- Opowiadanie: Finkla - Atak na święty gaj Florei

Atak na święty gaj Florei

Tak wiem, że śródtytuły to pojęcia na wskroś współczesne, ale nie potrafię ich oddać innymi słowami, tak, żeby nie pozostawić wątpliwości, o co chodzi.

Zapraszam do lektury.

Dyżurni:

Finkla, bohdan, adamkb

Biblioteka:

GalicyjskiZakapior, Ambush

Oceny

Atak na święty gaj Florei

Prolog

 

Kiedy słońce dotknęło koron niezwykle wysokich świerków i buków w sercu świętego gaju, kapłanki przystąpiły do wieczornego rytuału. Prowadząca procesję Perita odkorkowała fioletowy flakon i wpuściła trzy krople do kamiennej cysterny. Drewnianą warząchwią zaczęła mieszać wodę.

W tym momencie na polanę wbiegła jedenastoletnia Venitka.

– Mamo! Od północnej strony widać dymy!

– Ćśśś! Nie zakłócaj rytuału.

– Ale strażnik mówi, że to obce wojsko!

– Mężczyźni doskonale wiedzą, co mają robić. Ty też powinnaś. W tej chwili najważniejszy jest wieczorny rytuał.

Do cysterny podeszło dwanaście rosłych i silnych kobiet. Każda napełniła trzymaną konew i ruszyła z nią w stronę serca gaju. Pozostałe kapłanki zaintonowały pieśń. Venitka z pewnym ociąganiem dołączyła do chóru. Doskonale znała słowa, bo Perita codziennie śpiewała tę kołysankę najmłodszemu synkowi.

 

Ludzie

 

Mała Venitka miała rację – dymy zwiastowały nadejście wrogich wojsk. Rozesłano gołębie z wiadomościami i wkrótce na północ od świętego gaju zaroiło się od uzbrojonych kapłanów i akolitów. W pozostałych częściach ochronnego pierścienia pozostały jedynie szkieletowe załogi.

Mężczyźni kopali wilcze doły i gromadzili stosy głazów oraz kamieni nad najwęższymi przejściami w wąwozach. Chłopcy biegali w tę i we w tę, wydeptując ścieżki prowadzące prosto w zdradliwe grzęzawiska czy inne pułapki. W wolnych chwilach wszyscy przeglądali broń. Łucznicy gromadzili zapasy strzał, wybierali najlepsze kryjówki na wysokich drzewach i zaopatrywali je we wszystko, co mogło się przydać podczas długich godzin wyczekiwania na wroga; od ochronnej platformy z drewna grabu, dębu lub jesionu do wydrążonej dyni na mocz. Jeśli łucznik ukryty na dobrze przygotowanym stanowisku zaatakował w szarówce zmierzchu lub mroku nocy, miał szanse na zabicie kilkunastu czy nawet kilkudziesięciu wrogów i ujście z życiem. Na ogół zawczasu szykował sobie drogę ucieczki po linie na sąsiednie drzewo. Żołnierze wprawieni w walce wręcz sprawdzali obsydianowe ostrza. Nie mogli używać żelaza, bo bogini Florea go nie tolerowała.

 

W końcu wróg nadszedł. Obrońcy walczyli zawzięcie i ofiarnie. Pułapki w przeważającej większości zadziałały zgodnie z oczekiwaniami. To wszystko jednak nie powstrzymało natarcia, bo napastników było bardzo wielu. Zbyt wielu.

 

Przy życiu zostały tylko niedobitki, którym sprzyjało wyjątkowe szczęście, dzieci, zawczasu wyprowadzone daleko poza święty gaj, oraz kapłanki. I oto były zmuszone do zmiany wieczornego rytuału.

Perita sięgnęła po pomarańczowy flakon, trzykrotnie przechyliła go nad cysterną. Zamieszała nerwowymi ruchami. Garstka starannie wybranych kobiet odniosła wrażenie, że od wody rozchodzi się poczucie zagrożenia. Nawet wiatr dął kapryśnie i niespokojnie szarpał gałęziami, drzewa szumiały ostrzegawczo.

Tym razem tylko sześć kapłanek nabrało wody zaprawionej pomarańczowym eliksirem. I nie trzymały konwi, lecz niewielkie skórzane manierki. Każda po kolei odkorkowała naczynie i opuściła je na rzemyku do cysterny, aby napełnić, unikając jednocześnie kontaktu z płynem. Kobiety nie odznaczały się siłą, lecz szybko przebierały nogami i równie szybko myślały. Pod żadnym pozorem nie należało drażnić przebudzonej Florei.

Sześć biegaczek potruchtało w stronę serca gaju. Pozostała szóstka czym prędzej oddaliła się w przeciwnym kierunku, wybijając na dwóch bębnach ostry, marszowy rytm.

Gaj przygotowywał się do wielkiej zmiany.

 

Kwas mrówkowy

 

Głównodowodzący Guerro prowadził swoich ludzi. Jeszcze nawet nie zobaczyli czubków świerków w lesie uważanym przez szalonych czcicieli drzew za wyjątkowy, a już stracili ponad jedną czwartą żołnierzy. Jedną trzecią, jeśli uwzględnić ciężko rannych, których trzeba było odesłać na tyły. I niemal połowę taboru…

Mimo to morale nie upadało. Owszem, bagna pochłonęły wielu druhów, a późniejsze zamęczenie fałszywych przewodników nie wróciło żołnierzom życia. Za to bezpośrednie starcia z dzikimi czcicielami krzaków okazały się niewiele trudniejsze od walki z dziećmi. Oni ciągle używali kamiennej broni! W zetknięciu z żelaznymi mieczami mieli takie same szanse na przetrwanie do następnego dnia jak słonina w kotle piechoty.

Przez te trzy dni przedzierania się przez moczary Feruum otrzymał setki ofiar. Hekatomba powinna zapewnić łaskę i wsparcie groźnego boga dla jego dzielnych wyznawców. Zdaje się, że opieka działała, bo po wydostaniu się z bagnistego terenu żołnierze nie napotykali już żadnego oporu. Żadnych obcych, jeśli chodzi o ścisłość. Jedynie wydeptane do gołej ziemi ścieżki świadczyły o niegdysiejszej ludzkiej obecności.

Nagle coś się zmieniło w zachowaniu przedniej straży idącej przed Guerro. W ruchach towarzyszy pojawiła się nerwowość, ale nie wynikała z zaalarmowania. Ktoś machinalnie drapał się po ręce, ktoś inny pod pachą, trzech kolejnych żołnierzy dreptało niepewnie, jakby szli po rozżarzonych węglach… Dowódca obejrzał się, z tyłu działo się jeszcze gorzej – ludzie szarpali paski pancerzy, jeden z dziesiętników próbował czochrać się o pień sosny, kilkanaście osób wierciło się, jakby zostały zaatakowane przez stado wściekłych pcheł. Może to nie koniec pułapek, a przeciwnik pozostawił tu mnóstwo robactwa? W tym momencie Guerro uświadomił sobie, że potwornie swędzą go stopy.

– Stać! – ryknął. – Ci, których coś swędzi, rozbierać się! Pozostali, ochraniać rozebranych! Tarcze nad głowę! Może to z drzew coś spada!

Rozkazy wykonano natychmiast. Guerro nie znalazł na nogach ani jednej pchły, za to całe stopy miał pokryte bąblami. Teraz i palce rąk zaczęły go swędzieć. Pozostali goli żołnierze wyglądali podobnie.

– Całkiem jak od pokrzywy… – poskarżył się ktoś za plecami dowódcy.

– A kozojebcom nic nie jest! – zawtórował mu kolega.

Guerro popatrzył na leżące na trawie lniane koszule i portki, na własne onuce, na pojawiającą się na dłoniach wysypkę i wszystko zrozumiał.

– Możecie opuścić tarcze. To len zaczął parzyć jak pokrzywa. Nie dotykać gołymi rękami lnianych ubrań!

– Konopie też parzą! – zawołał ktoś z dala.

Słońce dopiero niedawno zaczęło opadać, ale wojsko nie było w stanie dalej maszerować. Dowódca rozesłał ludzi na poszukiwanie dogodnego miejsca na obozowisko i zastanowił się, jak ze stosunkowo niewielu wełnianych koszul i płaszczy zrobić bieliznę i onuce dla całej armii.

Ten las ich zaskoczył.

 

Nektar i spadź

 

Żołnierze już tylko w nikłym stopniu przypominali wojsko. Poprzedniego wieczoru niemal wszystkie wełniane płaszcze zostały pocięte na onuce, raptem ćwierć armii miała koszule z materiałów innych niż roślinne. Pozostali albo nie podociągali porządnie rzemieni przy pancerzach, albo założyli niekompletne zbroje, albo wręcz dźwigali rynsztunek w tobołkach z pledów, świecąc nagimi torsami.

Guerro uznał, że lepiej nie wymuszać na podwładnych pełnego uzbrojenia. Zdawał sobie sprawę, że po dwóch godzinach marszu w pancerzu nałożonym na gołe ciało ludzie dorobią się odparzeń i otarć. Z drugiej strony – w razie zagrożenia w ciągu kilku minut będą gotowi do walki. Na razie posłał do ochrony grupy żołnierzy w pełnych pancerzach. Od dawna już nie widzieli wroga, słońce przygrzewało, więc nikt nie marzł. Jeśli upolują jakieś zwierzę, być może uda się ze skóry i futra sporządzić jakieś uprzęże do ochrony najbardziej narażonych części ciała.

Zdradliwe bagna zostały wiele mil za plecami, teren zrobił się suchy, nawet potok, który rankiem płynął wzdłuż trasy wojska, wkrótce odbił na prawo i zniknął żołnierzom z oczu. Po ubitej ścieżce maszerowało się wręcz przyjemnie. Wraz ze wznoszącym się słońcem rosła temperatura, ale ludzie nie narzekali. Pewnie bali się, dość słusznie, że wódz rozkaże pyskaczom pozakładać pełne zbroje.

Upał zrobił się taki, że nawet drzewa zaczęły się pocić. Zewsząd na żołnierzy skapywały krople gęstej i lepkiej cieczy. Guerro wiedział, że to niemożliwe, ale mógłby przysiąc, że świerki i dęby specjalnie celują w przechodzących pod nimi ludzi. Na zmianę – spadź i pyłki z kwitnących krzewów. Wkrótce wszyscy mieli piersi, ramiona i plecy pokryte żółtawym proszkiem. Ktoś odkrył, że lepka ciecz jest słodka, ktoś inny zażartował, że dzisiaj na obiad oblizują własne ręce… Humory dopisywały.

Dopóki przednia straż nie zameldowała, że słyszy brzęczenie, jakby olbrzymiego roju os. Myliła się o tyle, że wojsko zaatakowały także pszczoły, trzmiele i szerszenie. A od dołu, bezszelestnie i bez ostrzeżenia – mrówki.

Ten las potrafił się bronić.

 

Polifenole

 

Guerro prowadził swoich głodnych i opuchniętych ludzi w niekompletnych strojach. A przynajmniej te cztery piąte armii, które przetrwały wściekłe ataki owadów. Z groteskowo opuchniętych zmarłych towarzyszy zdjęli każdy skrawek wełnianych ubrań i spalili na wielkich stosach. Każdy zaciskał dłonie na ukochanej broni, jak Feruum przykazał. Około czterech tysięcy dzielnych wojaków pokonanych przez pszczoły i mrówki.

Wczorajsza kasza smakowała gorzko niczym zaprawiona piołunem. Żołnierze bali się trucizny. Wieczorem, pod gęstymi koronami drzew, szybko zrobiło się zbyt ciemno, by zapolować, i nie mieli wyboru. Jednak w nocy nie odwiedzali latryn częściej niż zwykle, więc rankiem dowództwo odetchnęło z ulgą. Na śniadanie odgrzano resztki wieczerzy. Wojownicy jedli śmielej, ale wciąż niechętnie przełykali gorzką breję. Po nasyceniu pierwszego głodu nikt nie miał ochoty na dokładkę, a po godzinie marszu każdemu burczało w brzuchu.

Guerro porozsyłał we wszystkie strony niewielkie oddziały z rozkazami upolowania czegokolwiek na wieczorny posiłek, ale póki co rezultaty okazywały się bardzo mizerne.

Ten las potrafił uprzykrzyć życie na różne sposoby.

 

Olejki eteryczne

 

Kiedy Guerro kładł się spać, jego uwagę zwrócił intensywny zapach świerku. Przyjemny, uspokajający, rześki… Jednak las miał swoje zalety, chociaż bóg Feruum nie cierpiał roślin ani zieleni. Na zewnątrz zerwał się wiatr, sprawiając, że prosty wojskowy namiot stał się jeszcze bardziej swojski i przytulny. Dowódca zasnął ukołysany szumem liści…

…by obudzić się ze ścianą ognia przed oczyma. Odruchowo chwycił miecz, przeciął płonące płótno i wyskoczył, jak stał – nago i boso. Na zewnątrz z przerażeniem odkrył, że nie tylko jego namiot płonie, a tysiące żołnierzy biegają w tę i we w tę. Nieliczne konie, które przeżyły wędrówkę przez bagna, galopowały po całym obozowisku, rżąc wniebogłosy i wzmagając chaos.

Dopiero o brzasku można było przystąpić do porachowania strat.

W pożarach zginęło ledwo kilkunastu ludzi, ponad setka została poważnie poparzona. Reszta zdołała wydostać się z płomieni bez większych uszczerbków. Gorzej, że w armii nie było ani jednego kawałka bandaża, który nie wywoływałby wysypki. Felczer orzekł, że lepiej po prostu posmarować poszkodowanych maścią i kazać im chodzić bez ubrań, niż owijać ich przepoconymi onucami lub rzemieniami.

Ocalała raptem jedna czwarta namiotów, głównie te, które rozbito od nawietrznej, oddzielone szeroką alejką od głównego obozowiska.

Ponad połowa koni uciekła lub poparzyła się na tyle dotkliwie, że trzeba je było dobić.

Prawie cała gorzka kasza poszła z dymem, ale przytomny kuchcik uratował największy magazyn żywności – chlusnął na niezajęte jeszcze płótno wodą z ogromnego kotła. Trochę się później plątał w zeznaniach, czy to była woda naszykowana na gotowanie śniadania, czy też postanowił namoczyć resztki, zamiast szorować naczynie. Guerro nie wnikał w szczegóły, tylko awansował bystrego chłopaka.

Z kocami też było krucho.

Namioty płonęły tak błyskawicznie, że niekiedy ekwipunek w środku nie zdążył się zająć, a już było po wszystkim. Mimo to wielu żołnierzy straciło buty. Pal licho mundury, pogoda ciągle dopisywała, ale armia bez butów daleko nie zajdzie. Głównodowodzący rozkazał, aby wyciąć najlepsze kawałki mięsa z martwych koni, a ze skóry zmajstrować coś w rodzaju sandałów.

Guerro wezwał dowódcę warty.

– Od czego zaczął się pożar?

– Melduję, że nikt z moich ludzi nie wie. Kiedy się zorientowaliśmy, płonęło już kilka namiotów.

– To nie wy zaprószyliście ogień? Z pochodni albo fajki?

– Na pewno nie! My krążyliśmy po obrzeżąch obozu, a zaczęło się palić w środku, trochę na północ od pańskiego namiotu, w pobliżu dowódcy kuszników. To pewnie iskra z niedogaszonego ogniska…

– Albo ktoś nie mógł spać i wyszedł zapalić. A teraz za nic się nie przyzna. Nic z tego nie będzie… Odmaszerować!

Oględziny ocalałych namiotów pokazały, że płótno większości zostało przesycone czymś, co pachniało jak świerk lub jodła. Do tego Guerro pamiętał, że wieczorem zerwał się silny wiatr.

Ten podstępny las stosował niezwykłe metody walki.

 

Próchno

 

Następnego wieczoru żołnierze z wściekłością zaatakowali drzewa. Po części z zemsty (plotki o świerkowym zapachu ocalałych płócien błyskawicznie rozeszły się po całej armii), po części z potrzeby zapewnienia pozbawionym dachu nad głową wojakom źródła ciepła na całą noc. Ofiarami toporów padły wszystkie drzewa iglaste oraz większość liściastych na terenie i w pobliżu obozowiska. Drobne gałązki poszły na legowiska, pozostałe części – na spalenie.

A rankiem okazało się, że przez noc styliska toporów spróchniały tak bardzo, że albo zamieniły się w kupki pyłu, albo rozpadały się od najlżejszego dotknięcia. Tak samo pozostałe drewniane części broni: dzidy, łuki i kusze, strzały i bełty… Wszystko. Nie ostały się nawet pochwy mieczów. Ba! Rozsypały się absolutnie niewinne łyżki i nieliczne cisowe kubki.

Guerro z przerażeniem skonstatował, że jego doskonale wyszkolona i wyekwipowana armia zamieniła się w kilkunastotysięczne stado półnagich dzikusów w sandałach, uzbrojonych jedynie w trzymane w garści miecze i sztylety. Serce bolało od patrzenia, jak oni jedzą. Nie, żrą – palcami, mordami bezpośrednio z menażek czy nawet liści, z rzadka pomagając sobie naprędce zestruganymi patykami, gdy jedzenie było zbyt gorące.

Zaczął się zastanawiać, czy warto dalej prowadzić tych ludzi, czy nie lepiej zarządzić odwrót. Ale rozkazy przekazane przez kapłanów Feruuma nie pozostawiały wątpliwości.

Ten straszny las wydawał się atakować z ludzką chytrością.

 

Pędy

 

Kolejnego wieczoru posłania z gałązek były mizerniejsze, na ogniska poszedł wyłącznie chrust. Dobry żołnierz nie używa miecza do rąbania drewna. Morale sięgnęło dna, ale to nadal byli dobrzy żołnierze.

Noc okazała się koszmarem, każdy co chwila budził się i przesuwał posłanie o łokieć w bok – pod leżącymi ludźmi bez przerwy kiełkowały twarde jak żelazo pędy bezlitośnie kłujące półnagie ciało. Zbyt liczne, żeby dało się jakoś zwinąć między nimi albo wyrwać wszystkie. Odrobinę lepiej trafili tylko ci wojacy, którzy położyli się na nadrzecznym piasku. Tam nawet ten niesamowity las nie miał nasion zdolnych do wystrzelenia w górę.

Guerro dopiero grubo po północy wpadł na pomysł, by założyć pancerz. Trzy czy cztery godziny do świtu przespał jak kamień. Obudził się mocno obolały, ale chociaż trochę wypoczęty. Kawałek ziemi pod jego posłaniem wyglądał jak ozimina po stopnieniu śniegu – niezliczone zielone pędy wysokie prawie na dłoń. Tylko w odróżnieniu od pszenicy grube na palec.

Rankiem armia wstała od śniadania niewyspana, głodna, półnaga, obuta w nieodpowiednie do terenu sandały i uzbrojona w gołe miecze.

Ten wredny las znęcał się nad atakującymi z niezwykłym okrucieństwem.

 

Opiaty

 

Guerro zarządził rozbijanie obozowiska popołudniem. Wprawdzie robili raptem po kilka mil dziennie, a wciąż pozostawało jeszcze co najmniej pięć godzin światła słonecznego, ale wojsko potrzebowało czasu, żeby zadbać o aprowizację.

Po koninie, chociaż racjonowano ją bardzo skromnie, nie pozostało nawet śladu. Mimo zakazów, żołnierze wymykali się poza obóz, by szukać jagód i poziomek. Ale jeżeli las potrafił zepsuć smak kaszy w workach, to co może zrobić z owocami, nad którymi ma absolutną kontrolę od nasionka?

O polowaniu bez włóczni, łuków ani kusz nie mogło być mowy, więc żołnierze porozstawiali wnyki w miejscach wzbudzających nadzieję na łup. Inna grupa poszła łowić ryby, używając resztek parzących lnianych koszul, których dotychczas się nie pozbyli, pomimo ich pozornej bezużyteczności.

Jeśli szczęście dopisze wojsku, na wieczerzę będzie zupa rybna albo gulasz. Nie od dziś wiadomo, że armia do marszu potrzebuje przede wszystkim pełnych żołądków. A tymczasem… Dopiero co dwóch żołnierzy ze straży przedniej trzeba było rozdzielać, bo pobili się o znalezione gniazdo z trzema niewielkimi jajkami w środku. Rozpacz i nędza.

 

Poszczęściło się im w umiarkowanym stopniu i zupa na kolację wyszła bardzo cienka. Ale przynajmniej każdy dostał miskę ciepłej strawy bez groźnych roślin.

Kiedy Guerro zasypiał, już nie straszliwie głodny, ale na pewno nie syty, poczuł jakiś zapach. Z czymś mu się kojarzył, ale nie mógł sobie przypomnieć, co to takiego. Jakaś ostrożna część umysłu krzyczała, że ostatnim razem nietypowe aromaty tuż przed zaśnięciem, zakończyły się pożarem obozowiska. Ale zatonęła w zmęczeniu, niewyspaniu i marzeniach o chociaż kilku beztroskich godzinach.

Nazajutrz oczywiście okazało się, że ten cichy głosik rozsądku miał rację – przez noc pomiędzy posłaniami rozkwitły całe zagony maku. W dzieciństwie często słyszał przestrogi niańki przed zasypianiem wśród czerwonych kwiatów. Tylko około sześciuset żołnierzy udało się dobudzić. Dwóch wartowników zasnęło tak nagle, że pokaleczyli się własnymi mieczami, upadając.

Później Guerro zrozumiał, że przetrwali ludzie najgorliwiej wyznający Feruuma. Bóg żelaza i wojny potrafił ochronić swoich wiernych.

Ten cholerny las pokonał prawie całą armię.

 

Kolce

 

Guerro uparcie prowadził niedobitki wojska w stronę serca gaju. Czuł się upokorzony jako dowódca: od około tygodnia nie spotkali żadnego wroga, ale został mu mniej więcej jeden człowiek na trzydziestu, którzy przeszli przez zdradzieckie bagna, i jeden na pięćdziesięciu, którzy wyruszyli za nim na podbój słabo bronionego lasu i ku chwale Feruuma.

Pocieszał się, że teraz przynajmniej nie brakowało im ekwipunku. Wszyscy dobrali sobie wełniane koszule, wygodne buty, drewniane pochwy na miecze, znaleźli miejsce w namiocie… Nie szkodzi, że koszule i buty zdarto z trupów, a namioty z nich opróżniono. Nawet jedzenia mieli w bród – w sidła dookoła obozowiska powpadało mnóstwo zwierzyny, a na dodatek na ścieżce do wodopoju, obok śpiących wiecznym snem wartowników leżało stado jeleni.

Wręcz pojawił się problem z dźwiganiem tego dobra: konie padły co do jednego. Za to pokrzepieni solidnymi porcjami dziczyzny pieczonej nad ogniem żołnierze odżyli i wydawali się pełni sił.

Humory psuła świadomość, że nie zdołali godnie odprawić w ostatnią drogę martwych towarzyszy. Chrustu na stosy pogrzebowe wystarczyło tylko dla najwyższych oficerów. Piechociarze sarkali na tę niesprawiedliwość, jednak ucichli, gdy Guerro zaproponował najgłośniejszym, by rękoma i sztyletami wygrzebali w leśnej murawie doły i zasypali trupy, jak czyni to chłopstwo po wsiach.

Tego dnia przeszli około siedemnastu mil, rekordową odległość w tym przeklętym lesie. Maszerowali, aż pod koronami sosen zaczął gęstnieć mrok. Jednocześnie od przedniej i tylnej straży przybiegli posłańcy z wieściami, że wojska zostały zaatakowane przez drapieżniki. Na tylną straż napadła niedźwiedzica z dwójką młodych, a na przednią – wataha wilków. Przywódca zastanawiał się, czy to zapach niesionego mięsa zwabił zwierzęta, odgłosy przemarszu stosunkowo niewielkiej grupy, czy jakaś inna przyczyna…

Wojacy nie mogli wiedzieć, że to Florea stała za łowieckimi instynktami drapieżników. Wprawdzie władała tylko roślinami, ale potrafiła sprawić, że z ich legowisk wyrosną setki kolców, które nie pozwolą stworzeniom spać. Późniejsze pokierowanie ich we właściwe miejsca przy pomocy wiatru, zapachów i ziół miękko ścielących się pod łapy tylko w jedną stronę było już równie łatwe jak rozwijanie kwietnych pączków na wiosnę.

Aż do świtu drapieżniki z całego świętego gaju nękały wojsko. Upolowały dobrze ponad setkę ludzi.

Ten las potrafił zmobilizować wszystkie siły przeciwko najeźdźcy.

 

Halucynogeny

 

Rankiem, gdy wreszcie drapieżniki przestały ich atakować, głównodowodzący nakazał wymarsz. Po jakiejś półgodzinie zarządził śniadanie – odeszli wystarczająco daleko, by nie czuć smrodu krwi poległych towarzyszy.

Później szli jeszcze przez kilka godzin, ale zmęczenie zbyt mocno dawało się im we znaki. Niedługo po południu żołnierze praktycznie posnęli tam, gdzie stali. Guerro zdążył jeszcze wyznaczyć warty, po czym owinął się płaszczem i padł bez sił na kępę mchu.

Śniły mu się potwory krążące w ciemnościach. Z czarnej mgły wyłaniała się a to paszcza uzbrojona w dwa szeregi długich na niemal dłoń kłów ociekających posoką, to znów pazurzasta łapa albo ogon zakończony kolczastą naroślą w kształcie buławy… Zewsząd dobiegały krzyki ofiar pożeranych przez bestie.

Nagle Guerro uświadomił sobie, że nie śpi, a okropne wrzaski wydają jego kompani. Nieliczni błądzili w świetle księżyca, dzierżąc miecze lub sztylety i atakując się wzajemnie. Pozostali leżeli z poodcinanymi kończynami, rozpłatanymi gardłami lub trzewiami wylewającymi się z podziurawionych brzuchów. Ich krew łączyła się w czarne kałuże.

Dowódca próbował powstrzymać najbliższego szaleńca, ale ten zaryczał coś niezrozumiale i zaatakował go z taką zaciekłością, że Guerro musiał salwować się ucieczką. Na szczęście opętany rzucił się na kogoś innego.

Wódz spostrzegł jeszcze dwóch ludzi przytomnych, nieagresywnych i patrzących na niezrozumiałą bijatykę z przerażeniem. Obydwaj byli dziesiętnikami i kojarzył ich twarze. Przedarł się do nich okrężną ścieżką, aby uniknąć opętanych.

– Coś musimy z nimi zrobić. Spróbujmy powstrzymać najbliższego, tego pod brzozą. Ja złapię go od tyłu, wy zabierzcie mu broń.

Naprędce sklecony plan udało się zrealizować bez większych strat. Ale szaleniec ciągle się szarpał. Nie pomogły ani perswazje, ani rozkazy, ani dwa siarczyste policzki, ani oblanie twarzy wodą ze strumienia.

– Poszukaj rzemieni! – rozkazał Guerro. – Przywiążemy go do pnia.

– A jeśli ktoś zaatakuje skrępowanego i bezbronnego?

– Ci obłąkańcy raczej zostawiają w spokoju nieruchome cele.

Po przywiązaniu nieszczęśnika do brzozy przytomna trójka rozejrzała się za następnym szaleńcem do uspokojenia. Tym razem sprawy przybrały inny obrót – kiedy Guerro od tyłu ściskał wybranego setnika, ten nagle przestał się szarpać, zaczerpnął tchu i spytał zaskakująco trzeźwo:

– Co tu się dzieje?

Wybawcy dla pewności rozbroili wojaka. Nic mu nie wyjaśnili, bo i sami nie mieli pojęcia, dlaczego żołnierze siekają mieczami własnych towarzyszy boju. Guerro rozluźnił uścisk i odsunął się o dwa kroki. A wtedy ratowany oficer nagle wrzasnął:

– Nie dostaniesz mojej skóry za darmo, plugawy demonie!

Po czym rzucił się z pięściami i zębami na bliższego dziesiętnika. Guerro błyskawicznie doskoczył do szaleńca i odciągnął go od towarzyszy. Chimeryczny wojak po chwili znowu spokorniał. Metodą prób i błędów ustalili, że wszystko zależy od amuletu Feruuma, który przezierał spod rozdartej w szamotaninie koszuli. Został wykuty z daru boga – żelaza, które spadło z nieba. Jego dotyk najwidoczniej chronił wyznawcę przed majakami. Obydwaj dziesiętnicy z szacunkiem złapali własne talizmany. Przynajmniej wyjaśniło się, dlaczego akurat ta trójka zachowała rozsądek.

Dalej ratowanie ofiar szaleństwa poszło sprawniej – któryś posiadacz amuletu przyciskał go do skóry opętanego i w kilku zdaniach tłumaczył, co trzeba zrobić. Pozostała dwójka rozbrajała nieszczęśnika i przywiązywała go do drzewa. A potem wszyscy typowali następnego druha do wyciągnięcia z otchłani szaleństwa.

Udało się w ten sposób uratować szesnastu ludzi. Jeden z nich, niestety, został przyszpilony sztyletem do buka, do którego go przywiązano. Z trzydziestotysięcznej armii żyło już tylko osiemnastu mężczyzn.

Ten kurewski las nie słyszał o braniu jeńców.

 

Dwutlenek węgla

 

Dopiero pierwsze promienie wstającego słońca przegnały majaki z piętnastu skrępowanych żołnierzy. Po wielu zapewnieniach i dwóch ostrożnych próbach Guerro z dziesiętnikami uwolnili wszystkich.

W oddali majaczyła kępa drzew dwukrotnie wyższych niż zazwyczaj. Jak wyjaśniał dowódcy arcykapłan Feruuma – serce świętego lasu tej suki Florei. Sosny i buki albo coś podobnego. To właśnie tam mieli dotrzeć.

Mimo nieprzespanej nocy te widoki – z jednej strony tak bliski cel wyprawy, z drugiej pocięte ciała towarzyszy otoczone krzepnącą krwią i setki brzęczących much – napełniły wszystkie serca chęcią walki i zemsty. Najlepiej równie okrutnej jak las, przez który wędrowali. Nawet bez czekania na rozkazy, bez myślenia o śniadaniu, żołnierze skompletowali ekwipunek, nałożyli pancerze i pobiegli.

W połowie drogi w twarze zaczął im dąć silny wiatr. Ciepły i duszny jak przed letnią burzą. Pod wiatr biegło się ciężej, ale nikt nie zwolnił. Twarde, wytrenowane w bojach mięśnie potrafiły sobie radzić z o wiele poważniejszymi problemami, ale zmęczenie narastało szybciej, niż wcześniej przy podobnym wysiłku.

Zadziwiło ich kilka ptaków spadających jak kamienie na trawę. A potem sarna chwiejąca się na nogach. Wszyscy dyszeli, trzech wojaków zwymiotowało. Serca waliły im szybko i głośno, aż dudniło w uszach. Zataczali się. Wkrótce jeden po drugim popadali na mech.

Guerro wyciągnął łuk, który wręczył mu arcykapłan. Specjalnie zrobiony na tę wyprawę, bez ani jednej części roślinnej – łęczysko ze ścięgien, rogu oraz magii boga żelaza, cięciwa z wysuszonych jelit. Dowódca, a w tej chwili ostatni żywy wojownik, resztką sił założył cięciwę, wyciągnął niewielką kościaną strzałę hartowaną we krwi wyznawców Feruuma poległych z jego imieniem na ustach. Leżąc, posłał pocisk w stronę nienawistnej kępy drzew.

Odpływająca w najgłębszy sen świadomość zarejestrowała jeszcze krzyk. Chyba kobiecy. Bardziej wściekłości niż bólu czy rozpaczy. Ale może tylko mu się wydawało.

Ten las pokonał wszystkich napastników.

 

Epilog

 

Kiedy już nad świętym gajem znowu zaczęły krążyć ptaki, kapłanki wraz z dziećmi wróciły do porzuconych siedzib. Kobiety dźwigały ruchomy dobytek i oseski, od czasu do czasu schodziły ze ścieżki, by ostrożnie zebrać do pomarańczowych flakoników krople płynu spływające ze świeżych kikutów gałęzi. Kiedyś, oby jak najpóźniej, po raz kolejny posłużą do przebudzenia Florei. Dzieciarnia kręciła się dookoła wędrującej grupki, gromadząc wszelkie żelazne i stalowe przedmioty na kupkach w widocznych miejscach. Florea nie tolerowała metalu w swoim gaju. Jak najszybciej trzeba wywieźć wszystkie kawałki do okolicznych wiosek. Chłopi chętnie dawali owoce, sery i mąkę w zamian za żelazo, które potem przekuwali na pługi, rozmaite narzędzia, gwoździe i setki innych przydatnych w gospodarstwach drobiazgów.

Do Perity podbiegła Venitka.

– Mamo, tych trupów jest okropnie dużo.

– To prawda, skarbie. – Arcykapłanka westchnęła. – Ale nie martw się, nasz las wykorzysta ciała wrogów i będzie na nich rósł jeszcze bujniejszy.

– A Ritka mówi, że tu zginęło ich więcej niż na bagnach. To prawda?

– Nie wiem, nie przechodziłam przez moczary od bardzo dawna i nie widziałam, co tam się stało. Acz sądzę, że to możliwe.

– I Pani Florea zabiła ich wszystkich?

– Tak, kochanie. Wszystkich, co do jednego. Wrogowie Pani Lasu zawsze kończą martwi i powinni o tym pamiętać.

– A w takim razie dlaczego nasz tata zginął? Skoro ona mogła sama wszystkich zabić i się obronić?

Kobieta odłożyła ciężki tobół na trawę, pochyliła się, aby oczy jej i córki znalazły się na tej samej wysokości, położyła dłonie na szczupłych ramionach dziewczynki.

– Venito, zawsze pamiętaj, że zwrócenie się o pomoc do bogów to ostateczność. Oni są ogromni i tak potężni, że w ogóle nie dostrzegają pojedynczych ludzi, jak wichura nie przejmuje się liściem wierzby, a rzeka mrówką, którą zaleją wezbrane wody. Wierz mi, lepiej samej dbać o siebie i świat niż budzić takie siły.

Koniec

Komentarze

No witam,

 

mamy tu taką klasyczną historię fantasy, z bogami, czarami itepe. Myślę, że można zaliczyć do udanych, z autentycznym zainteresowaniem czytałem, żeby się dowiedzieć, jakie będą kolejne plagi i jak się cała historia skończy. Zakończenie też jest spoko – nie spodziewałem się, że las, który zaczął od kwasu mrówkowego dojedzie zbójów aż tak bezwględnie.

 

In minus zaliczyłbym suche relacjonowanie zdarzeń. Ale w miarę, jak las zaczął się rozkręcać przeszkadzało mi to coraz mniej.

 

Guerro zarządził rozbijanie obozowiska popołudniem. Wprawdzie robili raptem po kilka mil dziennie, a wciąż pozostawało jeszcze co najmniej pięć godzin światła słonecznego, ale wojsko potrzebowało czasu, żeby zadbać o aprowizację

Coś tu się ten teges przy edycji, bo jest spory fragment powtórzony.

 

Pozdrawiam i klikam, bo ufam, że ten fragment usuniesz

Dlaczemu nasz język jest taki ciężki

Dzięki, Zakapiorze. :-)

A to w klasyce fantasy nie trzeba mieć elfów i krasnoludów? No, mniejsza o szczegóły.

Powtórzony fragment. Dziękuję za wskazówkę, oczywiście, że zaraz usunę. Ech, ten tekst pisałam w dużej części z doskoku – z różnych miejsc i kompów. Coś się pokiełbasiło przy kopiowaniu do tekstu właściwego, na domowym kompie.

Babska logika rządzi!

A to w klasyce fantasy nie trzeba mieć elfów i krasnoludów?

Elfy i krasnoludy to już taki odgrzewany kotlet. Tu jest klasyka, ale świeża.

Dlaczemu nasz język jest taki ciężki

Aaaa, to w porządku. Świeża klasyka raz!

Trwają prace nad usuwaniem tego zdublowanego fragmentu.

Babska logika rządzi!

Bardzo ekologiczna opowieść. Aż by się chciało, aby Florea zajęła się fermami lisów, kur, niszczonymi strumieniami i takimi tam.

Niby od początku spodziewałam się tego, co miało się stać, ale i tak poniosła mnie rzeka Twego opowiadania.

Piękne opisy.

 A na końcu i tak cała robota na barkach kobiet! ;)

"nie mam jak porównać samopoczucia bez bałaganu..." - Ananke

Dzięki, Ambush. :-)

Tak, to ekologiczny tekst. Ale czy roślin nie potrzebujemy do życia bardziej niż żelaza?

Lisy i kury to już nie działka Florei. Ale ona pewnie ma jakieś faunowe rodzeństwo.

Owszem, od samego początku wiele wiadomo. Stawiałam na zaskoczenie szeroką gamą stosowanych środków perswazji.

Fajnie, że opisy Ci się spodobały.

Ano tak to bywa – jedna grupa (w tym przypadku mężczyźni) namiesza, a druga musi to w pocie czoła odkręcać…

Babska logika rządzi!

Witaj. ;)

Z kwestii technicznych wpadły mi w oko (zawsze – tylko do przeanalizowania):

Po nasyceniu pierwszego głodu nikt nie miał ochoty na dokładkę, a po godzinie marszu wszystkim burczało w brzuchach. Guerro porozsyłał we wszystkie strony niewielkie oddziały z rozkazami upolowania czegokolwiek na wieczorny posiłek, ale póki co rezultaty okazywały się bardzo mizerne. – powtórzenie?

Jakaś ostrożna część umysłu krzyczała, że ostatnim razem nietypowe aromaty (albo tu też przecinek, albo kolejny usunąć?) tuż przed zaśnięciem, zakończyły się pożarem obozowiska.

Nie szkodzi, że koszule i buty zdarto w trupów, a namioty z nich opróżniono. – literówka – z?

Jednocześnie od przedniej i tylnej straży przybiegli posłańcy, że wojska zostały zaatakowane przez drapieżniki. – może tu jeszcze dopisać przed przecinkiem: „z wieścią/z informacją”?

Przywiążemy go do pnia.

– A jeśli ktoś go zaatakuje? – powtórzenie?

– Ci obłąkańcy raczej zostawiają w spokoju nieruchome cele.

Po przywiązaniu nieszczęśnika do brzozy przytomna trójka rozejrzała się za następnym celem do uspokojenia. – i tu? – może to przemyślane, by podkreślić treść, ale wolę dopytać. :)

 

Za wspomnienie o wulgaryzmach wielkie dzięki. :)

Pewnie Cię znowu, Finklo, mocno zaskoczę, ale dla mnie to genialny horror. :) Czytałam zachwycona i ogromnie zaciekawiona, jak jeszcze ów wredny las dopiecze napastnikom. :) Świetny pomysł na podsumowanie każdej części wciąż mocniejszym zdaniem na temat atakowanego i znienawidzonego lasu. I – dodatkowo – że żelazo w rękach morderców i najeźdźców nie ma najmniejszych szans z potęgą przyrody. :)

Co do horroru, miałam skojarzenia, oczywiście bardzo luźne, z oglądanym w młodości głośnym hitem kinowym pt. „Predator”, kiedy to przerażeni ludzie, ocaleli z ataku, opowiadali, jak „dżungla/las ożył(a)”. :)

Podwójny klik, pozdrawiam serdecznie, powodzenia. :)

 

Pecunia non olet

Dzięki, Bruce. :-)

Nad poprawkami zaraz się zastanowię, ale tak na pierwszy rzut oka, to masz rację. No, szybko pisałam i zmęczona poprawiałam.

Wulgaryzmów dużo nie ma, ale wiedziałam, że bez ostrzeżenia Cię ukłują, a liczyłam na Twój komentarz.

Horror, powiadasz? OK, można tak interpretować. W każdym razie nie stereotypowy – to nie bezbronne nastolatki zabłądziły w fantastykę, tylko ktoś atakuje potężnego przeciwnika, więc sam jest sobie winien.

Las wcale nie jest wredny, on się tylko broni.

No, toporem można ściąć kilka drzew. Dopóki drewniane stylisko nie odmówi współpracy. ;-) Las zostanie.

“Predatora” nigdy nie oglądałam.

Babska logika rządzi!

Finklo, bardzo wciągające. Nic mi nie żal najeźdźców, wyznawców Feruuma. Nie docenili bogini Florei, jej pomysłowości w kierowaniu lasem, jego samoobroną. Czytałem z fascynacją, co jeszcze spotkało atakujących i cieszyłem się, że las skutecznie się broni. Klasyczne końcowe ostrzeżenie skierowane do Venitki przez matkę nie przeszkadza mi, w końcu to do małolaty, która mogła jeszcze tego od nikogo nie usłyszeć. 

Tym razem nie zamieściłaś humoru w opowiadaniu i dobrze, bo nie byłby naturalny, jak w innych Twoich tekstach. Takie horrory mogę czytać z satysfakcją. Klik. :)

Dzięki, Misiu. :-)

Cieszę się, że opowiadanie wciągnęło.

A pewnie, że ich nie żal. Sami zaczęli. Po co się w to mieszali? Trochę szkoda, że rzadko kiedy las potrafi się sam obronić.

Misiu, ja na ogół humoru nie zamieszczam – sam wchodzi. Tym razem jakoś mu się nie udało. 

Babska logika rządzi!

Finklo, dobrze, że mu się nie udało, bo zmieniłby wydźwięk i obniżył siłę przesłania. :)

Może sam o tym wiedział i tym razem się nie upierał. ;-)

Babska logika rządzi!

Udany tekst. Czytało się go bardzo dobrze. Fajny pomysł, a układ (kolejne środki zapobiegawcze zakończone śmiercią) świetnie do niego pasuje. Tworzysz plastyczne, sugestywne opisy. Powodzenia w konkursie!

Dziękuję, Adexxie. :-)

Miło mi, że znalazłeś aż tyle zalet.

Chciałam pokazać możliwości roślin. A że trochę tego jest, to materiału nie brakowało. Nie sięgnęłam po trucizny…

Babska logika rządzi!

Aż się prosi o motyw roślin drapieżnych (muchołówka, rosiczka, dzbanecznik itd) mają ciekawe mechanizmy polowania.

O tym nie pomyślałam, więc teraz będę się bronić, że przy dwudziestotysięcznej armii to się nie sprawdzi. Ile takie roślinki zeżrą? Nie przemieszczą się, więc najpierw trzeba sprawić, żeby ofiara przyszła do nich i jeszcze wlazła prosto w pułapkę. Nawet niewyedukowani żołnierze mogą nie mieć na to ochoty. Aaa, i jeszcze trzeba wyhodować taką dużą rosiczkę, żeby mogła naprawdę zagrozić człowiekowi, a nie tylko uszczypnąć go w palec. Nie, żeby Florea nie potrafiła czegoś takiego…

Na portalu gdzieś kiedyś był ciekawy tekst o ludziożernych dzbanecznikach.

Babska logika rządzi!

Zawsze takie roślinki można dostosować do realiów fantazy. ;) Jeszcze raz brawo za udany tekst.

Kiedy magia jest z nami, może nas powstrzymać tylko zbyt sztywna wyobraźnia. :-)

Dzięki. 

Babska logika rządzi!

Finklo, zauroczony tym Twoim tekstem zapomniałem napisać: Powodzenia w konkursie, więc nadrabiam (oczywiste). :)

Dzięki, Misiu. Za jakiś miesiąc zobaczymy, jak ze spełnianiem. ;-)

Babska logika rządzi!

Racja, Finklo, oczywiście, “wredota” lasu jest cytatem z myśli i odbioru najeźdźców. :) 

Co do wulgaryzmów, dziękuję raz jeszcze, ale – zgodnie ze złożoną niedawno obietnicą – nie proszę już o ich zaznaczenie, jeśli tego brakuje. :) Dorosłam (chyba). :) 

Tu także pełna zgoda – to nietypowy horror, ale – tym ciekawszy. :)

Tak myśląc dziś o nim, doszłam do wniosku, że – prócz wspomnianego “Predatora” – czułam jeszcze ślady minimalnych elementów mojego ukochanego horroru “Blair Witch Project”, gdzie zagubienie w lesie przynosi bohaterom tragedię i śmierć. :) Tu także las nie wypuszcza żywymi tych, którzy doń weszli. :) Oczywiście, to tylko bardzo luźne skojarzenia, nie ma tu rzecz jasna ani kosmitów, ani wiedźmy i stosów kamieni, ale jest złowrogi dla intruzów las, który staje się dla nich śmiertelnym/ich grobem. :) Świetny klimat grozy, brawa! :)

Pozdrawiam serdecznie. ;) 

Pecunia non olet

No, tak ludzie Guerra nie mają najlepszego zdania o lesie. ;-)

Tego drugiego horroru też nie znam. Ale ja jestem Finkla i nie oglądam filmów.

Mój las wypuściłby agresorów, gdyby chcieli wyjść. Zaczyna w miarę delikatnie; pokrzywa to uprzykrzenie życia, a nie jego zagrożenie. Atak owadami już bywa śmiertelny, ale to właściwie nie Florea osobiście, ona tylko sprowokowała szerszenie… Gdyby żołnierze zawrócili w pierwszych dniach, to by przeżyli. Wódz nawet się nad tym zastanawiał, ale miał rozkazy…

Babska logika rządzi!

Bóg “złego żelaza” jest mściwy i uparty. Lecz z przyrodą nie ma najmniejszych szans… smileyyes

Pecunia non olet

To bóg żelaza i wojny. Nie może być miły.

A w sprzyjającym terenie miałby szanse…

Babska logika rządzi!

Osoba Autorki skłoniła mnie do stoczenia pojedynku z jedynym gwarantem zdrowia, wspomaganym przez prawie już wrodzoną niechęć do typowych, klasycznych stworów, zaludniających fantasy. Wygrałem, więc jednak przeczytałem… :-)

Finkla jak to Finkla, znów wynalazła coś nowego. Przynajmniej dla mnie takiego. Wydarzenia sama posumowała w epilogu,, co zwalnia mnie od pisania, że świat jest kiepsko urządzony, bogowie mają klapki na oczach i te de, więc wszystkie ciężary lądują na ludzkich barkach, a samym ludziom sporo brakuje do ideału.

Za ditlenek odejmuję półtora punktu zadowolenia z lektury. Od lat bardzo wielu mamy – tak, nadal mamy – dwutlenek. 

Pozdrawiam jak zwykle niezwykle serdecznie.

Dzięki, Adamie. :-)

Cieszę się, że wygrałeś i przeczytałeś.

Wydaje mi się, że nie ma co angażować bogów w swoje ludzkie sprawy i trochę z tego pokazałam.

Ani ludzie nie są idealni, ani ich bogowie. Tak jakoś wychodzi.

CO2. Ja w szkole uczyłam się o dwutlenku, ale od jakiegoś czasu ciągle słyszę, że ditlenek, więc pomyślałam, że coś się zmieniło w nomenklaturze. Ale skoro Ty twierdzisz, że nie, to zaraz poprawię.

Babska logika rządzi!

Kurczę, a ja specjalnie szukałam tego wyrazu i go znalazłam w necie… I nawet pochwalić miałam Autorkę za tak oryginalną nazwę. :) 

Pecunia non olet

Eeee, przecież ja tego nie wymyśliłam…

Babska logika rządzi!

Nie, nie, za użycie pochwalić Cię miałam. Że teraz mało spotykane, a tak oryginalne i tu użyte, podkreślając specyficzny nastrój. :) 

Pecunia non olet

No, popatrz, a byłam przekonana, że to jest nowość, a nie archaizm…

Babska logika rządzi!

Otwarcie przyznaję, że nie sprawdzałem, nie szukałem źródeł nomenklaturalnych w dziedzinie chemii, ale też nigdy jeszcze nie obiło mi się o uszy lub oczy, że oficjalnie, urzędowo zmieniono taki na przykład nadmanganian potasu na potasu nadmanganian. W zasadzie to samo, w zasadzie nieistotne dla niechemików, bo w języku codziennym niemal nie występuje – ale to kalkowanie z durnego języka wk…ia… Mamy swoją gramatykę? Mamy. Składnia, przysłówki, przydawki, zgodności i łączliwości, to się ich trzymajmy, bo wypracowywaliśmy te normy przez pokolenia, przez wieki. Zgoda, że ten nielubiany przeze mnie język stał się międzynarodowym, ale czy my musimy umiędzynarodawiać polszczyznę? Do jednego słowa doklejać siedem różnych znaczeń, jeden i ten sam mechanizm nazywać na siedem sposobów w zależności od miejsca zainstalowania, samochód, okręt, statek, lokomotywa?

Aha, czyli to przywędrowało z carbon dioxide? OK, mogło tak być. 

No, już nie krzycz, już zmieniłam.

Babska logika rządzi!

Nowa Fantastyka