– W rzeczy samej, proszę waszmości, tu był las. – Stary kmieć, ogorzały i pomarszczony jak wędzona polędwica, zdjął czapkę i zatoczył nią szeroki łuk. – Od Czubów, hen, za rozlewiska Nieświerzy.
– Niebywałe – westchnął kupiec korzenny, zeskakując z kozła swego powozu. Otrzepał kubrak, szarobrązowy, wbrew krzykliwej, cechowej modzie i zbliżył się do wieśniaka.
– Jak zniknął?
– Zwyczajnie. – Chłop był rad, że mógł pogawędzić, nawet jeśli kompan zadawał dziwne pytania. Smagnął zad tłustego wołu, zaprzęg szarpnął i potoczył się, a podróżni podreptali obok wozu. Ładunek, upchnięty w wiklinowych klatkach, rozgdakał się wniebogłosy, zaśmierdział ptasim łajnem. – Wykarczowalim, wypalilim. Wilki ubilim, dziki zjedlim. Nigdyście w te strony nie zawitali?
– Nie złożyło się. Wiem tyle, co rodziciele przed laty prawili; o Zaczarowanym Lesie, niedostępnej puszczy, pełnej tajemniczych stworzeń, o wróżkach, rusałkach i skrzatach. O złym wilku, kwiatach paproci, modrych ruczajach, świętych gajach…
– Będzie ze czterdzieści wiosen, jak ostani święty gaj zrąbano. Dziwożonę, co się we sprzeciwie do pradębu przybiła, ówcześnie panujący książę Mścibór kazał wypchać i na ucztach pokazywać, że niby ten… Preludź jakiś.
– To okropna strata! – Kupiec machnął do powożącego furgonem czeladnika, by ten również popędził konia. Zator na gościńcu, przed rogatkowym mostem, zdawał się rzednąć.
– E, tam strata. Dzieciaki można w pole puścić i żadna Baba Jaga ich nie zeżre. Rusałki mężów chutliwych po ruczajach nie topią. Wilki pod chaty nie podchodzą. Owiec nie porywają. Chramy dawne, gdzie srodzy bogowie siedzieli, zburzone. Na ich miejscu świątynie nowe, kamienne, gdzie nikt krwawych ofiar nie żąda. Kmiecie tu wolni we większości, a niewolni ino trzy dni w miesiącu pańszczyznę obrabiać muszą. Ziemia, lasu się pozbywszy, rodzi, że hej! Zresztą, sami widzicie. Jak to mówią: Kraina mlekiem i miodem płynąca.
Zaiste, widok był jak z marzenia feudała.
Późnopopołudniowe słońce lało złoto na odległe, zielone wzgórza, pstrokate od owiec i krów. Bliżej, w dolinie, kępy owocowych drzew i konopne pola ustępowały miejsca zbożowym łanom, gdzie żeńcy wiązali całodniowe żniwo w snopki. Dymy nad licznymi siołami malowały na niebie obietnicę ciepłej strawy.
Po drugiej stronie traktu błyszczało jezioro, pomarszczone od łodzi rybaków, wypływających na wieczorny połów. A nad jeziorem, w zakolu naturalnego dopływu, stał gród. Wielki, bogaty, otoczony wałem, ponad którym stroszyły się słomiane dachy dziesiątek domostw i pyszniła nowiutka wieża świątyni. Pajęczyna rusztowań oplatała rosnące mury zamku.
– Aha – mruknął podróżny, wskazując nosem szubienicę, ozdobioną podgniłym wisielcem – praworządność też tu, widać, panuje.
Kmieć opuścił wzrok, wykonał przy piersi skomplikowany gest.
– Musi to heretyk, albo inny zaprzaniec – odpowiedział. – Nowy bóg cichy i miłosierny jest, ale ze sługami jego lepiej nie zadzierać.
Tymczasem kolumna wozów, pieszych i bydląt znów ruszyła, czyniąc harmider niczym turecki tabor. Gromada małych zasmarkańców, hałłakując, otoczyła drobiowy transport, lecz na widok kupieckiego zaprzęgu zrejterowała z płaczem, do twierdzy maminej spódnicy.
– Jużem zaczynał się martwić – odetchnął kmieć – że przed nocą nie wejdziemy. Wielu na jarmark idzie, jak z wieczora miejsca nie zajmiecie, to handlować wam na Krzykach przyjdzie, pośród hołoty i dziadów proszalnych.
– Na Krzykach?
– Zaraz za bramą, od jeziora. Niedobra dzie… Dzielnica. Ludzie złych profesji mają tam swoje używanie. "Szare Wilcy" się nazywają, uważać na nich trza. Mieszek łatwo stracić, zęby i dobytek, a nawet życie, choćby wasz pisarczyk na każde siku za węgieł z wami chodził.
"Pisarczyk", powożący kupieckim zaprzęgiem, wyglądał jakby jego ulubione pióro posiadało stylisko i obuch.
– Widać, żeście obeznani – uśmiechnął się wędrowny handlarz. – Czegóż jeszcze w grodzie obawiać się muszę? Bo póki co widzę, że sam wśród dziatwy popłoch wzbudzam.
– A to przez furgon waszmości. – Kmieć wysmarkał się w palce, wytarł je o woli zad. – Czarno malowany, koń kary doń zaprzężony. Miastowi bajędy prawią, że wiedźma ze Wschodu takim jeździ, dzieci porywa, by krew pić i młodość sobie zapewnić. Po prawdzie, trochę dziatek poginęło bez wieści. Ale dlatego, że grodowi samopas dziatwę puszczają, miast od maleńkości do roboty przyuczać, to malcy giną…
– Czarownicą nie jestem, bulwy egzotyczne wiozę – zupełnie poważnie odparł kupiec. – Na słońcu nie mogą przebywać. Coś jeszcze?
– Na Krasny Ruczaj nie idźcie.
– Szare Wilki grasują?
– Też. Ale to skwer uciech wszelakich. A uciechy tu zwodne. Karczmy hazardem stojące, dziewki tak nadobne, że piękniejszych w świecie nie znajdziecie, osobliwie na zamożnych podróżnych zasadzone. Gorzałka i gwiazdopył tam na garnce, zapomnieć się łatwo, a jak ktoś nierozważny, z gołą rzycią we fosie skończy… Choć to ino z opowieści znam.
– Ślubnej wierniście?
– E tam – odrzekł chłop. – Wsiowych nie wpuszczają.
Słońce zaszło, gdy dotarli pod bramy grodu. Na moście przywitał ich żołdak mytnika, tak zwalisty i ciężki, że orbitowały wokół niego drobinki kurzu.
– Wy z kurami, przechodźcie – rzucił. – A od was, jako od kupca zamorskiego, opłatę pobrać musim. Pięć dukatów.
– Ile?!
– Oraz dobrowolny – olbrzym od niechcenia sprawdził kciukiem ostrze halabardy – datek na straż grodową. Dukata.
– Jednakowoż – stary kmieć przerwał niezręczną ciszę – trolle, po staremu, mają się dobrze. Tej zarazy postęp nie ruszy.
***
Tajemniczy osobnik w szarym płaszczu śledził przybysza od chwili, gdy ten przekroczył bramę. Widział, jak odprowadza furgon do składu i zostawia go pod opieką "pisarczyka". Obserwował kupca, gdy wchodził na piętro krzyckiej oberży "Pierożek", do wynajętej za ciężkie pieniądze izdebki.
Wtedy ich spojrzenia spotkały się na chwilę. Szary, niczym rasowy drapieżnik, momentalnie ocenił potencjalną ofiarę, dokonał rachunku ewentualnych zysków i strat. Nie kalkulowało się. Tej nocy Wilki poszukają łatwiejszej zdobyczy.
***
Izba, mimo ciasnoty, była wygodna. Miała łóżko, stolik z lampą oliwną, a nawet stare zwierciadło. Dość zresztą kiepskie; gdyby ktoś przypadkiem w nie zerknął, zauważyłby, że odbicie lokatora osobliwie się zniekształca, garbi, ramiona wydłużają, a twarz nabiera zwierzęcych rysów. Wilczych.
Choć może to z powodu słabo pełgającego płomyka lampki.
– Mówię ci, Leszy, tu się da żyć – powiedział kupiec do ogromnego kruka, który, nie wiedzieć skąd, pojawił się na parapecie otwartego okna.
W dole, Krzyki ciężko pracowały na swą nazwę. Podróżny odetchnął głęboko. Jakimś niebywałym zmysłem czuł miliardy istnień – robaków, owadów, ptaków, gryzoni, kotów, psów i ludzi – rezonujących w skomplikowanym wzorze powiązań.
– Poza tym, przyjacielu – dodał – myślę, że nie jesteśmy daleko od domu.
Kruk, oczywiście, nie odpowiedział. A z ptasich oczu niewiele dało się wyczytać.
