- Opowiadanie: Anonimowy bajkoholik - Częstotliwość Zerowa

Częstotliwość Zerowa

Opowiadanie biorące udział w konkursie: "Mapa skarbów – dar, czy przekleństwo?"

Wybrane hasła:
I grupa (Skarby): Osoba
II grupa (Ukrycie): Pożarcie
III grupa (Zwykła rzecz): Studnia

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Oceny

Częstotliwość Zerowa

Cisza nigdy nie jest pusta. To kłamstwo, którym ludzie karmią się każdego dnia, żeby nie oszaleć. Wierzą, że kiedy zamkną drzwi, wyłączą telewizor i zgaszą światło, świat przestaje do nich mówić. Są w błędzie. Cisza to po prostu częstotliwość, której ludzkie ucho – ten niedoskonały, ewoluujący zbyt wolno kawałek chrząstki – nie potrafi zdekodować. Ale to, że czegoś nie słyszysz, nie znaczy, że to nie krzyczy.

Nazywam się Eliasz i jestem więźniem własnej percepcji. Od trzech lat, siedmiu miesięcy i dwunastu dni mój świat kończy się na progu mieszkania na trzecim piętrze kamienicy, która drży za każdym razem, gdy dwie ulice dalej przejeżdża tramwaj. Dla innych to ledwo wyczuwalne wibracje. Dla mnie to trzęsienie ziemi. Słyszę prąd płynący w kablach w ścianie – ten upiorny, wysokotonowy wizg 50 herców. Słyszę, jak sąsiad z dołu miesza herbatę, a łyżeczka uderza o porcelanę z rytmiczną brutalnością młota pneumatycznego. Moje mieszkanie to twierdza wyłożona pianką akustyczną, pełna pułapek basowych i dyfuzorów, które mają rozpraszać fale dźwiękowe, zanim te zdążą mnie dopaść.

Jestem archiwistą dźwięków, których nikt nie chce. Ale taśma, którą znalazłem w skrzynce pocztowej, była inna. Nie wiem, jak się tam znalazła – listonosz nie dzwonił domofonem. Znalazłem ją rano, leżącą na wycieraczce jak martwy ptak.

Była to kaseta magnetofonowa typu C-60, standardowa, tania produkcja z lat dziewięćdziesiątych. Plastikowa obudowa miała kolor wyblakłej kości słoniowej, a etykieta odklejała się na rogu, odsłaniając pożółkły klej. Było na niej tylko jedno słowo, napisane czarnym flamastrem, pismem, które znałem lepiej niż własne. Pismem, którego nie widziałem od dekady.

„Znajdź”.

Moje dłonie zaczęły się pocić. To było pismo Marka. Mojego brata, który dziesięć lat temu wyszedł po papierosy, zostawiając włączony telewizor i niedopitą kawę, i po prostu rozpłynął się w powietrzu. Policja umorzyła sprawę po roku. Ja nie umorzyłem jej nigdy, choć moja żałoba zamieniła się w ten dziwaczny, pustelniczy tryb życia.

Podszedłem do mojego ołtarza – wieży stereo marki Nakamichi, sprzętu, który potrafił wyciągnąć duszę z każdego nagrania. Wsunąłem kasetę do kieszeni magnetofonu. Mechanizm zamknął się z miękkim, satysfakcjonującym klikiem, który zawsze kojarzył mi się z przeładowaniem broni. Założyłem słuchawki – wielkie, ciężkie nauszniki, które odcinały mnie od świata skuteczniej niż betonowy bunkier.

Wcisnąłem Play.

Spodziewałem się głosu. Może wyjaśnień, może pożegnania nagranego przed śmiercią. Zamiast tego głośniki wypluły z siebie ścianę białego szumu. Agresywną, gęstą śnieżycę dźwiękową. Syki, trzaski, statyczne wyładowania. Dla laika byłby to dźwięk uszkodzonej taśmy, śmieć do wyrzucenia. Ale ja byłem profesjonalistą. Zamknąłem oczy i zacząłem słuchać głębiej.

Szum nie był jednorodny. Miał fakturę. Były tam warstwy. Przesunąłem suwaki korektora graficznego, wycinając dolne pasma i podbijając środkowe częstotliwości, tam, gdzie zazwyczaj kryje się ludzka mowa.

I wtedy to usłyszałem.

To nie były słowa. To była mapa. Ale nie taka narysowana na papierze. To była mapa soniczna. Szum tła zmieniał się cyklicznie. Słyszałem odgłos wiatru uderzającego o blachę falistą – rytmiczne, metaliczne dudnienie. Potem dźwięk cichł i zmieniał się w chrzęst żwiru pod ciężkimi butami. Następnie echo – specyficzne, mokre echo, jakie powstaje w betonowych tunelach kanalizacyjnych.

A pod tym wszystkim, cichy jak szept ducha, był głos Marka. Nie mówił do mnie. On nucił. Nucił jakąś melodię bez słów, fałszując w sposób, który sprawiał, że włosy stawały mi dęba. To nucenie było kompasem.

Zrozumiałem to instynktownie. To był dar. Osoba, którą kochałem i którą straciłem, zostawiła mi ścieżkę. Nie współrzędne GPS, nie adres, ale ścieżkę dźwiękową. Musiałem wyjść z domu i znaleźć miejsce, które brzmi tak, jak ta taśma. Musiałem nałożyć nagranie na rzeczywistość.

Decyzja zapadła szybciej, niż zdążyłem pomyśleć o konsekwencjach. Spakowałem walkmana, zapas baterii i dyktafon. Wyciągnąłem z szuflady stare buty trekkingowe. Kiedy przekręcałem zamek w drzwiach, czułem się, jakbym otwierał śluzę łodzi podwodnej na dnie rowu mariańskiego. Ciśnienie świata zewnętrznego uderzyło we mnie natychmiast.

Miasto było potworem. Klatka schodowa huczała echem kroków, ulica ryczała rykiem silników spalinowych. Każdy klakson był jak szpilka wbijana w błonę bębenkową. Wcisnąłem słuchawki głębiej na uszy i uruchomiłem walkmana. Głos Marka i szum z taśmy stały się moim filtrem. Moją tarczą.

Szedłem, kierując się słuchem. To było absurdalne i przerażające. Stałem na skrzyżowaniach, kręcąc głową jak antena radarowa, szukając punktu, w którym szum miasta zgra się z szumem nagrania. Ludzie patrzyli na mnie jak na wariata – chudy facet w za dużej kurtce, z błędnym wzrokiem, nasłuchujący niewidzialnych duchów.

Mapa prowadziła mnie na wschód. Minąłem ostatnie bloki, pętlę tramwajową, gdzie pisk kół na szynach idealnie zsynchronizował się z wysokim tonem na kasecie. Wszedłem w strefę podmiejskich nieużytków. Krajobraz się zmienił. Asfalt ustąpił miejsca popękanym płytom betonowym i dzikiej trawie, która wdzierała się w każdą szczelinę.

Im dalej szedłem, tym dziwniejsze stawały się dźwięki. Wiatr tutaj nie szumiał w liściach drzew – on gwizdał, jakby przechodził przez tysiące małych fletów. Ptaki siedzące na liniach wysokiego napięcia otwierały dzioby, ale nie wydobywał się z nich żaden trel, tylko suchy trzask, przypominający łamanie zapałek.

Byłem w strefie wpływów Mapy. Rzeczywistość zaczynała się dostrajać do nagrania sprzed dekady.

– Jeszcze trochę, Eliasz. Azymut na buczenie – pomyślałem, choć głos na taśmie wciąż tylko nucił tę upiorną, atonalną melodię.

Dotarłem do starego kompleksu przemysłowego. Ruiny jakiejś cementowni albo oczyszczalni ścieków, pożarte przez rdzę i bluszcz. Ale bluszcz nie był zielony. Miał kolor brudnej miedzi i wydawał się pulsować w rytm, którego nie słyszałem, ale czułem w podeszwach butów.

Wtedy taśma w walkmanie zmieniła charakter. Szum ustał. Zastąpiło go niskie, jednostajne buczenie. Basso continuo. Dźwięk tak niski, że balansował na granicy percepcji. Infradźwięk. Poczułem nudności. Mój błędnik zaczął szaleć. Świat zachwiał się, jakbym stał na pokładzie statku podczas sztormu.

To tu.

Przedzierałem się przez zarośla, które chrobotały o moje nogawki jak chitynowe pancerze owadów. I wtedy to zobaczyłem. Pośrodku zrujnowanej hali, której dach dawno się zapadł, odsłaniając szare, ołowiane niebo, znajdowała się Studnia.

Była to zwykła, betonowa cembrowina, wystająca z ziemi na pół metra. Wyglądała na starą, ale nie zniszczoną. Beton był gładki, jakby wypolerowany tysiącami dłoni. Wokół niej panowała nienaturalna cisza. Wiatr tutaj zamierał. Owady omijały to miejsce szerokim łukiem.

Jedynym dźwiękiem było to buczenie. Źródło sygnału.

Podszedłem bliżej, walcząc z instynktem, który kazał mi uciekać. Moje ciało, wyczulone na każdą wibrację, krzyczało, że to miejsce jest chore. Że architektura dźwięku jest tu „niepoprawna”. Ale ciekawość była silniejsza. I nadzieja. Nadzieja, że Marek tam jest.

Walkman kliknął. Koniec strony A. Cisza w słuchawkach była ogłuszająca. Zdjąłem je drżącymi rękami.

– Marek? – mój głos zabrzmiał słabo, jakby powietrze wokół studni było zbyt rzadkie, by przenosić fale głosowe.

Zrobiłem ostatni krok i zajrzałem w czeluść.

Spodziewałem się ciemności. Spodziewałem się wody, w której odbije się moja przerażona twarz. Spodziewałem się sterty śmieci. Ale Studnia była czymś innym.

Ona nie była pusta. I nie była pełna wody. Była wypełniona dźwiękiem, który stał się materią.

W głębi, około pięciu metrów pod krawędzią, unosiła się gęsta, czarna mgła. Ale kiedy przyjrzałem się bliżej, zobaczyłem, że to nie mgła. To były miliony drobinek pyłu, kamyków i kawałków metalu, które lewitowały w idealnym bezruchu, uwięzione w węzłach fali stojącej. Fizyka w tym miejscu została zgwałcona. Grawitacja nie miała znaczenia – liczyła się tylko akustyka.

A w samym centrum tego wirującego chaosu, zawieszony jak owad w bursztynie, był on.

Marek.

Wyglądał tak samo jak w dniu zaginięcia. Miał na sobie tę samą wyblakłą katanę jeansową. Jego włosy były nieco dłuższe, ale twarz… twarz była młoda. Czas go nie dotknął.

Ale coś było nie tak. Jego kontury były nieostre. Wyglądał jak obraz na źle dostrojonym telewizorze. Jego ciało drgało. Wibrowało z taką prędkością, że jego dłonie zostawiały za sobą powidoki.

– Marku! – wrzasnąłem, a mój krzyk został natychmiast wchłonięty przez studnię, jakby ściany były gąbką.

Marek otworzył oczy. Nie miały źrenic. Były białe, wypełnione szumem. Otworzył usta, ale nie poruszył wargami. Mimo to usłyszałem go. Nie uszami. Jego głos rezonował bezpośrednio w mojej czaszce, w moich zębach, w szpiku moich kości.

– Nareszcie, Eliasz. Dostroiłeś się.

To nie był głos człowieka, który cierpi. To był głos kogoś, kto doznał objawienia. Był spokojny, syntetyczny, pozbawiony emocjonalnego rozedrgania.

– Podaj mi rękę! Wyciągnę cię! – wychyliłem się przez krawędź, wyciągając dłoń w stronę brata. Moje palce znalazły się w strefie działania studni.

Poczułem ból. Ale nie taki, jaki znałem. To było uczucie, jakby moje komórki zaczęły się oddalać od siebie. Moja skóra na dłoni zaczęła mrowić, a potem… rozmywać się. Zobaczyłem, jak linie papilarne tracą ostrość. Moja ręka zaczynała brzmieć w tej samej tonacji co studnia.

Zrozumiałem drugie hasło z mapy, którego sensu do tej pory nie mogłem pojąć. Pożarcie.

Studnia nie była więzieniem. Była instrumentem. A Marek nie był więźniem. Był paliwem. Był materiałem. To miejsce nie zabijało. Ono trawiło rzeczywistość, rozkładając materię na czyste częstotliwości. Marek był w trakcie procesu transmutacji. Stawał się dźwiękiem. Jego ciało powoli, atom po atomie, przestawało być ciałem, a stawało się wibracją.

– To nie boli, bracie – głos w mojej głowie nabrał mocy, stał się chórem. – To harmonia. Tu nie ma hałasu. Nie ma zgrzytów. Jest tylko idealna fala. Czysty ton. Chodź do nas. Dołącz do chóru. Będziesz brzmiał pięknie.

To była pokusa. Największa, jaką mogłem sobie wyobrazić. Koniec zatykania uszu. Koniec uciekania przed hałasem świata. Skok w dół oznaczałby koniec cierpienia. Stałbym się częścią tej symfonii. Byłbym muzyką, a nie słuchaczem.

Moje ciało rwało się do skoku. Czułem, jak Studnia ciągnie mnie nie grawitacją, ale rezonansem. Moje serce dostosowało rytm do tego niskiego buczenia. Bum… bum… bum…

Marek wyciągnął w moją stronę rękę, która przypominała teraz kłąb dymu.

– Jesteśmy jednym, Eliasz. Jesteśmy echem.

Cofnąłem się.

To był odruch. Zwierzęcy strach przed nicością. Szarpnąłem ciałem do tyłu, wyrywając rękę ze strefy wpływów studni. Upadłem na beton, zdzierając skórę z łokci. Ból był ostry, piekący, rzeczywisty. Cudownie ludzki.

– Nie – wyszeptałem. – Wolę hałas.

Spojrzałem w dół po raz ostatni. Twarz Marka wykrzywiła się w grymasie, który mógł być smutkiem, ale równie dobrze zakłóceniem sygnału.

– Przerwałeś nagranie – powiedział głos w mojej głowie, a potem mgła w studni zawirowała szybciej, pochłaniając go całkowicie. Stał się czarną plamą. Dźwięk narósł do poziomu, który groził pęknięciem czaszki.

Uciekłem.

Biegłem przez ten martwy, metaliczny las, nie oglądając się za siebie. Potykałem się o korzenie, które brzmiały jak struny wiolonczeli, przedzierałem się przez krzaki szumiące jak stare radio. Nie zatrzymałem się, dopóki nie dotarłem do pętli tramwajowej. Dopiero tam, w huku miasta, wśród zgrzytu żelaza i przekleństw motorniczego, upadłem na kolana i zwymiotowałem.

Ludzie mnie omijali. Myśleli, że jestem pijany albo naćpany. A ja po prostu cieszyłem się, że słyszę ten okropny, dysharmoniczny, brudny chaos życia.

Wróciłem do domu. Zamknąłem drzwi na cztery spusty. Uszczelniłem szpary pod drzwiami starymi kocami. Włączyłem telewizor na pełny regulator, nastawiłem radio na stację grającą heavy metal. Chciałem zagłuszyć wspomnienie tego, co widziałem.

Ale to na nic.

Siedzę teraz na podłodze, patrząc na moje dłonie. Wyglądają normalnie. Linie papilarne są na swoim miejscu. Skóra jest różowa i ciepła.

Problem w tym, co słyszę.

Myślałem, że uciekłem. Myślałem, że zostawiłem Studnię i jej klątwę w tamtych ruinach. Ale myliłem się. Mapa nie była tylko wskazówką. Była wirusem. Przyniosłem go ze sobą.

Kiedy zapada zmrok i miasto cichnie, słyszę to. Słyszę to w szumie wody w rurach. Słyszę to w pracy lodówki. Słyszę to we własnym oddechu. To samo niskie buczenie. Tę samą częstotliwość.

Studnia mnie „oznaczyła”. Jestem teraz połączony. Jestem zdalnym nadajnikiem. I czuję, jak to postępuje. Bardzo powoli. Z dnia na dzień dźwięki w moim mieszkaniu stają się coraz bardziej zniekształcone. Mój głos brzmi coraz bardziej obco.

Wczoraj, kiedy potarłem palcami o siebie, nie usłyszałem szurania skóry. Usłyszałem trzask statyczny. Taki sam, jaki był na taśmie.

Wiem, co to oznacza. Pożarcie nie wymaga fizycznej bliskości studni. Ono dzieje się teraz, tutaj. Zostanę wchłonięty we własnym fotelu, zamienię się w falę dźwiękową, która będzie błąkać się po pustych pokojach.

Patrzę na magnetofon Nakamichi. Wkładam do niego nową, czystą kasetę. Biorę do ręki mikrofon. Moje dłonie drżą, ale muszę to zrobić. Nie chcę być w tym sam. Marek miał rację – to jest chór. A chór potrzebuje głosów.

Wciskam przycisk Record. Czerwona dioda zapala się jak oko demona.

Pochylam się do mikrofonu. Mój głos drży, rezonując z częstotliwością studni, która pulsuje w mojej krtani.

– Znajdź mnie – szepczę.

Wyciągam kasetę, wkładam ją do koperty i wychodzę na klatkę schodową. Wrzucam ją do pierwszej lepszej skrzynki pocztowej sąsiada. Nie wiem, kto tam mieszka. To nie ma znaczenia.

Wracam do siebie i czekam. Czekam, aż cisza mnie zabierze. Bo cisza nigdy nie jest pusta. Teraz już wiem, co w niej mieszka. I wiem, że kiedyś, gdy włożycie kasetę do odtwarzacza, usłyszycie i mnie.

Koniec

Komentarze

Melduję, że przeczytałam.

Nastrojowe i nawet sprawnie napisane, natomiast fabularnie niespecjalnie mnie urzekło. Na początku niewiele wiemy co i jak, więc nie wiadomo, jakie są stawki i do czego cała historia może prowadzić, a gdy już pojawia się jako takie zrozumienie świata przedstawionego i można się losami bohaterów przejąć, opowiadanie się od razu kończy.

Zakończenie mi się podobało.

To w końcu kaseta leżała w skrzynce czy na wycieraczce?

Podoba mi się taka koncepcja mapy – nie wskazówki na papierze, ale "mapa" dźwięków. Bardzo pomysłowe. Nie rozumiem tylko do końca, jak bohater się w tym połapał i skąd wiedział, dokąd się ma udać od samego początku – bo z opisu zrozumiałam to tak, że dźwięki na kasecie były rejestrowane w konkretnym miejscu, a nie przez całą trasę.

Mimo wszystko pomysł jest ciekawy. Czytało się też fajnie, jest nastrojowo no i przede wszystkim dobrze technicznie. Ogólnie wrażenia na plus :)

 

 

Przybyłam, zobaczyłam, pozdrowiłam,

ślad swój zostawiłam,

uważnie przeczytałam,

za udział podziękowałam;

bruce :)

Gutyn Morgyn,

 

bardzo ciekawy i oryginalny pomysł na mapę! Szkoda, że opowiadanie jest takie krótkie, bo nie zdążyłam się wczuć w losy bohatera, ale pomysł i wykonanie – pierwsza klasa!

Warsztat na wysokim poziomie, co ułatwia nieco zgadywanie w wątku, jak już ten się pojawi :)

 

Klikam do Biblioteki i życzę powodzenia w konkursie :)

Hej,

bardzo mi się podobało. Zwłaszcza początek, pełen plastycznych opisów, który wprowadził w nastrojowy klimat opowiadania. Ciekawe podejście do wybranych haseł, gdzie w zasadzie „pożarcie” wcale nie jest „pożarciem”, no i sama „mapa” ma niespotykaną formę.

Powodzenia w konkursie!

Klikam i pozdrawiam :)

Bardzo oryginalne podejście do konkursu. Świetny pomysł.

Tekst w jakiś sposób skojarzył mi się z “Królem bólu” Dukaja.

Napięciem sterujesz rewelacyjnie – jak wciągnęło na początku, tak nie puściło aż do końca. Jest tu niepokój. Nie wrzaskliwy, tylko podstępny i uparty jak woda.

Doceniam maestrię w przedstawianiu świata odbieranego oczami/uszami kogoś nietypowego. 

Hej, Gratuluję pomysłu, bo tak jak i na innych, tak na mnie zrobił duże wrażenie. Do tego wartka akcja i napięcie, to wszystko zagrało w 100 %, gdyby nie luki fabularne, które nie wiem czemu nie zostały naprawione. A dotyczą przypadłości bohatera. To na co zwróciła uwagę NaNa to jedno, ale jak wytrzymał na zewnątrz, czemu brat bohatera zostawił włączony telewizor, czemu bohater słuch wszystkiego na słuchawkach, skoro ma tak wyczulony słuch. To detale, które raziły bo na przypadłości bohatera jest stworzone całe opowiadanie. I najważniejsze, czemu kaseta została podrzucona losowej osobie. Dobra, brat podrzucił bohaterowi bo wiedział, że przez przypadłość odnajdzie drogę do studni, ale ile takich osób może żyć na świecie, w kraju, na ulicy, w jednym budynku. Kurcze, pomysł jest świetny, tylko czemu są takie luki w fabularne… Trochę szkoda, klikam i pozdrawiam :)

Nowa Fantastyka