- Opowiadanie: maciekzolnowski - Pianistka

Pianistka

Dyżurni:

Finkla, bohdan, adamkb

Biblioteka:

AP, Finkla, Użytkownicy

Oceny

Pianistka

Boże, jak ten czas umyka niczym te nuty w etiudzie, ulotne, nieuchwytne, efemeryczne! Minęło już piętnaście lat. Jeszcze piętnaście wiosen temu żyła moja córka, Lena – cudowne dziecko, pianistka o talencie godnym największych prodigies. W wieku ośmiu lat grała Chopina, jakby jej palce Bóg utkał nie z mięśni, lecz z najlżejszego jedwabiu: lekkie, precyzyjne, poddające fortepian bezwarunkowej woli. Mieszkałyśmy w schludnym, lecz coraz bardziej klaustrofobicznym mieszkaniu na obrzeżach miasta, a ona wypełniała je sonatami i sonatinami, które koiły moje zszargane nerwy, rozpraszały zmęczenie po dniu wytężonej pracy – choć czasem, w ciszy między akordami, słyszałam już wtedy jakiś odległy, niepokojący pogłos. Marzyłam, by kiedyś zabłysła w filharmonii, by świat usłyszał jej imię, by sława otuliła ją wielkim blaskiem… zanim wszystko runęło.

Lecz rak nadszedł cicho, podstępnie, jak fałszywa nuta w partyturze czytanej a vista. Diagnoza spadła na nas niczym ciężka kurtyna – nieoperacyjny, złośliwy. Lena przestała muzykować. Jej ręce, niegdyś gibkie i pełne gracji, stały się drżące i niezdarne. „Mamo, fortepian mnie nie słucha” – szeptała, wpatrując się w czarny instrument czający się w rogu pokoju, jakby patrzyła w jakąś niewidzialną otchłań. Kupiłam jej miniaturowy model fortepianu: z mahoniowego drewna, z ruchomą klapą i maleńkimi klawiszami – dekoracyjny, lecz z wbudowaną pozytywką, która wygrywała prosty walczyk po nakręceniu, walczyk, który brzmiał coraz bardziej upiornie w pustce naszego lokum. „Ćwicz na tym, skarbie. Wrócisz do wielkiego”. Uśmiechnęła się, muskając go opuszkami palców – palców, które już wtedy drżały od bólu. Zmarła trzy miesiące później, w szpitalu, z dłonią zaciśniętą na mojej tak mocno, że czułam, jak jej paznokcie wbijają się w skórę, jakby nie chciała puścić… albo jakby coś ją ciągnęło na drugą stronę, bo – teraz to wiem niestety – coś faktycznie ją tam ciągnęło.

Przechowywałam mały fortepian na półce w jej pokoju. Nie ruszałam go. Drzwi zamykałam na klucz, bo bałam się… sama nie wiem, czego. Czasem, wieczorami, wyobrażałam sobie, że Lenka gra dalej – gdzieś w obłokach, może w Niebie, o ile Niebo istnieje. Lecz to były tylko sny, efemeryczne marzenia, przerywane koszmarami, w których słyszałam jej krzyk zagłuszany przez ostre czterodźwięki i pięciodźwięki.

Pierwszy raz usłyszałam to pół roku po pogrzebie. Siedziałam w kuchni, popijając herbatę, gdy nagle z góry, jakby od strony pozytywki, dobiegł cichy, pojedynczy dwudźwięk: czysta kwinta – ale brzmiąca jakby z wnętrza grobu, metaliczna, drżąca. Pomyślałam o przeciągu, o sąsiadach. Serce zabiło mi mocniej. Wstałam, wspięłam się po stromych schodach, które skrzypiały jak moje stare kości. Pokój Leny tonął w pustce, księżycowy blask sączył się przez uchylone okno, rzucając długie, szponiaste, pełzające cienie. Fortepianik stał nieruchomo na półce. Klapa zamknięta. Dotknęłam jej – zimna, bez życia, ale… wilgotna? Jakby pot spływał po drewnie. Jakby drewno płakało. „Wiatr” – mruknęłam, ale głos mi zadrżał, gdy to mówiłam. Lecz to nie mógł być przypadek. Kwinta czysta! Ów szczególny, uprzywilejowany interwał w świecie muzyków – interwał, który Lena nazywała „drzwiami do harmonii”… a teraz… brzmiał jak wołanie zza grobu.

Potem dźwięki wracały co noc, coraz dłuższe sekwencje, coraz głośniejsze, natarczywe. Najpierw pojedyncze tony, potem całe frazy – jakby ktoś ćwiczył gamy, pasaże, etiudy, ale z rosnącym pośpiechem, z desperacją. Raz czy dwa wydało mi się, że słyszę błędy: nieczystą oktawę, pauzę zbyt długą, fałsze, tryton – diabelski interwał, zakazany w średniowieczu. Wstawałam, zapalałam światło i przekonywałam się, że to cienie rzucane przez gałęzie tańczą na ścianach niczym chochliki. Zawsze to samo: fortepian milczący, kurz na nietkniętych klawiszach. Zaczęłam zostawiać dyktafon w pokoju, nagrywać te noce. Rano odtwarzałam – cisza. Czasem tylko szum, ale szum bardzo szczególny, jak odległy płacz dziecka. Lecz ja, matka, słyszałam. Wiedziałam. Czułam. Czułam w kościach chłód, który przenikał przez podłogę, i odnosiłam wrażenie, jakby coś pełzało pod próchniejącymi z wolna deskami.

W końcu pewnej bezsennej nocy nie wytrzymałam dłużej. Podniosłam się o drugiej, podkradłam się cicho do drzwi, lecz… podłoga zaskrzypiała głośniej niż kiedykolwiek, jakby ostrzegała mnie przed czymś. Dźwięki były wyraźniejsze: prosty walczyk, ten sam, który grała pozytywka – ten, co Lena nuciła na dobranoc, ale teraz o wiele wolniejszy, z dysonansami, jakby ktoś go torturował. Serce waliło mi jak młoteczki w fortepianie, tak mocno, że bałam się, iż obudzi sąsiadów… lub coś gorszego. Otworzyłam drzwi na oścież – zawiasy zawyły jak dusza w agonii. Pokój tonął w półmroku, srebrzysty promień księżyca padał na półkę, ale powietrze… powietrze było ciężkie, lepkie, pachnące kurzem, chłodem i wilgocią… i czymś jeszcze, metalicznym, czymś jak krew. I wtedy to ujrzałam.

Mały chordofon grał sam, z klapą efektownie uniesioną – uniesioną zbyt wysoko, jakby coś ją wyłamywało. Klawisze poruszały się w górę i w dół – rytmicznie, precyzyjnie, ale z furią, jak palce-młoteczki dziecka w szale. Lecz dziecka nie było. Nuty płynęły, walczyk nie chciał się skończyć, a mechanizm pozytywki wibrował nieustannie, coraz szybciej, chaotyczniej – dysonanse, fałsze w ostrych jak brzytwa akordach, jakby palce uderzały klawisze w panice, w nerwach, z bezradności, z bólu. I wtedy usłyszałam szept – cichy, dziecięcy: „Mamo… pomóż…”

Zamarłam na progu, krew zastygła mi w żyłach. Powietrze zgęstniało jeszcze bardziej, niosąc zapach jesieni i rozkładu – zapach szpitala, igieł, śmierci. Zrobiłam krok naprzód z telefonem w spoconej dłoni. Włączyłam latarkę z fleszem, by nagrać – błysk oświetlił półkę i… nuty urwały się gwałtownie, z trzaskiem, jakby ktoś zerwał struny. Ale w ułamku sekundy, zanim zgasł flesz, zobaczyłam: cienie na ścianie – długie, powykręcane palce, nie ludzkie.

Rano, drżącymi rękami, odtwarzałam nagranie – wielokrotnie, w zwolnionym tempie, z głośnością na maksimum. Oto, co ujrzałam. Na ekranie: mały fortepian, klawisze nieruchome. Lecz w rogu kadru, w cieniu, mignęło coś – blade, cienkie palce, nie moje, wciskające klawisze z siłą, która wgniatała je w drewno. Powiększyłam. To były dłonie Leny: wychudzone, sine, z paznokciami przyciętymi krótko jeszcze w szpitalu, ale pokryte czarnymi żyłami, pulsującymi. Dotykała klawiszy, ale… nie dobrowolnie. Za nimi, ledwie widoczne na nagraniu, coś ściskało jej nadgarstki – szare, suche palce, jak szpony wiedźmy, jak szpony wampira, długie, kościste, z pazurami czarnymi jak heban, ciągnące dłonie mojej Lenki w dół, wciąż niżej i niżej, ku klawiaturze, ku białym i czarnym klawiszom, zmuszające ją do odegrania nut, których nigdy grać nie chciała – nut pełnych cierpienia i błagania. I w tle ścieżki audio szept: „Nie chcę… puśćcie… mamo!”

Usłyszałam to znowu tej nocy. Ten sam walczyk – ale teraz głośniejszy, bliższy, jakby dochodził z mojego własnego serca. Drzwi do pokoju same się uchyliły. Obłęd! Lecz teraz już wiem, wiem z przerażającą pewnością. To nie Lena gra. To instrument ją wzywa, woła z zaświatów, ciągnie za sobą w mrok – i nie puści, dopóki nie dokończy swojej niedokończonej upiornej symfonii. A ja… ja słyszę kroki na schodach. Małe, dziecięce kroki. 

Koniec

Komentarze

Fajnie napisane. Naprawdę ładnie. 

Klawisze poruszały się w górę i w dół – rytmicznie, precyzyjnie, ale z furią, jak palce-młoteczki dziecka w szale

Ta “furia” to tu mi po raz pierwszy w sercu coś drgnęło.

Jak dla mnie jednak za dużo tych muzycznych metafor i nawiązań.

No i sam pomysł na fabułę, taki trochę sztampowy. 

Ale pisanie świetne, takie z serca i rzetelne.

Hejjj, ciekawe opowiadanie. Podoba mi się wprowadzenie tych takich bardziej muzycznych terminów. I ogólnie opowiadanie wzbudziło we mnie napięcie i bardzo mi się spodobał Twój styl pisania. "W wieku ośmiu lat grała Chopina, jakby jej palce Bóg utkał nie z mięśni, lecz z najlżejszego jedwabiu" genialne!! Tu mam tylko kilka uwag: "albo jakby coś ją ciągnęło na drugą stronę, bo – teraz to wiem – coś faktycznie ją tam ciągnęło." a może tak? "Na drugą stronę" nie powtarza się dwa razy. "Przechowywałam mały ten fortepian na półce w jej pokoju" trochę dziwny szyk zdania. "Wstałam, wspięłam się po stromych schodach, które skrzypiały jak moje stare kości." Hahahaha, rozbawiło mnie to porównanie. "Wstawałam, zapalałam światło, widziałam, jak cienie, pochodzące od gałęzi na zewnątrz, tańczą na ścianach niczym duchy." Cienie pochodzące od gałęzi brzmią moim zdaniem trochę nienaturalnie. "dzierżąc telefon" brzmi trochę dziwnie. Pozdrawiam i życzę dobrego wieczoru!

Gutyn Morgyn,

 

lubię creepypasty (a potem nie mogę zasnąć bez lampki), więc zaczynamy:

 

Przechowywałam mały ten fortepian

Szyk:

 Przechowywałam ten mały fortepian

 

Zrobiłam krok naprzód, dzierżąc telefon w dłoni spoconej, śliskiej.

Tekst jest współczesny, a tu przez szyk i dzierżąc zabrzmiało nieco zbyt pompatycznie.

→ Zrobiłam krok naprzód, z telefonem w spoconej dłoni.

 

 

Brrr!

Ale to było dobre! Naprawdę miło mnie zaskoczyłeś. Bardzo sprawnie napisane, świetnie dobrane słowa, ułożone zdania.

Widać znajomość teorii muzyki i z pewnością też praktyki, co można wywnioskować po Twoim avatarze :) Aż zatęskniłam za skrzypcami…

Jedyne, do czego bym mogła się przyczepić, to tempo. Moim zdaniem biegniesz trochę za szybko. Gdyby zwolnić i porozbijać tekst na poszczególne akapity, dodać więcej show na rzecz tell, tekst wybrzmiałby jeszcze lepiej.

Gratuluję świetnego tekstu i lecę kliknąć do Biblioteki.

Pozdrawiam serdecznie!

Bez sztuki można przeżyć, ale nie można żyć

Świetny horror. Czuć grozę. Bardzo ładnie napisany. Mocno skojarzyło mi się ze stylem Poego.

Pozdrawiam!

No. Fantastyka obecna.

Ładnie napisane.

Czy dobrze rozumiem, że ten mały fortepian był opętany/przeklęty i omotał grające na nim dziecko?

Maćku, czyżbyś przyznawał, że muzyka jest groźna?

Babska logika rządzi!

Dzięki, Finkla, za wizytę tutaj. :)

Czy dobrze rozumiem, że ten mały fortepian był opętany/przeklęty i omotał grające na nim dziecko?

Nie chciałem tego podawać kawa na ławę, ale masz rację. Dobra interpretacja. 

Maćku, czyżbyś przyznawał, że muzyka jest groźna?

No cóż, wierzę w moc muzyki, moc czasem destrukcyjną. 

AP, jeśli moje opowiadanie skojarzyło Ci się z Poe, to jestem więcej niż szczęśliwy. Dzięki za miłe słowa, pochodzące od osoby (to ważne), która się na horrorach zna. 

Gutyn Morgyn, HH91!

Strasznie się cieszę, że się podobało. 

Za szybkie tempo? Się wie. W czasach szkolnych byłem sprinterem, i to mi zostało. ;) Szybkie prowadzenie narracji to nie jest błąd, choć lepiej czasem zwolnić. Kiedyś się długo nad tym zastanawiałem i doszedłem do wniosku (to temat do dyskucji), że prawdziwą wadą tekstu jest tempo zmienne, urywane. 

Tak, co do harmonii i kontrapunktu to mam podstawy i gram na skrzypach i forteklapie. ;)

Dzięki za kliknięcie. A więc BIBA! ;)

 

 

Dalekopatrzacy, cieszę się, że tekst nie rozczarował. Starałem się. Tak więc dzięki wielkie. :)

Ale pomysł na fabułę sztampowy – to fakt. Tak to już jest z tymi creepypastami, choć może zabrakło czegoś mocniejszego na koniec, pointy… no nie wiem. ???

DyingPoet, ja Ci również życzę spokojnego wieczoru i dziękuję za miłe słowa oraz uwagi, które okazały się być wielce przydatne. Poprawiłem to i owo i pewnie jeszcze będę poprawiał, ale bazka już jakaś jest. Styl pisania wiąże się z klimatem, a klimat opowiadania (z motywem jesieni w tle) – to dla mnie podstawa. Pozdrawiam również. :)

Nowa Fantastyka