Stary tekst, zamieściłem nową jego wersję (bardzo różną od wersji pierwszej). Ciekaw jestem Waszego zdania na temat tego opka. Gorąco zachęcam do lektury oraz komentowania! :-)
Stary tekst, zamieściłem nową jego wersję (bardzo różną od wersji pierwszej). Ciekaw jestem Waszego zdania na temat tego opka. Gorąco zachęcam do lektury oraz komentowania! :-)
Dziennik Beskidów, 15 i 16 listopada
Godz. 14:27, źródełko Bartek
Właśnie odkręciłem butelkę i pociągnąłem pierwszy, solidny łyk likieru jajecznego – prosto z gwintu, bez ceregieli, a co! Natychmiast uderzyło: ciepło rozlało się po całym ciele, jakby ta gęsta, złocista, słodka substancja wniknęła prosto w żyły i zaczęła mieszać się z krwią. Tak to dokładnie czułem, siedząc na tym spróchniałym pniu na stromym zboczu. W głowie kołatały mi słowa z „Wija” Gogola – o pokrzepianiu się gorzałką w trudnych chwilach. Ja pokrzepiałem się słodkim nektarem, prosto i „radosno”, nie przeczuwając nawet, jaka dzika przygoda czai się tuż za kolejnym zakrętem szlaku. Plecak pod głowę, nogi wyciągnięte, a wokół – polska złota jesień w pełni swej upiornej, ale hipnotyzującej okazałości. Liście buków i dębów płonęły rdzawo-pomarańczowym ogniem, opadając leniwie w wilgotnym, ciężkim powietrzu, które przesiąknięte było zapachem gnijących grzybów, mokrej ziemi i czegoś jeszcze, czegoś trudnego do nazwania. Słońce wisiało nisko nad beskidzkimi szczytami, oślepiało bladym, zimnym blaskiem, rzucając długie, pajęcze cienie, które pełzały po mchach jak żywe, niezależne od nikogo istoty. Listopadowa aura naprawdę dopisała: ciepło, słonecznie, prawie letnio – ale pod tą pozornie przyjazną maską czaiła się zdradliwa, głęboka melancholia. Wiatr szumiał w koronach drzew, niosąc szept umarłych liści, a mgła zaczynała już czaić się w dolinach, gotowa w każdej chwili pochłonąć wszystko i wszystkich.
Godz. 15:12, ruszenie w trasę
Nie mogłem tu siedzieć wiecznie, choć kusiło. W Beskidach po siedemnastej zapada nieprzenikniona, gęsta ciemność, a wiatr niesie ze sobą głosy, które według lokalnych górali należą do nocnic – demonicznych istot, które zwodzą wędrowców w głąb lasu, by nigdy już nie wrócili do cywilizacji, ba – nie wrócili do żywych.
Plan na dziś: dotrzeć na Szyndzielnię, przejść żółtym szlakiem aż do Wapienicy, a może nawet zboczyć na trawers okalający Jezioro Wapienickie – miejsce, o którym krążą mroczne opowieści, że jego spokojne, potoczne wody skrywają coś więcej niż tylko ryby: stare ofiary, zatopione w odmętach przez tajemnicze, nieznane siły. Ale najpierw – obowiązkowy punkt programu: leśny kościół z XVII wieku, znany w lokalnych podaniach jako „Diabelskie Kamienie”. Mówiono, że te głazy stojące w kręgu były świadkami pogańskich rytuałów, a krew przelana na nich budzi coś, co nigdy nie powinno zostać obudzone.
Po drodze miałem jeszcze minąć Chatę Drwali – kopułę z luźno ułożonych, omszałych kamieni, o której górale szeptali półgłosem, że jest grobowcem zapomnianego zbójnika, przeklętego za zdradę swoich towarzyszy. Mój kumpel Adaś z Krakowa, z którym kiedyś tędy wędrowałem latem, żartował, że w środku może leżeć coś więcej niż tylko kości. Może bies? To demoniczna istota, która (według beskidzkich legend) czai się w takich opuszczonych miejscach, czekając na nieostrożnych wędrowców.
Godz. 15:38, Chata Drwali
Popijając resztki likieru i zagryzając batonikiem (jakby mi nie dość było tych słodkości na dziś), podchodziłem powoli w stronę Chaty Drwali. Gdy stanąłem w jej cieniu, zamknąłem oczy na moment, próbując wyobrazić sobie XIX-wiecznych drwali: ich ciężkie topory, przekleństwa rzucane pod nosem, zapach smoły i potu. Ale powietrze nagle stało się ciężkie, jakby nasycone zapachem krwi i czegoś jeszcze, czegoś strasznego. I trzeba się było ewakuować, zanim wyobraźnia przeskoczy w koszmar. Otworzyłem oczy i zauważyłem, że cienie między kamieniami są zbyt głębokie, zbyt czarne, jakby pochłaniały całe światło dnia. Coś poruszyło się w środku – usłyszałem wyraźny szelest, jakby kości ocierały się o siebie w ciasnej przestrzeni. Górale mówili, że w takich miejscach można usłyszeć „skrzypienie umarłych” – odgłosy tych, którzy zostali pogrzebani żywcem i wciąż próbują się wydostać. Teraz kark – czułem wyraźnie – mrowił mi od czyjegoś natarczywego spojrzenia. W Beskidach krążyła legenda o Czarnym Zbóju, który zdradził swoich i został ukarany przez sam las. Jego duch miał błąkać się po takich właśnie miejscach, szukając nowych towarzyszy, by podzielić z nimi swój wieczny los. Kończę z tym miejscem, kończę i basta! Odwracam się gwałtownie i ruszam dalej, szybszym krokiem.
Godz. 16:05, Diabelskie Kamienie
Dotarłem do Diabelskich Kamieni, gdy słońce stało jeszcze stosunkowo wysoko na niebie, ale cóż z tego – jego blask w żaden sposób nie rozjaśniał tego miejsca. Głazy pulsowały dziwną, niemal namacalną energią, a wokół unosił się zapach wilgotnej ziemi pomieszany z czymś metalicznym. Usiadłem na jednym z kamieni, ignorując wszystkie opowieści o tym, że każdy, kto zakłóci spokój tego miejsca, ściąga na siebie klątwę. Kiedy otwierałem piwo, skaleczyłem się w palec – ostro, głęboko, niefajnie. Krew trysnęła na głaz, a ja zakląłem głośno pod nosem.
To, co stało się potem, zmroziło mi krew w żyłach. Krew nie tylko wsiąkła w kamień – zapieniła się, jakby głaz ją pił, jakby był żywy i spragniony. W jednej z beskidzkich legend mówiono dokładnie o tym: Diabelskie Kamienie „piją krew”, by nakarmić uśpionego pod nimi Leszego – czarną istotę, która przejmuje umysły tych, którzy naruszą święte miejsce. Rana na moim palcu zagoiła się w sekundy, zostawiając tylko bladą bliznę. Świat zawirował wokół mnie, a zmysły wyostrzyły się w nienaturalny, prawie bolesny sposób. Widziałem cienie, które poruszały się wbrew wszelkiej logice, słyszałem szepty w języku, którego nie rozumiałem – być może w starej mowie górali, której używano podczas pogańskich obrzędów setki lat temu. To miejsce mnie naznaczyło, i wiedziałem to od razu.
Godz. 16:42, szlak na Szyndzielnię
Ruszyłem w stronę Kopanego, a potem na żółty szlak prowadzący ku Szyndzielni. Las był cichy – zbyt cichy, żeby to było naturalne. Żadnych ptaków, żadnych turystów, tylko mój ciężki chód i szelest jesiennych liści pod butami, który brzmiał jak odległe kroki kogoś, kto szedł dokładnie za mną, w tym samym rytmie i tempie.
Schronisko na Szyndzielni stało puste, opuszczone, a w powietrzu unosił się zapach wilgoci i starego, butwiejącego drewna. Górale opowiadali o Pustym Schronisku – miejscu, które czasem pojawia się na szlakach jak fatamorgana na pustyni, ale nie jest prawdziwe. Ci, którzy w nim odpoczywają, nigdy nie wracają do swych domów. Czułem wyraźnie, że coś obserwuje mnie z wnętrza tego kamiennego budynku, choć okna były czarne jak smoła i przede wszystkim puste.
Godz. 17:19, trawers
Zamiast wracać znaną, bezpieczną trasą, wybrałem trawers – głupi, impulsywny pomysł. Słońce zaszło błyskawicznie, a szarówka prawie natychmiast przeszła w nieprzeniknioną, gęstą ciemność. Wiatr niósł ze sobą głosy – nie były to już ciche szepty, a głośne zawodzenia, które przypominały lamenty „płaczek” – duchów kobiet, które według beskidzkich podań opłakują tych, którzy mają wkrótce zginąć w górach. Przy potoku Barbara stanąłem na rozdrożu, kompletnie niepewny, którą ścieżkę wybrać: iść w prawo, w lewo, czy prosto? Las zdawał się zacieśniać wokół mnie jak pułapka, a gałęzie wyglądały jak szkieletowe dłonie gotowe chwycić.
Nagle krzaki po lewej zadrgały gwałtownie. Snop światła z latarki omiótł zbocze, i wtedy go zobaczyłem – niedźwiedzia. Ale to nie był zwykły niedźwiedź. Jego ślepia błyszczały jak dwa lusterka odbijające księżyc, a w nich odbijały się obrazy – twarze, które krzyczały w milczeniu, wykrzywione w agonii. W beskidzkich opowieściach mówiono o Leszym, leśnym duchu, który przybiera postać zwierząt, by zwabić wędrowców w głąb lasu… zwabić na zawsze. Stwór patrzył na mnie nieruchomo, jakby znał każdą moją myśl, każdy pierwiastek mojego strachu. Po chwili – na szczęście – odwrócił się powoli i zniknął w zaroślach, ale jego ciężka obecność wciąż wisiała w powietrzu jak gęsta mgła.
Godz. 17:31, ciąg dalszy trawersu
Buczenie zaczęło narastać – niskie, wibrujące, jakby sama ziemia pod moimi stopami oddychała głęboko i pierwotnie. Poczułem zimną dłoń na ramieniu i niemal wrzasnąłem z przerażenia. Za mną stał mężczyzna w znoszonym, ciężkim płaszczu, z twarzą zasłoniętą cieniem kapelusza. Jego oczy błyszczały słabo, jakby odbijały światło księżyca.
– Pomóc? – zapytał niskim, przesadnie głębokim głosem. – Wielu tu przepadło bez śladu. Znam teren jak własną kieszeń. Mieszkam w…
– W lesie? – wydusiłem przez zaciśnięte gardło. – Jest pan góralem? Drwalem?
Uśmiechnął się, ale w tym uśmiechu nie było ani krzty życia, tylko pustka.
– Pracowałem na kolei na Szyndzielni. Dawno temu, bardzo dawno. Chodź, pokażę ci coś, czego nie zobaczysz sam.
Poszedłem za nim, choć każda komórka mojego ciała krzyczała, by uciekać ile sił w nogach. Zaprowadził mnie w głąb lasu, gdzie drzewa rosły tak gęsto, że światło księżyca ledwo przenikało przez korony, tworząc tylko blade smugi na ziemi. Wskazał na małą polanę.
– Patrz uważnie. Zaraz się pojawi.
– On? Kto?
Z mroku wyłoniła się postać – blada, niemal przezroczysta, ze sznurem w dłoni. Powoli, mechanicznie zawiązała jedną pętlę na gałęzi, zaś drugą na swojej szyi. Jego ruchy były sztywne, jakby odtwarzał rytuał, który powtarzał od wieków, bez końca. Skoczył, a ciało zawisło w powietrzu, nie drgnąwszy nawet o centymetr. Górale opowiadali o „Wisielcu z Szyndzielni” – Józefie K., który chciał zaspokoić swoje wybujałe fantazje erotyczne i wydawało mu się, że ma nie jedną wybrankę, lecz tysiąc żon; zdradził ukochaną, tę jedyną prawdziwą, i został przeklęty, by co noc odtwarzać swoją śmierć w nieskończonej pętli. Mówiono, że jego duch szuka towarzyszki, by podzielić z nią wieczną mękę.
– To on – powiedział mężczyzna cicho. – Szuka jej w zaświatach. Każdej nocy, bez wytchnienia.
Nie zdążyłem odpowiedzieć ani słowa. Mężczyzna rozpłynął się w powietrzu jak dym i tylko las zdawał się oddychać, pulsować wokół mnie. Usłyszałem jeszcze jego głos, już z oddali:
– Mam dla ciebie zagadkę. Odpowiedz prawidłowo, a pomogę ci wyjść na prostą. Wiedz jednak, że pomyłka może cię słono kosztować. Koń na łańcuchu o długości dwudziestu metrów sięgnął jabłka oddalonego o trzydzieści metrów. Jak to możliwe?
– Łańcuch nie był przymocowany do niczego – wydusiłem, czując, jak serce wali mi w piersi jak młot; zasadniczo lubiłem zagadki, ale niekoniecznie w takiej chwili i w takim miejscu.
– Idź prosto! Prooo-stooo!!! – Głos oddalał się powoli, aż w końcu zamilkł zupełnie.
Godz. 18:03, potok Błatnia
Szedłem dalej. Las stał się teraz moim wrogiem – każdy szelest brzmiał jak czyjeś kroki, każdy cień wyglądał jak sylwetka czająca się w mroku. Przy potoku Błatnia usłyszałem pisk – wysoki, nieludzki, jakby krzyk dziecka, ale zniekształcony, jakby dochodził z zupełnie innego wymiaru. Nagle znalazłem w dłoni rękawiczkę – małą, dziewczęcą, pokrytą błotem i zaschniętą krwią. Nie miałem pojęcia, skąd się wzięła. Obrazy zalały mój umysł jak fala: trójka dzieci, zaginionych w osiemdziesiątym szóstym, błądzących w tym właśnie lesie, wołających o pomoc. Górale mówili, że to „leśne dzieci”, ofiary Biesa z Jaworzyny, który zwabia malców w głąb lasu, by nigdy nie wrócili do rodziców. Pisk narastał, dochodził z krzaków po prawej. Ruszyłem w jego stronę, ignorując przerażenie, które ściskało mi gardło. Gałęzie raniły mi ręce do krwi, korzenie czepiały się nóg jak pułapki, a głos oddalał się, jakby bawił się ze mną w chorą, makabryczną grę. Potem dołączył drugi pisk – bardziej desperacki, błagalny. Las zacieśniał się wokół mnie coraz ciaśniej, a niebo ciemniało z każdą chwilą. Byłem kompletnie zgubiony, bez szans na orientację.
I wtedy ją zobaczyłem – dziewczynkę w białej sukience, stojącą nieruchomo pośrodku ścieżki. Miała duże, czarne oczy, które przypominały dwie bezdenne dziury. Uśmiechnęła się, ale ten uśmiech był zimny jak lód, pozbawiony ciepła. Tak uśmiechają się martwi, zgadywałem.
– Masz coś mojego – powiedziała głosem, który brzmiał jak echo w grobowcu, pustym i dalekim.
Oddałem rękawiczkę drżącą ręką i wtedy poczułem, że jej palce są zimne jak lód.
– Dziękuję – szepnęła cicho, po czym rozpłynęła się we mgle, która gęstniała z każdą sekundą, otaczając wszystko.
Piski ustały nagle, jak ucięte nożem.
Godz. 18:47, Wapienica
Szedłem dalej w stronę Wapienicy, aż w końcu dotarłem do asfaltowej drogi – twardej, realnej, cywilizowanej. Supermarket w Jaworzu wydawał się oazą normalności po tym wszystkim, co przeżyłem, ale ludzie poruszali się jak automaty, ich oczy były puste, bez wyrazu. Wiadomo, zakupy. Codzienność. Górale mówili o „pustych ludziach” – duszach, które las odebrał ciału, zostawiając tylko skorupy chodzące po ziemi. Nagle zgasło światło w całym budynku. Ciemność była absolutna i całkowita. W tej ciemności zobaczyłem ich – klientów, których sylwetki jarzyły się bladym, upiornym, fosforycznym światłem. Twarze tych widziadeł wykrzywione były w grymasach bólu, wiecznego cierpienia, potępienia. Jednak gdy prąd wrócił po kilku sekundach, wszystko wyglądało znowu zwyczajnie. Wyglądało normalnie, ale ja wiedziałem, że coś jest nie tak, że granica między światem żywych i umarłych się zatarła. Czy po takim nagromadzeniu nieprzyjemnych wydarzeń mogło mi się przytrafić jeszcze coś gorszego? Owszem, mogło.
Godz. 19:12, ulica Górecka
Wyszedłem z supermarketu i ruszyłem w stronę Górek Wielkich. Ulica Górecka prowadziła przez bukowy las i ciemność znów mnie pochłaniała, krok po kroku. I wtedy zaczęły się pojawiać czarne postacie, wychodzące powoli z lasu na drogę, jedna po drugiej. Poruszały się jak marionetki na sznurkach, ich ruchy były sztywne, nienaturalne, a oczy czarne jak smoła i pozbawione źrenic. W beskidzkich legendach mówiono niekiedy o Czarnych Ludziach – duszach tych, którzy zginęli w górach w tragicznych okolicznościach i zostali uwięzieni przez las na zawsze. Otaczały mnie coraz ciaśniej, szepcząc moje imię w rytmie, który brzmiał jak stare, pogańskie zaklęcie, hipnotyzujące i paraliżujące. Ziemia drżała pod stopami, jakby coś ogromnego budziło się pod powierzchnią, powoli i nieuchronnie. Potwory Lovecrafta? Może. Wiedziałem, że to przez te Diabelskie Kamienie – moja krew obudziła Leszego. Postacie zbliżały się nieubłaganie, a ja nie mogłem biec, nie mogłem nic zrobić, stałem jak sparaliżowany. Coś zimnego musnęło mój kark, delikatnie, ale zdecydowanie, a potem? Potem zapadła cisza. Głęboka, absolutna cisza.
Godz. koło 11.00, Górki Wielkie
Obudziłem się w swoim łóżku w Górkach Wielkich. Słońce wpadało przez okno, jasne i zwyczajne, ale moje dłonie były wciąż pokryte zaschniętym błotem i krwią – namacalną pozostałością po wczorajszym koszmarze na jawie. Na podłodze leżała ta sama brudna rękawiczka, jakby nigdy nie oddana. A w lustrze, za moim własnym odbiciem, przemknął człowiek – wysoki, w znoszonym płaszczu, z oczami, które błyszczały jak ślepia Leszego. Dałbym sobie rękę obciąć, że na szyi miał ten intruz wyraźny ślad po sznurze, głęboki i czerwony.
Notatka czyniona na marginesie (drżącym głosem / drżącą ręką): Nie wracam tam. Nigdy więcej. Beskidy mają swoje tajemnice i niektóre z nich lepiej zostawić nietknięte.
Maćku, powieliło się, masz dwa te same teksty – jeden po drugim. :)
Pecunia non olet
Kurcze, Bruce; a już myślałem, że tak szybko przeczytałaś. ;) Dzięki, już poprawiam.

Witaj. :)
Jak rozumiem, Maćku, wszystkie te legendy są prawdziwe. :) Czemuż nie stworzą serialu grozy o tak cudnych opowieściach góralskich? ;) Nastrój udzielił mi się w pełni i czułam autentyczne przerażenie, podobnie jak narrator. :) Realistycznie to opisałeś, brawa! :)
Ale powietrze nagle stało się ciężkie, jakby nasycone zapachem smoły, krwi i czegoś jeszcze, czegoś starszego. – tu tylko dopytam – czy nie miało być: “strasznego”?
Pozdrawiam serdecznie, klik. :)
Pecunia non olet
Dzięki Bruce. Bardzo się cieszę, że udzielił się klimat, starałem się, by tak było. A literówkę już poprawiam. :)
To ja dziękuję. :) Ja bym dawno zeszła na zawał przy takich “atrakcjach”. ;)
Pozdrawiam. :)
Pecunia non olet
A wiesz, że przeżyłem coś podobnego (chodzi mi o nocną / wieczorną włóczęgę po górach) i choć nagromadzenie wydarzeń w zaprezentowanym opku to lekka przesada (aż tak źle nie było), to na samo wspomnienie Szyndzielni mam gęsią skórkę. Na domiar złego – pamiętam – ongiś bywało, że nocowałem w lesie w pobliżu jaskiń, w bardzo dziwnych miejscach. Teraz jak o tym myślę, siedząc w ciepłym i bezpiecznym pokoju, to zadaję sobie pytanie: po co? Po co to wszystko?
Człowieka najwyraźniej zawsze ciągnie do takich wrażeń. :)
Pecunia non olet
Gdy stanąłem w jej cieniu, zamknąłem oczy na moment, próbując wyobrazić sobie XIX-wiecznych drwali: ich ciężkie topory, przekleństwa rzucane pod nosem, zapach smoły i potu. Ale powietrze nagle stało się ciężkie, jakby nasycone zapachem smoły, krwi i czegoś jeszcze, czegoś strasznego.
Żadnych ptaków, żadnych turystów, tylko moje ciężkie kroki i szelest jesiennych liści pod butami, który brzmiał jak odległe kroki kogoś, kto szedł dokładnie za mną, w tym samym rytmie i tempie
Buczenie zaczęło narastać – niskie, wibrujące, jakby sama ziemia pod moimi stopami oddychała głębokim, pierwotnym oddechem.
Jednak gdy prąd wrócił po kilku sekundach, wszystko wyglądało znowu normalnie. Wyglądało normalnie, ale ja wiedziałem, że coś jest nie tak, że granica między światem żywych i umarłych się zatarła – Chociaż tutaj jak się domyślam, zamierzone?
Sporo tych smolistych porównań.
Konstruujesz długie zdania, które mimo wszystko dobrze się czyta. Nie jestem co prawda fanem horrorów, i po pewnym czasie mnogość wystąpień zaczęła mnie męczyć. Tym bardziej, że generalnie nic z nich nie wynika. Jak bym zobaczył w nocy niedźwiedzia, to czy ów pójdzie sobie czy rozpłynie się we mgle, spieprzałbym gdzie pieprz rośnie.
Fajny tekst. Dzieki!
Kurojatka, dzięki. Poprawki już w drodze. Co do spotkania z niedźwiedziem, to ja takowe kiedyś przeżyłem w okolicach Rycerki w Beskidzie Żywieckim. Wyprostowałem się i zaintonowałem pieśni harcerskie, wchodząc do wąwozu, gdzie niedźwiedź miał mnie jak na talerzu. Pomogło. Zwierz, a był to wczesny ranek, prawie noc, nie zrobił mi nic złego. I taka to przygoda. ;) Dzięki raz jeszcze, pozdrawiam.