- Opowiadanie: mr.Tea - Tercio de muerte - cz.1

Tercio de muerte - cz.1

Jest to moja pierwsza próba przedstawienia fragmentu większej całości, nad którą pracuję od jakiegoś czasu. Tekst jest obszerniejszy, niż zamieszczony tu wycinek, ale bardzo mi zależy na poznaniu opinii czytelników na temat klimatu, stylu, oraz sposobu ewentualnej publikacji całości.  
Nie pozostaje mi nic innego, jak życzyć wszystkim przyjemnej lektury :). 

Oceny

Tercio de muerte - cz.1

Rozgrzany piasek wzbił się w górę. Dwa białe, ostre jak sztylety rogi mieniły się w pełnym słońcu. Brakowało centymetrów, aby przebiły miękkie podbrzusze matadora. Stał dalej dumny i wyprostowany. Krople potu drążyły jego kamienną twarz. Obrócił się z gracją, omal nie ocierając się o hebanową sierść. Rubinowa płachta, nazywana muletą, otarła się o rozpędzonego byka. Tętent kopyt niósł się po całej arenie, razem z krzykiem widowni. Wszyscy byli pod wrażeniem mężczyzny w szmaragdowym kostiumie i jego tańca ze śmiercią. Ruszał się jak żmija, dlatego wołali na niego „La Serpiente Verde” – Zielony Wąż. 

 Z byczego karku wystawały krótkie, pstrokato zdobione włócznie. Zadziory trzymały mocno za skórę, spod której wypływały karmazynowe strugi. Bestia zaryczała i okrążyła człowieka. Na pustej arenie byli tylko oni. Stali w jej centralnym punkcie, przyglądając się sobie. Ich spojrzenia ścierały się w powietrzu. Bycze ślepia płonęły agresją. Były tak skupione na szarych tęczówkach, że nie dostrzegły szpady drugiej ręce matadora. Wypolerowane ostrze odbijało młode, delikatne oblicze bykobójcy. 

 Zwierzę zaparło się i wystrzeliło do przodu. Zmierzała po kogoś, ale po kogo? Publika wstrzymała oddech. Panowie łapali się za głowy, a panie odwracały wzrok i zasłaniały dzieciom oczy. Wśród nich była wyjątkowa dama. Przyglądała się walce, jakby czekała na gwiazdkę z nieba. Jej ręce poruszały się razem z mężczyzną na środku areny. Męczyła się razem z nim, oddychali w tym samym rytmie. Obsydianowa suknia falowała na smukłych nogach. Ramiona zakrywał szczelnie elegancki płaszcz, podszyty futrem srebrnego lisa. 

 Czekał na odpowiedni moment. Był panem sytuacji i ustawił się plecami do słońca, aby nie dać się oślepić. W oczach byka widział nadchodzącą śmierć. Śmiał jej się w twarz, ale to było za mało. Chciał dać ludziom spektakl, który będą śnić nocami. Masywna, bycza głowa była już na wyciągnięcie ręki. Wziął głęboki wdech. Kiedy zaciągnął się mieszanką zwierzęcej krwi i potu, podniósł szablę. Jak od niechcenia wykonał ostatni unik tuż przy porośniętym sierścią ciele. Było napięte i rozgrzane z wysiłku. Sekunda skupienia i zatopił ostrze w byczym karku. Rogaty taran znieruchomiał. Z pyska pociekła jucha, ochlapując gorący piasek. Miała barwę starego, beczkowanego wina. Zapadła cisza. Długa, wypełniona wyczekiwaniem cisza. Bycze kopyta w końcu rozjechały się, a zwierzę osunęło się na ziemię. Leżało w kałuży własnej krwi. 

– Martwy, ale niezwyciężony! – Matador odwrócił się do widowni i zawołał, oddając cześć zabitemu przeciwnikowi.

 Plaza de toros wybuchła okrzykami. Widzowie bili brawo, wiwatowali i podnosili do góry dzieci, aby mogły pochwalić się kiedyś swoim wnukom: „Widziałam cudownego El Serpiente Verde!”. Rzucali w jego stronę kwiaty oraz masę pochlebstw. Wśród nich było też kilka propozycji ożenku, ale ginęły gdzieś w szumie ludzkich gardeł. Na trybunach podniosła się fala białych chust. Przelewała się od lewej do prawej, zataczając koło. Ten sygnał od widowni oznaczał tylko jedno: wywalczył sobie najdroższe trofeum w postaci byczego ogona.

Przynieśli mu go, owinięty w beżową chustkę. Według tradycji mógł go przekazać wybranej osobie. Ściskał go w dłoni, wodząc wzrokiem po publice. Szukał jej w skupieniu, aż w końcu wypatrzył. Siedziała w pierwszym rzędzie. Zasłaniała się wachlarzem, wysyłając mu dyskretny, ale namiętny pocałunek. Skłonił jej się subtelnie i schował nagrodę do kieszeni. Nie był to czas i miejsce na takie gesty. Jeszcze nie. 

 Wyprostował się i natychmiast zdębiał. Spod płaszcza kobiety w czerni wystawały dwie trupioblade dłonie. Zaciskały się na jej wątłej szyi, chcąc ją udusić. Dama nie reagowała, zupełnie jakby nic nie czuła, a chwyt był tylko muśnięciem zimnego wiatru. Matador zrobił krok w tył. Już chciał krzyczeć, aby uważała, ale zabrakło mu słów. Na jednej z dłoni zauważył złoty sygnet z wygrawerowaną literą „M”. Wiedział dokładnie do kogo należy, co tym bardziej go przerażało.

 Przełknął więc ślinę i wypiął pierś do publiki. Schował się za tarczą dumy, ale była zbyt cienka. Strach przebijał ją na wylot, tnąc go głęboko po ciele. Z daleka jednak wszystko było świetnie. Uśmiechał się i machał do ludzi. Stał zupełnie sam ze swoimi lękiem

 

 Gdzieś pomiędzy złotymi fasadami barokowych kościołów, wśród zatrzaśniętych okiennic i stromych uliczek znajdował zajazd „La Luna”. Budynek z białego kamienia wydawał się wciśnięty tam na siłę. Pasował do całości jak śnieżyca do maja, ale miejscowi nie widzieli w tym problemu. Dla nich budynek był częścią miasta od zawsze i nawet pan Lobos, wspominający z nostalgią panującego z Bożej łaski Ferdynanda VII nie pamiętał czasów, gdy go nie było. Sława przybytku wykraczała daleko poza granice miasta. Słyszeli o niej przybysze z Pampeluny, Nawarry, a nawet z drugiego końca Pirenejów. Lokalsów i podróżnych przyciągała tu przede wszystkim kuchnia, której dania smakowały najlepiej na całej północy Hiszpanii. 

Lokal swoją sławę zawdzięczał również swojemu właścicielowi, na którego mówiono „Don Bigote”, ze względu na jego bujne wąsy. Szeptano, że jest tak stary, że pamięta rekonkwistę, a w zamian za nieśmiertelność sprzedał duszę diabłu. On sam znał te plotki i sam się z ich śmiał, dodając to i owo od siebie. Nawet jeśli były prawdziwe, to nie przeszkadzały miejscowemu biskupowi w częstych odwiedzinach, nawet jeśli nie widział właściciela ani razu na mszy. Łamanie trzeciego przykazania było poważną sprawą w tym kraju, ale Don Bigote wykupił sobie odpust dwiema mocnymi walutami: złotem i pełnym żołądkiem. 

 Tego wieczoru „La Luna” lśniła mocniej od księżyca na ciemnym niebie. Była również najgłośniejszym miejscem w całym mieście. Pijackie pieśni i okrzyki radości docierały do samego dna piekła, zagłuszając wrzaski przypalanych dusz. Gości jednak nie interesowało życie pośmiertne, a doczesne. Właśnie kończyli następną kolejkę, roztrzaskując gliniane kubki o podłogę. „Viva la Serpiente Verde!” – krzyczeli przepoceni biesiadnicy, chwiejąc się na krzesłach. Między nimi siedział wciśnięty bohater dzisiejszej walki. Hector sączył piwo, opowiadając o swoich wrażeniach z areny. W przeciwieństwie kompanów gestykulował mało. Więcej emocji zdradzała gładka twarz, na której wymalowana była cała paleta emocji. Jaskrawa radość płynnie przechodziła w intensywną złość i blady odcień strachu. Wypity alkohol szumiał w głowach i na sali. Przepychał się między bywalcami, szepcząc im do uszu różne głupie pomysły. Don Bigote był przyzwyczajony. Sunął bezszelestnie między stolikami niczym zjawa. 

 – Zdrowie bohatera na mój koszt! – Podszedł, stawiając przed Hectorem kolejny kubek. 

 Młodzieniec protestował, ale starzec był uparty. Mało brakowało, a wlałby mu siłą alkohol do gardła. 

 – Uważaj, tam skąd pochodzę nieładnie odmawiać napitku. – Poczerwieniał ze śmiechu. Wyglądał jak żywe Gazpacho. 

 – Nie wygląda pan na obcego – odpowiedział Hector. 

 – Jesteś bardzo miły, ale daj już spokój!

 – Naprawdę! – Podniósł ręce do góry w geście mówiącym: „Nie strzelać!” – Jest pan rosły i dobrze opalony, jak każdy mężczyzna tutaj. Tylko zadbane dłonie pana zdradzają…

 – Odważny i spostrzegawczy. To rzadkie połączenie, ale racja, racja. Mężczyźni tutaj są zbyt zapracowani, a ich ręce szybko stają się zniszczone i popękane. Moje natomiast wyglądają jak… 

 – U kogoś wykształconego, na przykład profesora. – Przerwał mu Hector, po czym przeprosił za brak manier. 

 – Kolejna celna uwaga, ale ty też do końca nie wyglądasz na tutejszego!

 – Chodzi o moje oczy? 

 – Mhm. Jak długo żyję, nigdy nie widziałem tu szarych. Przypominają mi o moim kraju.

 – O, a skąd pan pochodzi? Mój przodek pochodził z Polski. Przyszedł tu z armią Napoleona i tak został. To po nim mam ich kolor. 

 Don Bigote omal nie wyskoczył w górę, słysząc te słowa. Uśmiech miał szeroki, jak otwarte morze. 

 – Piękny kraj! Jeśli kiedyś będziesz miał okazję, koniecznie tam pojedź! Zwłaszcza do Krakowa!

 Młodzieniec przytaknął, choć nie wiedział dobrze, gdzie to leży. Co prawda dziadek opowiadał mu historię Poloni – pięknej i zimnej krainie, którą zniewolili źli carowie, a jej mieszkańcy pragną wolności jak Katalończycy. To było jednak dawno temu, a Hector miał wtedy inne rzeczy w głowie, np. podglądanie uczących się matadorów. Obiecywał sobie, że również taki będzie i słowa dotrzymał.

– Chodź ze mną na chwilę – wyszeptał mu do ucha Don Bigote. 

Hector wstał i obaj opuścili towarzystwo. Wnętrze oberży było ciemne, jakby siedzieli w piwnicy. Świece w zawieszonych wysoko żyrandolach powoli się wypalały. Stolik obok ktoś namawiał kompanów, aby pożyczyli mu pieniądze, a oni dyskutowali nad tym długo i głośno. Gdzieś w kącie żonaty mężczyzna flirtował z zamężną kobietą przy zgaszonym kandelabrze. Wszyscy ich widzieli i dobrze znali, ale traktowali ich jak powietrze. Krew nie woda, musi płynąć. 

Oparli się przy ladzie z orzechowego drewna. Była tak wypolerowana, że odbijali się w niej jak w lustrze. Była jedynym miejscem, gdzie mogli porozmawiać w cztery oczy. 

– Przykro mi, że nie widziałem twojej walki. Wiem, że była genialna. Całe miasto o niej mówi. 

W powietrzu unosił się zapach kolendry i smażonej cebuli. 

– W porządku, będzie jeszcze okazja. – Uśmiechnął się do właściciela.

– Zobaczymy… – Nie odwzajemnił tego gestu i szybko zmienił temat. – Pani Moreno właśnie przybyła. 

Hector nabrał rumieńców. Mieniły się nawet w słabym świetle, co nie uszło uwadze jego rozmówcy. 

– Lepiej niech pan do niej zajrzy, zanim ktoś zauważy. – Poklepał go po ramieniu. 

– Jak wyglądam? – zapytał Hector, obracając się w swoim obcisłym, zielonym stroju ze złotymi lampasami. 

– Jak polski oficer! 

Matador patrzył na niego z niepewnością, dopóki nie usłyszał zapewnienia, że to był komplement. 

– Dziękuję, że umie pan dotrzymać tajemnicy.

– I to samo chłopcze. Łyka dla kurażu? 

Hector przytaknął, a Don Bigote sięgnął zza lady po dwa szklane kieliszki. Wypolerowane na glanc świeciły się jak kra lodowa. Nie minęła chwila, a wypełniły się przezroczystym płynem. Rozejrzał się, czy nikt ich nie widzi, po czym w mgnieniu oka złożył palce w skomplikowanym geście. Spod dłoni błysnęło, a alkohol w kieliszkach zapalił się. Pomarańczowe płomyki tańczył flamenco na powierzchni cieczy.

 – Salute, amore y dinero! – zawołał młody, po czym stuknęli się kieliszkami i błyskawicznie wypili – Zdrowia, miłości i pieniędzy!

 Matador odwrócił się i poszedł spokojnie w kierunku schodów na górę. Serce waliło mu jak dzwon. Poklepał się po wewnętrznej kieszeni aby upewnić się, że trofeum wciąż tam jest. Kiedy bijąca ze schodów ciemność położyła na nim swoje macki, Don zawołał go. 

 – Tylko ostrożnie! Kobiety zabijają skuteczniej, niż byki! 

 Przytaknął mu i zniknął za kurtyną z cienia. 

 – Gdybyś tylko wiedział, jak bardzo masz rację. – Pomyślał Hector. 

 

 Drewniana podłoga zaskrzypiała pod jego stopami. Korytarz na piętrze był wąski, a ciemność odbijała się od ściany do ściany. Znalezienie właściwego pokoju graniczyło z cudem, ale znał drogę na pamięć. Zawsze brała ten sam pokój z najmniejszym oknem, aby nikt ich nie dostrzegł. Do celu zostało mu jeszcze pięć kroków, gdy za nim zabrzdękała klamka. Podskoczył wystraszony, oglądając się za siebie. Drzwi zatrzeszczały. 

 – Halo? – Zajrzał do środka. 

 Było zbyt ciemno, aby mógł coś zobaczyć. Ze środka dobiegało trzaskanie okiennic. Z pokoju powiewał chłodny wiatr. Jego towarzystwo uspokoiło Hectora. W pierwszej chwili pomyślał o czymś innym, ale był na siebie zły, że tak łatwo uległ podszeptom wyobraźni. Odwrócił się, gdy coś zimnego otarło się o jego nadgarstek. Poczuł się, jakby wsadził rękę do przerębli. Mróz wspinał się po jego ramieniu, docierając aż do głowy. Skamieniał, porażony nieprzyjemnym uczuciem. Chciał się ruszyć, ale jego mięśnie ani drgnęły. Był więźniem własnego ciała. 

 Wtedy na końcu korytarza zawisł mały punkt światła. Chciał do niego pobiec albo chociaż zawołać o pomoc, gdy tuż nad nim dostrzegł zarys wąskiej ręki owiniętej nocą. Od razu pomyślał o widziadle z plaza de toros. Włosy stanęły mu dęba. Wyobrażał sobie, jak do dłoni dołącza jej piekielna bliźniaczka, aby zemścić się za krzywdę sprzed roku. Jak chwytają go za krtań i wydłubują oczy, ku radości swojego właściciela. 

 – Proszę, zostaw mnie! – błagał. – To nie moja wina, że Sofia cię nie kochała!

 – Hector? – zapytała kobieta. 

 Od razu poznał jej głos, który go rozgrzał i spalił łańcuchy strachu. Podbiegł, nie dbając o to, czy ktoś ich usłyszy. Natychmiast objął ją w talii, podniósł z łatwością i zaniósł do środka. Drzwi zatrzasnęły się za nimi z hukiem, a zawieszony pod sufitem krzyż zadrgał. Gdy rzucił ją na łóżko, ujrzał duże, kasztanowe oczy, skryte pod wichurą atramentowych włosów. Odłożyła lampę naftową na stolik obok. Oddychała szybko i płytko. 

 – Wszystko dobrze, chico mio? – Ujęła jego policzki.

 Pocałował ją, zapewniając że to tylko emocje po walce. Obsydianowa suknia z aksamitu zaszeleściła. 

 – Mam coś dla ciebie! – Usiadł na łóżku i wyjął z kieszeni zawiniątko. 

Podarował jej byczy ogon, zawinięty w chustę żółtą jak żywe słońce. Wyperfumował ją przed walką, aby zneutralizować ewentualny zapach. Przyjęła podarunek, wieszając mu się na szyi. Jego policzki pokryły się pieczątkami z karmazynowej szminki. 

– Bardzo chciałem ci go dać na arenie…

– Mnie również męczy ta maskarada!

– Ile jeszcze będziemy tak żyć? – Spochmurniał. 

– Za tydzień skończy się żałoba. Wtedy zaczekamy jeszcze chwilę i obiecuję ci,

że nie będziemy musieli się dłużej ukrywać! 

 Oglądała ogon, jakby był bukietem kwiatów. Wyobrażała sobie dzień, w którym usiądzie w pierwszym rzędzie, aby oglądać swojego męża z bliska, jak szlachtuje byka na arenie, a on umazany krwią wręczy jej kolejne trofeum. Już czuła na sobie zazdrosne spojrzenia kobiet, że to na nią spadł ten zaszczyt. Czekała na dzień, kiedy zostawi nazwisko Monero i stanie się panią Belmonte. 

 – Jest przepiękny! – podziękowała za dowód miłości. 

 – Każdy byk, którego zabiłem, jest dla ciebie.

 – Nie wątpię, ale wystarczy, że zabiłeś raz a dobrze…

 Przerwał jej, kładąc palec na pełnych ustach. 

 – Cii… ściany mają uszy.

 – A ja mam całą noc tylko dla ciebie, mi chico!

 Złapała go za nadgarstek i nieśpiesznie przesunęła palec niżej, wzdłuż swojej szyi. Ani razu nie mrugnęła, patrząc mu prosto w oczy szare, jak listopadowe niebo. Czuł krew pulsującą pod jej cienką skórą. Pomyślał, że musiała być tak samo jasna i ciepła, jak ta należąca do señor Monero. Przypomniał sobie, jak spływała po tej samej szpadzie, którą przebijał bycze serca. Różnica była taka, że te dumne zwierzęta zabijał w pojedynku równego z równym, a tego nieszczęśnika pozbawił życia bez jakiejkolwiek godności. Zwykłe świniobicie miało w sobie więcej honoru, niż zaszlachtowanie pijanego grubasa, którego żona dusiła poduszką. Wierzgał i kopał, próbując ich zrzucić z siebie. Jego pulchne dłonie przypominały racice. 

Wspomnienie mordu pobudziło go, a oddech przyśpieszył. Rzucił się na nią, po czym zatopił zęby w . Zacisnęła mocno usta z trudem zachowując ciszę. Nigdy nie wiedzieli, czy ktoś ich nie śledził, lub nie stał pod drzwiami. Napięła się jak struna gitary, na której artysta wygrywa najpiękniejsze pieśni o walce, honorze i miłości. Pachniała miodem i lawendą.

Lampa naftowa niespodziewanie zgasła. Zrobiło się ciemno i zimno, niczym we wnętrzu zapieczętowanego grobowca. Sofía zadygotała, tuląc się do piersi Hectora. Cały przesiąkł aromatem potu i zwycięstwa, który przyniósł z areny. Chłopak rozejrzał się nerwowo, omal nie wyskakując z łóżka. Nabrał złych przeczuć, ale nie chciał się nimi dzielić. 

– To tylko wiatr. – Uspokoiła go i przyciągnęła do siebie. 

Owinęli się szczelnie pierzyną. Był tylko gęsty mrok, mroźne powietrze i ciepło pieszczot. 

Pod ich oknem ujadał pies. Jego szczekanie przebijało się przez kamienne mury wprost do ich ciasnej izby. Zdzierał sobie swoje zwierzęce gardło, biegając dookoła i opierając łapy na ścianach „La Luny”. Coś mu się nie podobało i bardzo chciał powiedzieć co. Przechodnie omijali go z rozbawieniem, myśląc że świętuje dzisiejszą corridę razem z nimi. Gdyby tylko trochę mu się przyjrzeli, to domyśliliby się, że to nie szczek radości – to ostrzeżenie.

Na wieszaku wisiał płaszcz pani Monero. Dokładnie ten sam, który miała podczas widowiska. Señor Monero przywiózł go aż z Madrytu, aby jego żona mogła lśnić na bankietach, z których uciekała przy dowolnej okazji. Hector często zdzierał go z Sofíi, lub zostawiał ją bez niczego, prócz właśnie tego elementu garderoby. Była to ich ulubiona gra wstępna, kiedy miesiące były chłodniejsze. 

Matador widział go cały czas kątem oka. Coś się w nim zmieniło, choć było zbyt ciemno, aby mógł dostrzec co. Dla jego oczu był tylko kolejną ciemną plamą w pomieszczeniu, podobną do pozostałych. Może go skróciła, albo kazała dorobić nowe kieszenie? Z drugiej strony miał nieodparte wrażenie, że zmiana ta nastąpiła przed chwilą, kiedy skupił się na jej dłoniach, zsuwających z niego spodnie. Sofia mawiała, że tylko panienki boją się męskich portek, a kobiety dojrzałe wiedzą czego chcą i same to sobie biorą.

Podniósł głowę i obejrzał się ostatni raz. Wzrok ewidentnie płatał mu figle – w płaszczu ktoś był, przyglądając się ich igraszkom. Nogi tajemniczej postaci rozpływały się w mroku, a twarz kryła się pod całunem cienia. Matador wiedział, kto ich podgląda. Nie widział żadnych szczegółów, ale poznał bez problemu. Zjawa niemo go wołała – chciała być dostrzeżona. Po plecach Hectora przeszły lodowate pręgi, a ciarki rozlały się po całym ciele. 

– Coś nie tak? – Wystraszyła się Sofia. 

Uciszył ją pocałunkiem. Było to łatwiejsze, niż tłumaczyć się… właśnie z czego? Żywych należy się bać, nie martwych. Oni tylko leżą w ziemi i czasem tylko się przyśnią. Złączyli się więc w uścisku, którego nie mogły rozerwać żadne świętości. Czas się zatrzymał, a szczekający pies zniknął z dźwięków tła. Słyszeli tylko swoje serca, bijące w tym samym rytmie. Czworonóg z ulicy również je słyszał, a nawet czuł. Pot i feromony docierały do jego mokrego nosa, ale był jednak jeszcze jeden zapach. Gdyby człowiek również mógł go wyczuć, opisałby go jako nasiąknięta krwią ziemia, otwarte rany i nuta czegoś złowieszczego. To był zapach nagle przerwanego życia, które wisi zawieszone między tym i tamtym światem. Pies pisnął żałośnie, jakby kopnęła go niewidzialna noga. Zaskomlał i uciekł na oświetlony rynek, gdzie ludzie bawili się w najlepsze. 

Miał głęboką nadzieję, że zamknie teraz oczy, a gdy ponownie je otworzy, postać w płaszczu okaże się tylko marą. Ona jednak cały czas tam była. Stała w bezruchu i patrzyła, niczym bazaltowy obelisk w środku puszczy, któremu poganie składali krwawe ofiary. Nie rozumiał jej logiki, ale przecież to tylko cień, któremu nie zamierzał dać się zastraszyć. Bał się ciemności jako małe dziecko, dopóki nie schował się przed laniem w ciemnej piwnicy ojca. Bóg jeden wie czemu staruszek tam nie zajrzał, ale spędził dwie godziny w ciemnościach tak gęstych, że dało je się kroić. Tamtego dnia zrobił pierwszy krok ku dorosłości.

 Kochał ją dalej, najmocniej jak tylko umiał. Z każdą chwilą ciemna postać robiła się większa, sięgając w końcu sufitu. Pochłaniała najdrobniejszy promyk światła, który jakimś cudem wpadł do środka. Jej szponiaste łapska rozrastały się. Mogły spokojnie rozczłonkować człowieka i wprawnie oddzielić mięso od kości. W głowie Hectora zaczęła kiełkować myśl, że z jego zmysłami niestety jest wszystko dobrze. Ogarnęła go mieszanina strachu i podniecenia. Zaczął się zastanawiać, czy to na pewno on? Coraz wyraźniej dostrzegał podobieństwo – zarys kwadratowej szczęki, wysokie czoło i uwydatniony brzuch. Tak, to z pewnością był on. Przeszłość przyszła po nich w najmniej odpowiednim momencie. Chciał krzyczeć, ale w gardle miał gule wielkości pięści. Rozpoczął walkę o każdy oddech. Zjawa wyciągała ku nim swe ręce. Kołdra zleciała na podłogę, szarpnięta gwałtownym powiewem.

 Świat się zatrzymał, zakołysał i wszystko wróciło do normy. Sofia opadła z wycieńczenia. Wyglądała jak dzieło Michała Anioła, które mógłby zatytułować „Ekstaza”. Ktoś właśnie tupał po korytarzu, otwierając drzwi po drugiej stronie, a na dole wznoszono toast za zdrowie pana Lobosa. Hector przewrócił się na bok, łapiąc łapczywie powietrze i wlepiając oczy w zawieszony płaszcz. Nieproszony gość zniknął równie nagle, co się pojawił. Zastanawiał się nawet, czy to wszystko naprawdę się wydarzyło. 

 Sofia złapała go za rękę. 

 – Czemu zrzuciłeś kołdrę? Aż tak ci gorąco? – wymamrotała. 

 Nie odpowiedział. Chciał, ale z gardła nie wyleciała ani jedna głoska. Czoło zalał mu zimny pot, a ręce drżały na wspomnienie wykręconych szponów. 

 – Rozumiem, mi też się podobało – zaśmiała się. 

 Coś gruchnęło o podłogę. Brzmiało jak nieboszczyk, uderzający od spodu o wieko trumny. Chłopak poprawił spodnie i wstał. Sięgnął do kieszeni po opakowanie zapałek i zapalił z powrotem lampę. Szybko zmrużył oczy, które były atakowane przez setki małych szpikulców. 

 – Zgasiłeś ją? Nie zauważyłam – mruknęła. 

 Podszedł do drzwi i schylił się po sprawcę zamieszania – prosty, mosiężny krzyż. Trzymając go, miał wrażenie, że dotyka trupa.

 

 Księżyc powoli topił się za horyzontem, a słońce nie przebiło się jeszcze przez wzgórza na wschodzie. Niebo stało w rozkroku między nocą i dniem, światłem i cieniem. La Luna również była w miejscu, gdzie stykały się dwa światy – doczesny i magii. 

 Ostatni bywalcy właśnie wyszli na zewnątrz, powłóczący nogami jak ranni żołnierze na froncie. W środku ostał się tylko señor Lobos, któremu jeszcze nie spieszyło się do wyjścia. Alkohol opuszczał jego głowę, kończył powoli swój rum, aby spowolnić cały proces. Jedyną żywą osobą prócz staruszka był jeszcze pan Bigote, który chodził po stolikach, zbierając puste butelki i półmiski. Był wyraźnie w dobrym humorze, podśpiewując pod nosem jakąś piosenkę. Jej słowa wydały się dziwne starcowi na krześle. Dużo w nich było świszczących słów. Pomyślał, że może Pan Bigote zasłania wąsami utratę uzębienia, ale przecież wcześniej brzmiał normalnie.

 – Co pan śpiewa? – Zaciekawił się pan Lobos. 

 – A tak stara, baskijska piosenka. Wie pan, do tańca i do różańca. 

 – Zna pan baskijski?

 – Nie, ale kiedyś bywałem często w Bilbao i tam mnie nauczyli. Zwariowana młodość!

 Spojrzał ukradkiem, czy starzec mu uwierzył. Powachlował się kapeluszem, pomyślał i rozpromienił się. 

 – Oj, racja racja. Jak tak sobie pomyślę, co człowiek wtedy wyrabiał… głupim się było i tyle. 

 Zapadła cisza, jak chwilę po morderstwie. Na blacie przy barze dymiła jedna jedyna świeczka, rozrzucając po oberży gryzący zapach dymu. Pan Bigote był zbyt zajęty sprzątaniem i miał nadzieję, że jego gość wkrótce się wyniesie. Nie przeszkadzał mu, ale wolał sprzątać w ciszy i spokoju. 

 – Co najgłupszego pan zrobił za młodu? – Zapytał niespodziewanie pan Lobos. 

 Pan Bigote podszedł i zabrał butelkę z jego stolika. Stała pusta, jakby ktoś wyssał z niej duszę. Na jego skroni wyskoczyły pajęczyny utkane z żył. Musiał się chwilę zastanowić nad odpowiedzią. Jego młodość wydała mu się poprzednim życiem. 

 – Przepraszam, że tak bezpośrednio. Po prostu jestem już w tym wieku, że potrzebuję rozmowy. – Wzdychnął. 

 – To zrozumiałe, señor. Bóg pozwolił panu dożyć słusznego wieku. Sam pewnie nie dostąpię tej łaski, ale na pana miejscu czułbym to samo. 

 – Trzeba dobrze jeść, pracować na świeżym powietrzu i dużo się modlić. Zanim się pan obejrzy, setka zapuka do drzwi. 

 Oczy Bigote omal nie wyszły z orbit. Spodziewał się po nim siedemdziesięciu, może osiemdziesięciu lat, ale na pewno nie stu. Nie znał osobiście żadnego stulatka, prócz siebie, ale to się nie liczyło. Chciał odruchowo klepnąć go z uznaniem w plecy, ale powstrzymał się. Bał się, że niechcący zrobi starcowi krzywdę, choć jego sroga postura mówiła co innego. Mimo wszystko wolał nie ryzykować i ograniczył się tylko gratulacji. 

 – To kolejka na mój koszt!

 Wiedział, że teraz się go nie pozbędzie, ale trudno. Druga okazja mogła się nie powtórzyć. 

 – Z grzeczności nie odmówię! – Odłożył kapelusz, odsłaniając włosy bielsze od chmur. 

 Stuknęli się kieliszkami. Wypili ze smakiem, choć krzywili się, jakby połknęli ogień. Pan Lobos oznajmił, że dawno nie pił czegoś tak mocnego, co Bigote wziął za komplement. Napój wypalał przełyk i parzył w żołądek. Cisza wyszła tylnymi drzwiami. 

 – A co do pytania… to zawarłem kiedyś głupią umowę. – Sam nie wiedział, czemu wrócił do tematu, ale obwiniał o to zawartość kieliszka. 

 – To tak samo jak ja! Ożeniłem się! – Zgiął się wpół, rozbawiony własnym żartem. Jego pomarszczona twarz przypominała wielkiego rodzynka. 

 – Pocieszyłeś mnie! To gorsze, niż pakt z diabłem!

 – Oczywiście! Diabeł zabiera twoją duszę, ale nie dom i pieniądze! 

 Zarechotali, a alkohol rozwiązał im języki. Dyskutowali o najlepszych zanętach na ryby. Pan Lobos był gorącym zwolennikiem miksu chleba, kaszy i otrębów. Pan Bigote dawno nie wędkował, więc wymienił się swoimi doświadczeniami z chlebem i kaszą. Później rozmawiali o królu na wygnaniu, rządach republikanów, objawieniach w Fatimie, socjalistach mordujących księży, oraz czy wybuchnie wojna domowa. To ostatnie pytanie wydało im się szczególnie istotne, a znalezienie odpowiedzi przypominało wróżenie z fusów. Pan Lobos twierdził, że jedynym ratunkiem dla kraju jest generał Emilio Mola, ewentualnie Francisco Franco. Jego rozmówca słabo poruszał się w polityce, więc ograniczył się do słuchania. 

Zanim się nie obejrzeli, zgasł płomyk ostatniej świecy. Ich rozmowa szybko zeszła na inny tor. Poranek zaglądał pomału do środka. Drobinki kurzu kołysały się w pierwszych promieniach słońca. Na zewnątrz śpiewały ptaki. Pan Lobos uznał, że na niego najwyższa pora. Podziękował raz jeszcze za miło spędzony czas, wstał i chwiejnym krokiem udał się do wyjścia. 

 – A tak w ogóle, to co to była za umowa? – Obrócił się. 

 – Już nawet nie pamiętam. Czort jeden wie! – Podrapał się po karku. 

 – To skąd pan wie, że to była najgłupsza rzecz? 

 – Bo nie wywiązałem się z niej, przez co narobiłem sobie biedy. 

 – Dużej? – Pochylił się, jakby miał usłyszeć jakiś straszny sekret. 

 Bigote pomyślał, że stary prędzej umrze z ciekawości, niż starości. 

 – Poradziłem sobie. 

 – Pan zawsze wyglądał mi na zaradnego. – Jego twarz zdradzała zawód. Oczekiwał czegoś innego, np. lokalizacji zakopanego skarbu. 

 Pożegnali się i señor Lobos opuścił lokal. Dwuskrzydłowe drzwi zatrzepotały, jakby szykowały się do lotu. Kogut zapiał donośnie, ostrzegając śpiących ludzi o wściekłej, ognistej twarzy wysoko na niebie. Na zewnątrz było już całkiem jasno, a między kocimi łbami płynęły resztki wylanego, krwiście-czerwonego wina. Señor Bigote wyściubił nos na zewnątrz, aby wylać zawartość niedokończonych butelek na bruk. Mimo wczesnej pory czuł się jak na patelni, rozgrzanej ogniem piekielnym. 

– Specjalność zakładu: Jaja a’la Mefisto. – Zażartował w myślach. 

Lekka bryza powiała ze wschodu. Zamiast chłodu i świeżości przyniosła ze sobą smród siarki. Bigote podniósł głowę znad pustych flaszek, a następnie spojrzał przed siebie. W zaciemnionej uliczce naprzeciwko „La Luny” stał mężczyzna w czarnym garniturze. Do klatki piersiowej miał przyczepiony purpurową pieczęcią kawałek zapisanego papieru. Bigote znał jego treść na pamięć. Pod tekstem widniały dwa podpisy: jeden skomplikowany, złożony ze skomplikowanych zawijasów, drugi prostszy, jakby jego właściciel dopiero uczył się pisać. Ciężko się składa podpis własnym, krwawiącym palcem. 

Nieznajomy balansował na granicy światła i cienia. Poprawił krawat, wsadził ręce do kieszeni i przyglądał się Panu Bigote. Zapach siarki w powietrzu wzmocnił się. Jego lepki wzrok przykleił się do Pana Bigote, który wrócił pośpiesznie do środka. Próbował nalać sobie alkoholu, ale trafiał wszędzie indziej, tylko nie do kieliszka. Zdenerwowany roztrzaskał go o ścianę i napił się prosto z butelki. Ciągle miał przed sobą te zimne, ziejące pustką oczy. Za każdym razem miał wrażenie, że wysysają mu duszę, nawet jeśli tu był bezpieczny. Miał ponad czterysta lat, aby się przyzwyczaić, ale nie był w stanie. Najbardziej przerażał go fakt, że dopadną go również we śnie. Zawsze dopadały.

Koniec
Nowa Fantastyka