Mówili, że budujemy przyszłość. Że każdy metr tunelu to krok w stronę nowoczesności. Ale im głębiej kopiemy pod skórą miasta, tym wyraźniej słyszę szepty przeszłości. I zaczynam się bać, że ta przyszłość, którą odkopujemy, już dawno jest przegniła.
Mówili, że budujemy przyszłość. Że każdy metr tunelu to krok w stronę nowoczesności. Ale im głębiej kopiemy pod skórą miasta, tym wyraźniej słyszę szepty przeszłości. I zaczynam się bać, że ta przyszłość, którą odkopujemy, już dawno jest przegniła.
Paweł Karski kochał zapach betonu. Zapach kurzu, ozonu buchającego z pracującej maszyny, a nawet mdlącą woń smarów. To był zapach postępu, porządku, triumfu ludzkiej woli nad chaosem materii. Tutaj, kilkadziesiąt metrów pod sercem Warszawy, w brzuchu tarczy TBM ochrzczonej imieniem „Maria”, ten zapach był jego katedrą.
– Ciśnienie na głowicy stabilne – zameldował przez radio, a jego głos, choć spokojny, niósł w sobie nutę napięcia. – Przesuwamy się zgodnie z planem.
Przez grubą szybę obserwował, jak stalowe zęby wgryzają się w ścianę ziemi. Monotonny, potężny zgrzyt był muzyką dla jego duszy. To była jego druga szansa. Po katastrofie w Radomiu, po tym zawalonym dachu hali sportowej, którego wad konstrukcyjnych nikt oprócz niego nie chciał widzieć, branża go skreśliła. Nazywali go histerykiem, pieniaczem, hamulcowym. Budowa metra była cudem, aktem łaski od jedynego człowieka, który wciąż wierzył w jego kompetencje. Nie mógł tego zepsuć. Musiał być idealny. Lepszy niż idealny.
– Karski, słyszysz mnie? – w słuchawce zatrzeszczał głos Nowaka, kierownika budowy. – Jakieś problemy? Bo KPI nam lecą na ryj.
– Wszystko w normie, panie inżynierze. Procedury są po to, żeby…
– Procedury są po to, żeby mi je dział prawny klepnął. Masz pchać tę rurę do przodu, a nie medytować nad wykresami. Koniec odbioru.
Paweł zacisnął zęby. Nowak. Mobilny stereotyp cynicznego budowlańca, dla którego liczył się tylko termin i premia. Paweł był dla niego wrzodem na tyłku, chodzącym regulaminem BHP.
Z zamyślenia wyrwał go Sasza, młody chłopak ze wschodu o wiecznie uśmiechniętych oczach, który podał mu kubek z parującą cieczą.
– Pan inżynier, kawa. Mocna. Żeby pan nie zasnął na tej naszej Marusi.
– Dzięki, Saszka. Jak tam rodzina?
Chłopak rozpromienił się, wyciągając sfatygowany telefon. Na pękniętym ekranie dwie małe dziewczynki szczerzyły zęby w uśmiechu.
– Rosną, no. Trzeba zarabiać… dla nich.
Właśnie w tym momencie „Maria” wydała z siebie dźwięk, którego Paweł nigdy wcześniej nie słyszał. Nie metaliczny zgrzyt uderzenia w skałę. Nie głuche dudnienie. To było coś… mokrego. Jakby gigantyczny nóż kroił przejrzały owoc.
Wskaźniki oszalały. Ciśnienie na głowicy skoczyło do czerwonej strefy, by po chwili spaść niemal do zera. Maszyna jęknęła i stanęła. W kabinie zapanowała cisza, gęsta i nienaturalna. A potem poczuli zapach.
Nie był to zapach ziemi ani stęchlizny. Był słodkawy, mdlący. Jak woń gnijących na słońcu lilii zmieszana z zapachem mokrego torfu i czegoś jeszcze. Czegoś jakby mięsnego.
– Co jest, do cholery? – warknął Nowak przez radio. – Karski, raport!
– Trafiliśmy na jakąś niezinwentaryzowaną warstwę. Coś… organicznego. Musimy się wycofać, pobrać próbki.
– Próbki? – Nowak parsknął śmiechem. – Trafiłeś na bagno z epoki lodowcowej. Pełna moc na silniki i pchamy to gówno przed sobą!
– To wbrew procedurze! Ryzyko jest zbyt duże!
– Jedynym ryzykiem jest to, że stracisz tę robotę szybciej, niż ją dostałeś. Pchaj, Karski. To rozkaz.
Paweł poczuł falę zimnej furii. Ale co mógł zrobić? Nacisnął przycisk. „Maria” zawyła, jej silniki weszły na najwyższe obroty. Z głośników dobiegł przeraźliwy, mlaskający dźwięk, jakby maszyna przeżuwała coś obrzydliwego. Po chwili opór ustąpił. Wskaźniki wróciły do normy.
Tylko ten zapach pozostał. I poczucie, że właśnie popełnili fundamentalny błąd. Że naruszyli coś, czego nie było na żadnych mapach.
Zaczęło się od drobiazgów. Maszyny psuły się bez powodu. Nowe, certyfikowane liny stalowe pękały podczas testów obciążeniowych. W najgłębszych partiach tunelu, idealnie uszczelnionych, zaczęła zbierać się woda. Ciemna, oleista, o tym samym słodkawym zapachu.
Zmienili się też ludzie. Atmosfera, zawsze napięta, zgęstniała od paranoi. Wybuchały kłótnie o zaginione narzędzia, o krzywe spojrzenia. Paweł widział, jak Sasza, zawsze pogodny, stał się cieniem samego siebie. Schudł, podkrążone oczy patrzyły w pustkę. Pewnego dnia Paweł zobaczył, jak Sasza z furią okłada pięściami stalową ścianę tunelu, szepcząc coś po rosyjsku. Gdy go zawołał, chłopak spojrzał na niego bez rozpoznania, a potem uciekł.
Problem w tym, że tylko Paweł zdawał się to zauważać. Albo tylko jemu to przeszkadzało.
Postanowił odwiedzić pana Henryka, starego geologa, który pracował przy projekcie jako konsultant. Jego laboratorium było oazą spokoju: półki uginające się pod ciężarem próbek skalnych, wszędzie stare mapy i woń archiwum.
– A, pan Karski. Spodziewałem się pana – powiedział staruszek, nie podnosząc wzroku znad mikroskopu. – Też pan to czuje, prawda?
– Ten zapach? Tę… atmosferę?
– Gorzej. – Henryk wskazał na szalkę Petriego. – To próbka z tamtej anomalii. Z warstwy, przez którą kazali wam się przebijać. To nie jest żaden torf. Struktura jest… komórkowa. Jak tkanka. Ale jednocześnie to minerał. Coś, czego nigdy nie widziałem. Ta ziemia jest chora. Albo raczej… ta ziemia pamięta.
Wyciągnął pożółkłą, XIX-wieczną mapę Warszawy. Palcem wskazał rejon, pod którym teraz drążyli.
– Oficjalnie to były podmokłe nieużytki. Ale w podmiejskich legendach to miejsce nazywano Gnijącym Dołem albo Mokradłami Płaczu. Miejsce, gdzie topiono zdrajców, dzieciobójczynie, odszczepieńców. Bez obrządku, bez krzyża. Mówiono, że ich krzyki i nienawiść wsiąkły w ziemię. Że bagno karmiło się ich rozpaczą. Oczywiście to tylko bajki.
– A jeśli nie? – szepnął Paweł.
Henryk spojrzał na niego poważnie. – Jeśli nie, panie inżynierze, to właśnie obudziliście coś, co spało od setek lat. I co jest bardzo, bardzo głodne.
Dwa dni później Sasza zginął. Oficjalny raport: kłótnia z innym robotnikiem, niejakim Wiktorem, po pijanemu. Obaj potknęli się i wpadli do niezabezpieczonego szybu wentylacyjnego. Tragiczny wypadek. Sprawa zamknięta. Nowak osobiście dopilnował, żeby tak to wyglądało.
Paweł nie uwierzył. Spędził całą noc w centrum monitoringu, przekupując strażnika butelką wódki. Nagrania z feralnego dnia były uszkodzone, pełne zakłóceń. Przewijał je w kółko, aż oczy go piekły. I w końcu to zobaczył. Ułamek sekundy, jedną klatkę obrazu, tuż przed tym, jak dwie sylwetki zniknęły w ciemności szybu.
Sasza i Wiktor nie walczyli. Stali obok siebie, patrząc prosto w obiektyw kamery, której nie mogli widzieć z tej odległości. I obaj się uśmiechali. Był to ten sam uśmiech. Szeroki, pusty, pozbawiony jakichkolwiek emocji. Jakby ich twarze były tylko maskami, za którymi nie było już nikogo.
Paweł poczuł, jak po plecach przebiega mu lodowaty dreszcz. Zgrał plik na pendrive i pobiegł do Nowaka.
Kierownik obejrzał nagranie z obojętną miną.
– Artefakt kompresji. Zwykły błąd cyfrowy. Karski, daj mnie i sobie spokój. Chłopaki nie żyją, przykra sprawa. Ale metro musi powstać.
– To nie był błąd! Pan to widzi! Coś jest nie tak na tej budowie!
Nowak wstał. Jego twarz stężała.
– To z tobą jest coś nie tak, Karski. Wszędzie widzisz spiski. Tak samo jak w Radomiu. Może powinieneś wziąć urlop. Długi, bardzo długi urlop. Zanim znowu zaczniesz narażać projekt na straty przez swoje fobie.
Paweł wyszedł, trzaskając drzwiami. Był sam. Całkowicie sam. A najgorsze było to, że wychodząc, kątem oka zauważył, jak Nowak uśmiecha się sam do siebie. Był to szeroki, pusty uśmiech. Ten sam, co na nagraniu.
Świat Pawła zaczął się rozpadać. W jego sterylnym mieszkaniu na strzeżonym osiedlu zaczął unosić się nieustanny zapach zgnilizny. Z kranu ciekła woda o rdzawym zabarwieniu. W nocy słyszał szepty, tuż przy uchu, słowa w niezrozumiałym języku przeplatane jego własnym imieniem.
Na budowie było jeszcze gorzej. Ludzie go unikali. Patrzyli na niego z mieszaniną strachu i nienawiści. Widział ten pusty uśmiech na coraz większej liczbie twarzy. Na twarzy brygadzisty, który fałszował raporty bezpieczeństwa. Na twarzy księgowej, która „gubiła” faktury za wadliwe materiały. Zgnilizna rozprzestrzeniała się jak rak, a jej owocnikami były kłamstwo, chciwość i zawiść. Karmiła się zepsuciem, a Nowak był jej arcykapłanem.
Zadzwonił pan Henryk. Głos staruszka w słuchawce był przerywany, pełen paniki.
– Karski, ja wiem! To nie były ofiary! To byli strażnicy! Topiono ich tam, żeby… żeby to coś pilnowali. Żeby go nie budzić! Ta ziemia… ona nie tylko pamięta, ona kusi! Obiecuje. Sukces, pieniądze… W zamian za małe przysługi. Małe akty zła. A Nowak… on zawarł z nią pakt! Musisz…
Połączenie zostało przerwane.
Paweł rzucił się do samochodu. Kiedy dotarł do laboratorium, było już za późno. Pan Henryk leżał na podłodze, z ręką wyciągniętą w stronę starej, oprawionej w skórę księgi. Sanitariusze mówili o rozległym zawale. Paweł wiedział lepiej.
Otworzył księgę. Był to stary, ręcznie pisany bestiariusz. Na stronie otwartej przez Henryka widniał rysunek wijącej się, korzeniopodobnej masy. Podpis głosił: „Zgnilizna Ziemi. Co wchłonie, tym się staje. Karmi się słabością, pije z zepsutych dusz. Nie można jej zabić, jeno uśpić. Głębiej pogrzebać, solą i żelazem odgrodzić.”
Wszystko stało się jasne. Nie miał do czynienia z ludźmi. Walczył z psychiczną infekcją, która zmieniała ich w marionetki. Nie mógł tego zgłosić, nie mógł tego udowodnić. Natychmiast zamknęliby go w psychiatryku.
Ale mógł to pogrzebać.
Noc. Tunel metra był zimny, cichy i mroczny jak grobowiec. Paweł niósł ciężką torbę z materiałami wybuchowymi, które ukradł z magazynu. Jego serce waliło jak młot. Każdy krok był zaprzeczeniem tego, kim był. Inżynier, budowniczy, stawał się niszczycielem.
Dotarł do najgłębszego odcinka, miejsca, gdzie „Maria” dokonała pierwotnej transgresji. Powietrze było tu tak gęste i ciężkie od smrodu, że niemal można było je kroić. Wilgoć kapała ze ścian, tworząc na posadzce tęczowe, oleiste kałuże.
Zaczął podkładać ładunki. Jego ręce, zwykle tak pewne, drżały.
I wtedy się zaczęło.
Z ciemności nie wylazł żaden potwór. Zgnilizna nie potrzebowała pazurów. Uderzyła w jego umysł.
Nagle znowu był w Radomiu. Słyszał trzask pękających dźwigarów, przeraźliwy krzyk ludzi tuż przed tym, jak zmiażdżył ich walący się dach. Słyszał głosy.
Twoja wina, Paweł.
Wiedziałeś. Niczego nie zrobiłeś.
Morderca.
Upadł na kolana, zatykając uszy. Ale głosy były w środku. Widział twarz Saszy, ale nie tę uśmiechniętą, tylko tę zmasakrowaną po upadku. Widział pana Henryka z wykrzywioną w grymasie bólu twarzą.
Wszyscy, których próbujesz ocalić, giną. Jesteś przekleństwem, Karski.
Z kałuży przed nim powoli uformowała się twarz Nowaka.
Dołącz do nas, Paweł. Przestań walczyć. To takie proste. Wystarczy tylko przymknąć oko. Jeden mały podpis. Jedno małe kłamstwo. I wszystko, czego pragniesz, będzie twoje. Sukces. Uznanie. Koniec z porażkami.
Poczuł, jak woda wokół jego nóg gęstnieje, staje się ciężka jak beton. Dusił się. Tonął we własnej winie, w poczuciu beznadziei. To było to. To było uczucie, którym karmiła się Zgnilizna. Chciał się poddać. Chciał, żeby to się wreszcie skończyło.
Już zamykał oczy, gdy w ostatnim przebłysku świadomości zobaczył coś innego. Twarz Saszy z pękniętego ekranu telefonu. Dwie małe, uśmiechnięte dziewczynki.
Nie.
Nie tym razem.
Z nadludzkim wysiłkiem, krzycząc z bólu i wściekłości, podniósł się. Wizje prysły. Szepty nie ucichły, ale stały się tłem, szumem, który można było zignorować. Drżącymi palcami chwycił detonator.
Spojrzał w głąb ciemnego tunelu. Czuł tam obecność Zgnilizny. Czuł jej zdziwienie, jej wściekłość.
– Chcesz mnie pogrzebać? – wyszeptał. – To spróbujmy razem.
Nacisnął przycisk.
Ostatnim, co usłyszał, nie był huk eksplozji, ale potężny, pełen wściekłości i bólu ryk, który nie wydobył się z żadnego gardła. Ryk samej ziemi.
Rok później, Gdańsk.
Młody, ambitny inżynier, Maciej, z dumą patrzył na plany przekopu pod Martwą Wisłą. To był jego pierwszy tak duży projekt. Szansa, by się wykazać.
Jego szef, starszy, zmęczony życiem mężczyzna o nazwisku, którego Maciej nie mógł zapamiętać, klepnął go w ramię.
– Nie przejmuj się tymi anomaliami w badaniach geologicznych, mały. To stare bagno, zawsze coś wylezie. Mamy termin. I premię do wzięcia.
Podał Maciejowi butelkę wody mineralnej.
– Pij, bo gorąco.
Maciej odkręcił butelkę i pociągnął duży łyk. Skrzywił się.
– Dziwna ta woda. Smakuje jak… błoto.
Szef uśmiechnął się szeroko. Był to pusty, pozbawiony emocji uśmiech.
– Przyzwyczaisz się. Wszyscy się przyzwyczajają.
Bardzo dobrze napisany i miły w lekturze tekst. Podoba mi się dobrze zbudowana główna postać, sensowna i logiczna (na swój sposób), oraz całe jej otoczenie. Irytuje mnie, że w końcu nie wiem, czy on siedzi w wariatkowie i drugi raz przeżywa swoje wariactwo, czy ponowił swój szalony atak, czy co? Końcówka sugeruje, że do kolejnego projektu też go przyjęli, ale przecież wysadził się w powietrze. Albo i się nie wysadził. Tyle pytań… Ale o to chyba chodzi, tak?
Kilka rzeczy, w zakresie małych dodatków estetycznych…
Przez grubą szybę obserwował, jak stalowe zęby wgryzają się w ścianę ziemi. – Żaden błąd. Ale wiem, że zęby w maszynach górniczych nie są stalowe, a kompozytowe. Konkretnie: wykonane z węglika wolframu. Moim zdaniem “wolframowe” lub “węglikowe” byłoby ciekawszym niż stal określeniem. Stal i metal są określeniami moim zdaniem rzucanymi w literaturze zbyt pochopnie. Ponadto, raczej skał, nie ziemi.
Pewnego dnia Paweł zobaczył, jak Sasza z furią okłada pięściami stalową ścianę tunelu, szepcząc coś po rosyjsku. – Żaden błąd, chociaż osobiście wolałbym przeczytać “okłada pięściami stropnicę”, albo jeszcze lepiej “osłony odzawałowe”. Brzmi bardziej profesjonalnie, a idzie się domyślić o co biega bez słownika.
Pozdrawiam!