- Opowiadanie: Dreammy - Pod inną nazwą

Pod inną nazwą

Dyżurni:

regulatorzy, homar, syf.

Oceny

Pod inną nazwą

W Annie Teresie von Grebestetter, wysokiej brunetce o zielonych oczach, talii jak u osy i piersiach jak u bogini, kochali się wszyscy kawalerowie guberni. Dziedziczka fabryk w Warszawie i w Łodzi, jedyna córka barona Oskara von Grebestettera, wybrała jednak na swojego narzeczonego Artura Ludwika Machlejda. Młody potomek szkockich MacLeodów, trzeci syn właściciela jednego z największych i najnowocześniejszych warszawskich browarów, promieniał z dumy. Ślub odbył się szybko, a rodzina pana młodego nie szczędziła grosza, by o weselu napisały wszystkie warszawskie gazety.

 

Kiedy 22 grudnia 1891 roku, pięć miesięcy po ślubie, do wiadomości publicznej podano, że Anna zmarła po długiej chorobie, cała stolica okryła się żałobą. Na pogrzeb zaledwie dwudziestoczteroletniej dziedziczki, przyspieszony z powodu przypadających w tym tygodniu świąt Bożego Narodzenia, przybyli przemysłowcy z całej stolicy. Adam Wolski, chociaż w Warszawie pojawił się niedawno, rozpoznawał już charakterystyczne sylwetki warszawskich piwowarów, właścicieli browarów i fabryk na Chłodnej, Grzybowskiej i Solcu. W oczy rzucali się zwłaszcza najmodniej ubrani Haberbuschowie i Schielowie, producenci „mocnego jasnego". Jeśli wierzyć plotkom, ostrzyli sobie zęby na przejęcie schedy po zmarłym poprzedniego roku Hermanie Jungu, „warszawskim królu piwa". Boenischowie, Reychowie i pomniejsi producenci ustawili się na końcu orszaku. Kondolencje i życzenia świąteczne przeplatały się z ubijaniem interesów.

Grebestetterowie, nowa szlachta niemiecka osiadła w Warszawie zaraz po rozbiorach, trzymali się na uboczu. Rodzina zmarłej nie rozmawiała z rodziną jej męża, zarzucając im, że od dawna nie pozwalali nikomu zbliżać się do chorej, zupełnie jakby była trędowata. Oficjalnie przyczyną zgonu były galopujące suchoty, ale wystarczyło posłuchać szeptów zgromadzonej wokół orszaku służby, by usłyszeć najbardziej nieprawdopodobne historie. Gdy tylko cmentarz opustoszał, Adam Wolski podszedł do kaplicy. Zdjął kapelusz i przez chwilę mamrotał pod nosem dawno zapomniane słowa modlitwy za zmarłych. Nosił się z zamiarem odwiedzenia dziewczyny już od kilku tygodni, liczył, że spotka ją na ulicy lub choćby zobaczy w oknie, ale ona od kilkunastu tygodni nie opuszczała domu.

Tuż za nim rozległy się kroki. Włożył kapelusz i obejrzał się gwałtownie. Nie miał ochoty, żeby zobaczył go tu ktoś znajomy. Nie chciał również być wzięty za jednego z tych nieszczęśliwie zakochanych, którzy zawodzili przez całe nabożeństwo, zagłuszając pastora i licytując się między sobą, który kochał ją bardziej. Nie, Adam wolał, żeby to, co dawno temu wydarzyło się między nim i Anną Teresą von Grebestetter, pozostało tajemnicą.

Na ścieżce, między rzędami grobów, stał młody mężczyzna, robotnik. Adam widział go na pogrzebie wśród pozostałych pracowników browaru Karola Machlejda, teścia zmarłej.

– Pan Wolski? – spytał nieznajomy, przestępując z nogi na nogę.

– Adam Wolski – potwierdził niechętnie.

– To prawda co gadają? Że jest pan tym, no, detektorem? Z Hameryki?

Wolski westchnął. Prowadzenie agencji detektywistycznej w Warszawie nie było łatwe. Rozwiązanie dwóch trudnych spraw o kradzież i zabójstwo trochę przetarło mu szlaki i przysporzyło kolejnych klientów. Jednak ludzie nadal przychodzili do niego raczej jak do cudotwórcy niż policjanta. Domyślił się, że tym razem będzie podobnie.

– Śmierdzi ta sprawa, hę? – robotnik wskazał palcem rodzinną kryptę Machlejdów, do której wejścia strzegł kamienny byk.

– To znaczy? – Adam uniósł brwi. Wyprostował się oficjalnie.

– Ja tam nie wiem. Ale tak mi się widzi, że jak ktoś jest na suchoty chory, to nie siedzi zamknięty na cztery spusty przy fabryce, ino na wieś się go wywozi, na powietrze. Zwłaszcza jak się na forsie śpi, jak Machlejdy. Zenek tak mówił. A teraz go nie ma. A Zenek, ja panu detektorowi powiem, to on się znał. Na ludzi wyszedł, studia kończył, praktykę miał zakładać, a i moją córę wyleczył, jak ją gorączka na jesieni zmogła. A kochał tą Anię, że strach.

– Zaraz, zaraz – Adam ruchem ręki powstrzymał robotnika przed dalszym potokiem słów. – Po kolei, panie…

– Smółka.

– Panie Smółka – Adam na chwilę zawahał się, bo nazwisko wydało mu się znajome. – Po pierwsze, kim jest Zenek? Domyślam się, że jednym z tych nieszczęśliwych zakochanych, ale skąd miałby mieć informacje o tym, że panna Grebestetter nie zmarła w sposób naturalny? I co ma pan na myśli mówiąc, „a teraz go nie ma"?

– No nie ma go, panie Wolski, nie ma – robotnik bezradnie miętosił czapkę trzymaną w obu rękach. – No i właśnie tu się sprawa zasadza. Wyszedł we wtorek wieczorem i do domu nie wrócił. I ja się boję, coby mu się jakaś krzywda nie stała, bo on gorąca głowa, zakochaniec, a zakochańce nie myślą jak normalni ludzie.

Adam pokręcił głową ze zniecierpliwieniem. Grudniowy wiatr zacinał coraz bardziej, a ślady na ścieżce powoli pokrywały się kołderką śniegu.

– Niby dlaczego miałbym pomóc odnaleźć tego Zenka? Może poszedł się upić z rozpaczy i znajdzie się nad ranem w jakimś rynsztoku. Po co iść z tym od razu do detektywa? Trochę realizmu!

Mężczyzna splunął na ziemię.

– To mnie panicz nie poznaje?

Wolski spojrzał na niego zaskoczony, ale coraz mocniej padający śnieg nie pozwalał mu dokładnie przyjrzeć się twarzy rozmówcy.

– I dobrze, zresztą – Smółka splunął na ziemię. – Bo jakeśmy się razem chowali, to panicz był panicz, a ja zwykły sługa. Pewnie nawet panicz nie pamięta, jakeśmy razem po skarpie biegali, panny podglądać?

– Antek! – Adam Wolski miał wrażenie, że przez głowę przemknął mu huragan, odkurzający ukryte na samym dnie pamięci wspomnienia. W mętliku uczuć, które nagle go dopadły, o palmę pierwszeństwa walczyły smutek, wściekłość i gryzący wstyd. Detektyw zrobił krok do przodu i uścisnął serdecznie dawnego przyjaciela. – Na miłość boską, ale się zmieniłeś! Dlaczego już nie pracujesz u Grebestetterów?

Robotnik wzruszył ramionami.

– Głupota. Chłopaki z Żytniej mnie wrobili, miałem wynieść jakiś naszyjnik pani Małgorzaty i potem spieniężyć na Kercelaku. No i nakryli mnie, z roboty wyrzucili, jakby nie panienka, to bym teraz pewnie ziemię gryzł. Ale poleciła mnie staremu Machlejdowi, to teraz robię w browarze. Stróżem nocnym jestem. Płaca mniejsza i robota cięższa, no ale zachciało mi się złodziejstwa, to i mam… ja to nawet nie dla siebie, tylko dla Kaśki, to żona moja, i dla Zenka, on student, na lekarza się kształci, a nauka droga, oj droga…

– A Zenek… cholera… że też nie skojarzyłem, że chodzi o niego – Adam przypomniał sobie jak przez mgłę młodego, egzaltowanego ogrodnika, który marzył o uniwersytecie. – Mów wszystko, co wiesz.

– Wymyślił sobie, że się w niej kocha. I to jeszcze że z wzajemnością! Świata za nią nie widział, szalał tak, że nauka szła w odstawkę, a ja tom sobie żyły wypruwał, żeby tylko on miał na kajety. I wreszcie dwa dni temu wrócił z uniwersytetu dziwny jakiś, oczy mu się tak błyszczały, jakby się napił solidnie, ale jakem mu kazał chuchnąć, to nic żem nie poczuł. No i potem wyszedł, i go nie ma do tej pory. Ja czuję, że coś się stało. Gdzie miałem z tym iść? Do ruskich?

Splunął siarczyście.

– A zaraz potem powiedzieli, że panienka Anna Teresa zmarła, no to ja żem sobie dwie rzeczy w głowie pomyślał. Pierwsze, to że Zenek ani chybi się dowiedział i z tego to całe nieszczęście, a drugie – to że kogo jak kogo, ale panicza Adama to ja na pewno na pogrzebie spotkam. I tak żem sobie wykombinował, że panicz detektor to na pewno będzie wiedział, co robić.

„Panicz detektor" zastanowił się.

– Jak właściwie zmarła Anna Teresa?

– A tego to nie wiadomo. Jakem z kucharką Machlejdów gadał, to mówiła, że nawet lekarza nie zawezwali. Ona tam, mówiła, jak mniszka żyła, jako ta pustelnica. Tylko młody Machlejd jej jedzenie zanosił, nawet rodzina podobno córki nie odwiedzała.

– Dlaczego?

– Różnie gadają – Smółka rozejrzał się dookoła i szybko zrobił znak krzyża. – Mówią, że Zły w nią wstąpił. Podobno woda święcona ją parzyć zaczęła, i językami zaczęła gadać. A jeszcze stary Kosztyła, słodownik, ją widział, jak w oknie stała i jakieś zaklęcia szeptała. I jeszcze…

– Bzdury – Adam machnął ręką. – Dlaczego sugerujesz, że Zenek poszedł tego wieczora właśnie do niej?

– A gdzie by miał pójść? Każdy wieczór tam spędzał, łaził pod jej oknem jak kot w marcu, wstyd! – robotnik splunął na ziemię.

– Wrócił jakiś dziwny, powiadasz? Co było dziwnego w jego zachowaniu?

– Gadał coś od rzeczy, że jest mi wdzięczny za wszystko, żebym mu wybaczył… Jakem pytał, o co chodzi, to mnie półsłówkami zbywał. Przestraszyłem się, żeby też się w co nie wplątał… A, i czapkę zostawił, o tą właśnie – pokazał zmięty kaszkiet. – Za to torbę swoją lekarską wziął. Jeszcze praktyki nie ma, ale już pokupował co trzeba. Słuchawki takie, i nożyce co ciało tną, i…

– Byłeś w browarze? Pytałeś Machlejdów?

– A bo mi powiedzą? Kto ja jestem? Złodziej, robotnik, biedak, dla nich nawet pyłkiem na rękawie nie jestem. Nie powiedzą, jeszcze kijami obiją. Paniczowi powiedzą.

Spojrzał na niego z nadzieją. Trudno było się nie zgodzić z takim rozumowaniem. Adam miał już do czynienia ze zblazowanymi niemieckimi, żydowskimi i polskimi przemysłowcami, którzy uważali się za nową arystokrację, budując swoje imperia na wyzysku i cierpieniu biedaków. Gdyby Antek Smółka stanął przed którymś z nich i ośmielił się zadać pytanie, zostałby starty na proch.

– Czekaj tu – przykazał, gdy znaleźli się na rogu Chłodnej i Wroniej, gdzie w kamienicy zbudowanej na terenie browaru mieszkała rodzina Machlejdów. Senior rodu, Jan Jakub Machlejd, zrewolucjonizował produkcję piwa w Królestwie Polskim, a do czasu gdy rynek zalało „mocne jasne" z browaru „Haberbusch i Schiele", to właśnie u Szkotów można było kupić najlepsze trunki w stolicy. Karol Machlejd kontynuował tradycje ojca, rozbudowując browar we wszystkich kierunkach. Jego najnowszym dziełem była olbrzymia słodownia, ciągnąca się wzdłuż Wroniej. Mimo późnej pory, wciąż dochodziły z niej odgłosy pracy maszyn.

Wolski wziął głęboki oddech i zakołatał do bogato zdobionych drzwi. Świąteczny wieniec je zdobiący przepleciony był żałobną wstęgą.

– Pan nie przyjmuje dziś gości – oznajmił służący, który po kilku minutach otworzył detektywowi.

– Wiem – Adam skłonił się nisko. – Przyszedłem złożyć kondolencje młodemu panu Machlejdowi. Czy mógłbym z nim chwilę porozmawiać? Jestem… byłem… bliskim znajomym pani Machlejd, z domu Grebestetter.

Lokaj zawahał się przez moment, ale wpuścił go do środka. Wolski rozejrzał się po wnętrzu. Nie różniło się zbytnio od typowych mieszczańskich domów. Jedynie na wytapetowanych ścianach, oprawione w ramy, wisiały ryciny przedstawiające roślinność z całego świata. Domyślił się, że muszą być dziełem Artura Ludwika, który bardziej niż piwowarstwem pasjonował się botaniką. Służący zapukał do drzwi salonu i po krótkiej chwili oczekiwania detektyw wszedł do środka.

Na kanapie przy kominku siedział siwowłosy mężczyzna, dookoła rozsiedli się czterej młodzieńcy i dwie kobiety. Wolski przypominał sobie ich spowite w czerń sylwetki na pogrzebie. Wesoło trzaskający ogień kontrastował z ciszą, jaka panowała w pokoju.

– Witam… – odchrząknął Adam. Spojrzenia zgromadzonych skoncentrowały się na nim, badając, lustrując, oceniając. – Jestem prywatnym detektywem, ze spółki Wolski & Co.

– Stoi przed nami Wolski, a gdzie & Co? – spytał zgryźliwie najstarszy z synów.

Adam uśmiechnął się wymijająco, nie dając po sobie poznać, że przeszył go niemiły dreszcz.

– Prowadzę dochodzenie w sprawie zaginięcia Zenona Smółki, studenta medycyny, lat dwadzieścia trzy. Rysopis poszukiwanego: jasne włosy, niebieskie oczy, w chwili zaginięcia ubrany był…

– Co pan sobie wyobraża? – Karol Machlejd podniósł się z miejsca, podobnie jak dwóch jego synów. – Niby jaki my mamy mieć związek z zaginięciem jakiegoś studenciny?

– Proszę się nie unosić – powiedział Adam oficjalnym tonem. – Podobno Zenon był widywany codziennie w okolicach browaru. Podobno…

– Proszę stąd wyjść – Karol władczym ruchem ręki wskazał detektywowi drzwi.

– Tato, zaczekaj… – z sofy podniósł się nagle szczupły młodzieniec w wieku około dwudziestu lat, w którym Wolski rozpoznał młodego wdowca. Oczy Artura Ludwika Machlejda były czerwone od płaczu. – Ja porozmawiam z tym panem… Tylko zostawcie nas samych…

Zaskoczony Machlejd zgodził się od razu. Rodzina wstała i wyszła, zostawiając detektywa razem z Arturem. Młodzieniec wskazał Wolskiemu sofę.

– Proszę usiąść – powiedział. – Szuka pan tego biedaka, Zenka Smółki… był tu tamtej nocy. Chciał ją zobaczyć… Nie potrafiłem go wyrzucić…

Ukrył twarz w dłoniach.

– On ją naprawdę kochał – powiedział Artur Ludwik Machlejd pękniętym głosem. – I ja też. Nawet pan sobie nie wyobraża, jak bardzo. Kiedy sobie pomyślę, że już jej…

Otarł łzy, które zebrały mu się w kącikach oczu.

– Czy bardzo cierpiała przed śmiercią? – wyrwało się detektywowi.

– Nie… – odparł młodzieniec. – To się stało bardzo szybko.

– Dziwne…

– Dlaczego?

– Śmierć na suchoty rzadko kiedy następuje szybko i bezboleśnie.

Chłopak zacisnął pięści, grdyka zadrgała mu gwałtownie.

– Jakim prawem…?

– Jestem jej przyrodnim bratem – wyjaśnił cicho Adam. – Adam von Grebestetter. Po wyjeździe z Polski przyjąłem nazwisko matki.

– Nigdy nie wspominała…

– Ojciec się mnie wyrzekł, wyrzucił z domu, wydziedziczył. I tak sam fakt, że kiedyś przygarnął mnie po śmierci matki, dał mi nazwisko i wychowywał razem ze swoją córką… nieważne zresztą. Powie mi pan, czy nie?

– Jaki ma to związek z pana dochodzeniem?

– Na razie nie wiem. Ale teraz jeszcze bardziej podejrzewam, że taki związek istnieje. Zaraz…

Zastanowił się przez moment, gonitwa myśli uspokoiła się, gdy spojrzał w ogień, pożerający polana wewnątrz kominka.

– Czy Zenek wiedział o śmierci Anny Teresy? Podobno przychodził tu co noc, ale włóczył się dookoła kamienicy. Czemu nagle zechciał wejść do środka?

Artur potarł czoło.

– Rzeczywiście – przyznał. – Byłem straszliwie skołowany, nie zwróciłem na to uwagi. Wydawało mi się, że cały świat cierpi ze mną, a przecież… wtedy nikt jeszcze o tym nie wiedział. Ale przecież to niemożliwe! Anna Teresa…

Wstał i podszedł do okna, na którym stała kryształowa karafka z jakimś mocniejszym trunkiem, najwyraźniej podobnie jak mieszkańcy kamienicy, szkockiego pochodzenia. Machlejd nalał alkohol do szklanek, jedną wręczył detektywowi, drugą wychylił jednym haustem.

– Anna Teresa popełniła samobójstwo. Wypiła truciznę.

Wiadomość uderzyła w Adama jak grom z jasnego nieba.

– Czy miała powód? – spytał po chwili. Artur Ludwik zacisnął pięści.

– Nie! – syknął. – Kochałem ją, kochałem do szaleństwa, a ona – tak mówiła – kochała mnie… Miała wszystko, przyniósłbym jej gwiazdkę z nieba, gdyby tylko poprosiła. Po Nowym Roku mieliśmy jechać do Francji…

– Skąd wzięła truciznę, skoro nie wychodziła z domu? Ktoś musiał ją dostarczyć!

Artur Ludwik spojrzał na niego z przejęciem. Adam westchnął w duchu. Czy naprawdę jest tak naiwny, czy coś ukrywa?

– Sugeruje pan, że to Zenek? Ale niby dlaczego miałby to robić? Ale… gdyby nie… po co przychodziłby tu w dzień jej śmierci? A może ktoś ją zmusił? Upozorował śmierć… ale kto miałby w tym interes?

Detektyw uśmiechnął się sam do siebie, rozbawiony naiwnością tego pytania. Jedyna dziedziczka Grebestetterów. Grunty, pałacyk, kamienice, fabryki. Może stary Machlejd chciał przyspieszyć podział majątku? Może któryś z przemysłowców miał chrapkę na grunta baronówny? A może to jednak Zenek, zakochany, oszalały z rozpaczy, nie potrafiący pogodzić się z tym, że dziewczyna wybrała innego? „Zakochańce nie myślą jak normalni ludzie" – przypomniał sobie Adam słowa Antka Smółlki. A co z Arturem? Czy on też ma coś na sumieniu? Zazdrość często bywała motywem zbrodni…

Nie po to tu przyszedłeś, powtórzył w myślach dwukrotnie. Skup się na sprawie, bo w przeciwnym wypadku zostaniesz z niczym.

– Proszę mi opowiedzieć dokładnie, co zdarzyło się tamtego wieczoru.

Artur nalał do szklanki kolejną porcję whisky.

– Tego dnia mówiła, że nie czuje się najlepiej. Wezwałem lekarza…

– Jakiego lekarza?

– Wawrzyńca Buchwalda, Żyda – wyjaśnił chłopak niechętnie. – Badał ją co jakiś czas.

– Dlaczego wzywaliście do niej żydowskiego lekarza?

– Leczył się pan kiedyś u polskiego? – spytał Machlejd, uśmiechając się ironicznie. Fakt, po likwidacji Szkoły Głównej i zastąpieniu jej Cesarskim Uniwersytetem Medycznym poziom medycyny w Królestwie znacząco spadł. Zupełnie jakby car zamierzał wymordować nieposłusznych poddanych rękami lekarzy.

– Na co właściwie chorowała? Już ustaliliśmy, że to nie były suchoty, więc…

– Potem zaniosłem jej kolację, chwilę rozmawialiśmy – chłopak udał, że nie dosłyszał pytania. – To była dziwna rozmowa. Ania dziękowała mi za wszystko, co dla niej zrobiłem, płakała. Potem poprosiła, żebym wyszedł, bo czuje się śpiąca. Wyszedłem, ale po godzinie coś mnie tknęło i postanowiłem zajrzeć do niej choćby na chwilę. Kiedy wszedłem…

Na chwilę ukrył twarz w dłoniach.

– Leżała na łóżku i rzeczywiście wyglądała, jakby spała. Ale coś było nie tak. Podszedłem bliżej, zapaliłem lampę. Anna nie oddychała. W ręku miała buteleczkę, taką malutką, kryształową…

– Ma pan tę buteleczkę?

Skinął głową.

– Potem zacząłem krzyczeć, przybiegł ojciec…

– Czy wezwaliście lekarza? Straż? Ktoś zbadał, co to za trucizna?

– Nie… Ojciec nie chciał skandalu. Udało nam się to wszystko zatuszować tak, żeby nikt się nie zorientował, że śmierć nie nastąpiła z przyczyn naturalnych. Pogrzeb odbył się szybko, niby ze względu na święta, chociaż oczywiście plotek nie udało się uniknąć. Ale po kolei. Zenek przyszedł w nocy. Ja siedziałem przy… – głos mu zadrżał. – Przy zwłokach. Wszyscy spali.

– I wpuścił go pan? Tak po prostu?

– Już mówiłem, byłem oszołomiony. Znałem go, wiedziałem, że włóczy się zawsze w okolicach browaru. Ja, wie pan, może to głupie, ale zawsze mi pochlebiało, że wokół Anny kręci się tylu mężczyzn. Można powiedzieć, że nawet ich lubiłem. Po ślubie oczywiście część dała sobie spokój. Ale Zenek był najwytrwalszy.

Adam spojrzał na niego z powątpiewaniem. Chłopak był zdecydowanie zbyt szczery. A ponieważ pochodził z rodziny, która na handlu, przemyśle i biznesie zjadła zęby, zbytnia szczerość mogła budzić przede wszystkim podejrzenia.

– Czy mógłbym obejrzeć pokój, w którym leżała?

Artur zgodził się i zaprowadził detektywa do sąsiedniego pomieszczenia, w którym unosił się jeszcze duszący zapach kadzidła. Puste łóżko skąpane w promieniach księżyca, wpadających przez odsłonięte okno, sprawiało upiorne wrażenie. W rogu pokoju stała biblioteczka wypełniona po brzegi książkami, przy łóżku – małe szafeczki, zastawione bibelotami i ułożonymi w stosik dziełami Szekspira. Uśmiechnął się do swoich wspomnień. Pokój Anny, ten który pamiętał z dzieciństwa, wyglądał tak samo.

Artur odsunął jedną z szufladek. Wśród wstążek i lusterek leżała mała, kryształowa buteleczka, wypełniona do połowy szkarłatnym płynem.

– To ona – powiedział cicho. Adam schował butelkę do kieszeni.

– O której Zenek wyszedł z pokoju zmarłej?

– Około trzeciej nad ranem. Nie pojawił się od tamtej pory.

– Widział pan, jak wychodził? W którą stronę poszedł?

Machlejd zastanowił się przez moment.

– Nie pamiętam. Nie, nie widziałem. On wyszedł z pokoju, a ja zostałem z Anną na całą noc. Pozwoli pan, ale chciałbym się pożegnać. Jestem bardzo zmęczony.

Wolski wyszedł z kamienicy zamyślony. Dokładnie obejrzał budynek z zewnątrz. Otoczony z trzech stron browarem, pozwalał Annie Teresie w spokoju spędzać czas podczas choroby. Choroby? Dlaczego Machlejdowie zamknęli ją w takiej fortecy, zamiast, przykładowo, wywieźć do rodzinnej posiadłości w Konstancinie? Co to za „choroba" nękała dziedziczkę, że przebywała tyle czasu w odosobnieniu?

– I co, paniczu? – Antek Smółka wyszedł z ciemności, zafrasowany.

– Niewiele – Adam wzruszył ramionami. – Ale miałeś rację, ta sprawa śmierdzi. Dowiedziałem się jedynie, że rzeczywiście Zenek był tu w noc śmierci Anny Teresy Machlejd. Potem wyszedł… i nie wiadomo, co się z nim stało. Wrócę tu rano, popytam służących. Ktoś musiał go wpuścić, ktoś musiał widzieć, jak wychodzi. A na razie… muszę wrócić do domu. Coś sprawdzić. Czy mógłbyś mi dać tę Zenkową czapkę?

Pożegnał się z dawnym sługą na rogu Chłodnej i Młynarskiej, po czym ruszył w stronę swojego mieszkanka na ulicy Chmielnej, mieszczącego się w przytulnej neogotyckiej kamienicy z fasadą wykończoną ciemnoczerwoną cegłą. Otworzył drzwi opatrzone tabliczką z napisem "Wolski & Co. Prywatna agencja detektywistyczna" i wszedł do zagraconego, ciemnego wnętrza, obwieszonego bajecznie bogato utkanymi dywanami.

– Witaj – przywitał go głęboki kobiecy głos. Na łóżku, spowita dymem z długiej fajki, leżała młoda kobieta w luźnej, zdobionej roślinnymi ornamentami szacie.

– Witaj, Alaqua – uśmiechnął się na jej widok. Indianka wstała i podeszła do niego, gdy zdejmował płaszcz. Oplotła go z tyłu nagimi ramionami.

– Nudziłam się – powiedziała zalotnie.

– Mam sprawę – odparł, rozplatając jej uścisk. – I to interesującą.

– Związaną z twoją siostrą? Tą, na której pogrzebie byłeś?

– Poniekąd – skinął głową. – Chciałbym, żebyś rzuciła okiem na jedną rzecz.

Wyciągnął z kieszeni czapkę i buteleczkę. Wręczył dziewczynie przedmiot należący do Zenka. Sięgnęła po fajkę i znowu zaciągnęła się dymem. Delikatnie dotknęła materiału. Potem zacisnęła powieki i odchyliła głowę do tyłu.

– Głowa – szepnęła. – Boli głowa. Mokro. Wszystko się lepi. Dziwny zapach. Jakby… ziarno? Słodki, ale strasznie śmierdzi.

– Niedobrze – mruknął do siebie Adam. – Niedobrze.

Otworzyła oczy i spojrzała na niego, oddychając ciężko.

– Pasuje?

– Niestety tak. Podejrzewałem, że Zenek wcale nie opuścił terenu browaru. Chyba muszę tam wrócić.

– Proszę – chwyciła go za rękę i spojrzała mu głęboko w oczy. – Mogę iść z tobą? Na pewno się przydam…

– Już się przydałaś. Poza tym przecież ci mówiłem, maleńka, jesteśmy w Warszawie. Twoja obecność wzbudzi sensację. Już i tak ludzie gadają…

– A może po prostu wszyscy się dowiedzą, czemu detektyw Wolski zawdzięcza wszystkie swoje sukcesy? – spytała zaczepnie.

Już otwierał usta, nerwowo poszukując jakiejś cennej riposty, gdy nagle Alaqua dostrzegła leżącą na stoliku buteleczkę.

– Co to? – zawołała. – Jakie ładne!

Zanim zdążył zareagować, chwyciła kryształ do ręki. Nagle krzyknęła przeraźliwie. Cała wygięła się w łuk, z nosa pociekła jej krew. Ciałem zaczęły wstrząsać spazmy, jakby kobieta się dusiła. Wolski rzucił się, żeby ją zatrzymać, ale okazała się nieoczekiwanie silna. Z całej siły uderzyła głową w podłogę.

– Alaqua! – zawołał przerażony, nie mając pojęcia, co robić.

Nagle okno otworzyło się z hukiem i do środka wskoczył Antek. Chwycił kobietę za ramiona i powstrzymał przed kolejnym ciosem w posadzkę.

– Złap ją z drugiej strony! – krzyknął do detektywa. Adam chwycił ją za rękę i wyszarpnął buteleczkę z kurczowo zaciśniętej dłoni. Ciało kobiety zwiotczało im w rękach i Alaqua osunęła się na ziemię, oddychając chrapliwie. Wolski okrył ją kocem.

– Co ty tu robisz? – spytał ostro Antka.

– Niech się panicz nie gniewa, ja… – Smółka nerwowo miętosił połę kurtki. – Ja za paniczem poszłem, bom się chciał przekonać, czy ludzie prawdę gadają. Że panicz sobie z tej Hameryki czarownicę przywiózł. Zobaczyć chciałem. Ale żem się przydał, nie?

– No to zobaczyłeś – mruknął Wolski. – Ale jeżeli puścisz parę z ust o tym, co tu widziałeś, to nie chciałbym być w twojej skórze.

– Ja tom się zawsze zastanawiał, czemu paniczowi tak zawsze wszystko wychodzi. Niby frajer jak malowany, ani to znajomości na Kercelaku, ani u Żydów, miasto ledwie zna… a jednak i naszyjnik hrabiny Parowskiej panicz odnalazł, i starego Żołnę, co to go policjanci carscy na śmierć zatłukli…

– Słyszałeś, o czym mówiliśmy? – spytał detektyw, podnosząc Alaquę z podłogi i ostrożnie kładąc na łóżku.

Skinął głową.

– Co to było? – spytała słabo Indianka, otwierając oczy i okrywając się szczelniej kocem.

– Po naszemu gada! – zachwycił się Smółka. Wolski uśmiechnął się pod nosem. Fakt, Alaqua uczyła się języków w zadziwiająco szybkim tempie. Po zaledwie trzech latach nauki polskiego potrafiła już czytać felietony pana Prusa (ze zrozumieniem) i Świętochowskiego (bez zrozumienia).

Podniósł buteleczkę do góry i obejrzał ją pod światło. Szkarłatny płyn lśnił w blasku żarówki jak rubin.

– Trucizna – powiedział. Ale dlaczego wywołała taką reakcję u Indianki? „Mówią, że Zły w nią wstąpił" – przemknęło mu nagle przez myśl. Poczuł dreszcz.

– Do kogo należała?

– Do Anny Teresy. Co ci się stało? Co czułaś?

– Zaczęłam się dusić. To było… potworne. Jakbym nie była ani żywa, ani martwa. Gdzieś na granicy. Nie umiem tego powiedzieć. Nie było tam żadnych duchów. Byłam sama. Tak bardzo sama…

Adam usiadł przy niej i mocno przytulił.

– Przepraszam – szepnął. – W porządku?

Skinęła głową i poprawiła rozczochrane włosy. Smółka wpatrywał się w nią jak urzeczony, jakby nigdy w całym swoim trzydziestoletnim życiu nie widział tak pięknej kobiety, o tak lśniącej skórze i tak głębokich oczach.

– Lepiej idźcie – powiedziała cicho. – Ja sobie poradzę.

Kiedy szybkim krokiem szli w stronę Chłodnej, Smółka co chwila nabierał powietrza, jakby miał zamiar zadać pytanie, po czym wypuszczał je z ust głośno, razem z kłębami dymu unoszącego się w mroźnym powietrzu.

– Przywiozłem ją ze sobą z Ameryki – odezwał się Adam po kilkunastu minutach milczenia. – Nie mogłem zrobić inaczej. Zamordowali całą jej rodzinę. Ojca, matkę, wszystkich braci… została zupełnie sama.

Teraz to on zaczerpnął powietrza gwałtownie.

– I w dodatku to wszystko moja wina – szepnął. – To ja wskazałem Pinkertonowi i szeryfowi miejsce, gdzie się ukrywali. Napadali na pociągi. Byłem z siebie taki, kurwa, dumny. Dopóki nie zobaczyłem tej masakry.

Antek poklepał go po plecach niepewnie, równie jak jego dawny pan nie przywykły do wyrażania uczuć.

– Mogę o coś panicza spytać? – zaczął, nie czekając na jego odpowiedź dodał: – Czy to prawda, co o tych Indianach gadają? Że te ich kobity to…

W świetle latarni Adam ze zdziwieniem zauważył, że jego rozmówca się rumieni.

– No, bo mówią, że one to się nie kochają po bożemu, przodem, ino tyłem…

Detektyw parsknął śmiechem.

– Oj Smółka, Smółka, będziesz ty miał się z czego księdzu spowiadać…

 

Słodownia znajdowała się w rogu placu, pełna zatrzymanych w ruchu maszyn wyglądała ponuro i upiornie, jak olbrzymie muzeum marionetek. Wielkie bębny pneumatyczne rzuciły na posadzkę długie cienie, gdy Smółka zapalił swoją latarnię stróża. Wolski uważnie przyglądał się podłodze, aż wreszcie zobaczył coś, co potwierdzało jego najgorsze przypuszczenia. Pod jedną z rur filtrujących słód czerwone plamy wyraźnie odcinały się od kamienia.

– Krew – mruknął.

– Ta Indianka… – zaczął Smółka, oddychając szybko. – Ona żywego nie znajdzie, prawda?

Spojrzał na niego z podziwem. Antek Smółka w ciągu godziny odkrył to, do czego on doszedł, pracując z Alaquą przez trzy lata.

– Widzisz, to jest tak – powiedział cicho. – Ludzie mają w sobie coś w rodzaju… energii? Energii, która czyni nas żywymi. Energii, która tworzy więź z rzeczami, które do nas należą. Po naszej śmierci ta więź nie znika, wręcz przeciwnie, staje się coraz silniejsza, zupełnie jakby martwe przedmioty zaczynały żyć – naszym życiem, jakby zapisywały się w nich nasze uczucia, nasze myśli, wspomnienia… to wszystko, co towarzyszyło nam w chwili śmierci. Alaqua potrafi wyczuć tę więź i jak po nici trafić po niej do właściciela rzeczy. I odwrotnie, od właściciela potrafi trafić do zaginionego przedmiotu. Nie wiem czemu, potrafi wyczuć tylko więź łączącą żywe z martwym, martwe z żywym.

– To czary? – Antek przełknął ślinę.

– Skąd! – obruszył się detektyw. – Czysta nauka, tylko jeszcze niezbadana. Kiedyś ktoś to zbada, nazwie i opisze. Trzeba tylko poczekać.

Smółka skinął głową, uspokojony.

– Pomyślmy – Adam wrócił do tematu. – Zenek wszedł do browaru. Po co? Ktoś go nakrył, prawdopodobnie strzelił do niego albo uderzył w głowę, a potem… potem…

Rozejrzał się dookoła. Mokro, mówiła Alaqua. Słodko. Lepko.

– Gdzie Machlejdowie przechowują piwo? – spytał cicho.

Smółka wskazał na drzwi w zachodniej ścianie.

– Tam jest sala, gdzie przebiega fermentacja. Za nią jest lodownia, gdzie trzymają beczki.

Adam za pomocą wytrycha szybko poradził sobie z zamkiem. Chwilę potem stali w sali wypełnionej kadziami, w których bulgotało piwo. Słodki zapach przyprawiał o mdłości.

– No dobra – mruknął Wolski, jego nerwy były napięte do granic. Chwycił metalową rurkę opartą o ścianę i włożył ją do pierwszej z kadzi. Zamieszał. Potem to samo zrobił z drugą.

– To na nic – pokręcił głową Smółka. – Nikt z Machlejdów, ani nawet nikt ze służących, nie ukryłby trupa w kadzi ze świeżym piwem. Za bardzo dbają o smak, żeby nawet mogło im to przejść przez głowę. Ale tam…

Wskazał pod ścianę, gdzie znajdowały się trzy kadzie, oddalone od pozostałych.

– Tu stoi to, co się nie udało. Jakieś zlewki, do wylania.

Adam wziął głęboki oddech i zanurzył rurkę w śmierdzącej cieczy. Ku jego obrzydzeniu, wkrótce uderzyła w coś miękkiego. Aż zakrył sobie usta, żeby nie krzyknąć, gdy pociągnął za rurkę i z kadzi wynurzyła się głowa trupa. Na szyi miał stetoskop.

– Zenek – jęknął cicho Antek i w tym samym momencie gruchnął strzał. Obaj odruchowo padli na ziemię, zakrywając głowy. Kula odbiła się rykoszetem od metalowej kadzi i rury, echo zwielokrotniło odgłosy. Latarnia upadła na ziemię i zgasła.

– Kryć się! – Adam pchnął Smółkę za grubą rurę filtrującą i sam wyciągnął zza pasa swojego ganahla, kupionego niegdyś w Austrii i towarzyszącego mu już od sześciu lat. Wycelował w stronę, gdzie zauważył błysk kolejnego wystrzału. Huk wstrząsnął pustym browarem.

– Nie strzelać! Jestem z policji! – wrzasnął, licząc, że trafił na strażnika.

– Witam, panie Wolski – odezwał się znajomy głos. – Bardzo mi przykro, że będę miał pana na sumieniu. Nic osobistego, doprawdy.

– Zenka też ma pan na sumieniu, panie Machlejd? – spytał Adam, szukając w ciemności sylwetki mężczyzny.

Echo poniosło po fabryce szyderczy śmiech.

– Ten idiota przyszedł do mnie, i chciał pieniędzy! Ale wszedł na mój teren, a za to się płaci. Życiem.

– Niby czemu chciał pieniędzy? – odkrzyknął Adam, licząc, że wreszcie usłyszy, skąd dobiega głos.

– Myślał, że mnie zaszantażuje! – roześmiał się Karol Machlejd. – Ale nie wiedział, że ma do czynienia nie z wyleniałym lisem, tylko ze starym wilkiem. Groził, że pójdzie do Haberbuscha, który już od dawna miał chrapkę na nasz browar. Niedoczekanie jego!

– Kiedy dowiedzą się, że w jednej z kadzi trzyma pan trupa, sprzedaż piwa może spaść, nie sądzi pan?

– Nie dowiedzą się – Machlejd drwił sobie z Wolskiego w żywe oczy. – No, panie Wolski, czy raczej panie von Grebestetter? Czemu pan nie strzela? Strzelaj, panie detektyw. Zabij mnie.

Adam poczuł, jak pięść Antka zaciska się na pole jego płaszcza. Ruchem ręki dał mu znać, żeby się nie ruszał. Dobrze wiedział, że jeżeli strzeli na oślep, zdradzi ich kryjówkę.

– Niby skąd pan wie, że nie strzelę, panie Machlejd? – spytał, starając się zachować opanowany ton głosu. – Nie zna mnie pan. Nie jestem święty.

W pustym browarze znowu zabrzmiał głośny śmiech.

– Pewnie pan nie podejrzewał, ale interesuję się panem już od dawna. I dobrze wiem, że nie jest pan święty. Dobrze wiem, czemu Oskar się pana wyrzekł. Jakieś buzi-buzi z przyrodnią siostrą, co? Powiem panu, bardzo się cieszę, że ta dziwka nie żyje. Mój syn już dawno…

Nagle jęknął głucho i upadł na podłogę.

– Lepiej mniej grzmotów w ustach i więcej piorunów w garści – wygłosiła Alaqua, gdy padł na nią blask latarni. Wyciągnęła z szyi Machlejda indiańską strzałkę nasączoną usypiającą trucizną. Wolski spojrzał na nią z podziwem.

– I co teraz? – pomogła mu podnieść się z ziemi.

– Musimy zabrać ciało – powiedział Wolski cicho. Antek chlipnął w rękaw.

– Pójdziemy z tym na policję? – spytał Smółka.

– Przykro mi, ale to nie ma sensu. Machlejd zrobi wszystko, żeby wymiar sprawiedliwości przyznał sprawiedliwość właśnie jemu. Zadba, żeby ktoś przyznał się zamiast niego, przekupi świadków albo wręcz sędziego. Lepiej wracajmy do domu.

 

Antek, razem z Wolskim niosący ciało przez opustoszałe ulice Warszawy, co chwila wycierał rękawem zasmarkany nos, a jego ciałem wstrząsały szlochy.

– Taki był młody… – powiedział wreszcie łamiącym się głosem. – A taki głupi… po co on chciał piniondze od tego Machlejda? Przecie mu na nic nie było potrzeba, sam zarabiał, lekcji dzieciakom udzielał, Buchwald go za darmo uczył, a i ja go wspomagałem jak mogłem… żyły żem se wypruwał… a jakby gabinet otworzył, to żyłby sobie jak gołąbek…

– Buchwald? – detektyw raz jeszcze usiłował odtworzyć w myślach przebieg tamtego wieczoru. W jaki sposób Zenek dowiedział się o śmierci Anny Teresy? Czy to on dostarczył buteleczkę ze szkarłatnym płynem i potem wrócił, by upewnić się, że Anna Teresa nie żyje? Dlaczego potem, zamiast wrócić do domu, spotkał się z Machlejdem i chciał wyciągnąć od niego pieniądze? Czym szantażował mężczyznę, że ten zdecydował się go zastrzelić? Co opętało Alaquę, gdy sięgnęła po truciznę?

– Bardzo mi przykro – powiedział wreszcie sztywno, kiedy rozstawali się na rogu Chmielnej i Nowego Światu. Chciał powiedzieć znacznie więcej, ale w takich sytuacjach zawsze tracił umiejętność wyrażania swoich uczuć słowami. Zresztą, czy kiedykolwiek posiadł taką umiejętność?

Kiedy wrócili do mieszkania, była trzecia nad ranem. Adam usiadł na brzegu łóżka i ukrył twarz w dłoniach.

– Kiedyś nauczę się znajdować żywych – szepnęła mu do ucha Alaqua, siadając za nim. Pocałowała go w szyję i przytuliła się do niego z całej siły.

– Nie pojmuję tego – szepnął. Indianka położyła się wśród rozrzuconej pościeli. – Czy zabiła się sama, czy ktoś jej pomógł? Dlaczego trzymali ją przez cały czas w zamknięciu? To okrutne!

Roześmiała się histerycznie. Potem nagle zaczęła płakać.

– A ja? – spytała przez łzy. – A ja? Dzisiaj wyszłam na zewnątrz po raz pierwszy od miesiąca!

– Przecież ja nie… – zaczął, ale przerwała mu gwałtownie.

– Kto ja jestem? – zawołała. – Ochrzciłeś mnie, ale nigdy nie przestanę być poganką. Mieszkam z tobą, ale nie jestem ani twoją żoną, ani kochanką. Jestem kobietą, ale po tym, co mi zrobili, nigdy nie będę matką…

Prychnęła jak kotka i odwróciła się do niego plecami, nie czekając na reakcję. Próbował znaleźć odpowiedź na jej pytanie, ale sam codziennie pytał siebie o to samo.

Nie pamiętał, kiedy zasnął. Twarze Anny Teresy, Machlejdów, Smółków, wirowały w jego wyobraźni niczym upiory w indiańskich opowieściach Alaquy. Obudził się dobrze po dziewiątej, kiedy do drzwi zapukała gospodyni, pani Kociołkowa.

– Wesołych Świąt! – przywitała go wylewnie. Przetarł oczy.

– Co tam, pani Kociołkowa? – zagadał. Alaqua wyszła z pokoju w szlafroku, z uroczo rozczochranymi włosami. Jej negliż spotkał się z cmoknięciem pełnym dezaprobaty ze strony gospodyni.

– Ano – zaczęła kobieta, zakasując rękawy. – Od rana ludzie gadają! Podobno na cmentarzu straszy!

– Straszy? – zdziwił się słabo Adam.

– Coś mi się widzi, że dusza naszej panienki dziedziczki spokoju wiecznego nie zazna. – pokręciła głową gospodyni, po czym zniżyła ton do konspiracyjnego szeptu. – Stary Kryspin, grabarz u ewangelików, mówił, że tam, gdzie jeszcze świeczki po pogrzebie nie zgasły, jakieś jęki słyszał. Aż włos na głowie staje. A znowu Machlejd, ten piwowar…

– Co Machlejd? – zainteresował się Wolski.

– Baśka, ta co była mamką jego wnuków, mówiła mi dziś na Kercelaku, że podobno starego atak apopleksji dopadł. Dziś rano lekarza wzywali. Mówią, że to dusza naszej panienki spokoju staremu nie daje.

– Co teraz? – spytała Alaqua, gdy zostali sami.

– Nikt się nie dowie o niczym – mruknął pod nosem. – Machlejdowie zatuszują wszystko i zadbają, żeby o śmierci studenta nikt się nie dowiedział. Ułatwiliśmy im sprawę, ciało znikło. A zanim stary wróci do zdrowia, musimy się stąd ulotnić. Już on zadba o to, żeby ta kamienica „przypadkiem" wyleciała w powietrze. Zresztą, dobrze im się złożyło. Teraz święta, gazety nic nie napiszą. Po świętach wszyscy zapomną o całej sprawie. A my wtedy już dawno będziemy w Galicji. W Krakowie. Tam nas jeszcze nie znają, a macki Machlejda nie sięgną aż tak daleko.

– Znowu rozwiązałeś zagadkę – powiedziała cicho, opierając policzek o jego ramię. – Rozwiązaliśmy.

– Nie – warknął ponuro. – To dopiero początek. W tej sprawie jest znacznie więcej tajemnic, niż nam się wydaje. Biedny Zenek był prawdopodobnie wmieszany w jakąś większą aferę.

– To nie twoja sprawa – powiedziała ostro Alaqua. – Miałeś zająć się zaginięciem tego chłopaka. Znalazłeś go!

– Anna była moją siostrą – powiedział. – Ta sprawa nie da mi spokoju, dopóki nie dowiem się, co naprawdę się stało.

– Pójdziesz do swojego ojca? – domyśliła się.

Odgadła przyczynę jego podłego nastroju. Tak, miała rację, sprawa została rozwiązana, znany i szanowany bogacz okazał się mordercą, którego w dodatku nie dosięgnie kara. Owszem, mógłby donieść na przemysłowca, który i tak wyłga się wymiarowi sprawiedliwości, ale to nie sprawiedliwość interesowała Adama Wolskiego. Kiedy znał prawdę, było mu obojętne, co będzie dalej. Pewnie dlatego został detektywem, nie policjantem.

 

Dom, w którym spędził osiemnaście lat swojego życia, zmienił się nie do poznania od czasu jego wyjazdu. Białe rzeźby pożółkły, mur sypał się ze starości, a zamiast ogrodu przed rezydencją Grebestetterów straszyła przysypana śniegiem plątanina przez nikogo nie przycinanych kłączy. Najwyraźniej wbrew temu, co twierdził baron, jedynym kapitałem, jakim dysponował podupadający ród, była piękna córka, której wydanie za mąż skutkowało przyjemnymi korzyściami dla obu rodzin.

Rodziców zastał w salonie, przy choince obwieszonej złoto-czerwonymi łańcuchami. Macocha na jego widok upuściła robótkę. Miał wrażenie że jest to ta sama robótka, którą uparcie dziergała w dzień jego odejścia. A może po prostu jedyną rzeczą, która Małgorzata von Grebestetter umiała wyszywać, były upiorne czarne anioły.

– Adaś! – zawołała z przerażeniem pomieszanym z radością. Ojciec wstał z miejsca i spojrzał na niego, z drwiną oceniając modny płaszcz i cylinder.

– A więc jednak wróciłeś – powiedział. – Przyszedłeś po pieniądze?

– Jestem tu służbowo, jako prywatny detektyw – odparł oschle. – Mam pewne podejrzenia, by sądzić, że śmierć Anny Teresy nie nastąpiła z przyczyn naturalnych i…

– Powiedz mu! – krzyknęła nagle macocha. – Powiedz mu!

– Wyjdź stąd natychmiast – rozkazał Oskar von Grebestetter. – A ty, kobieto, lepiej zachowaj swoje podejrzenia dla siebie.

– Jakie podejrzenia? – zainteresował się Adam, nie zwracając uwagi na groźby ojca, podszedł do kobiety. – Dlaczego Anna przez ostatnie pół roku nie wychodziła z domu?

– Była chora – powiedział oschle mężczyzna.

– Była w ciąży – szepnęła kobieta w tym samym momencie.

Adam zmarszczył brwi. Od początku podejrzewał taką ewentualność, chociaż wobec wersji z opętaniem nagle wydała mu się strasznie banalna. Ojciec najwidoczniej uznał, że jest mu już wszystko jedno, bo machnął ręką i ostentacyjnie odwrócił się do okna.

– I nie z Machlejdem, prawda?

– Nie… to był jakiś student, lekarz… gdyby wszyscy się dowiedzieli, taki wstyd… – macocha wytarła nos w robótkę. – I wtedy pojawił się młody Arturek Machlejd. Taki był zakochany, taki…Ożenił się z nią, zabrał ją do kamienicy na Chłodnej, żeby tam w spokoju doczekała porodu. Tak to zorganizował, żeby nawet jego ojciec się nie dowiedział.

– A te plotki o opętaniu? Mówieniu językami?

Kobieta roześmiała się przez łzy.

– Taki mamy naród. Arturek sam rozpuszczał te plotki, bo ludzie prędzej przebaczą romans z diabłem niż bękarta. Potem dziecko miała oddać mamce, i obiecać, że nie będzie się nim więcej interesować. Poród miał się odbyć pod przykrywką egzorcyzmów. Gdybym ja wiedziała, że to się tak skończy, że się nasza biedna Anulka otruje, to ja bym się zgodziła na ten wstyd, na to wytykanie palcami, na tę biedę… byle mieć ją znowu z powrotem, kruszynkę naszą, słoneczko…

Wychodził z rodzinnego domu, znowu nie potrafiąc nazwać targających nim uczuć. Anna, która targnęła się na swoje życie? Przez tyle lat mogła się zmienić, ale nadal nie mógł w to uwierzyć. Skoro Artur wiedział o wszystkim… jaki sens miało samobójstwo?

Pozostawał jeszcze jeden fragment układanki, nitka prowadząca do rozwikłania tej zagadki. Kryształowa buteleczka z czerwonym płynem.

W okolicach placu Grzybowskiego tylko w nielicznych oknach widać było bożonarodzeniowe światełka, a im bardziej zagłębiał się w dzielnicę żydowską, tym łatwiej było zapomnieć, że cała stolica szykuje się właśnie do wieczerzy wigilijnej. Handlarze zamykali właśnie sklepy. W oknie Wawrzyńca Buchwalda w jego laboratorium przy jednej z ulic odchodzących od placu właśnie zapaliło się światło. Krótki zimowy dzień miał się już ku końcowi.

Zapukał do drzwi. Otworzył energiczny, czterdziestoletni Żyd w okularach z grubymi szkłami.

– Co cię sprowadza, młody człowieku? – spytał podejrzliwie. – W dodatku w wigilię?

– Był pan u Machlejdów tej nocy, kiedy zmarła Anna Teresa? – wypalił Adam bez wstępu. Mężczyzna pobladł. Nerwowo zaczął poprawiać okulary, kilka razy odchrząknął.

– Udało się? – spytał.

– Co się udało? – Wolski zmarszczył brwi. – Anna nie żyje, Zenek został zastrzelony…

– Zastrzelony? – gardło lekarza zaczęło drgać. Detektyw streścił historię, mając nadzieję, że wreszcie uda mu się rozwikłać zagadkę. Potem podał mu buteleczkę. Wawrzyniec spojrzał na niego przez szkła okularów.

– To pan zaniósł Annie truciznę? – spytał bez ogródek Wolski, nie mając ochoty na zabawę w podchody. Żyd skinął głową i otarł pot z czoła.

– To nie trucizna – powiedział wreszcie. – Czy raczej, nie do końca. To belladonna. Oczywiście z odpowiednimi domieszkami. Receptura przekazywana z pokolenia na pokolenie. Zenek uczył się u mnie zawodu, był dla mnie jak syn…

– Co takiego? – Adam zmartwiał. Żyd uniósł buteleczkę i spojrzał na płyn pod światło.

– Wilcza jagoda. Trucizna kochanków. Najprawdopodobniej to właśnie tę truciznę wypiła Julia, żeby Romeo… halo! Panie Wolski!

Adam ledwie usłyszał jego ostatnie słowa. Zaczął biec tak szybko, jak tylko mógł, rozgarniając przechodniów kłębiących się na placu Grzybowskim, kolędników, spóźnionych mieszczan niosących na ramionach choinki. Omal nie stratowały go konie, kiedy przebiegał przez jezdnię.

 

Słuchaj więc: idź do domu, bądź wesoła,

Przystań na związek z hrabią.

Staraj się jutro na noc zostać sama.

 

Wszystko stało się jasne. Anna Teresa i Zenek kochali się tak bardzo, że zapragnęli razem uciec z Warszawy, zanim dziewczyna urodzi, odbiorą jej i ukryją dziecko, zanim wyjedzie razem z Machlejdem do Francji. Plan był ryzykowny, dlatego zarówno lekarz, jak i Zenek pojawili się u Anny, by badać jej stan. Zbyt duża dawka trucizny mogła zabić i kobietę, i noworodka, i Adam Wolski miał nadzieję, że tak właśnie się stało. W przeciwnym razie…

 

Masz tu flaszeczkę: weźmiesz ją do łóżka

I filtrowany likwor ten wypijesz;

A wnet po wszystkich żyłach cię przebiegnie

Usypiający dreszcz, który owładnie

Wszelką żywotną funkcją; wszystkie pulsa

Wstrzymają w tobie swe zwyczajne bicie;

Ni dech, ni ciepło nie wskaże, że żyjesz.

Róże ust twoich i policzków zbledną

Jak popiół; oczu zasłony zapadną,

Jak gdy dłoń śmierci zakrywa dzień życia;

Każdy twój członek, pozbawiony władzy,

Zdrętwieje, stęgnie, zziębnie jak u trupa.

I w tym pozornym stanie nagłej śmierci

Zostawać będziesz czterdzieści dwie godzin.

 

Żeby zrealizować swój plan, kochankowie potrzebowali pieniędzy. I dlatego właśnie Zenek postanowił zaszantażować starego Machlejda. Nie przewidział, że ten okaże się sprytniejszy.

 

Wtedy się ockniesz jak ze snu błogiego.

Gdy więc nazajutrz z rana narzeczony

Przyjdzie cię zbudzić, znajdzie cię umarłą;

Po czym, jak każe zwyczaj, przystrojona

W godowe szaty, w odsłoniętej trumnie,

Złożoną będziesz pod owym sklepieniem,

Gdzie leżą wszyscy ze krwi Kapuletów.

 

Zaraz po wizycie Zenka Smółki Machlejdowie przestraszyli się, że o samobójstwie dowie się więcej osób i przyspieszyli nabożeństwo. O to właśnie chodziło zakochanym.

 

Uwiadomiony tymczasem przeze mnie

O naszym planie, Romeo przybędzie;

Wraz ze mną czekać będzie w owym lochu.

 

Romeo nie przybył. Zginął w najgłupszy możliwy sposób, utopiony w kadzi piwa, zabierając ze sobą tajemnicę Anny Teresy. Od „śmierci" minęły ponad dwa dni, od pogrzebu prawie trzydzieści godzin… Spraw, żebym zdążył, modlił się Adam. Spraw, żeby nie było za późno.

 

Cmentarz ewangelicko-augsburski w wigilijny wieczór był pusty, nawet w chatce grabarza tuż przy murze nie paliło się światło. Narzędzia stały oparte o mur. Dysząc ciężko, Adam Wolski chwycił ciężki łom, po czym ostatkiem sił pobiegł w stronę krypty Machlejdów.

Kiedy stanął przed grobowcem, miał wrażenie, że strzegący dostępu do wnętrza byk uśmiecha się szyderczo. Detektyw uniósł łom i z całej siły uderzył w zamek. Ciężkie drzwi ustąpiły po kilku uderzeniach.

– Stój! – krzyknął ktoś nagle. W ciemności dostrzegł znajomą sylwetkę. – Co ty robisz? Nie pozwalam ci!

Artur Ludwik Machlejd rzucił się na niego, wyrywając mu z ręki łom. Wolski upadł na ziemię. W normalnych okolicznościach pokonałby wymuskanego dziedzica z łatwością, ale stracił wszystkie siły na wyczerpującym biegu na cmentarz i machaniu żelaznym narzędziem.

– Nie… – zasłonił twarz, łom trzasnął go w ramię, potworny ból przeszył całe ciało. – Uspokój się! Ona może jeszcze żyje!

– Co ty mówisz! – ryknął Machlejd. – Ona nie żyje, jak śmiesz bezcześcić jej grób!

– Wypiła wywar z belladonny! – Adam ledwo uniknął kolejnego ciosu. – Chciała, żeby uznano ją za zmarłą, by mogła uciec razem z Zenkiem! Błagam, przestań…

– Jak śmiesz… – w świetle księżyca twarz młodego mieszczanina wyglądała jak upiorna maska, wykrzywiona grymasem rozpaczy i wściekłości zarazem. – Jak śmiesz mnie dręczyć… Kto ci kazał… zabiję…

Oszalał, pomyślał zrozpaczony Adam Wolski, próbując zasłonić głowę przed ostatecznym uderzeniem, mającym roztrzaskać mu czaszkę.

I nagle w ciszy cmentarza rozległ się dziecięcy płacz.

Machlejd wypuścił narzędzie z dłoni, zaskoczony. Kwilenie dochodziło z trumny, gdzie spoczywała Anna Teresa von Grebestetter.

– Boże wszechmogący – szepnął Wolski.

Z trudem podniósł się i chwycił łom. Oparł się na nim całym ciałem na tyle mocno, na ile pozwalała mu zwichnięta ręka, podważył wieko i odkręcił przytrzymujące je śruby. Omal nie wypuścił z dłoni latarki, gdy odważył się zajrzeć do środka.

Ciało kobiety w trumnie było wygięte w śmiertelnej agonii, całe we krwi. Twarz zastygła w okrzyku bólu i strachu. Dziewczyna musiała umierać długo, o czym świadczyła powierzchnia wieka, cała wydrapana. W zaciśniętych pięściach widać było powbijane w skórę drzazgi. Między nogami trupa, wśród strzępów ubrania i fragmentów łożyska leżało powalane krwią dziecko. Otworzyło oczy i spojrzało na mężczyzn, po czym znowu zaniosło się płaczem.

Artur Ludwik Machlejd nie wytrzymał. Odwrócił się i zwymiotował na ziemię.

– Nie! – krzyknął przeraźliwie. Wybuchnął płaczem przypominającym skowyt rannego zwierzęcia. – Nie! Nie! Nie! Jak mogłaś mi to zrobić! Jak mogłaś mi to zrobić, ty dziwko! Mówiłaś, że go nie kochasz, że to tylko jeden raz!

Adam miał wrażenie, że patrząc na koszmarnie wykrzywione ciało siostry, nie czuje zupełnie nic. Powoli opadały z niego resztki sił. Wyjął z kieszeni nóż i przeciął pępowinę. Potem jak w transie wyjął noworodka z trumny i otulił go szalikiem. Ponad grobem popatrzył na rozpaczającego Machlejda.

– Co… z nim? – spytał cicho, tuląc dziecko do piersi. – To chłopiec.

– Weź go sobie! – wykrztusił z trudem Artur Ludwik. – Weź go sobie, ty… ty… będzie taki sam jak ty! Przeklęty bękart!

Adam odwrócił się na pięcie i zaczął iść w stronę wyjścia z cmentarza. Coraz szybciej, jakby coś go goniło, jakby przerażająca duszność, która panowała w krypcie, miała go ścigać aż do samej bramy. Dziecko przestało płakać i spoglądało na niego wielkimi, zielonymi oczami, takimi samymi jak oczy Anny Teresy.

Warszawa była opustoszała. Ze wszystkich domów dochodziły odgłosy kolędowania, śmiech dzieci. Ludzie na kilka świątecznych dni zapominali o biedzie, nieszczęściu, niewoli i na przekór wszystkiemu cieszyli się chwilą.

Mieszkanie Smółków na Żytniej, wciśnięte między fabrykę wag i wytwórnię farb, znalazł od razu. Odrapana kamienica zamiast choinkowymi gałązkami ozdobiona była czarną wstęgą oznaczającą żałobę. Zajrzał przez okno. Zgromadzeni przy wigilijnym stole Antek z żoną, dziadkami i dziewiątką dzieci, pogrążeni byli w modlitwie. Pod ścianą, przykryte płachtą prześcieradła, spoczywało ciało Zenka.

Adam zacisnął zęby. Owinięte szalikiem śpiące dziecko położył na progu. Już miał zakołatać do drzwi, kiedy nagle zawahał się.

Antek ma do niego prawo, powiedziało sumienie. Jest bratem jego ojca.

Ty jesteś bratem jego matki, idioto, powiedział ten sam głos wewnętrzny. Masz do niego takie samo prawo.

Nie jesteś świętym Franciszkiem, Adamie Wolski, nie musisz przygarniać każdej nieszczęśliwej istoty, odezwało się w jego głowie. Nie zbawisz całego świata. Zwariujesz. U Smółków dziecko będzie żyło w biedzie, ale co czeka je z tobą? Ciągłe przeprowadzki, podróże, niebezpieczeństwa? Gdzie znajdziesz mu mamkę? Kto mu będzie zmieniał pieluchy?

Mijały chwile odmierzane kolejnymi dźwiękami kolęd dobiegającymi przez okna kamienicy.

 

Alaqua czekała na niego spakowana, zdenerwowana. Kiedy wszedł, jej oczy otworzyły się szeroko.

– Jak ty wyglądasz – szepnęła przerażona. Spojrzał na nią z nadzieją pomieszaną ze strachem. Z podrapaną twarzą, zakrwawioną ręką i obłędem w oczach, rzeczywiście musiał wyglądać potwornie. Teraz albo nigdy, postanowił mimo to.

– Alaquo Olomalaye-Edenshaw, chciałbym prosić cię o rękę.

Aż cofnęła się o krok. Wtedy podał jej zawiniątko. Chłopiec spojrzał na nią spod pomarszczonych powiek i ziewnął rozgłośnie. Oszołomiona wzięła go na ręce, ostrożnie, jakby był ze szkła, i mocno przytuliła.

– A to… ma mnie przekonać? – spytała ironicznie. Kącik jej ust zadrgał w drwiącym uśmieszku.

– Mnie przekonało – spojrzał jej prosto w oczy i ku swojej uldze, zobaczył w nich obietnicę przyszłego szczęścia.

 

Koniec

Komentarze

Na ścieżce, między rzędami grobów, stał młody mężczyzna, wyglądający na robotnika. - zmieniłbym szyk tego zdania, trochę brzmi tak, jakby młody męzczyzna doglądał robotnika.

 

I to jeszcze że z wzajemnością! - przecinek przed "że".

 

- A gdzie by miał pójść? Każdy wieczór tam spędzał, łaził pod jej oknem jak kot w marcu, wstyd! - robotnik splunął na ziemię. - nie jestem pewien, ale chyba słowo "robotnik" powinno być z dużej litery.

 

Czy mógłbyś mi dać tę Zenkową czapkę? - tu z kolei sądzę, że "zenkowej" z małej litery.

Bardzo dobre opowiadanie. Z przeczytanych przeze mnie konkursowych (choć przyznaję, nie czytałem wszystkich) podobało mi się najbardziej. Widać, że poświęciłas sporo czasu na research w sprawie piwowarstwa w starej Warszawie.  Dla mnie (póki co) jeden z faworytów do wyróżnienia w konkursie.

Pozdrawiam

 

Mastiff

Bardzo dobry tekst. Prawdziwy duch epoki  Sherlocka Holmsa. I mistrzowski warsztat. Gratuluję.Pzdr.

Kurczę, to się nazywa dobrze napisane opowiadanie. Podczas lektury myślałem sobie tylko, ile jeszcze czeka mnie pracy, żeby wspiąć się na podobny poziom, ale tu nie o mnie chodzi.
Masz doskonały warsztat i wspaniały styl, ale o tym zapewne dobrze wiesz, a i świadczą o tym piórka. Co jednak ważniejsze, wymyśliłaś ciekawą i wciągającą jak bagno historię, w której główne role odgrywają nietuzinkowe postacie. Godnym podziwu jest też fakt, że w jakoś nie bardzo długim tekście nakreśliłaś kilka intrygujących wątków, które zresztą można by kontynuować w kolejnych opowiadaniach o 'prywatnym detektorze'. Niemałą radość odczułem, gdy udało mi się przewidzieć pewne wydarzenia, gdyż pozwoliłaś na to, w taki, a nie inny sposób prowadząc narrację i dostarczając czytelnikowi potrzebnych ku temu wskazówek.
Według mnie, to bardziej niż pewne, że możesz liczyć na nagradzane miejsce w owym konkursie. Gdybym mógł dałbym 6.
Poniżej zamieszczam to, co rzuciło mi się w oczy podczas lektury. 

"Prychnęła jak kotka i odwróciła się do niego plecami, nie czekają na reakcję." - czekając, zabrakło 'c'.
"Wychodził z rodzinnego domu, znowu nie potrafiąc nazwać targającym nim uczuć." - czy nie powinno być targających?

Pozdrawiam serdecznie i życzę kolejnych udanych tekstów.

Dreammy, głęboki ukłon.
Jedno mi się nie spodobało. Wtrącenia w nawiasach, których to nawiasów bez trudu można było uniknąć.

Duży błąd na początku tekstu. W 1891 r. nie istniało Królestwo Kongrsowe.. co najwyżej " "Prywislanskij Kraj". Ale, zdaje sie, że po powstani styczniowym i ta karykaturalna  forma guasi - odrębności zostala zlikwidowana. Warszawa była stolica guberni, i tyle. Niedoróbka, zresztą nie jedyna.
Pozdrowienia.

Dzięki za komentarze! Poprawiłam, co trzeba ;)

To będzie trudne. chociaż może nie całkiem... Może zresztą nie warto tego czynić.
Ale, to ewidetnie zgrzyta. Niedoróbka.
Te dwa zdania.
"- Zaraz, zaraz - Adam ruchem ręki powstrzymał robotnika przed dalszym potokiem słów. - Po kolei, panie...
- Smółka.
- Panie Smółka - Adam na chwilę zawahał się, bo nazwisko wydało mu się znajome. - Po pierwsze, kim jest Zenek?"
Ładnie napisane, ale całkiem do kitu.
 W tych czasach nikt z "wyzszych sfer"  w ten sposób nie zwracał się d o robotnika! Ciekawe - i dobrze - że póżniej Smólka zwraca sie do Adama per" paniczu", a detektyw do Smółki - po imieniu.
Adam powiedziałby do Smółki - "dobry człowieku" albo  mówilby do niego przez " wy" --  Słuchajcie, Smółka, powiedzcie mi, Smółka, itd.
Dalej nie czytałem, zajęty oglądaniem " Wroga publicznego" - świetna rola Hackmana!   

Hejka, jako że masz jeszcze czas na edycję tropiłem powtórzenia.

- Ojciec się mnie wyrzekł i wydziedziczył mnie. I tak sam fakt, że przygarnął mnie po śmierci matki,
Przykro mi, ale to nie ma sensu. Machlejd zrobi wszystko, żeby wymiar sprawiedliwości przyznał sprawiedliwość właśnie jemu. -- (może rację?)

A po świętach wszyscy już dawno zapomną o całej sprawie. A my wtedy już dawno będziemy w Galicji.

Tak, miała rację, sprawa została rozwiązana, znany i szanowany bogacz okazał się mordercą, którego w dodatku nie dosięgnie sprawiedliwość. Owszem, mógłby pójść na policję i donieść na piwowara, który i tak wyłga się wymiarowi sprawiedliwości, ale to nie sprawiedliwość go interesowała

Macocha na jego widok upuściła robótkę. Miał wrażenie że jest to ta sama robótka, którą uparcie dziergała w dzień jego odejścia -- (może po prostu: Macocha na jego widok upuściła robótkę. Miał wrażenie, że tę samą, którą uparcie ...)


Wydaje mi się też, że w niektórych miejscach przydało by się wpuścić trochę przestrzeni pomiędzy blok tekstu, jak np tu:

 Odgadła przyczynę jego podłego nastroju. Tak, miała rację, sprawa została rozwiązana, znany i szanowany bogacz okazał się mordercą, którego w dodatku nie dosięgnie sprawiedliwość. Owszem, mógłby pójść na policję i donieść na piwowara, który i tak wyłga się wymiarowi sprawiedliwości, ale to nie sprawiedliwość go interesowała. Kiedy znał prawdę, było mu obojętne, co będzie dalej. Pewnie dlatego został detektywem, nie policjantem.


Dom, w którym spędził osiemnaście lat swojego życia, zmienił się nie do poznania od czasu jego wyjazdu. Białe rzeźby pożółkły, mur sypał się ze starości, a zamiast ogrodu przed rezydencją Grebestetterów straszyła przysypana śniegiem plątanina przez nikogo nie przycinanych kłączy. Najwyraźniej wbrew temu, co twierdził baron, jedynym kapitałem, jakim dysponował podupadający ród, była piękna córka, której wydanie za mąż skutkowało przyjemnymi korzyściami dla obu rodzin. Grebestetterowie otrzymali pieniądze, Machlejdowie - wżenili się w szlachtę.

pzdr

 

Do GaPa:
Nie chcę robić tutaj za adwokata Dreammy, ale powtórzenia, które wymieniłeś, dotyczą wypowiedzi bohaterów opowiadania. Unikanie powtórzeń w dialogach czyni je (dialogi) sztucznymi, niewiarygodnymi.
Pozdrawiam

Mastiff

@ Roger - ten "pan" w tym miejscu akurat mi nie wadzi, Adam wchodzi tu w rolę detektywa-urzędasa, potem zresztą dostrzega śmieszność tej sytuacji. Poza tym z wyższych sfer się już wydelegował.
Bohdan mnie tu broni, ale co do powtórzeń, w większościi GaPa ma rację - te co są niezamierzone, oczywiście poprawiłam. Natomiast "sprawiedliwość" jest już powtórzona celowo (w pierwszym zdaniu, w drugim jedną zbędną sprawiedliwość wywaliłam ;)), na zasadzie takiej gry słów, ale jeszcze się zastanowię... :P

Jak widać "za papugie" -  jak mawiał niejaki Bednarek -  robić nie potrafię:). Szanownego GaPę o wybaczenie upraszam:).

Mastiff

GaPa do Bohdan (ha, brzmi prawie jak "ja Brzoza, ja Brzoza, czy mnie słyszysz";)

Bo ja z czystej sympatii do Dreammy wskazałem powtórzenia, które wyłapałem. Ma jeszcze czas do edycji, więc niech rozważy. Nie pomyślałem, że poczytasz to za atak, i własną piersią rzucisz się osłaniać pierś onej;)
Może to dlatego, że nic więcej nie napisałem, ale Dreammy - wystawiłem swoje opowiadanko w konkursie, i nie wiem czy moja ocena wartościująca byłaby krystalicznie szczera. A tak, zostawiam ślad że byłem, dziwię się, że jeszcze nie śpicie, i pozdrawiam ;)
pzdr 

Duch Sherlocka Holmes'a oczywista. Poprawiam się i wrzucam moją szóstkę. Też chciałbym doścignąć taki warsztat.

"Ludzie prędzej wybaczą romans z diabłem niż bękarta" Niezły tekst, do dzisiaj się chyba, niwiele zmieniło w tej kwestii. Kolejna historia w XIX wiecznych realiach. Najpierw Paryż, teraz warszawa. Trzymasz styl i poziom. Podobało mi się. Pozdrawiam.   

Fajne opko.  Trochę przydługawe. Jednak, zamiast cytatów  z " Romea i Julii"  Szekspira przydalby się przynajmniej szczątkowy opis dedukcji Adama Wolskiego. Jeden mały feler - niezbyt jasno jest przedstawiona historyjka z kradzieżą naszyjnika przez starszego Smólkę. Chciał  to opylić na Kercelaku i chciano go zabić? Czy wydano w ręce policji za sowitą nagrodą? I jak się wykpil od kary twierdzy? Dwa - trzy zdania więcej i byloby jasne. 
Niejasno jest przestawiony zycioryś Zenka. On musial skończyć gimnazjum, aby studiowac. Za co? Czesne w gimnazjum było wysokie, a pochodził z niziun, z rodziny robotniczej. Pózniej -- tak, udziela lekcji, coś dxiala, brat mu pomaga -- dość realne, chociaż też malo prawdopodobne.  
Znowu -- zabraklo wyjaśnienia. jak Zenek zacżał drapać się do góry. Pamietajmy, że wtedy umiejętnośc czytania i pisania dla rodziny robotniczej byla najzupelniej wystarczajca i nikt nie musial konczyć szkoly średniej, a jak szedl, to ( z zasady) sporo placil. 
Praca stróza nie jest ciężka! 
 Duży feler - postać Indianki. Pochodzi z Ameryki Północnej - jakaś niewiasta Apaczów, Siuksów, może Pawnisów, ale raczej Apaczów pod wodzą Cochise'albo póżniej Geronima. Tak można wnioskowac z tekstu. Jej  grupę  goni szeryf i agenci Pinkertona - wyrażna wskazówka. A Indianka, łącznie z imieniem,  jest żywcem przeniesiona z opowiadania fantasy albo z opowiadania grozy. Zdecydowanie za bardzo wymyślne, łącznie ze strzałą i łatwością  nauki języka polskiego. -- chociaż Apacze mieli predylekcję do nauki języków, przykladem jest Cochise.  No cóż, to fantastyka.... 
Napisane dobrze, tylko że te cudowne umiejętności Indianki i jej niebywala inteligencja mocno wcisnięte " na siłę".  To minus. Podobnie jak nieprzedstawienie toku dedukcji wolskiego, chociażby w zarysie.
 5/6

i własną piersią rzucisz się osłaniać pierś onej;)
:)

@ Roger - Łomatko, ile pytań... postaram się odpowiedzieć ;-)
Roger - nie chciałam się skupiać na rzeczach aż tak nieistotnych jak gimnazjum Zenka, gdyby tak się próbować wgłębić w każdą historię z osobna, to opowiadanie byłoby znacznie dłuższe (no bo skoro skupiam się na przeszłości Smółki, to czemu nie na przeszłości Alaquy, a do tego co Adam robił w Ameryce tyle lat... itd., itd.). Gdybym napisała że pomagał mu Buchwald, no to padłoby pytanie - a w zasadzie to dlaczego Żyd pomaga jakiemuś ogrodnikowi? Jak się poznali? Itd., itd. To oczywiście ciekawe, ale wymaga więcej miejsca.
W którym miejscu brakuje Ci opisu dedukcji Wolskiego? U Buchwalda jest to chyba względnie jasne? Romeo i Julia, trucizna... Poza tym, zamysł był taki, że Adam tylko zgrywa wielkiego Sherlocka Holmesa, a w rzeczywistości "oszukuje", bo ma jasnowidzkę na podorędziu.
Indianka - no oczywiście że to "wymyślny" element fantastyczny, celowe złamanie kryminalnej konwencji która nie dopuszcza magii i jej pokrewnych (stąd oburzenie Wolskiego, że przecież to nie czary). W końcu jesteśmy na fantastyka.pl ;) Swoją drogą, nie tylko Apacze szybko uczyli się języków (patrz Ella Cara Deloria).
A Smółki nie chciano zabić, skąd ten pomysł? Wywnioskowałeś to stąd, że mówi że gryzłby ziemię? Taka hiperbola, facet uważa że gdyby się za nim nie wstawili to umarłby z głodu (ma skłonność do przesady ;)) To samo z pracą stróża.
Pozdrawiam i podziwiam Twoją wnikliwość ;)

Lubię precyzję  szczegółów, może nadmiernie. Motyw starszego Smółki jest istotny, motyw mlodszego Smółki -- kluczowy dla fabuły. Dziesięć zdań więcej, jak sądzę,  wystarczyłoby, aby życiorysy braci były kompletne i przekonywujące.
Motyw lekarza jest poboczny.
Pozdrowienia. 

Bardzo dobre opowiadanie. A co zabawne, kiedy je czytałem (jeszcze zanim zobaczyłem Twój komentarz) miałem dokładnie te same odczucia, co Ty przy moim tekście. Jednak Pod inną nazwą bardziej przypadło mi do gustu. Podoba mi się Twój sposób budowania intrygi i przede wszystkim plastyczność opisywanych realiów.

P.S. Gratulacje!

Gratuluję. :)

Niby przewidywalne, a jednak do samego końca nie wiedziałam, czy to nie jest złudna przewidywalność i choć moje podejrzenia się sprawdziły praktycznie co do joty, to i tak czytało mi się z prawdziwą przyjemnością. Widać, że opowiadanie jest przemyślane i dopieszczone :)

www.portal.herbatkauheleny.pl

Do przeczytania zostało mi jeszcze zaledwie parę tekstów, ale póki co zdeklasowałaś rywali. Świetny tekst. Przemyślany, dopracowany i klimatyczny. Widzę, że fantastyka historyczna to Twój konik. ;)
Zakończenie - bardzo dobre.

Ocena (tylko na potrzeby sherlocisty) - 9/10.

Pozdrawiam.

Dziękuję ślicznie wszystkim za komentarze :-)

Gratuluję, powiedziałby z uznaniem Arthur Conan Doyle, gdyby to czytał.

Bardzo przyjazny dla czytelnika styl. Wiarygodna kreacja postaci. Osobiście tej ciąży z Zenkiem się nie domyśliłem, więc dodatkowe brawa za jakże ważny w tym gatunku element zaskoczenia. I za "Romea i Julię". Rekapitulując, tekst na 5. Dałbym, gdybym mógł. :)

PS Masz tam jedno powtórzenie, które rzuciło mi się w oczy - "splunął na ziemię" w rozmowie Wolskiego i Smółki.

Dziękuję za sięgnięcie do mojej "tfurczości" ;) Miło mi :) 

I rzeczywiście, coś za dużo plucia na ziemię :P

Dla mnie bomba. I tajemnica, i fantastyka, i podobieństwo do SH, i językowo ładnie, i fabuła świetna… Same plusy. :-)

Babska logika rządzi!

Bardzo dobry tekst! 

Przeczytałem z wielką przyjemnością i serdecznie dziękuję Autorce za miły czas, jaki spędziłem na lekturze.

Mimo, że opowiadanie zostało opublikowane dawno, grubiaństwem byłoby przeczytać i nie zostawić po sobie śladu.  

Ochoczo, albowiem opowiadanie bardzo przypadło mi do gustu, dołączam do grona zadowolonych czytelników. Spodobał mi się sposób opowiedzenia historii, zagadka kryminalna i sposób jej rozwikłania, a także nieoczekiwane zakończenie. Nie będę powtarzać już wyrażonych pochwał, powstrzymam się też od uwag.  

Bardzo satysfakcjonująca lektura. :)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Romantyczny kryminał. To nie jest ocena negatywna. Czyta się z satysfakcją.(patrz wyżej :) ) .Warto było odkurzyć.

Podobało mi się. Tekst jest stary, więc moje uwagi pewnie na nic się zdadzą ale i tak napiszę.

 

 

– Sugeruje pan, że to Zenek? Ale niby dlaczego miałby to robić? Ale… gdyby nie… po co przychodziłby tu w dzień jej śmierci? A może ktoś ją zmusił? Upozorował śmierć… ale kto miałby w tym interes? 

Chyba raczej “upozorował samobójstwo”. O tym, że śmierć była upozorowana dowiadujemy się później.

 

 

– To na nic – pokręcił głową Smółka. – Nikt z Machlejdów, ani nawet nikt ze służących, nie ukryłby trupa w kadzi ze świeżym piwem. Za bardzo dbają o smak, żeby nawet mogło im to przejść przez głowę.

On mówi o swoim bracie. O ukochanym bracie co do którego ma nadzieję, że wciąż żyje… 

 

 

Nie, Adam wolał, żeby to, co dawno temu wydarzyło się między nim i Anną Teresą von Grebestetter, pozostało tajemnicą.

Myślałem, że to błąd i że powinno być “co dawno temu łączyło go z…”. Ale jednak był jakiś romans.

 

Do samego końca nie wiedziałem kim jest Zenek, myślałem, że to syn “zleceniodawcy”.

 

Przeczytałem z prawdziwym zainteresowaniem. Dobrze, że ten tekst wypłynął na powierzchnię, pewnie inaczej bym go nie spostrzegł, a na swoje srebrne piórko z pewnością zasługuje. Tyle komplementów, a teraz będą już głównie uwagi. Dzięki swojemu zainteresowaniu historią medycyny i pewnej orientacji w nocy apuchtinowskiej jestem w stanie zauważyć, że pewne elementy świata przedstawionego jednak odrobinę zgrzytają. Poza tym wyliczenie wątpliwości chyba bardziej się przyda niż puste pochwały…

– Jakiego lekarza?

– Wawrzyńca Buchwalda, Żyda – wyjaśnił chłopak niechętnie. – Badał ją co jakiś czas.

– Dlaczego wzywaliście do niej żydowskiego lekarza?

– Leczył się pan kiedyś u polskiego? – spytał Machlejd, uśmiechając się ironicznie. Fakt, po likwidacji Szkoły Głównej i zastąpieniu jej Cesarskim Uniwersytetem Medycznym poziom medycyny w Królestwie znacząco spadł. Zupełnie jakby car zamierzał wymordować nieposłusznych poddanych rękami lekarzy.

Tutaj się dosyć dużo kwestii nie zgadza. Na dobry początek – zabawne, że akcja umieszczona właśnie w roku 1891, czyli dwa lata po śmierci profesora Chałubińskiego (i jakieś pięć lat po zaprzestaniu przez niego praktyki lekarskiej) – to pewnie czysty przypadek, ale szczęśliwy dla zamysłu autorskiego. Uważano go powszechnie za najwybitniejszego lekarza na ziemiach polskich, a chyba i na całym wschodzie Europy – kiedy jeszcze żył, ironiczne pytanie “Leczył się pan kiedyś u polskiego [lekarza]?” w kontekście Warszawy po prostu nie miałoby racji bytu.

I kiedy umarł, też przecież nie pozostawił po sobie próżni, tylko grono wartościowych uczniów i naśladowców, zresztą zarówno polskich, jak i żydowskich. W kontekście praktyki medycznej w Warszawie roku 1891 na pewno warto wymienić Ignacego Baranowskiego i Henryka Nusbauma. Właśnie ten ostatni pewnie byłby wówczas najwybitniejszym lekarzem warszawskim pochodzenia żydowskiego, podczas gdy o owym Wawrzyńcu Buchwaldzie jakoś nigdy nie słyszałem. Przy tym ograniczenia w dostępnej edukacji nie zależały tak bardzo od narodowości czy religii, Polacy i Żydzi uczyli się na tych samych uniwersytetach. Aby praktykować medycynę, potrzebny był dyplom, który można było zdobyć w określonych miejscach (czasem wyjeżdżano na studia na przykład do Dorpatu – dzisiejsze Tartu w Estonii).

W mianownictwie uczelni również pomieszanie z poplątaniem; w rzeczywistości było tak, że najpierw istniała Akademia Medyko-Chirurgiczna w Warszawie, na bazie jej struktur w czasach Wielopolskiego utworzono Szkołę Główną Warszawską z wydziałem medycznym, a potem przekształcono ją w zrusyfikowany Cesarski Uniwersytet Warszawski, również z wydziałem medycznym.

To belladonna. Oczywiście z odpowiednimi domieszkami. Receptura przekazywana z pokolenia na pokolenie. Zenek uczył się u mnie zawodu, był dla mnie jak syn…

Jak wyżej: nauka medycyny była już wtedy wysoce sformalizowana, dyplom zdobywało się na uniwersytecie, a nie poprzez terminowanie u majstra. Najpierw ukończenie studiów, potem ewentualnie dołączenie do prywatnej praktyki, jeżeli ktoś naprawdę nie czuł się na siłach otworzyć własnej.

A co do belladonny (konkretnie: jej roztworu w opium), przed wynalezieniem barbituranów (1903) naprawdę usypiano tak ludzi, chociaż była to metoda dosyć zawodna i ryzykowna. Dawkowanie trochę na zasadzie “kropla na cztery kilo masy ciała i modlitwa do wszystkich świętych”. A już na pewno nie odważyłbym się tego podać ciężarnej (przedwczesnego porodu raczej nie spowoduje, bo działa porażennie, a nie skurczowo, ale mogą wchodzić w rachubę jakieś inne miłe niespodzianki, na przykład udar maciczno-łożyskowy). Trudno też byłoby pomylić tak uśpioną osobę z nieżywą, chociaż autosugestia potrafi dokonać cudów.

pięć miesięcy po ślubie (…) na pogrzeb zaledwie dwudziestoczteroletniej dziedziczki

Dwadzieścia cztery lata to nie było “zaledwie”, to było już niemal staropanieństwo.

 

Z ogólniejszych zastrzeżeń – mam wątpliwości co do linii fabularnej w tym sensie, że tak długo nikt się nie zorientował, że dziewczyna została pochowana żywcem. Przesłanki były wczesne i mocne. Po pierwsze, biedaczka “umiera” niedługo po wizycie lekarskiej, poprzez wypicie trucizny, którą wcześniej zapewne nie dysponowała (zwłaszcza gdyby przyjąć rozważany na tym etapie mylny trop, jakoby była przetrzymywana wbrew własnej woli), a lekarzem nie interesuje się pies z kulawą nogą? Niespójny obrazek. Przypuśćmy, że rodzina chciała uniknąć skandalu, ale detektyw musiałby od razu pomyśleć o rozmowie z Buchwaldem. Po drugie:

– Zaczęłam się dusić. To było… potworne. Jakbym nie była ani żywa, ani martwa. Gdzieś na granicy. Nie umiem tego powiedzieć. Nie było tam żadnych duchów. Byłam sama. Tak bardzo sama…

Tu przecież nie ma dwuznaczności. Nawet nie mając (jak główny bohater) trzech lat doświadczeń w interpretowaniu indiańskich wizji, na tym etapie pędziłbym już rozkopywać grób. I jeszcze to:

Stary Kryspin, grabarz u ewangelików, mówił, że tam, gdzie jeszcze świeczki po pogrzebie nie zgasły, jakieś jęki słyszał. Aż włos na głowie staje.

W XIX wieku przypadki pochowania żywcem były nieco częstsze niż obecnie (głównie wskutek działalności idiotów, którzy nawet nie wzywali lekarza dla potwierdzenia zgonu przed przystąpieniem do pochówku, choć mogli sobie na to pozwolić finansowo), a strach przed nimi – wręcz powszechny. Ludzie liczyli się z taką możliwością. Grabarz słyszący jęki ze świeżego grobu sprawdziłby go natychmiast, a nie plotkował o tym z kumoszką. Inna rzecz, że spod dwumetrowej warstwy ziemi na ogół nic nie słychać, ale tutaj – jak rozumiem – nie było ziemi, tylko jakaś forma mauzoleum z trumnami.

 

A trzeba było (jak już o tym wspomniałem) po prostu wezwać powszechnie szanowanego doktora Baranowskiego, a nie jakiegoś podejrzanego Buchwalda. Baranowski prawdopodobnie zaordynowałby wypoczynek w zdrowym klimacie, mianowicie w Zakopanem. Potem można sfingować wypadek górski “i żyć długo i szczęśliwie”.

 

Na koniec – żeby nie było wrażenia, że tylko kręcę nosem – powiem jeszcze, że kreacja Indianki ciekawa. Można się zastanawiać, na ile realistyczna (nie mówię już o warstwie magicznej, tylko o używanym przez nią aparacie pojęciowym), ale napisana zgrabnie.

Po zaledwie trzech latach nauki polskiego potrafiła już czytać felietony pana Prusa (ze zrozumieniem) i Świętochowskiego (bez zrozumienia).

Skądś to znam. Prus rzeczywiście pisał prostym, zrozumiałym językiem, a Świętochowski… czasem trzeba czytać pięć razy w kółko, a i tak pozostają wątpliwości, co miał na myśli.

 

Dziękuję za lekturę!

Nowa Fantastyka