeni po papierosy.

 – Możesz przy nas nie palić? – W oczach Petera pojawił się atawistyczny gniew. – Już dawno miałem ci powiedzieć, żebyś rzucił to świństwo. Trujesz siebie, ale przynajmniej nam tego nie rób.

 Frankie schował paczkę do kieszeni. Wielu spraw nie rozumiał, jak choćby tego, że chłopaki wolą wąchać smród glonów i zastanej wody. Ale nie mógł się nie zgodzić. Palił od czasów podstawówki i miał świadomość, że jeśli wcześniej nie wydarzy się nic spektakularnego, co pozbawi go życia, to wykończy go cholerny rak. Ewentualnie w pakiecie dostanie astmę i nie będzie mógł przejść bez zadyszki przez własny pokój.

 – Jeśli możesz, nie zapalaj światła w domku – odezwał się Johnny. – I bądź tak dobry… zamknij wszystkie okna. Noc ma być wyjątkowo chłodna.

 Nie włączaj światła… – Zastanawiał się Frankie, leżąc w łóżku.  

 Peter i Johnny siedzieli nieruchomo w ciszy, którą przerywały ciche piski młodych uszatek. Nie mogli widzieć nic, ponieważ ich oczy zasnuwało bielmo.  

 Z gęstych zarośli wychynęła postać. W ciemności panującej dokoła, niczym wycięta z nieprzeniknionej czerni, wciągała w siebie otaczającą roślinność. Większe i mniejsze ryby znikały w jej czeluściach, jak srebrzyste, żywe opiłki, przyciągane przez magnes.

 Po nocnym niebie płynęły ciężkie chmury, zasłaniając raz za razem księżyc, który jako wzrastający sierp, na kilka sekund rzucał zimne światło. Smolista czerń o ludzkich kształtach zbliżała się do Petera i Johnnego, którzy nie przypominali siebie sprzed kilku minut. Byli niczym woskowe figury – nieudolne, własne kopie. Nie drgnęli nawet w chwili, kiedy czarne coś zatrzymało się przed nimi. Od strony stawu niósł się dźwięk przypominający chlupot, jakby ogromna ryba harcowała tuż pod powierzchnią.

 Istota zaczęła zmieniać kształt – powoli kurczyła się i wydłużała. Następnie rozdzieliła na dwie cienkie smużki, które wleciały przez uszy do ich głów. 

 Frankie wybudzał się, słysząc śpiew ptaków. Sen oddalał się stopniowo, ulatywał i znikał powoli, stając się czymś błahym w porównaniu z pięknem, jakie oferował nowy dzień. Promienie słoneczne zaglądały nieśmiało przez okno. Na parapecie od zewnątrz przysiadł kowalik – harcował, podskakując; zaglądał do wnętrza domku, jakby chciał się przywitać. Po chwili wzbił się w powietrze z gracją, jakiej mógłby mu pozazdrościć niejeden ptaszek.

 Drobinki kurzu leniwie krążyły po sypialni – jej jedyni całoroczni mieszkańcy.

 Frankie przekręcił się na lewy bok, podniósł prawą rękę i ziewnął przeciągle. Miał zamknięte oczy – chciał wydłużyć chwilę przyjemności. Dopiero pełny pęcherz zmusił go do wyjścia z pościeli. Idąc boso do łazienki, rzucił okiem na zegar ścienny. Nie podejrzewał, że spał tak długo – była za piętnaście dziesiąta.

 Na śniadanie przyrządził jajecznicę. Gdy kończył jeść, uświadomił sobie, że przecież nie jest sam. Pamiętał, że chłopaki wędkowali do późna – kto wie, może nawet zastał ich świt. Ale coś było nie tak. Odłożył łyżeczkę i zaczął nasłuchiwać.

 Oprócz śpiewu ptaków i tykającego zegara w kuchni, nie słyszał nic więcej. 

 Wyszedł na dwór.

 Wędki spoczywały na podpórkach, a spławiki pływały oddalone od brzegu na tyle daleko, że wyglądały, jak dwa niewielkie przecinki na nieskalanie gładkiej tafli wody. Obok krzesełka, na którym siedział Peter, walały się puszki po piwie – jedna stała na baczność wciśnięta w piasek. Ptaki koncertowały w najlepsze, a po niebie płynęły chmurki…

 – Nieee! – krzyk dobiegał z lasu.

 Frankie rozpoznał głos Petera. Rzucił się pędem w kierunku drzew. Biegł, przerażony, bo nie wiedział, co spotka na miejscu. Na pewno nie było to nic dobrego.

 

 

Zobaczył ich, jak stali nad wielką rybą. Jej rozdęty brzuch w kolorze soczystej ciemnej zieleni chwilami połyskiwał. Światło przedostawało się przez korony drzew wąskimi pasmami, w których tu i ówdzie można było zobaczyć unoszące się w powietrzu owady. Chłopaki byli ubrudzeni – twarz Johnnego w połowie umazana była błotem, a z nosa ciekła krew. Peter z kolei miał całą twarz w błocie i… chyba naderwane lewe ucho.

 – Co tu do cholery robicie?! – W głosie Frankiego było więcej gniewu, niż ciekawości.

 – Ryba nie należy do niego – powiedział Peter, kiwając głową w stronę Johnnego.

 – Tak samo i do ciebie – uciął Johnny.

 Frankie rzucił okiem na rybę. Wielki brzuch podnosił się i opadał.

 – Rybsko żyje – powiedział. Kucnął przy zwierzęciu, którego oko, wielkością zbliżone do piłki tenisowej, na ułamek sekundy przesłoniła powieka. Podniósł się powoli i, starając opanować drżenie głosu, oznajmił:

 – Jeśli nie mam halucynacji, to właśnie widziałem, jak mrugnęła.

 – Co w tym dziwnego? – zapytał Peter.

– Tylko rekin i najeżka mają powieki. Poza tym, po jaką nędzę zaciągnęliście rybę do lasu?

 – Nikt niczego nie zaciągał – odpowiedział Peter.

 – Mam rozumieć, że ryba sama tutaj przyszła? Następnie w cudowny sposób wyrosły jej nogi, które zniknęły za sprawą magii?

 Frankie patrzył na nich i po kilku sekundach dotarło do niego, że nie dostanie logicznego wyjaśnienia – miny przyjaciół mówiły wszystko; byli równie zdumieni jak on. Wyglądali, jakby nie wiedzieli, w jaki sposób znaleźli się w lesie.

 – Zostawmy to – podsumował Johnny. Przechodząc obok leżącej na ściółce ryby, spojrzeli na nią raz jeszcze. Nie mogli tego wiedzieć, ale wszyscy, w jednym momencie poczuli to samo – obrzydzenie.

 Zbliżało się południe i siedzieli przy stole w kuchni. Peter z Johnnym byli głodni, dlatego jajecznica na boczku, zrobiona przez Frankiego, znikała w zawrotnym tempie.

 – Peter, podasz mi kromkę? – zapytał Johnny.

 Bez słowa spełnił jego prośbę i nagle się skrzywił. Włożył palec wskazujący i kciuk do ust. Wyciągnął ząb, położył go na skraju talerza i wrócił do jedzenia, jak gdyby nic się nie stało. Frankie spojrzał na niego zdziwiony, jednocześnie czując obrzydzenie. Siedział po drugiej stronie, zastanawiając się, co tu jest grane. W końcu musiał zadać pytanie, o którym myślał jeszcze w lesie.

 – Co robiliście całą noc?

 Przestali jeść prawie równocześnie. Zamarli w bezruchu, jakby to pytanie było magicznym zaklęciem. Nie, nie wyglądali na zaskoczonych, bardziej na zniecierpliwionych i poddenerwowanych – Frankie zobaczył to w ich oczach w chwili, kiedy podnieśli na niego wzrok.

 – Wędkowaliśmy – odpowiedział Johnny.

 – Dokładnie – potwierdził Peter. Odsapnął i pokręcił głową na znak niezadowolenia.

 Minęło kilka sekund niezręcznej ciszy, która jeszcze wczoraj była czymś nie do pomyślenia. Znali się, jak łyse konie i po tylu latach milczenie, siłą rzeczy, nie było czymś, co mogło wyzwolić niepokój. Frankie czuł się nieswojo i wydawało mu się, że siedzi z obcymi sobie ludźmi. Wyglądali, jak jego kumple, ale zachowywali się inaczej. Szczególnie ich spojrzenie stało się zimne, martwe, i pomimo, że mieli powieki, jakby rybie ślepia łypały na niego. Emanowali chłodem, czymś nieznanym dla człowieka, dalekim i obcym. Światem znajdującym się w głębinach, tam, gdzie istota ludzka nie powinna zaglądać.

 Frankie wstał – gdy przechodził obok, Peter złapał go za przegub.

 – Nie wchodź do lasu – powiedział. Z kącika ust spadła resztka jajecznicy i przykleiła się do koszuli. Jego oczy na ułamek sekundy zasłoniła błona, jaką posiadają gady.

Nie miał zamiaru siedzieć z założonymi rękami i czekać na rozwój wypadków. Musiał przyjrzeć się martwej rybie. Zresztą… dalsze przebywanie w towarzystwie Petera i Johnnego stawało się coraz bardziej męczące. Zdawał sobie sprawę, że może mieć halucynacje, to byłoby najprostsze wytłumaczenie, ale jeśli tak nie jest? Wyszedł i ruszył w stronę lasu.

 Okazało się, że z ryby niewiele zostało. Wyglądała, jakby coś rozsadziło ją od środka. Spuchnięte wcześniej brzuszysko ziało poszarpaną dziurą. Dokoła, rozsypane niczym płatki kwiatów, srebrzyły się setki łusek. Kucnął – czuł fetor rozkładających się wnętrzności, który w połączeniu z zapachem igliwia, stawał się nie do zniesienia.

 W głowie miał mętlik. Widział oczami wyobraźni, jak chłopaki ciągną rybie cielsko w stronę lasu, porzucają i… no właśnie. Co dalej? Innym pytaniem było, jak długo przebywali w lesie? Czy w chwili, kiedy ich dostrzegł, w czymś im przeszkodził?  

 Wstał, i kiedy miał odejść, zobaczył na ściółce ślady – przypominały błyszczący śluz, jaki zostawiają za sobą ślimaki. Prowadziły slalomem w stronę pobliskich paproci.

 Nie wiedział, czego się spodziewać. Stwierdził, że ostrożniej będzie nie wkładać rąk w gąszcz roślin. Złapał leżącą niedaleko uschniętą gałąź i zaczął delikatnie rozchylać liście, które wydawały się robić mu na złość, bo ilekroć przygniatał je do ziemi, tym bardziej wracały do pierwotnego położenia. Jak niewidomy wyszukuje laską przeszkody przed sobą, tak Frankie badał gąszcz roślin, licząc na to, że w końcu coś znajdzie. Po kilkunastu sekundach wysiłek się opłacił – natrafił na coś miękkiego. Dźgnął dwukrotnie w to samo miejsce, licząc naiwnie, że skoro coś nie ucieka, to znaczy, że albo nie żyje, albo udaje, że nie żyje, co oznacza, że się boi – tego dowiedział się z programów przyrodniczych. Próbował bezskutecznie rozchylić paprocie za pomocą gałęzi, ale zdał sobie sprawę, że będzie to musiał zrobić rękami. Przemógł w sobie strach, choć intuicja podpowiadała, żeby tego nie robił. Kto nie ryzykuje, ten nie pije szampana – pomyślał.

 

 

Zobaczył jajo wielkością zbliżone do piłki siatkowej. W półprzezroczystej skorupie zatopiony w żółtej cieczy, pływał embrion. Mała głowa, połączona z tułowiem wyjątkowo cienką szyją, kołysała się na boki. Trzy pary owadzich kończyn dotykały czaszki tuż nad oczodołami, w których połyskiwały metaliczne, czarne oczka. Stworzenie nie posiadało nóg. Długi, wężowaty ogon, zakończony rybią płetwą, poruszał się rytmicznie.

 Nie mógł uwierzyć w to, co widzi. Cofnął się kilka kroków. Słyszał, jak embrion wydostaje się z jaja, przebijając cienką skorupę, po czym rozpada na drobne kawałeczki. Na końcu zamienił się w coś, co przypominało spalony papier, uniesiony w powietrze przez delikatny podmuch.

 Frankie biegł w stronę domku i zatrzymał się dopiero przed werandą. Nie mogąc wyrównać oddechu, patrzył na uchylone drzwi, mając nadzieję, że Peter i Johnny go nie obserwują.

 Chłopaki siedzieli przy stole w kuchni. Klapnął na krzesło i otarł pot z czoła. Wziął głęboki oddech i spojrzał na przyjaciół. Wydawali się nie zwracać na niego uwagi. Ich nieruchome oczy wpatrywały się w okno. Sprawiali wrażenie, jakby na kogoś czekali.

 – Las – powiedział Peter.

 – Od zawsze byłeś ciekawski – podsumował, jak dotąd milczący Johnny.

 – Warto? – Peter odwrócił głowę w stronę Frankiego. Patrzył na niego z pogardą, niczym pan na poddanego, który nie słucha poleceń. – Zobaczyłeś, co chciałeś?

 W pierwszym odruchu Frankie chciał powiedzieć prawdę, ale ugryzł się w język.

 – Nie. Niczego nie widziałem – odparł.

Wyniosłość ustąpiła z twarzy Petera, w jej miejsce pojawiła się pokerowa, bezemocjonalna maska. Frankie czekał na odpowiedź, ale bezskutecznie.

 Nie ufał im, po raz pierwszy od wielu lat. Biła od nich wrogość, której w żaden sposób nie dało się zatrzymać. Czuł się zmęczony.

 – Trochę się martwię o was – powiedział.

 Spojrzeli na niego równocześnie. Synchronizacja ich ruchów była nienaturalna, jakby ktoś, lub coś nimi sterowało.

 – Bez potrzeby – skwitował Johnny. – Martw się lepiej o siebie. – Na jego twarzy pojawił się cyniczny uśmieszek.

 Frankie poczuł się urażony. W pierwszym odruchu chciał powiedzieć, żeby sobie wsadzili te swoje wędki w dupę. Myślał nawet, żeby krzyknąć: mam to wszystko gdzieś! Wracam do domu! Opanował gniew, wstał od stołu i spokojnym krokiem, udał się do pokoju na piętrze. Rzucił się na łóżko, zakrył twarz poduszką, a później już tylko płakał. Był bezsilny wobec obojętności, jaką okazywali mu przyjaciele i, jednocześnie wściekły, że nie może nic z tym zrobić; po chwili zasnął.

Ciemność nocy rozświetlał księżyc, którego sierp zaglądał nieśmiało pomiędzy ciężkimi chmurami.

 Peter i Johnny siedzieli na krzesłach wędkarskich. Ich oczy były zasnute bielmem, bez wyrazu, skierowane gdzieś w dal, ciągle otwarte, podobne bardziej do tych, jakie posiadają lalki. Po chwili wstali równocześnie, odwrócili głowy w stronę domku. Otwierali raz za razem usta, ale nie wydobywał się z nich żaden dźwięk.

 Frankie nie słyszał, kiedy weszli do pokoju. Zatrzymali się przy łóżku. W nikłym świetle księżyca ich spuchnięte twarze i rybie oczy wyglądały koszmarnie. Pozbawione włosów głowy, obleczone cienką warstwą skóry, pod którą widać było tętniące krwią żyły, skinieniem dały sobie znak. Coś wewnątrz ich ciał cicho bulgotało. Z na wpół otwartych ust sączyła się czarna maź. Gęstą strugą ściekała powoli z kącików warg, kapiąc na podłogę. Krople sunęły do siebie, zlewając się, tworząc wpierw niewielką kałużę. Z czarnej brei, wyciągając się ku górze, tworzyła się sylwetka postaci przypominająca człowieka. Nabierała masy, pod którą skrzypiały cicho deski podłogi.

 Nagle Peter i Johnny upadli. Mgła, zasłaniająca ich oczy, zniknęła. W tym samym momencie przestali oddychać.

 Ciało Frankiego uniosło się w powietrze, lewitując zmierzało w kierunku postaci. Obracało się dokoła – obca siła kręciła nim, jak pająk, który owija swoją ofiarę.

 On okazał się być lepszym lokum. To nie światło wypierało mrok. Ciemność potrzebowała pokarmu. Otchłani nie można zatrzymać. Oni, ludzie, umierają, ich czas jest ograniczony. Byt uzależniony od ich opakowań – śmiertelnych ciał, znalazł dla siebie nowy dom.

 Przynajmniej do chwili, kiedy zniszczy ostatnie dobro, które w nim żyje.

 

 Ilustracje: Bartłomiej Kalinowski/ Hesket

Koniec

Komentarze

To ja bardzo dziękuję. :)

Niezwykle mroczny, pełen tajemnic i niedopowiedzeń, oryginalny horror, moje gratulacje i brawa! :)

Ilustracje – jak zawsze – genialne! :)

Pozdrawiam serdecznie, klik. :) 

Pecunia non olet

Na parapecie od zewnątrz przysiadł kowalik – harcował, podskakując; zaglądał do wnętrza domku, jakby chciał się przywitać. Po chwili wzbił się w powietrze z gracją, jakiej mógłby mu pozazdrościć niejeden ptaszek.

 Drobinki kurzu leniwie krążyły po sypialni – jej jedyni całoroczni mieszkańcy.

 Przekręcił się na lewy bok, podniósł prawą rękę i ziewnął przeciągle.

Brakuje podmiotu. Kto się przekręcił? Kowalik? Drobinka kurzu?

 

Nie miał zamiaru siedzieć z założonymi rękami i czekać na rozwój wypadków.

Brak podmiotu, wcześniejszy dialog kończy Peter, a rozumiem, że “nie miał zamiaru” Frankie.

Myślał nawet, żeby krzyknąć: mam to wszystko gdzieś!

Wcześniej zapisywałeś myśli kursywą, chyba uciekło.

 

Mam wrażenie, że bohater trochę zbyt spokojnie przyjmował do wiadomości to, co się działo. Bielma na oczach, olbrzymia ryba i jajo – niby się zastanawiał o co chodzi, ale wypierał to.

Zakończenie jest moim zdaniem za szybkie, trochę jakbyś się spieszył. 

Ale to takie małe uwagi, ogólnie mi się podobało, bardzo ciekawy pomysł. Z racji, że boję się wszystkiego co pod wodą, udało ci się trochę wystraszyć. Ilustracje świetnie oddają klimat. Gratuluję.

Pozdrawiam!

You cannot petition the Lord with prayer!

Bruce, dzięki jeszcze raz. Za pomoc przede wszystkim i za dobre słowa. Cieszy mnie to, że Ci się podoba. Pozdrawiam

Cześć, MichaelBullfinch, wprowadziłem poprawki. Dzięki za wyłapanie. Masz rację, trochę się pośpieszyłem. Pracowałem nad tym opkiem zbyt długo, może dlatego czuć to szybkie zakończenie. Nie wiem, o co chodzi, ale czasami tworzy się lepiej, czasami gorzej. 

Pozdrawiam 

I ja dziękuję, powodzenia, gratulacje pomysłu. :)

Pecunia non olet

Hej Hesket,

 

o, ble ryby! :D

Stworzyłeś dużo ładnych i poetyckich opisów natury. I jeszcze więcej obrzydliwych, typowych dla horroru. Opowieść wciąga – rozwija się leniwie. Zakończenie trochę pędzi, ale ogólnie opowiadanie zostawia dobre wrażenie. :)

 

Kilka drobnostek rzuciło mi się w oko:

 – A ty nie? – Najwyraźniej Peter traktował sprawę poważnie. – Wszystkim chłopakom podobał się jej biust.

Tutaj nie rozumiem tego wtrącenia. Chyba naturalniej brzmiałoby:

 – A ty nie? – obruszył się Peter. – Wszystkim chłopakom podobał się jej biust.

 

Zaświecił światło.

Może lepiej włączył światło?  

 

Sytuacja przypominała stare horrory, które oglądał w tajemnicy przed rodzicami, kiedy z okazji szesnastych urodzin dostał mały, czarno-biały telewizor.

Wydaje mi się, że w wieku 16 lat już nie trzeba się zbytnio kryć przed rodzicami :D

 

 Nie świeć światła… – Frankie zastanawiał się leżąc w łóżku.  

Tutaj też bym zmieniła na nie zapalaj/ nie włączaj światła.

 

W ciemności panującej dokoła, niczym wycięta z nieprzeniknionej czerni, wciągała w siebie otaczającą roślinność.

Hm… nie bardzo rozumiem drugiej części tego zdania i nie umiem sobie tego wyobrazić. Tak jakby coś ją porastało? Albo ciągnęła za sobą wodorosty?

 

Serdecznie pozdrawiam! :)

Klasyczny horror z umiejętnie zbudowanym napięciem – czytelnik szybko dowiaduje się, że coś jest nie tak, ale nie wie tak do końca co, ani jak to się wszystko skończy. Aż do samego zakończenia czytałem z autentycznym zainteresowaniem, żeby nie powiedzieć “z wypiekami na twarzy”.

 

Niestety, jak już pozostali użytkownicy pisali, zakończenie istotnie było raczej mało satysfakcjonujące, jakby urwane.

 

Poniżej kilka nieśmiałych uwag co do języka, czy też logiki w paru miejscach (oczywiście mogę gdzieś nie mieć racji):

albo nie dojada, lub, co gorsza u niego w domu rodzice oszczędzają na jedzeniu

Hmmm jestem prawie pewien, że albo dwa razy "albo", albo samo "lub".

 

Lubił tych gości i chyba nie było równie dobrze zgranej ekipy, jak ich troje. Nie oznaczało to, że chłopaki nigdy się nie pokłócili, czy nie doświadczyli tzw. milczenia owiec, kiedy obrażeni, nie rozmawiali przez kilka dni.

Minęło ponad dwadzieścia lat i teraz tylko się mijali. Ale raz w roku, od kiedy skończyli szkołę średnią, wyjeżdżali do domku letniskowego, który należał do wujka Petera.

 

Ten dwa opisy wzajemnej relacji przyjaciół nijak do siebie nie pasują IMO. Jeśli tylko się mijają, to raczej nie są wyjątkowo zgraną ekipą, a kilka dni bez rozmowy nie byłoby niczym dziwnym.

 

Na co dzień wystarczały zwierzęta – ryby, jako przekąska – w ostateczności, ale to nie zaspokajało potrzeby istoty z dna.

Czy tu nie miało być: Na co dzień wystarczały zwierzęta – ryby, jako przekąska, w ostateczności – ale to nie zaspokajało potrzeby istoty z dna.

 

Nie spoglądają za siebie, bo gdyby to zrobili, zobaczyliby, że istota wypełza na brzeg.

To "bo" brzmi, jakby wiedzieli, co się dzieje, i celowo odwracali wzrok.

 

Nie świeć światła… – Frankie zastanawiał się leżąc w łóżku.  

Orzeczenie powinno być chyba pierwsze ("zastanawiał się Frankie)?

 

ryba zamknęła powiekę.

“Mrugnęła”? Byłoby chyba zgrabniej i uniknęłoby powtórzenia.

 

W jaju wielkości piłki siatkowej, zatopiony w żółtej cieczy, pływał embrion podobny do ludzkiego. Mała głowa, połączona z tułowiem wyjątkowo cienką szyją, kołysała się na boki. Trzy pary owadzich kończyn dotykały czaszki tuż nad oczodołami, w których połyskiwały metaliczne, czarne oczka. Stworzenie nie posiadało nóg. Długi, wężowaty ogon, zakończony rybią płetwą, poruszał się rytmicznie.

Hmm, no jeśli ma płetwę i trzy pary owadzich kończyn, to nie brzmi, jakby był szczególnie podobny do ludzkiego… Jeśli chodziło o kolor/teksturę embriona, to może warto by to uściślić? Ciężko powiedzieć.

 

 

Pozdrawiam

Dlaczemu nasz język jest taki ciężki

Cześć, Marszawa 

 Wprowadziłem poprawki. Dziękuję Ci za wyłapanie i wskazanie. Jakby Ci to wyjaśnić. To coś, jest tak czarne, hmmm… jak sadza. Albo wyobraź sobie, że pomimo ciemności nocy, jest ciemniejsze, to jakby skupienie czarni, rodzaj otchłani, która pożera wszystko co napotyka na swojej drodze. Jakiego wyrazu można jeszcze użyć? Pochłania, wsysa, wciąga – zakrzywia przestrzeń, a materia dokoła wpada, znika w czeluściach istoty. :-) Mam nadzieję, że wyjaśniłem trochę, o co mi chodziło. 

Z tym wiekiem niekrycia się przed rodzicami, to zapewne masz rację, ale myślę, że w czasach Frankiego, takie prezenty, jak telewizor, który znajduje się w pokoju w sumie jeszcze dzieciaka, nie były częste, a jeśli już, to w pewien sposób trochę cenzurowane i kontrolowane przez rodzicieli. Chociaż sam fakt, że mu go sprawili na urodziny, jest trochę nieudanym prezentem, biorąc pod uwagę, że chcą i tak mieć wpływ na to, co Frankie ogląda. Z jednej strony wolność, a z drugiej, nie do końca. Coś jakby, masz łuk chłopaku, ale strzelaj tylko do tarczy, a nie np. do koguta sąsiadki :-) Możliwe, że porównanie nie jest zbyt dobre, ale mam nadzieję, że wyjaśniłem chociaż trochę. 

Pozdrawiam Cię również serdecznie :-) 

 

Cześć, GalicyjskiZakapior 

Wprowadziłem poprawki. Dzięki za wyłapanie i wskazanie. Czyli, trochę Cię zaniepokoiłem swoim opowiadaniem. Nie mam pojęcia, dlaczego pisze mi się lepiej w tych klimatach, czyli (może grozy to za dużo napisane), ale tak, inaczej trudno to określić. Hepi Endy są też spoko, opowieści pozytywne, jak najbardziej ok, ale obecnie, bardziej skłaniam się do tworzenia straszności i dziwności, niż lukrowych opowieści. W ogóle nie ujmując słodkim i sympatycznym rzeczywistościom, to też jest spoko. Kiedyś może napiszę, coś tak słodkiego, że aż będzie mdliło – to wysoce prawdopodobne :-) 

Dziękuję za przeczytanie i pozdrawiam serdecznie :-) 

Ave, Heskecie! 

 

Okej, horroru wędkarskiego z elementami Obcego, to jeszcze nie czytałem… Zasadniczo jestem grozoodporny, więc i Tobie nie udało się mnie przestraszyć, ale zdecydowanie mnie zaciekawiłeś tekstem. 

 

Kilka opisów było naprawdę umiejętnie napisanych i dobrze pobudziły wyobraźnię.

 

Ale zakończenie sprawia wrażenie, jakbyś chciał za wszelką cenę już skończyć i przez to trochę odstaje od niespiesznego tempa pozostałej części.

 

Niemniej, jest tu powiew świeżości, więc kliknę.

Jak opisał mnie pewien zacny Bard: "Szyszkowy Czempion Nieskończoności – lord lata, imperator szortów, najwspanialsza portalowa Szyszunia"

Cześć, cezary_cezary

Dokładnie tak było. Chyba zbyt długo nad tym siedziałem. Dziękuję za przeczytanie i klika.

Pozdrawiam

OK, jest coś horrorowatego, ale nie obraziłabym się za więcej wyjaśnień. 

Co ma do tego sen jednego z chłopaków? Dlaczego światło przeszkadzało i zakazali mu je włączać? O co chodziło z rybim truchłem w lesie, skąd tam się wzięło, po co polazło?

Mnie też wydaje się, że to coś w jaju nie wygląda na ludzki embrion.

Trochę zgrzytał mi Frankie. Z jednej strony nie socjalizuje się z kolegami, tylko pali. Z drugiej, jeśli narracja leci z jego punktu widzenia, nieźle orientuje się w przyrodzie; kowalik, tatarak… Trochę nienastolatkowe zachowanie, ale OK, może fascynuje się biologią. W historii przyjmuje rolę obserwatora, niewiele próbuje zrobić. Oprócz jajecznicy. ;-) Nie ściąga pogotowia, że jego kumple dziwnie się zachowują, nie ucieka… Idzie spać.

zasłaniając raz za razem księżyc, który jako wrastający sierp, na kilka sekund rzucał zimne światło.

Kiedy księżyc wygląda jak sierp, to widać go gdzieś w pobliżu słońca. Czyli raczej nie ma go na niebie koło północy. Miało być “wzrastający”?

Babska logika rządzi!

Cześć, Finkla

Tak, wzrastający miało być :-) Przez przypadek wrósł :-)

Ale to nie są nastolatkowie. Jest o tym mowa w trzecim akapicie. 

Wiem, że dużo tajemnic.

Pozdrawiam

Tak, było o ich wieku. Ale z zachowania nadal wyglądali na nastolatków. Cóż, może to prawda, że mężczyźni rozwijają się tylko do szóstego roku życia, a potem już tylko rosną. ;-)

Babska logika rządzi!

Myślę, że nawet ankieta w tej kwestii by nie pomogła :-)

Cześć,

 

Dla mnie zdecydowanie brakuje wyjaśnienia pewnych motywów jak, chociażby dziwna ryba czy wspomniane jajo. Gdyby wyciąć te sceny to w sumie z punktu widzenia historii nic by to nie zmieniło. Z drugiej strony były to motywy, które mnie bardzo zaciekawiły (być może z powodu ilustracji). Szkoda, że to jakoś nie wróciło w tekście.

 

Zanotowałem sobie kilka rzeczy, na które wyjątkowo zwróciłem uwagę:

 

Dziewczyny przedrzeźniały go wołając: Hej! Doktorku! – jak w tej kreskówce z Bugsem.

To chyba zbędne.

 

 mogli z tego powodu nie awansować do szóstej,

Można zdać/dostać promocję do szóstej klasy, ale awansować? W sumie nie wiem, pytam, ale zazgrzytało mi to.

 

 – Nieruchomości, ziemia i złoto, to najlepsze lokowanie kasy – mawiał.

Lepiej by brzmiało: Nieruchomości i złoto, to najlepsze lokowanie kasy – mawiał.

 

Drewniany domek letniskowy był na tyle duży, że wystarczyłby dla dwóch wielodzietnych rodzin.

Noo muszę przyznać, że gigantyczny jest ten domek letniskowy… a na górze są tylko trzy pokoje i niewielka łazienka. W którymś miejscu chyba trzeba pozmieniać – najbardziej pasuje w zacytowanym kawałku tak, żeby u czytelnika nie stworzyć poczucia jakiegoś dwupiętrowego domu. Bo to przecież ma dalsze konsekwencje w tekście.

 

Nie oznaczało to, że chłopaki nigdy się nie pokłócili, czy nie doświadczyli tzw. milczenia owiec, kiedy obrażeni, nie rozmawiali przez kilka dni

Czy aby na pewno to tzw. milczenie owiec?

 

przykleił się do umysłu Frankiego i nie chciał z niego wyjść.

Nie klei mi się to ;) w sensie jeśli coś jest przyklejone do czegoś to nie może z tego wyjść, no bo jak?

 

– Z tego, co wiem, tylko rekin ma powieki i najeżka. Poza tym, po jaką nędzę zaciągnęliście rybę do lasu?

 

Nie będzie lepiej:  tylko rekin i najeżka ma powieki. BTW dzięki, już wiem co to najeżka :)

 

W jaju wielkości piłki siatkowej, zatopiony w żółtej cieczy, pływał embrion.

To mi mega nie zagrało. Gdyby nie ilustracja to bym się dalej zastanawiał co miałeś na myśli. Trzeba by bardziej opisać, że jajo miało półprzezroczystą skorupkę itd. Z powodu tej jajecznicy przez chwilę nawet pomyślałem, że bohater chciał zrobić jajko sadzone i spotkała go niemiła niespodzianka.

 

No i ten Frankie, z powodu jego bierności i pewnego rodzaju akceptacji tej sytuacji łapałem się na tym, że to cały czas jego sen…

Cześć, grzelulukas

Bardzo trafne spostrzeżenia, dzięki. Kiedyś kumpel użył określenia: milczenie owiec. Spodobało mi się, dlatego użyłem w tekście. Możliwe, że nieadekwatnie.

Z tym awansowaniem, faktycznie nie trafiłem. 

Dziękuję za odwiedziny i poświęcony czas. 

Pozdrawiam

Kiedyś kumpel użył określenia: milczenie owiec.

Ale kumplujesz się z pisarzem czy z reżyserem? ;-)

Babska logika rządzi!

Finkla, przeceniasz mnie :-) Aż takich znajomości to nie mam ;-)

O błędach w logice i stylistyce już się naczytałeś (ich wytykanie to chyba tutaj rodzaj sportu), więc ja dołożę nieco inna łyżkę dziegciu do tej beczki dziegciu. Otóż by horror był straszny, protagonista musi budzić jakąkolwiek sympatię i musimy być zainteresowani jego losem. Tutaj tak nie ma, gdyż od początku czekamy tylko na rychły i brutalny koniec bohaterów. Dobre jako slasher, niespecjalnie jako horror. 

To nie jest stricte błąd, ale osobiście mierzwi mnie też przedstawienie ich ksywek w nawiasach, jak w poście na Instagramie. Nie widziałam jeszcze nigdy żadnej książki napisanej w podobny sposób. Nie lepiej byłoby: „Johnnego, Petera i Frankiego. Przez większość znanych jako Wąski, Sumik i Sałata.” ? Pozdrawiam, powodzenia w pisaniu.

Cześć, Zołza007

Dziękuję za przeczytanie. Pamiętam, jak wrzuciłem na NF pierwsze teksty i dziwiłem się, dlaczego tak skrupulatnie zwracana mi jest uwaga na interpunkcję, logikę, stylistykę. Celowo zostawiłem teksty sprzed lat, żeby widzieć postęp, lub brak. I teraz doceniam wyłapywanie drobnostek, choć często podczas pisania, i ponownej autokorekty ich nie dostrzegam.

Tak, zgadzam się, że Frankie jest obcy, przez co jego losy mogą nie obchodzić czytelnika. Mój błąd.

Pozdrawiam ;-)

Cześć, Hasket

 

Żaden ze mnie ekspert. Poniżej to co wpadło mi w oko podczas czytania.

 

Ale opanował się – zagryzając ze złości zęby,

Może lepiej napisać: Ale opanował się. Zaciskając zęby, stłumił gniew,

 

 

Odłożył łyżeczkę i zaczął nasłuchiwać.  

Oczywiście można jeść jajecznicę łyżeczką, ale jakoś bardziej pasuje mi widelec.

 

Włożył palec wskazujący i kciuka do ust.

Forma zgodna to: kciuk

 

Widział w oczach wyobraźni.

Widział oczami wyobraźni.

 

W (przezroczystym?) jaju wielkości piłki siatkowej, zatopiony w żółtej cieczy, pływał embrion.

Jak inaczej by go zobaczył? Ktoś wcześniej o tym wspomniał.

 

Tutaj jest to dla mnie trochę niezrozumiałe:

Słyszał, jak embrion wydostaje się z jaja, przebijając cienką skorupę, po czym rozpada na drobne kawałeczki. Na końcu zamienił się w coś, co przypominało spalony papier, uniesiony w powietrze przez delikatny podmuch.

Embrion miał skomplikowaną budowę i rozumiem, że po wydostaniu z jaja znikł? Bohater tylko domniemywał, bo nie widział, co się potem z nim stało? Obaj koledzy zostali zainfekowani wcześniej i już byli nosicielami, więc to nie jego dzieło. 

 

Ich oczy zasnute bielmem, bez wyrazu, patrzyły gdzieś w dal; ciągle otwarte, podobne bardziej do tych, jakie posiadają lalki.

Jeżeli zasnute bielmem i bez wyrazu to jak patrzyły w dal?

 

Może tak: Ich oczy zasnute bielmem, bez wyrazu, skierowane gdzieś w dal, ciągle otwarte, podobne bardziej do tych, jakie posiadają lalki.

 

 

Czytałem ciekawy, co będzie na końcu. Dla mnie było to bardziej Science Fiction, niż Horror. Zakończenie zapachniało “Inwazją porywaczy ciał”. Stwór z głębin skojarzył mi się z kosmitą, czymś obcym, chcącym nas skrzywdzić. W sumie może i tak było, bo nie dałeś na to jednoznacznej odpowiedzi: Czy był kosmitą, a nie to, że chciał ich skrzywdzić.

 

Dla mnie, było za mało akcji, oczekiwałem krwawego “Splattera”, walki pomiędzy kolegami i na to się zanosiło. Coś jak w “The Thing” Johna Carpentera.

 

Pozdrawiam,

grzelulukas, wprowadziłem część sugerowanych przez Ciebie uwag. 

Pozdrawiam

 

Cześć, George Hornwood 

Wprowadziłem poprawki. Co do jedzenia jajecznicy łyżeczką, to chyba kwestia wyboru. Wolę jeść łyżeczką :-)

Jest dokładnie tak, jak w opisie. Embrion rozleciał się na drobne, jak spalony papier. Rozumiem, że nie wiadomo o co chodzi, ponieważ nie ma to powiązania z resztą opowieści. 

Inwazja porywaczy ciał – dobry film. Ciekawa interpretacja, że to kosmici. 

Dzięki za odwiedziny i przeczytanie. 

Pozdrawiam

co gorsza u niego w domu rodzice oszczędzają na jedzeniu;

 

Dla mnie za dużo grzybów w barszczu. U niego w domu i rodzice, dają nam tę samą informację.

 

 

wyjeżdżali do domku letniskowego, który należał do wujka Petera.

A może: wyjeżdżali do domku letniskowego, który należał do wujka Petera?

 

 – Nie potrafisz się delektować. – Krytyka Petera nie wywarła na nim najmniejszego wrażenia.

To nie są didaskalia to tej wypowiedzi.

 

Należałoby dopracować przejście między częścią wspomnieniową, a tym cod zieje się na bieżąco. 

 

Dookoła stawu rósł tatarak, wymieszany z pałką wodną.

O ile to nie była hybryda, to rosły tatarak i pałka/wymieszane tataraki i pałki, bo są odrębnymi roślinami. 

 

 

Staw kupił jego wujek, podobnie jak pobliską działkę o wielkości blisko pół hektara. Dlaczego to zrobił? Bo miał mnóstwo kasy i różne zachcianki. Jednocześnie była to dobra inwestycja.

 – Nieruchomości i złoto, to najlepsze lokowanie kasy – mawiał. W późniejszych latach nie chodziło już o zarabianie pieniędzy, ponieważ miał tyle, że trzeba było poszukać celów gdzie indziej. Na starość, mając siedemdziesiąt sześć lat, poleciał do Tajlandii i poznał miłość swojego życia – młodą, piękną i jakże naiwną dziewczynę, która myślała, że po jego śmierci odziedziczy fortunę. Okazało się, że nie zapisał jej w spadku ani grosza.

 Drewniany domek letniskowy był na tyle duży, że wystarczyłby dla dwóch wielodzietnych rodzin. Od wschodniej strony znajdował się las. Front, usytuowany od zachodu, witał przybyszów szeroką werandą, na której znajdowały się trzy bujane krzesła wiklinowe, drewniany stolik i kilka krzeseł po prawej stronie drzwi wejściowych. 

 

Cały ten akapit powinien znaleźć się we wprowadzeniu, a nie tu psując napięcie. 

 

– Tylko rekin i najeżka ma powieki.

Skoro dwie ryby to mają.

 

Pomysł fajny (i straszny), nad wykonaniem warto by pracować dalej.

"nie mam jak porównać samopoczucia bez bałaganu..." - Ananke

Cześć, Ambush

Dzięki za odwiedziny i czytanie. Wprowadziłem poprawki do niektórych sugerowanych usterek. Zgadzam się, tekst mógłby być lepszy. Myślę nad czymś nowym. 

Pozdrawiam :-)

Heskecie, skoro tag obwieszcza, że to horror, spodziewałam się, że coś wylezie z jeziora i tak się faktycznie stało. Jednak nie mogę pozbyć się wrażenia, że nie podzieliłeś się z czytelnikami wszystkim, co wiedziałeś w tej sprawie, skutkiem czego opowiadanie jest dla mnie nie do końca jasne a zdarzenia nie całkiem wyjaśnione.

Ilustracje wnoszą mnóstwo niepokoju i w moim odczuciu mówią więcej niż słowa.

Wykonanie mogło być lepsze.

 

Peter był na tyle za­po­bie­gaw­czy… → Pewnie miało być: Peter był na tyle za­po­bie­gliwy

Sprawdź znaczenie słów zapobiegawczyzapobiegliwy.

 

nie było rów­nie do­brze zgra­nej ekipy, jak ich troje. → Piszesz o mężczyznach, więc: …nie było rów­nie do­brze zgra­nej ekipy, jak ich trzech.

Troje to dwóch mężczyzn i kobieta, lub jeden mężczyzna i dwie kobiety.

 

do­świad­czy­li tzw. mil­cze­nia owiec, kiedy ob­ra­że­ni, nie roz­ma­wia­li przez kilka dni. → Nie używamy skrótów.

Milczenie owiec nie polega na obrażaniu się i powstrzymaniu się od rozmów.  

W książce Thomasa Harrisa „Milczenie owiec” i jej filmowej adaptacji tytułowe „milczenie owiec”, a właściwie jego przeciwieństwo, to przeraźliwy płacz i beczenie zarzynanych owiec i jest powtarzającym się koszmarem sennym bohaterki.  

 

Peter ru­chem głowy wska­zu­je na Fran­kie­go. → Peter ru­chem głowy wska­zu­je Fran­kie­go.

Wskazujemy kogoś, nie na kogoś.

 

oglą­dał w nocy -z oka­zji… → Czemu tu służy dywiz?

 

księ­życ, który jako wra­sta­ją­cy sierp… → W co wrastał księżyc???

 

Do­pie­ro pełny pę­cherz zmu­sił go do wyj­ścia z pie­le­szy. → Pewnie miało być: Do­pie­ro pełny pę­cherz zmu­sił go do wyj­ścia z pościeli.

Sprawdź znaczenie słowa pielesze.

 

było za pięt­na­ście dzie­sią­ta. → Mówisz o godzinie, która jest rodzaju żeńskiego, więc: …była za pięt­na­ście dzie­sią­ta.

 

– Tylko rekin i na­jeż­ka ma po­wie­ki. → Wymieniasz dwie ryby, więc: – Tylko rekin i na­jeż­ka mają po­wie­ki.

 

byli rów­nie zdu­mie­ni, co on. → …byli rów­nie zdu­mie­ni jak on.

 

Wy­cią­gnął zęba, po­ło­żył go… -> Wy­cią­gnął ząb, po­ło­żył go

 

Ale opa­no­wał się za­gry­za­jąc zęby… → Można zagryźć wargę, ale nie można zagryźć zębów.

Proponuję: Ale opa­no­wał się – zaciskając zęby

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Cześć, regulatorzy 

Wniosłem poprawki, dziękuję za wyłapanie błędów.

Zgadzam się z Tobą, że wykonanie mogłoby być lepsze. Ilustrowanie jest dla mnie prostsze, może dlatego, że zajmuję się rysowaniem i malowaniem bardzo długo (odkąd pamiętam, a lat mam już niemało :-)). Pisanie twórcze jest dla mnie sporym wyzwaniem i mam nadzieję, że z czasem będzie lepiej. Dzięki za przeczytanie i Twój czas. 

Pozdrawiam

Bardzo proszę Heskecie. Miło mi, że mogłam się przydać. :)

Myślę, że to dobrze, że z dużym doświadczeniem malarza i rysownika, próbujesz wyrazić pomysły także za pomoca słów, dopełnionych własnymi pracami. Uważam, że to świetny mariaż, a z czasem może być tylko lepiej.

Powodzenia!

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dziękuję, regulatorzy

Ostatnio postanowiłem pisać ręcznie. Nie potrafię tego wyjaśnić, ale inaczej… zbiera się myśli. 

Pozdrawiam

Heskecie, każda metoda która sprawi, że będziesz zadowolony z efektu, jest dobrą metodą. 

Jeszcze więcej powodzenia! 

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Nowa Fantastyka