- Opowiadanie: zygfryd89 - Skradzione godziny

Skradzione godziny

Na­pi­sa­nie tego tek­stu spra­wi­ło mi mnó­stwo ra­do­ści, co pew­nie zna­czy, że się nie spodo­ba :) Nie wiem, czy jest za­baw­nie, pró­bo­wa­łem. Je­że­li nie wy­ła­pa­łeś, czy­tel­ni­ku, wszyst­kich żar­tów i od­nie­sień, to zna­czy, że nie jest jesz­cze z tobą tak źle.

 

Do po­bra­nia wer­sje PDF, MOBI, EPUB.

 

Po­dzię­ko­wa­nia dla HOL­LY­HEL­L91 i PA­LA­IO za betę.

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Oceny

Skradzione godziny

Agniesz­ka do­pa­dła mnie, gdy wra­ca­łem z uczel­ni. Od­cią­gnę­ła od zna­jo­mych i po­wie­dzia­ła gło­sem dziw­nie pod­nie­co­nym:

– Zgo­dzi­li się. Mogę cię przy­pro­wa­dzić.

– Super – od­par­łem, choć per­spek­ty­wa po­zna­nia naraz kil­ku­na­stu osób wy­wo­ły­wa­ła u mnie lekką tremę.

Byłem jed­nak cie­ka­wy. Nie­wie­le wie­dzia­łem o tych lu­dziach, poza tym, że moja ku­zyn­ka spę­dza­ła z nimi sporo czasu. „Takie tam ner­dow­skie im­pre­zy”, po­wie­dzia­ła kie­dyś. No cóż, gdy aku­rat nie uczęsz­cza­łem na za­ję­cia na po­li­bu­dzie, to czy­ta­łem fan­ta­sty­kę, oglą­da­łem anime, gra­łem we wszyst­ko, co tylko nie wy­ma­ga ak­tyw­no­ści fi­zycz­nej, a moim naj­więk­szym ma­rze­niem było wy­da­nie po­wie­ści, którą fa­scy­na­ci snu­cia teo­rii roz­bio­rą na czyn­ni­ki pierw­sze na ja­kimś in­ter­ne­to­wym forum. Byłem tro­chę ner­dem.

Ku­zyn­ka spoj­rza­ła na mnie po­waż­nie i ni­czym Bóg na górze Synaj za­zna­jo­mi­ła z przy­ka­za­nia­mi.

– Nie bę­dziesz mógł ni­ko­mu po­wie­dzieć, co tam się wy­da­rzy.

Przy­tak­ną­łem.

– Nie rób żad­nych zdjęć czy fil­mów – kon­ty­nu­owa­ła. – Nie za­da­waj pytań. Jeśli ktoś bę­dzie chciał ci coś po­wie­dzieć, sam to zrobi. I nie zgry­waj faj­niej­sze­go niż je­steś, bądź sobą, to wy­star­czy.

– Je­stem wy­star­cza­ją­co fajny w stan­dar­do­wym wy­da­niu.

– I przede wszyst­kim pa­mię­taj, że to dom Ni­ko­li. Ona jest naj­waż­niej­sza. Kiedy się po­ja­wi, nie do­py­tuj się o nic. Być może sama ze­chce z tobą po­mó­wić.

– Jasne.

– Ni­ko­la jest wy­jąt­ko­wa. Sam zo­ba­czysz. I jesz­cze jedno. Mogą dziać się różne nie­typo­we rze­czy, nie dziw się zbyt mocno. A jeśli uciek­niesz z krzy­kiem, nikt nie za­pro­si cię drugi raz.

 

***

 

Ni­ko­la miesz­ka­ła na obrze­żach mia­sta, przy krę­tej, po­dziu­ra­wio­nej jak po bom­bar­do­wa­niu ulicy. Domów stało tu nie­wie­le, ni­g­dzie nie widać było żywej duszy. Je­cha­łem wolno, bu­tel­ki stu­ka­ły gło­śno na każ­dej nie­rów­no­ści, a Agniesz­ka ro­bi­ła za na­wi­ga­to­ra.

– Ten ostat­ni – po­wie­dzia­ła. – Pod lasem.

– Coś tam się rusza – po­wie­dział Sęp. – Chyba nie je­ste­śmy pierw­si.

Sępa zgar­nę­li­śmy po dro­dze. Tak się przed­sta­wił – Sęp. Nie drą­ży­łem. Ilość al­ko­ho­lu, który przy­tasz­czył, su­ge­ro­wa­ła, że jego przy­do­mek nie ma nic wspól­ne­go z pi­ciem na sępa. Może więc wy­gląd? Był wy­so­ki i chudy. Nie­wie­le mówił, wy­da­wał się, no cóż, za­sę­pio­ny.

Za­par­ko­wa­li­śmy pod sta­rym pło­tem, wy­cią­gnę­li­śmy torby peł­nie żar­cia, picia i plan­szó­wek, a na­stęp­nie ru­szy­li­śmy w stro­nę po­sia­dło­ści tej całej Ni­ko­li. Przed bu­dyn­kiem rosły stare drze­wa, two­rząc swo­isty pół­las, stan przej­ścio­wy po­mię­dzy gęstą pusz­czą wi­docz­ną na końcu ulicy a resz­tą świa­ta. Dom wy­glą­dał na przed­wo­jen­ny. Miał duży ganek, nie­wie­le okien i spra­wiał wra­że­nie, jakby sam był za­sko­czo­ny, że wciąż opie­ra się upły­wo­wi czasu.

W pół­le­sie usta­wio­no stół tak długi, że za­do­wo­lił­by naj­bar­dziej pa­ra­no­icz­ne­go wschod­nie­go dyk­ta­to­ra. Krzą­ta­li się przy nim zna­jo­mi Agniesz­ki. Przy­wi­ta­łem się z wszyst­ki­mi po kolei. Przed­sta­wia­li się, lecz przy trze­ciej oso­bie już nie pa­mię­tałem, jak miała na imię pierw­sza. Go­spo­dy­ni wśród nich nie było.

W końcu do­rwał nas Do­mi­nik, który pod nie­obec­ność Ni­ko­li robił za go­spo­da­rza. Za­brał mnie, Agniesz­kę i Sępa do środ­ka i przy­dzie­lił po ka­wał­ku pod­ło­gi, gdzie mo­gli­śmy zo­sta­wić ba­ga­że, a wie­czo­rem roz­ło­żyć ma­te­ra­ce. Zo­sta­łem za­kwa­te­ro­wa­ny w małym po­ko­ju z pięk­nym pie­cem ka­flo­wym i re­ga­ła­mi ugi­na­ją­cy­mi się od ksią­żek.

– Tam jest pod­da­sze – wska­zał scho­dy, gdy we­szli­śmy do przed­po­ko­ju. – Re­zy­du­je na nim Ni­ko­la, więc nie właź tam, jeśli ci życie miłe. Tu zej­ście do piw­ni­cy, nie schodź sa­me­mu, można się zgu­bić. Parę osób w niej śpi. Jak pod­pad­niesz, czeka cię to samo. A teraz przed­sta­wię ci serce każ­dej na­szej im­pre­zy.

– Ni­ko­lę? – za­py­ta­łem.

– Lo­dów­kę. – Spoj­rzał na nasze torby. – Choć wąt­pię, by coś się w niej jesz­cze zmie­ści­ło.

Póź­niej do­wie­dzia­łem się, że Do­mi­nik był pierw­szą osobą z grupy, która za­przy­jaź­ni­ła się z Ni­ko­lą. To on przed­sta­wił jej swych zna­jo­mych, a ci zna­jo­mi swo­ich zna­jo­mych.

Co cie­ka­we, Do­mi­nik nie wy­glą­dał na nerda, ra­czej na spor­tow­ca. Zdzi­wi­ło mnie to, gdyż nie zna­łem wielu ludzi z mię­śnia­mi. Póź­niej do­wie­dzia­łem się, że rzeź­bę wy­ro­bił, tłu­kąc się na mie­cze z in­ny­mi pa­sjo­na­ta­mi re­kon­struk­cji hi­sto­rycz­nych.

Czy naszą go­spo­dy­nię i jej przy­ja­cie­la łą­czy­ło coś wię­cej? Wtedy tak my­śla­łem, praw­da oka­za­ła się bar­dziej skom­pli­ko­wa­na.

Uwol­niw­szy się od ba­ga­ży, wy­szli­śmy z domu i usie­dli­śmy przy stole. Ktoś pu­ścił mu­zy­kę. Nim się zo­rien­to­wa­łem, wy­pi­łem po­ło­wę piwa i na­pcha­łem się chip­sa­mi, a także do­łą­czy­łem do pierw­szej gry.

Na­zy­wa­ła się Zew Dzi­czy i przy­tar­ga­ła ją moja ku­zyn­ka. Dziw­ne, bo nie­raz gra­li­śmy na im­pre­zach ro­dzin­nych i nigdy nie po­chwa­li­ła się po­sia­da­niem tej plan­szów­ki.

– Wie­cie, jak trud­no było za­ko­szul­ko­wać te karty? – za­py­ta­ła. – Nie­wy­mia­ro­we su­kin­sy­ny. I tak na nie uwa­żaj­cie. A jeśli ktoś wy­le­je piwo na plan­szę, upier­do­lę mu łapy.

Pod­nio­słem pu­deł­ko. Wid­nia­ła na nim ilu­stra­cja zwie­rząt na tle lasu, a wszyst­kie na­pi­sy były w nie­zna­nym mi ję­zy­ku.

– Nie gra­łem w to – po­wie­dzia­łem, czym wzbu­dzi­łem ogól­ną we­so­łość. Nawet Sęp się uśmiech­nął.

Wy­ją­łem in­struk­cję. Na­pi­sa­no ją w tym samym dziw­nym ję­zy­ku.

– Roz­gry­zie­nie zasad za­ję­ło mi pół roku – po­wie­dzia­ła Agniesz­ka. – Słu­chaj, bo nie będę po­wta­rzać.

Ponoć na­tu­ra wie­lo­krot­nie i nie­za­leż­nie od sie­bie two­rzy­ła kraby. Z grami bez prądu jest po­dob­nie. Zew Dzi­czy spro­wa­dzał się do zbie­ra­nia talii i wy­peł­nia­nia hek­sa­go­nal­nych pól. Myślę, że wszyst­kie gry plan­szo­we w całej wszech­rze­czy i wszyst­kich rze­czy­wi­sto­ściach ewo­lu­ują do­kład­nie w tym kie­run­ku – sze­ścio­kąt­ne że­to­ny i kom­ple­to­wa­nie jak naj­lep­szych kart na ręce.

Do roz­gryw­ki oprócz mnie, Agniesz­ki i Sępa do­łą­czył Ad­rian.

Gdyby ktoś kie­dyś wpadł na po­mysł, by stwo­rzyć wzo­rzec nerda, to po­wi­nien wziąć Ad­ria­na i umie­ścić w Sèvres – grube, wiel­kie oku­la­ry, wąs, który za­pu­ścił chyba spe­cjal­nie, by od­stra­szać nie­wia­sty, i swe­ter w romby. Był praw­dzi­wym po­pkul­tu­ro­wym omni­bu­sem. Gdy ktoś od­zy­wał się, by na przy­kład po­le­cić ja­kieś wy­jąt­ko­wo zbo­czo­ne anime, Ad­rian uci­szał go i mówił: „To jesz­cze nic, obej­rzyj­cie sobie…” A wtedy oni go­oglo­wa­li tytuł i ki­wa­li z uzna­niem gło­wa­mi. Od razu po­lu­bi­łem Ad­ria­na.

Miał też plik exce­la w te­le­fo­nie, w któ­rym no­to­wał wynik każ­dej ro­ze­gra­nej par­tii, nie po­mi­ja­jąc per­so­na­liów za­wod­ni­ków.

– Jak cię za­pi­sać? – za­py­tał mnie, gdy skoń­czy­li­śmy pierw­szą roz­gryw­kę. (Wy­gra­ła Agniesz­ka, ja byłem ostat­ni).

– Se­szel – od­par­łem.

– O, czemu Szeszel?

– W szko­le mia­łem jed­ne­go praw­dzi­we­go kum­pla i raz zu­peł­nym przy­pad­kiem obaj przy­szli­śmy ubra­ni w ko­szul­ki z pal­ma­mi. Od tam­te­go dnia za­czę­li nas prze­zy­wać Szesze­le. A kiedy był tylko jeden, to mó­wi­li Se­szel. A ty, czemu Ad­rian?

– Pier­dol się – po­wie­dział tonem, który su­ge­ro­wał, że chyba mnie po­lu­bił.

Druga par­tia szła mi cał­kiem do­brze, a wtedy zda­rzy­ło się coś, co cał­ko­wi­cie wy­trą­ci­ło mnie z rów­no­wa­gi.

Przed ścia­ną lasu, którą do­sko­na­le wi­dzia­łem ze swo­je­go miej­sca przy stole, po­ja­wi­ła się jakaś isto­ta. Wy­glą­da­ła jak czło­wiek, tylko że była wiel­ka, trzy– może czte­ro­me­tro­wa. Miała po­dłuż­ną twarz przy­pomi­na­ją­cą pysk je­le­nia i ol­brzy­mie po­ro­że. Jej odzie­nie sta­no­wi­ła brą­zo­wa suk­nia. Stała tak w bez­ru­chu kil­ka­dzie­siąt me­trów od nas i ob­ser­wo­wała uważ­nie.

– O, Ro­gacz – po­wie­dział Ad­rian, po czym jakby nigdy nic kupił kartę i kon­ty­nu­ował roz­gryw­kę.

– Co to jest? – wy­msknę­ło mi się, choć prze­cież Agniesz­ka ostrze­ga­ła mnie przed za­da­wa­niem pytań.

– Nikt groź­ny – po­wie­dzia­ła moja ku­zyn­ka. – Zi­gno­ruj go. Po pro­stu cza­sem lubi sobie po­pa­trzeć.

– Cho­dzi po lesie, pod­glą­da i eks­po­nu­je sie­bie – uzu­peł­nił Ad­rian. – Jak mój wujek. Ten, co go aresz­to­wa­li.

– A jed­nak Prysz­cza­te­go wziął na rogi – po­wie­dział Sęp. – Ale to był Prysz­cza­ty. Tobie nic nie zrobi.

– Kim, do cho­le­ry, jest Prysz­cza­ty? – za­py­ta­łem prze­ra­żo­ny.

– A skąd mamy wie­dzieć? – ob­ru­szył się mój nowy po­nu­ry zna­jo­my. – Ofia­rą Ro­ga­cza. To mało?

Ob­ser­wo­wa­ny przez tego stwo­ra-po­two­ra, czło­wie­ka-je­le­nia, czy tam Ro­ga­cza zu­peł­nie nie dałem rady się sku­pić i prze­rżną­łem drugą par­tię. Nie­dłu­go potem isto­ta od­wró­ci­ła się i prze­pa­dła w lesie. Mia­łem tak wiele pytań, lecz Agniesz­ka kar­ci­ła mnie wzro­kiem, więc trzy­ma­łem język za zę­ba­mi.

Na szczę­ście nie­dłu­go potem na­de­szła pora ko­la­cji. Gril­lem za­rzą­dzał Krzysz­tof. Nie­któ­rym jego imię wy­da­ło się zbyt zwy­czaj­nie, bo wo­ła­li na niego Ma­gicz­ny Krzysz­tof, a nie­któ­rzy uży­wa­li wy­łącz­nie przy­miot­ni­ka Ma­gicz­ny. Ów pil­no­wał kieł­ba­sek ni­czym mi­tycz­ny Cer­ber świa­ta zmar­łych i gro­ził dwu­zęb­nym wi­del­cem wszyst­kim głup­com, któ­rzy zbyt­nio się zbli­ży­li.

Z ta­le­rzem w dłoni sta­ną­łem w ko­lej­ce, a przede mną cze­ka­ła Va­she­dia (tak się to chyba pisze, nigdy nie byłem pe­wien). Dziew­czy­na mó­wi­ła tak szyb­ko i gło­śno, że mo­gła­by prze­ga­dać tu­rec­kie­go stra­ga­nia­rza. Zwie­rzy­ła mi się z trud­ne­go losu wo­ka­list­ki ze­spo­łu me­ta­lo­we­go:

– Mie­li­śmy wolną so­bo­tę, więc po­je­cha­li­śmy z chło­pa­ka­mi na­grać te­le­dysk, ale ruiny zamku były za­ję­te, bo jakiś inny ze­spół tam na­gry­wał. Więc mówię im, że pój­dzie­my do lasu, znam taką fajną po­la­nę, ale i tam aku­rat roz­kła­da­ła się jakaś grupa.

– Jak się na­zy­wa­cie? – za­py­ta­łem. – Za­cznę was ob­ser­wo­wać na Spo­ti­fy'u.

– Dzię­ki. Bę­dziesz już je­de­na­sty.

– Ale… prze­cież – wy­du­ka­łem nieco skon­ster­no­wa­ny – tu jest wię­cej niż je­de­na­ście osób.

– Nie uwie­rzysz, ale nie­któ­rzy – ści­szy­ła głos – słu­cha­ją rapu.

– Nie! – pra­wie krzyk­ną­łem i za­czą­łem spo­glą­dać po­dej­rza­nie na wszyst­kich po kolei. To mógł być każdy. Sta­wia­łem na Ad­ria­na.

Va­she­dia (a tak na­praw­dę Anet­ka, co nie brzmia­ło zbyt fol­ko­wo-zło­wiesz­czo) wy­glą­da­ła jak ty­po­wy me­ta­lo­wiec na faj­ran­cie – miała na sobie za duży T-shirt z ob­raz­kiem z kre­sków­ki, okrop­ne bo­jów­ki i klap­ki. Gdyby gdzieś na świe­cie ist­niał jakiś jej fan i zo­ba­czył ją w tym mo­men­cie, pew­nie na jego po­ma­lo­wa­nej na biało twa­rzy za­go­ści­ło­by nie lada zdzi­wie­nie.

Kieł­ba­sa Krzysz­to­fa była do­sko­na­ła, do­słow­nie roz­pły­wa­ła się w ustach, co przy­zna­ło kilku co bar­dziej od­waż­nych uczest­ni­ków im­pre­zy. Z gło­śni­ka blu­eto­oth le­cia­ła praw­dzi­wa mie­szan­ka ga­tun­ko­wa, rap i metal mie­sza­ły się z hi­ta­mi zna­ny­mi z wesel czy co bar­dziej ob­cia­cho­wych za­kąt­ków Youtu­ba. Do­stęp do play­li­sty był przed­mio­tem cią­głej walki mię­dzy stron­nic­twa­mi.

Za­czę­ło zmierz­chać, zro­bi­ło się nieco chłod­niej, a w po­wie­trzu za­ro­iło się od owa­dów. Słoń­ce wciąż oświe­tla­ło za­chod­nią część nieba, gdy z cha­łu­py wy­szła Ni­ko­la.

Nigdy nie wi­dzia­łem po­dob­nej ko­bie­ty. Jej uroda wy­my­ka­ła się wszel­kim sza­blo­nom, zu­peł­nie jakby każdy z jej przod­ków po­cho­dził z in­ne­go kraju. Była dość drob­na, miała włosy dłu­gie do pasa, zło­ci­ste, acz po­twor­nie skoł­tu­nio­ne. Za­ło­ży­ła po­pla­mio­ną białą bluz­kę na ra­miącz­kach i po­ce­ro­wa­ną spód­nicz­kę, która wy­glą­da­ła, jakby prze­ka­zy­wa­no ją sobie w ro­dzi­nie z po­ko­le­nia na po­ko­le­nie. Gdy sia­dła przy stole w po­zy­cji, która za­trwo­ży­ła­by każ­de­go fi­zjo­te­ra­peu­tę, za­uwa­ży­łem, że mięk­kie kap­cie, w któ­rych przy­szła, mają brud­ne i dziu­ra­we po­de­szwy.

Przy­wi­ta­ła się ze wszyst­ki­mi naraz, je­dy­nie ja, jako nowy, zo­sta­łem wy­róż­nio­ny.

– O, cześć, je­stem Ni­ko­la – po­wie­dzia­ła i po­da­ła mi dłoń przez stół, ja­kimś cudem nie spa­da­jąc ze stoł­ka.

– Se­szel – po­wie­dzia­łem, nie mogąc ode­rwać od niej wzro­ku.

Ad­ria­no­wi, który wła­śnie roz­kła­dał plan­szów­kę tak wiel­ką, że wąt­pi­łem, by star­czy­ło nam życia na jej ukoń­cze­nie, przy­by­cie Ni­ko­li nie za­bu­rzy­ło pla­nów. Być może, gdyby na ho­ry­zon­cie po­ja­wił się grzyb ato­mo­wy, skło­ni­ło­by go to do za­prze­sta­nia roz­gryw­ki, ale i tego nie byłem pe­wien. Do­mi­nik roz­da­wał drin­ki, w tym jeden wrę­czył Ni­ko­li. Go­spo­dy­ni po­sta­no­wi­ła do­łą­czyć do roz­gryw­ki, po­dob­nie jak ja, Va­she­dia, Agniesz­ka i Sęp. Za­wie­szo­ne na ga­łę­ziach lampy wy­rwa­ły pół­las z mro­ków nocy, a Ad­rian ob­ja­śniał za­sa­dy, które wy­da­wa­ły się bar­dziej skom­pli­ko­wa­ne niż nasz sys­tem po­dat­ko­wy.

– Nie ma co tłu­ma­czyć – uznał Sęp. – Za­gra­my, to się na­uczy­my.

No więc za­gra­li­śmy.

– Al­ba­raj dziś bę­dzie? – Agniesz­ka za­py­ta­ła cicho Ni­ko­lę. Nie mia­łem po­ję­cia, o kim mówi, lecz w jej gło­sie wy­czy­ta­łem coś dziw­ne­go.

– To taki typ, który po­ja­wia się do­pie­ro po opróż­nie­niu bu­te­lek – po­wie­dzia­ła go­spo­dy­ni z dziw­nym uśmiesz­kiem. Czę­sto mó­wi­ła rze­czy, któ­rych wtedy nie ro­zu­mie­li­śmy.

Par­tia trwa­ła i trwa­ła. Ci, któ­rzy mieli spać na ze­wnątrz, za­czę­li roz­sta­wiać na­mio­ty. Pierw­sza osoba za­snę­ła przy stole. Na dru­gim końcu blatu inna grupa skoń­czy­ła ko­lej­ną roz­gryw­kę. Nad na­szy­mi gło­wa­mi fru­wał nie­to­perz.

– Hej! – krzyk­nę­ła Ni­ko­la na kogoś, kto szedł w stro­nę płotu w pół­noc­nej czę­ści dział­ki. – Z dala od rzecz­ki! – A potem spoj­rza­ła na mnie i wy­ja­śni­ła. – Pły­nie tam taki mały ciek. Bar­dziej ściek. No­ca­mi mogą się po­ja­wić utop­ce.

– Yhy – przy­tak­ną­łem. Choć al­ko­ho­lu wy­pi­łem już sporo, i tak wy­da­ło mi się to po­dej­rza­ne. – Może trze­ba wy­na­jąć wiedź­mi­na? – za­su­ge­ro­wa­łem nie­śmia­ło.

– Jeśli jakiś się tu zjawi, z pew­no­ścią mu za­pła­cę – po­wie­dzia­ła, a ja za­cho­dzi­łem w głowę, czy żar­tu­je. – Na szczę­ście do tej pory utop­ce po­rwa­ły tylko Prysz­cza­te­go, nie­wiel­ka stra­ta. O świ­cie już ich nie bę­dzie i wtedy mo­że­my tam pójść po­po­dzi­wiać wschód słoń­ca.

Ku roz­pa­czy Ad­ria­na pod­czas pią­tej go­dzi­ny roz­gryw­ki za­wią­zał się kon­sen­sus – gra­nie dalej grozi zbio­ro­wą utra­tą świa­do­mo­ści, a nawet może do­pro­wa­dzić do zgo­nów z wy­czer­pa­nia. Toteż grę prze­rwa­li­śmy.

– Już pra­wie by­li­śmy w po­ło­wie – ma­ru­dził król ner­dów, no­tu­jąc w te­le­fo­nie prze­bieg roz­gryw­ki. A może po pro­stu wpi­sy­wał nas na czar­ną listę.

Było już mocno po pół­no­cy, więc roz­go­rza­ły prze­róż­ne dys­ku­sje o rze­czach naj­waż­niej­szych – po­li­ty­ce, życiu, życiu po śmier­ci i po­cząt­kach wszech­świa­ta, a także co było przed tym po­cząt­kiem. Spie­ra­li­śmy się, dla­cze­go orły nie prze­wio­zły Dru­ży­ny Pier­ście­nia na swych grzbie­tach wprost na Górę Prze­zna­cze­nia oraz dys­ku­to­wa­li­śmy o ogra­ni­cze­niach pol­skiej myśli agrar­nej, co zda­niem nie­któ­rych mogło za­chwiać bez­pie­czeń­stwem żyw­no­ścio­wym kraju. Zni­ka­ją­ce osoby za­pew­ne szły spać, choć byłem w sta­nie uwie­rzyć, że nie­któ­rych po­ry­wa­ły utop­ce.

Wtedy po­ja­wił się Al­ba­raj. Wy­szedł z cha­łu­py, zu­peł­nie jak kilka go­dzin wcze­śniej Ni­ko­la.

– Witam – po­wie­dział.

Był to męż­czy­zna dużo star­szy od po­zo­sta­łych zgro­ma­dzo­nych, z wy­glą­du po pięć­dzie­siąt­ce, z ogo­rza­łą twa­rzą i szpi­cza­stą bród­ką, która upodob­nia­ła go do czar­ne­go cha­rak­te­ru z ani­ma­cji Di­sneya. Wy­so­ki i ele­ganc­ki. Usiadł po­mię­dzy nami i nagle zro­bi­ło się nie­zręcz­nie. Ni­ko­la spo­glą­da­ła na niego z nie­chę­cią, co było dla mnie szo­kiem, gdyż wcze­śniej wy­da­ła mi się naj­sym­pa­tycz­niej­szą osobą pod słoń­cem.

Do­mi­nik za­pro­po­no­wał mu drin­ka, lecz męż­czy­zna od­mó­wił. Po chwi­li roz­mo­wy wró­ci­ły, wszy­scy znów za­czę­li za­cho­wy­wać się swo­bod­nie, tylko od czasu do czasu spo­glą­da­jąc na Al­ba­ra­ja. Ten sie­dział w mil­cze­niu i trud­no było od­gad­nąć, czy do­brze się bawi i co w ogóle tu robi.

Kor­ci­ło mnie, by za­py­tać, kim jest. Uzna­łem wtedy, że miesz­ka z Ni­ko­lą, więc może być jej ojcem. Albo ko­chan­kiem. Praw­da oka­za­ła się oczy­wi­ście bar­dziej skom­pli­ko­wa­na.

Z cza­sem i ja za­czą­łem igno­ro­wać ta­jem­ni­cze­go męż­czy­znę.

Tak da­le­ko od cen­trum mia­sta do­sko­na­le widać było gwiaz­dy. Spo­glą­da­jąc na nocne niebo i słu­cha­jąc Krzysz­to­fa, który usta­na­wiał wła­sne kon­ste­la­cje (wśród nich takie jak Cy­ca­ta Panna czy Wiel­ki Wzwód), w końcu mu­sia­łem ska­pi­tu­lo­wać przed na­ra­sta­ją­cą sen­no­ścią. Po­że­gna­łem się z nie­licz­ny­mi, któ­rzy po­zo­sta­li przy stole, uda­łem się do cha­łu­py, gdzie na­pom­po­wa­łem ma­te­rac i wsko­czy­łem do śpi­wo­ra. Wciąż sły­sząc cichą mu­zy­kę i nie­zro­zu­mia­łe roz­mo­wy, za­mkną­łem oczy i szyb­ko usną­łem.

Obu­dzi­ło mnie pu­ka­nie. Pe­wien, że to matka do­bi­ja się z in­for­ma­cją, że za­spa­łem na za­ję­cia, otwo­rzy­łem oczy i w sła­bym świe­tle zo­ba­czy­łem ka­flo­wy piec i chra­pią­ce­go obok za­śli­nio­ne­go Sępa. Znów ktoś za­pu­kał. Za­in­try­go­wa­ny, po­sze­dłem do przed­po­ko­ju.

Po­miesz­cze­nie było cia­sne przez na­gro­ma­dze­nie sza­fek, paw­la­czy i prze­róż­nych schow­ków, lecz naj­więk­szym me­blem była tu dę­bo­wa szafa. I to z niej ktoś pukał. Otwo­rzy­łem ją sze­ro­ko i uj­rza­łem kilka ubrań na wie­sza­kach. Za nimi znaj­do­wa­ło się przej­ście do in­ne­go po­ko­ju. Coś mi nie pa­so­wa­ło, więc ob­sze­dłem ścia­nę, do któ­rej przy­le­gał tył szafy i moim oczom uka­za­ła się kuch­nia wy­peł­nio­na brud­ny­mi na­czy­nia­mi. Pokój, który wi­dzia­łem, wy­glą­dał ina­czej. Wró­ci­łem przed mebel i od­cze­ka­łem chwi­lę, lecz nikt się nie zja­wił – za­pew­ne tra­fi­łem na ten krót­ki okres nocy, gdzie ostat­ni im­pre­zo­wi­cze już za­snę­li, a pierw­si jesz­cze nie wsta­li.

Znów roz­le­gło się pu­ka­nie. Po­sta­no­wi­łem zo­ba­czyć, kto stroi sobie ze mnie żarty, i wla­złem do środ­ka.

Wy­sze­dłem z innej szafy i zna­la­złem się w po­miesz­cze­niu, które mu­sia­ło być do­mo­wą bi­blio­te­ką – pod trze­ma ścia­na­mi stały re­ga­ły ugi­na­ją­ce się od ksią­żek, a po­środ­ku usta­wio­no dwa fo­te­le o wy­so­kich, zdo­bio­nych opar­ciach i okrą­gły sto­lik.

Choć w domu Ni­ko­li trwa­ła noc, w tym miej­scu świe­ci­ło słoń­ce. Pod­sze­dłem do szyby i uj­rza­łem zło­ci­ste morze psze­ni­cy cią­gną­ce się po ho­ry­zont we wszyst­kich kie­run­kach. Gra­so­wa­ły po nim prze­dziw­ne kom­baj­ny przy­po­mi­na­ją­ce jakiś ste­am­pun­ko­we po­two­ry zbu­do­wa­ne z rur, try­bów i przy­pad­ko­wych me­ta­lo­wych ele­men­tów. Jeden z nich je­chał na tyle bli­sko, że mo­głem oce­nić jego wiel­kość – miał roz­miar sło­nia. To on wy­da­wał dźwięk, który wzią­łem za pu­ka­nie.

Po­wo­li od­sze­dłem od okna, za­sta­na­wia­jąc się, czy moi nowi zna­jo­mi nie do­sy­py­wa­li cze­goś do drin­ków.

Przez chwi­lę oglą­da­łem po­miesz­cze­nie, zdją­łem też z półki jedną z ksią­żek. Miała błę­kit­ną ob­wo­lu­tę z ry­sun­kiem nie­zna­ne­go mi stwo­rze­nia, a stro­ny wy­peł­nia­ły pełne za­wi­ja­sów znaki, któ­rych nie umia­łem roz­szy­fro­wać.

– Hej! – za­wo­ła­ła Agniesz­ka z wnę­trza szafy. Wy­glą­da­ła na zde­ner­wo­wa­ną. – Wra­caj stam­tąd!

Po­słusz­nie opu­ści­łem dziw­ny pokój i za­uwa­ży­łem, że czeka na mnie cały ko­mi­tet po­wi­tal­ny – oprócz mojej ku­zyn­ki, także Ni­ko­la i Do­mi­nik. Go­spo­dy­ni bez słowa mi­nę­ła mnie i we­szła do szafy, by rzu­cić okiem na po­miesz­cze­nie.

– Szu­ka­li­śmy cię – po­wie­dzia­ła Agniesz­ka.

– Nie było mnie tylko chwi­lę – bro­ni­łem się, choć ich spoj­rze­nia mó­wi­ły mi, że po­peł­ni­łem ja­kie­goś ro­dza­ju wy­kro­cze­nie.

Ni­ko­la wy­ło­ni­ła się z szafy z gra­cją po­nęt­ne­go upio­ra.

– Nie wiem, co to – stwier­dzi­ła. – Jakiś mokry sen każ­de­go rol­ni­ka. Nic się nie stało. Po­ob­ser­wu­je­my.

Ode­tchną­łem z ulgą i zda­łem sobie spra­wę, że wciąż trzy­mam w ręce książ­kę.

– Kiedy wi­dzisz po­łą­cze­nie – Do­mi­nik ode­zwał się tonem, jakim karci się dziec­ko – zwłasz­cza zu­peł­nie nowe, to nie pchaj się tam. To nie­bez­piecz­ne.

– Po­łą­cze­nie? Nawet nie mam po­ję­cia, co to.

– Chodź – po­wie­dzia­ła do mnie Ni­ko­la. – Obie­ca­łam ci, że po­oglą­da­my wschód słoń­ca, a to już tuż tuż. Książ­kę weź sobie na pa­miąt­kę, jest ich tam tyle, że nikt nie za­uwa­ży.

– Za­bez­pie­czę szafę – rzu­cił Do­mi­nik i za­brał się do ro­bo­ty, choć nie mia­łem po­ję­cia, co wła­ści­wie robi.

Ni­ko­la za­pro­wa­dzi­ła mnie na skraj swej po­sia­dło­ści, gdzie pły­nę­ła nie­wiel­ka rzecz­ka, sze­ro­ka może na pół metra. Wiła się jed­nak tak sza­le­nie, jakby w prze­szło­ści na te­re­nie dział­ki za­trzy­ma­ły się czoła dzie­się­ciu róż­nych lą­do­lo­dów.

– O, spójrz w niebo – po­wie­dzia­ła. – Jaki pięk­ny wschód słoń­ca. To zna­czy chyba pięk­ny. Drze­wa za­sła­nia­ją. – Zro­bi­ła krok w lewo.

– Cał­kiem uro­dzi­wy – przy­zna­łem.

– Sły­sza­łam od Agniesz­ki, że lu­bisz pisać – po­wie­dzia­ła, uśmie­cha­jąc się ta­jem­ni­czo.

– Za­bi­ję ją – po­wie­dzia­łem zu­peł­nie po­waż­nie.

– Też pró­bu­ję two­rzyć – wy­zna­ła z dumą. – Cza­sem faj­nie jest spu­ścić wy­obraź­nię ze smy­czy. Bar­dzo faj­nie. Fajny to fajne słowo. Gdy­bym go użyła w opo­wia­da­niu, czy­tel­ni­cy spa­li­li­by mnie sto­sie.

– Gdzie można cię po­czy­tać?

– Wyślę ci potem linka.

– Za­czy­nam od po­wie­ści – wy­zna­łem nieco za­wsty­dzo­ny. – Opa­no­wa­łem już prze­cin­ki i zapis dia­lo­gów.

– Za­czy­na­nie od po­wie­ści – po­wtó­rzy­ła i za­my­śli­ła się. – To do­pie­ro po­mysł! Po­do­ba mi się. Może zła­piesz tu in­spi­ra­cję. No wła­śnie… te wszyst­kie dziw­ne sceny, które wi­dzia­łeś to… prze­ni­ka­nie świa­tów.

– Świa­tów. A to świat nie jest jeden? – za­py­ta­łem.

– No wła­śnie, że nie. Jest ich od cho­le­ry. A tak się skła­da, że mam w sobie takie coś… hmm… na­zwij­my to dzia­do­stwo i to dzia­do­stwo spra­wia, że po­ja­wia­ją się po­łą­cze­nia mię­dzy rze­czy­wi­sto­ścia­mi. Więk­szość, co tu się po­ka­zu­je, jest znana, zba­da­na i nie­groź­na, ale cza­sem po­ja­wi się coś no­we­go, jak ten twój pokój bu­szu­ją­cy w jęcz­mie­niu. Mimo wszyst­ko nie radzę do nich wcho­dzić, można… hmm… do­znać róż­nych nie­prze­wi­dzia­nych efek­tów.

Ni­ko­la zro­bi­ła ko­lej­ny krok w przód, potem w prawo, czub­ki jej kapci do­tknę­ły wody. Cały czas spo­glą­da­ła w lewo.

– O, to jest nie­brzyd­kie. Stań w miej­scu, gdzie ja stoję.

Od­su­nę­ła się, a ja za­ją­łem jej miej­sce. Spoj­rza­łem i za­nie­mó­wi­łem.

Rzecz­ka, która jesz­cze przed chwi­lą gi­nę­ła mię­dzy drze­wa­mi, cią­gnę­ła się teraz aż po ho­ry­zont. Me­an­dro­wa­ła, roz­sze­rza­ła się, zbie­ra­ła po dro­dze licz­ne do­pły­wy. W od­da­li na jej brze­gu ob­ja­wi­ło się mia­sto o gru­bych ka­mien­nych mu­rach. Wy­so­kie wieże skrzy­ły się w bla­sku wscho­dzą­ce­go słoń­ca, bu­dyn­ki miały barwę tak in­ten­syw­ną, jakby pró­bo­wa­ły zre­de­fi­nio­wać po­ję­cie ko­lo­ru. Drew­nia­ny żuraw po­chy­lał się nad rzecz­nym por­tem, przy któ­rym cu­mo­wa­ły barki i kogi. Jeden ze stat­ków sunął le­ni­wie pod peł­nym ża­glem, a nad nim krą­ży­ło stado pta­ków.

Jak na gra­fo­ma­na przy­sta­ło, długo szu­ka­łem wła­ści­wych słów. Efekt po­szu­ki­wań szału nie zro­bił.

– Rze­czy­wi­ście, nie­brzyd­kie – przy­zna­łem w końcu.

Ran­kiem, cze­ka­jąc w ko­lej­ce do ła­zien­ki, ści­ska­łem książ­kę i nie mo­głem w to wszyst­ko uwie­rzyć. Krzysz­tof, Va­she­dia i Ni­ko­la ro­bi­li śnia­da­nie. Po­zo­sta­li snuli się le­ni­wie, pró­bu­jąc zła­pać kon­takt z rze­czy­wi­sto­ścią. Je­dy­nie Ad­rian roz­kła­dał już pierw­szą grę, lecz próby wer­bun­ku gra­czy szły mu mi­zer­nie. Ni­g­dzie nie wi­dzia­łem Al­ba­ra­ja.

Mi­nę­ło po­łu­dnie, wszy­scy już mniej lub bar­dziej do­szli do sie­bie i wów­czas padł po­mysł, by za­grać w siat­ków­kę. Roz­po­czę­ło się spon­ta­nicz­ne for­mo­wa­nie dru­żyn. Ka­pi­ta­no­wie – Do­mi­nik i Agniesz­ka – brali wszyst­kich, któ­rzy nie zdą­ży­li scho­wać się w domu tu­dzież w na­mio­cie.

– Na wu­efie za­wsze wy­bie­ra­li mnie ostat­nie­go – wy­zna­łem, gdy nieco wzru­szo­ny do­łą­czy­łem do dru­ży­ny ku­zyn­ki.

– Tylko dla­te­go, że nie cho­dzi­łeś do klasy ze mną – po­cie­szył mnie Ad­rian.

– Ja kie­dyś w szko­le zła­ma­łam nogę, ska­cząc przez kozła – po­wie­dzia­ła Va­she­dia.

– To mu­sia­ło boleć – rzu­ci­łem w jej kie­run­ku.

– Nogę kozła – do­pre­cy­zo­wa­ła.

Na te­re­nie po­sia­dło­ści Ni­ko­li nie było do­bre­go miej­sca na bo­isko, za­gra­li­śmy więc tam, gdzie drzew rosło naj­mniej. Miało to złe stro­ny – trze­ba było uwa­żać, by nie zde­rzyć się z pniem, a i po­ty­ka­nie się o ko­rze­nie ob­ser­wo­wa­no na­gmin­nie. Jed­nak były i dobre – w klon ro­sną­cy na na­szej po­ło­wie piłka tra­fia­ła tak czę­sto, że, mógł­bym przy­siąc, był na­szym naj­le­piej punk­tu­ją­cym za­wod­ni­kiem.

Do­mi­nik, gra­ją­cy z takim za­an­ga­żo­wa­niem, jakby roz­gry­wał finał mi­strzostw świa­ta, w pew­nej chwi­li zno­kau­to­wał Agniesz­kę po­tęż­ną ścin­ką. A po­nie­waż był naj­sil­niej­szy na bo­isku, moja ku­zyn­ka mu­sia­ła zejść i do­szła do sie­bie do­pie­ro, gdy wy­pi­ła po­ło­wę piwa. Po­zo­sta­li wy­niu­cha­li spo­sób na ewa­ku­ację z tego kosz­ma­ru, toteż kon­tu­zje za­czę­ły zda­rzać się na­gmin­nie, sy­mu­la­cja po­ga­nia­ła sy­mu­la­cję.

Ni­ko­la, która spryt­nie ob­ra­ła rolę sę­dzie­go, przy­zna­wa­ła punk­ty w spo­sób zu­peł­nie lo­so­wy, świad­czą­cy o tym, że nie ma po­ję­cia, o co cho­dzi w siat­ków­ce.

– Gem dla dru­ży­ny po lewej! – oznaj­mia­ła, gdy piłka utknę­ła mię­dzy ga­łę­zia­mi.

– Faul – krzyk­nę­ła, gdy Sęp zde­rzył się z drze­wem.

– Zbyt mocno za­gra­ny ser­wi­sant! – krzyk­nę­ła na Do­mi­ni­ka, który ude­rzył piłkę z taką siłą, że wbił Ma­gicz­ne­go Krzysz­to­fa w glebę.

Kiedy udrę­ka do­bie­gła końca i zmie­ni­łem ko­szul­kę na suchą, za­pro­po­no­wa­łem:

– Może na­stęp­nym razem za­gra­my coś spo­koj­niej­sze­go? Na przy­kład sesję RPG?

– Nie gramy w RPG – oznaj­mił Sęp.

– Raz pró­bo­wa­li­śmy – po­wie­dzia­ła Agniesz­ka, upew­niw­szy się, że go­spo­dy­ni nie ma w po­bli­żu. – Wy­my­śli­li­śmy po­sta­cie. Sęp miał być ło­trzy­kiem, Ad­rian ma­giem, a ja zło­dziej­ką. Kiedy za­czę­li­śmy wy­ja­śniać za­sa­dy Ni­ko­li i pró­bo­wa­li­śmy do­pa­so­wać jej po­stać, to się roz­pła­ka­ła. W sumie nie wiemy dla­cze­go. Znik­nę­ła i długo jej nie było, a kiedy wró­ci­ła to nas prze­pro­si­ła. Od tego czasu RPG to temat tabu.

Po obie­dzie dało się wy­czuć, że czas na­sze­go spo­tka­nia do­bie­ga końca. Za­czę­li­śmy po­rząd­ki. Ko­lej­ne osoby że­gna­ły się i zni­ka­ły za furt­ką. Ni­ko­la roz­da­wa­ła to, czego nie zje­dli­śmy i nie wy­pi­li­śmy.

– Zga­da­my się na ko­lej­ne spo­tka­nie – po­wie­dzia­ła do mnie. – Jakby co, to mnie nie znasz. Nie opo­wia­daj, co tu wi­dzia­łeś.

– Macie ja­kieś ma­gicz­ne mo­ne­ty, gdzie po­ja­wia się ter­min? – za­py­ta­łem.

– Nie – za­prze­czy­ła moja ku­zyn­ka. – Uży­wa­my in­ter­ne­tu.

Kiedy od­jeż­dża­li­śmy z Agniesz­ką i Sępem, Ni­ko­la stała przed furt­ką i ma­cha­ła nam ener­gicz­nie. Książ­kę z in­ne­go świa­ta wio­złem w tor­bie w ba­gaż­ni­ku. Póź­niej wie­lo­krot­nie ją kart­ko­wa­łem, pró­bu­jąc się upew­nić, że te dwa dni nie były snem.

 

***

 

Ni­ko­la za­pro­si­ła nas na paź­dzier­ni­ko­wy week­end. Pech chciał, że dni te były zimne i ulew­ne, a cały świat wy­da­wał się skła­dać wy­łącz­nie z od­cie­ni sza­ro­ści.

W stru­gach desz­czu prze­mie­rza­li­śmy pusty i mokry pół­las, kiedy na ganek wy­szedł Do­mi­nik i ge­stem na­ka­zał, byśmy szyb­ko pa­ko­wa­li się do środ­ka. Pod da­chem było cie­pło, dusz­no i gwar­no.

– Za­ła­twi­łem ci noc­leg obok mnie, w piw­ni­cy – stwier­dził Ad­rian, bar­dzo z sie­bie za­do­wo­lo­ny.

– Wiel­kie dzię­ki – rzu­ci­łem, spo­glą­da­jąc z żalem na przy­tul­ne po­ko­je.

– Bę­dzie super – za­pew­nił. – Piw­ni­ca to cen­trum każ­dej im­pre­zy pod da­chem. Chodź.

Za­pro­wa­dził mnie w dół scho­dów, gdzie sie­dzia­ło już z pięt­na­stu gości Ni­ko­li. Samej go­spo­dy­ni jesz­cze nie było.

– Hej, piw­ni­cza­ki! – za­wo­łał do nich Ad­rian. – Są już Se­szel, Agniesz­ka i Sęp!

Piw­ni­ca była duża i cał­kiem schlud­na. Gry roz­ło­żo­no na wiel­kim dy­wa­nie, pod ścia­na­mi wa­la­ły się torby i różne kla­mo­ty. Stał tam rów­nież stary te­le­wi­zor CRT i jedna wer­sal­ka, na któ­rej mogli się zmie­ścić czte­rej wy­brań­cy – wy­wal­cze­nie miej­sca gra­ni­czy­ło z cudem. Wą­skie okna pod su­fi­tem wy­sta­wa­ły nie­wie­le ponad po­ziom grun­tu, a deszcz wy­stu­ki­wał na nich nie­cich­ną­cą me­lo­dię.

Usły­sza­łem też inne pu­ka­nie. Jakby spod ziemi. Za­py­ta­łem o nie póź­niej Va­she­dię.

– To le­piej po­ka­zać – uzna­ła. – Ktoś idzie ze mną i Se­sze­lem do ko­pal­ni?! – ryk­nę­ła.

Zgło­sił się Ad­rian. Od­su­nął wy­peł­nio­ny czymś kar­ton sto­ją­cy w rogu piw­ni­cy i od­sło­nił dziu­rę w po­sadz­ce. W dół pro­wa­dzi­ła me­ta­lo­wa dra­bin­ka. Włą­czy­li­śmy la­tar­ki w te­le­fo­nach i ze­szli­śmy po kolei. Ku mo­je­mu zdzi­wie­niu zna­leź­li­śmy się w pod­ziem­nym ko­ry­ta­rzu wy­ry­tym w skale. Na­dep­nąw­szy na stary kilof, na­bra­łem po­dej­rzeń, że to nie ja­ski­nia, a dzie­ło rąk ludz­kich.

– Scho­dzisz w ot­chłań, ko­le­go – po­wie­dział Ad­rian. – Masz gwiz­dek?

– Sku­ma­łem, do czego na­wią­zu­jesz – od­par­łem. – To naj­obrzy­dliw­sza hi­sto­ria wy­my­ślo­na przez czło­wie­ka.

– Wiem – od­parł. – Też ją uwiel­biam.

Po­ko­na­li­śmy ka­wa­łek wy­ro­bi­ska i za­trzy­ma­li­śmy się przy sta­rym drew­nia­nym wózku ko­pal­nia­nym. Stu­ka­nia były teraz gło­śniej­sze.

– Czy to bez­piecz­ne? – za­py­ta­łem. – Ni­ko­la mó­wi­ła, że te świa­ty…

– Ten jest spraw­dzo­ny – uspo­ko­iła mnie Va­she­dia. – Jeśli nie za­pu­ścisz się głę­bo­ko, nic ci się nie sta­nie. Je­dy­nie Prysz­cza­ty po­szedł za da­le­ko i już nie wró­cił. Pew­nie go do­rwa­ły.

– Kto? – za­py­ta­łem prze­ra­żo­ny.

– Ko­bol­dy – wy­ja­śnił Ad­rian.

– Jakie ko­bol­dy? Co one tu robią?

– A co mogą robić ko­bol­dy w ko­pal­ni? – Ad­rian par­sk­nął. – Eks­plo­atu­ją rudę. Skup się, to wszyst­ko jest lo­gicz­ne.

– Po­do­ba mi się aku­sty­ka tego miej­sca – uzna­ła Va­she­dia i za­czę­ła wy­do­by­wać z sie­bie gar­dło­we od­gło­sy, ryki, piski, a cza­sem nawet ludz­kie dźwię­ki.

– Hej! – za­wo­łał Ad­rian. – Bo wkur­wisz ko­bol­dy! Le­piej za­śpie­waj im ja­kieś ślą­skie szla­gie­ry.

Szli­śmy po­wo­li, Va­she­dia nu­ci­ła cicho, a ota­cza­ją­ca nas ciem­ność miała w sobie coś przy­tła­cza­ją­ce­go. Do­tar­li­śmy do świe­cą­ce­go bielą szkie­le­tu.

– To mój trze­ci ulu­bio­ny mar­twy koń – zwie­rzy­ła mi się Va­she­dia, a ja wo­la­łem tego nie zgłę­biać.

Wtem usły­sze­li­śmy od­le­głe pi­skli­we głosy i tup­ta­nia, toteż za­wró­ci­łem to­wa­rzy­stwo i bie­giem po­ko­na­li­śmy drogę po­wrot­ną.

Pod­czas na­szej nie­obec­no­ści w piw­ni­cy po­ja­wi­ła się Ni­ko­la. Wiel­ce pod­eks­cy­to­wa­na nad­zo­ro­wa­ła usta­wia­nie krze­seł przed sta­rym te­le­wi­zo­rem.

– Usta­li­li­śmy, że zor­ga­ni­zu­je­my fil­mo­wy wie­czór grozy – po­wie­dzia­ła Agniesz­ka.

W jed­nej z sza­fek znaj­do­wa­ła się fil­mo­te­ka – zbiór kaset VHS usta­wio­nych w kilku schlud­nych rzę­dach. Ni­ko­la uklę­kła przed nim, długo du­ma­ła, aż w końcu wy­cią­gnę­ła jeden z fil­mów i wło­ży­ła do ma­gne­to­wi­du. Jej wybór padł na jakiś stary hor­ror opo­wia­da­ją­cy o ko­to­wa­tym zwie­rzę­ciu zja­da­ją­cym miesz­kań­ców małej miej­sco­wo­ści. Było to dzie­ło tak ni­szo­we, że za­pew­ne nawet jego re­ży­ser nigdy go nie obej­rzał. W trak­cie se­an­su wszy­scy za­sta­na­wia­li się, w jakim ję­zy­ku roz­ma­wia­ją bo­ha­te­ro­wie. Na­pi­sów nie było, lecz i tak wszy­scy oglą­da­li w sku­pie­niu, chło­nąc kli­mat i ory­gi­nal­ność dzie­ła.

– Nie sze­leść tak, bo nic nie ro­zu­miem – ochrza­nił Ad­ria­na Ma­gicz­ny Krzysz­tof, gdy ten otwo­rzył pacz­kę chip­sów.

W po­ło­wie se­an­su do piw­ni­cy zszedł Al­ba­raj.

– Witam mło­dzież – po­wie­dział, usiadł pod ścia­ną, po czym za­czął oglą­dać z nami. W pew­nej chwi­li na jego ustach za­go­ścił kpią­cy uśmiech, wstał, wziął mio­tłę sto­ją­cą pod ścia­ną i za­czął ostrzyć jej czu­bek nie­wiel­kim nożem.

Obok mnie na­to­miast sie­dział Cyr­kiel. Do­stał takie prze­zwi­sko, gdyż czę­sto, kiedy wypił za dużo, krę­cił się w koło. Czło­wiek-cyr­kiel to z pew­no­ścią za­szczyt­ne miano dla su­per­bo­ha­te­ra, lecz mnie bar­dziej pa­so­wa­ło­by Ka­pi­tan Pol­ska, gdyż czło­wiek uwiel­biał na­rze­kać. A im wię­cej spo­żył al­ko­ho­lu, tym jego na­rze­ka­nia sta­wa­ły się coraz bar­dziej ab­sur­dal­ne.

– Je­stem prze­ko­na­ny – prze­mó­wił po skoń­czo­nym se­an­sie i po czwar­tym wy­żło­pa­nym piwie – że gdyby Net­flix ze­kra­ni­zo­wał­ nasze spo­tka­nia, to mnie za­grał­by czar­no­skó­ry aktor.

– Pa­mię­taj, że musi być też wątek mi­ło­ści ho­mo­sek­su­al­nej – do­da­łem.

– O nie – skrzy­wił się – pew­nie sce­na­rzy­ści do­ko­pa­li­by się do tam­tej nocy, kiedy za­po­mnia­łem ma­te­ra­ca, a Krzy­siek miał aku­rat po­dwój­ny.

– Nie martw się – po­cie­szy­ła go Agniesz­ka. – Może byłby to sla­sher i zgi­nął­byś pierw­szy? No drugi, zaraz po Prysz­cza­tym.

Cyr­kiel prze­pro­sił nas i oznaj­mił, że idzie do ła­zien­ki. Wró­cił bar­dzo szyb­ko, blady i prze­stra­szo­ny.

– Po kuch­ni cho­dzi ja­kieś zwierz – po­wie­dział roz­trzę­sio­nym gło­sem. – Wiel­ki kot!

– Co zna­czy wiel­ki kot? – do­py­ty­wał Do­mi­nik. – Ty­grys czy wy­ro­śnię­ty Mru­czek?

– Mniej wię­cej roz­mia­rów tej be­stii z filmu, która po­za­bi­ja­ła wszyst­kich bo­ha­te­rów – wy­ja­śnił Cyr­kiel.

To wzbu­dzi­ło ogól­ne za­nie­po­ko­je­nie. Ni­ko­la chcia­ła iść zo­ba­czyć zwie­rzę, lecz Do­mi­nik po­wstrzy­mał ją sta­now­czo. Wtedy Al­ba­raj wstał z krze­sła i podał mu mio­tłę. Ko­niec drew­nia­ne­go sty­li­ska koń­czy­ło dłu­gie jak palec ostrze.

– Pro­szę, panie ry­ce­rzu – po­wie­dział. – Może to nie miecz, ale dobry wo­jow­nik za­wal­czy wszyst­kim, praw­da?

Do­mi­nik po­słał mu uśmiech clow­na z hor­ro­ru, ale przy­jął broń.

– Przed wy­ru­sze­niem w drogę na­le­ży ze­brać dru­ży­nę – przy­po­mniał Ad­rian, sto­jąc obok niego. Miał setki ty­się­cy wad, ale z pew­no­ścią nie bra­ko­wa­ło mu od­wa­gi.

– Czemu chce­cie za­dźgać bie­da­ka? – za­py­tał Sęp. – To może być nie­zna­ny ga­tu­nek. – Naj­wy­raź­niej włą­czył mu się tryb Ma­łe­go Księ­cia, bo dodał – pójdę tam i go oswo­ję.

Ob­ser­wo­wa­łem ze scho­dów całą trój­kę wcho­dzą­cą do kuch­ni. Sęp, jak na le­ka­rza we­te­ry­na­rii przy­sta­ło, pró­bo­wał prze­bie­głej sztucz­ki – po­sta­no­wił kupić za­ufa­nie zwie­rzę­cia ka­ba­no­sem. Samej be­stii nie wi­dzia­łem, ale Ad­rian po­ka­zał mi ge­stem, że jest cał­kiem spora.

Gdyby to była bajka, Sęp oswo­ił­by kota. Zwierz za­czął­by po­ja­wiać się na na­szych spo­tka­niach, stał­by się ma­skot­ką i ulu­bień­cem wszyst­kich, aż w końcu od­dał­by za nas życie w chwi­li, gdy za­ata­ko­wa­li­by nas wro­go­wie. Ale to nie była bajka. Stwór ugryzł Sępa, a ten za­klął gło­śno. Do­mi­nik ude­rzył, lecz be­stia umknę­ła, po czym prze­bie­gła przez przed­po­kój tak szyb­ko, że wi­dzia­łem tylko roz­my­ty czar­ny kształt. Zlą­kłem się i zle­cia­łem o trzy stop­nie.

– I co teraz, Ni­ko­let­ta? – za­py­tał Al­ba­raj. Do­pie­ro po chwi­li zo­rien­to­wa­łem się, że mówi do Ni­ko­li.

– Niech wszy­scy zo­sta­ną na dole – po­wie­dzia­ła spa­ni­ko­wa­nym gło­sem.

– Uciekł! – oznaj­mił Ad­rian, scho­dząc do piw­ni­cy. Dumny był tak, jakby zabił smoka ter­ro­ry­zu­ją­ce­go oko­li­cę od trzech stu­le­ci. – Ra­ni­li­śmy go i wy­stra­szy­li­śmy, już nie wróci.

Nie miał wró­cić, ale wtedy tego nie wie­dzie­li­śmy. Dwie osoby ob­ję­ły straż na szczy­cie scho­dów. Ni­ko­la pu­ści­ła ko­lej­ny film, tym razem nie był to hor­ror. Sęp sam opa­trzył ranę, jak na we­te­ry­na­rza przy­sta­ło (o, prze­pra­szam, le­ka­rza we­te­ry­na­rii). Al­ba­raj w pew­nym mo­men­cie opu­ścił piw­ni­cę i znik­nął nam z oczu. Do ła­zien­ki czy kuch­ni cho­dzi­li­śmy w pa­rach, uzbro­je­ni w mio­tłę. Ma­gicz­ny Krzysz­tof zgła­szał się na ochot­ni­ka za każ­dym razem, gdy po­trze­bę uda­nia się na górę sy­gna­li­zo­wa­ła któ­raś z dziew­czyn, zo­stał więc wy­bra­ny zbo­czeń­cem im­pre­zy. Po raz ko­lej­ny z rzędu.

Tej nocy wszy­scy spa­li­śmy w piw­ni­cy. Uło­że­nie tylu ka­ri­mat i śpi­wo­rów na tak ogra­ni­czo­nej po­wierzch­ni przy­po­mi­na­ło gra­nie w Te­tri­sa na po­zio­mie eks­tre­mal­nie trud­nym. Agniesz­ka była bli­ska de­cy­zji o zej­ściu do ko­pal­ni i spa­niu z ko­bol­da­mi, gdyż tra­fi­ło jej się miej­sce mię­dzy Ad­ria­nem a Cyr­klem.

Ran­kiem deszcz wciąż padał. Wy­ru­szy­ły eks­pe­dy­cje pró­bu­ją­ce zna­leźć miej­sce, z któ­re­go przy­by­ła be­stia, lecz nie udało się tego usta­lić. Zwi­nę­li­śmy ma­te­ra­ce i ka­ri­ma­ty, roz­ło­ży­li­śmy plan­szów­ki i z cza­sem za­po­mnie­li­śmy o nie­bez­piecz­nym zwie­rzę­ciu. Po­dob­nie jak dzien­ni­ka­rze, któ­rzy po dwóch ty­go­dniach re­la­cjo­no­wa­nia ob­ła­wy na wiel­kie­go ta­jem­ni­cze­go kota uzna­li, że chyba nie da się go zła­pać.

Je­dy­nie Sęp cza­sem wspo­mi­nał, jak bli­ski był oswo­je­nia be­stii.

 

***

 

Na­stała cie­pła wio­sna, pod­czas któ­rej Ni­ko­la za­pro­si­ła nas na aż czte­ry dni. Więk­szość to­wa­rzy­stwa ba­lo­wa­ła już od czwart­ku, lecz ja z po­wo­du ko­lo­kwium mo­głem przy­je­chać do­pie­ro w pią­tek. Go­spo­dy­ni spała smacz­nie w ha­ma­ku, stoły ugi­na­ły się od plan­szó­wek, a ja szyb­ko od­bęb­ni­łem ry­tu­ały przy­wi­ta­nia i roz­pa­ko­wa­nia. Wtem za­uwa­ży­łem, że Ad­rian ma coś dziw­ne­go na twa­rzy. To był sze­ro­ki uśmiech.

– A coś ty taki za­do­wo­lo­ny jak den­dro­fil w lesie? – za­py­ta­łem po­dejrz­li­wie.

– Ha! Zga­dłeś. No może nie do końca. Wy­bie­ram się na wy­pra­wę i ty – wska­zał mnie, by nie było wąt­pli­wo­ści – pój­dziesz ze mną. Byłeś kie­dyś w lesie?

– Po ja­kie­go grzy­ba? – za­py­ta­łem, dość nie­for­tun­nie do­bie­ra­jąc słowa.

– Po­sta­no­wi­łem na­wią­zać bli­ską re­la­cję z nie­wia­stą – rzu­cił z ogniem w oczach – i zro­bię to tu i teraz.

– Tu? To nie bę­dzie łatwe. – Sta­ra­łem się ostu­dzić zapał przy­ja­cie­la. – Mamy nad­re­pre­zen­ta­cję męż­czyzn. Jak… w chiń­skim spo­łe­czeń­stwie. Albo na ja­kimś por­ta­lu rand­ko­wym, ruchacz.pl, czy jak one się tam na­zy­wa­ją.

– Tu, ale w lesie – do­pre­cy­zo­wał. – Dziś rano uj­rza­łem elfkę, co praw­da z da­le­ka, ale pięk­ną. Wszyst­ko elfki są ślicz­ne. Pew­nie nasze świa­ty się po­łą­czy­ły. I owa nie­wia­sta po­ma­cha­ła do mnie za­lot­nie, a póź­niej znik­nę­ła mię­dzy drze­wa­mi. Pój­dzie­my tam i ją zdo­bę­dzie­my. To zna­czy ja. Trzy­maj kciu­ki, by miała sio­strę.

– A co na to twoja waifu, Ad­rian?! – za­wo­łał Ma­gicz­ny Krzysz­tof.

– Nie dowie się, pew­nie jest w pra­niu – do­rzu­cił Cyr­kiel. – Stale trze­ba je prać – dodał tonem eks­per­ta.

– Nie słu­chaj uja­da­nia mró­wek – po­le­cił mi Ad­rian. – Ta elfka jest mi pi­sa­na.

– To ma tro­chę sensu – za­czą­łem roz­k­mi­niać ku wła­sne­mu zdzi­wie­niu. – Jeśli rze­czy­wi­ście jest pięk­na, to musi być twoim ge­ne­tycz­nym prze­ci­wień­stwem. A to po­żą­da­na cecha, gdy myśli się o dzie­ciach.

Ad­rian uśmiech­nął się, jakby usły­szał naj­wspa­nial­szy kom­ple­ment w życiu.

Za­bra­li­śmy picie, je­dze­nie, sprej na in­sek­ty, a także stary kom­pas, po czym ru­szy­li­śmy do kniei.

– Stąd ma­cha­ła. – Ad­rian sta­nął w miej­scu i roz­glą­dał się. Może cze­kał, aż pod­świe­tlą się ślady, jak w grze kom­pu­te­ro­wej.

– Jeśli nie nio­sła dziu­ra­we­go worka z pia­skiem, mo­że­my mieć trud­ność w zła­pa­niu tropu – stwier­dzi­łem de­fe­ty­stycz­nie.

Po­szli­śmy w kie­run­ku, który wy­brał Ad­rian, wzdłuż sze­ro­kie­go jaru. Nad na­szy­mi gło­wa­mi sze­le­ści­ły dęby i buki, gdzieś w od­da­li stu­kał dzię­cioł. Droga była stro­ma, więc szyb­ko zła­pa­li­śmy za­dysz­kę.

– Ale pięk­nie – za­chwy­cał się mój to­wa­rzysz. – Jak w Eve­lyn Fo­rest.

– Nie wiem, gra­łem w hor­dzie.

Ad­rian nie przy­jął tego do­brze. Przy­po­mniał sobie:

– U nas w gil­dii było takie po­wie­dze­nie: „wi­dzisz hordę, lej ją w mordę”.

Póź­niej mil­czał chwi­lę, ale szyb­ko mu prze­szło.

– Może to elfia księż­nicz­ka – fan­ta­zjo­wał, prąc na­przód ku ma­rze­niom. – My­ślisz, że mówi po pol­sku?

Już mia­łem od­po­wie­dzieć, gdy za­uwa­ży­łem scho­dy pro­wa­dzą­ce w górę zbo­cza. Nad nimi wzno­sił się strza­ska­ny ka­mien­ny łuk. Ad­rian wy­strze­lił jak z procy, prze­ska­ku­jąc po dwa stop­nie.

– Hej, tam może być nie­bez­piecz­ne! – za­wo­ła­łem, lecz nawet nie zwol­nił. Po­sze­dłem za nim.

Po­ko­naw­szy scho­dy, zna­la­złem się wśród el­fich ruin. Po­środ­ku znaj­do­wał się za­ro­śnię­ty pla­cyk zbu­do­wa­ny z kost­ki bru­ko­wej. Wokół niego roz­pa­da­ło się kilka bu­dyn­ków – wieża, któ­rej bra­ko­wa­ło szczy­tu, coś du­że­go, co mogło być świą­ty­nią, lecz obec­nie mo­dli­ły się tam tylko drze­wa, a także licz­ne okrą­głe domki, pew­nie miesz­kal­ne. Dalej ścież­ka pro­wa­dzi­ła na dziu­ra­wy most, który obec­nie wzno­sił się nad wy­schnię­tym wą­wo­zem.

– Runy – za­uwa­żył Ad­rian na jed­nej ze ścian. – Ech, szko­da, że za­wsze ole­wa­łem naukę ję­zy­ków ob­cych. Wo­la­łem ję­zy­ki pro­gra­mo­wa­nia.

– Two­jej elfki tu nie ma – za­uwa­ży­łem. – Od co naj­mniej ty­sią­ca lat.

Ad­rian zmar­kot­niał. Usie­dli­śmy na gła­zie i długo mil­cze­li­śmy.

– Ten kom­pas jest jakiś dziw­ny – za­uwa­żył. – Ma po­łu­dnie na górze.

– Do­mi­nik mówił, że to kom­pas geo­lo­gicz­ny. A to, co tak dynda, to jakiś ele­ment do po­mia­ru kąta upadu.

– Kąta upadu czego?

To było dobre py­ta­nie.

– Może… me­te­ory­tu? – olśni­ło mnie.

Nasza roz­mo­wa znów ugrzę­zła.

– Pa­mię­tasz drogę po­wrot­ną? – spy­tał.

– Nie za­wę­dro­wa­li­śmy zbyt da­le­ko, tam widać ulicę, przy któ­rej stoi dom Ni­ko­li.

– Rze­czy­wi­ście.

Po­now­nie za­pa­dła cisza.

– Twoja elfka nie przyj­dzie – po­wie­dzia­łem. – Wra­caj­my.

Ad­rian się ocią­gał, lecz w końcu uznał swą po­raż­kę. Nie­spo­dzie­wa­nie w dro­dze po­wrot­nej wy­ro­sła przed nami po­stać. Była to przy­sa­dzi­sta sta­rusz­ka o bia­łych wło­sach, tak na oko star­sza od el­fich ruin.

– Mam na­dzie­ję, że to nie ona ma­cha­ła? – szep­ną­łem do Ad­ria­na.

– Skąd. Chyba nie. – Od­wró­cił się do nie­zna­jo­mej. – Dzień dobry, droga sta­rusz­ko! Ładny dziś mamy dzień, nie­praw­daż?

– Po­ćwicz na­wią­zy­wa­nie kon­tak­tów mię­dzy­ludz­kich – wy­szep­ta­łem.

– Dobry – od­po­wie­dzia­ła. – Wy przy­je­cha­li­ście do tej upio­rzy­cy, nie mylę się?

– Upio­rzy­cy? – po­wtó­rzy­łem.

– Tej, co miesz­ka w ostat­nim domu. Sły­sza­łam wasze śpie­wy w nocy!

– Nie nasze – bro­nił się Ad­rian. – To Krzysz­tof, Va­she­dia i Cyr­kiel tak fał­szo­wa­li.

– Dla­cze­go upio­rzy­cy? – za­py­ta­łem.

– Kiedy byłam młoda, tro­chę star­sza od was, i za­miesz­ka­łam na tej ulicy, ta dziew­czy­na wy­glą­da­ła do­kład­nie jak teraz. Nie zmie­ni­ła się przez pięć­dzie­siąt lat! To strzy­ga. Albo duch. Ucie­kaj­cie stam­tąd, jeśli wam życie miłe! – Za­do­wo­lo­na z roli upior­nej wy­rocz­ni po­kuś­ty­ka­ła przed sie­bie, zo­sta­wia­jąc nas onie­mia­łych.

– Sama przy­po­mi­na zjawę – uznał Ad­rian.

– Kim wła­ści­wie jest Ni­ko­la? – za­py­ta­łem.

– Nie mam po­ję­cia. Do­mi­nik pew­nie wie. I Al­ba­raj.

– Po­win­ni­śmy po­wie­dzieć resz­cie?

– Nie – zde­cy­do­wał. – Ni­ko­la ma prawo do swo­ich se­kre­tów.

Kiedy wy­szli­śmy z lasu, Ad­rian sta­nął jak wryty.

– Elfka! – za­wo­łał. – Spójrz, moja elfka! Sie­dzi przy stole z po­zo­sta­ły­mi!

Ze­rwał się do truch­tu, po­dą­ży­łem za nim. Rze­czy­wi­ście, jakaś bia­ło­wło­sa po­stać z wiel­ki­mi usza­mi grała w plan­szów­kę z Agniesz­ką, Sępem i Cyr­klem.

– Ad­rian… to chyba…

Wbiegł do pół­la­su zdy­sza­ny i wtedy wszy­scy przy stole za­czę­li po­kła­dać się ze śmie­chu.

– Witaj, pięk­ny mło­dzień­cze – po­wie­dział Ma­gicz­ny Krzysz­tof, gła­dząc białą pe­ru­kę. – Po­do­ba ci się moje prze­bra­nie na Pyr­kon?

– To ty mi ma­cha­łeś? – Twarz Ad­ria­na przy­brała barwę ciem­nej pur­pu­ry.

Póź­niej długo się wście­kał, wy­zy­wał i zło­rze­czył, aż w końcu i on za­czął śmiać się z po­zo­sta­ły­mi.

Choć wszyst­ko oka­za­ło się żar­tem, pod­czas póź­niej­szych od­wie­dzin u Ni­ko­li Ad­rian nie­raz zni­kał na jakiś czas. Po­dej­rze­wam, że uda­wał się do lasu, by w sa­mot­no­ści po­sie­dzieć po­śród el­fich ruin.

 

***

 

Na Pyr­ko­nie było jak za­wsze – tłocz­no i go­rą­co.

W szóst­kę za­miesz­ka­li­śmy w ho­te­lu, gdzie cena za dobę wzro­sła pię­cio­krot­nie na ten jeden week­end, ale mie­li­śmy bli­sko na kon­went – je­dy­nie trzy ki­lo­me­try pie­cho­tą przez roz­ko­pa­ne cen­trum Po­zna­nia.

Ner­dow­ska rzeka ludzi po­rwa­ła nas, gdy tylko otwar­ły się bramy. Nie mia­łem prze­bra­nia, zresz­tą nie ja je­dy­ny. Ad­rian nawet bez ko­stiu­mu był tak ner­dow­ski, że lu­dzie ro­bi­li sobie z nim zdję­cia. Ma­gicz­ny Krzysz­tof pre­zen­to­wał się cał­kiem gu­stow­nie w stro­ju elfki. Do­mi­nik przy­wdział strój ry­ce­rza i wy­glą­dał na­praw­dę ma­je­sta­tycz­nie. Va­she­dia prze­bra­na za wam­pi­rzy­cę nie mu­sia­ła uda­wać to­pie­nia się w słoń­cu, bo na­praw­dę się to­pi­ła. Agniesz­ka za­ło­ży­ła prze­wiew­ne ró­żo­we ki­mo­no, ale mu­sia­ła trzy­mać w ustach imi­ta­cję bam­bu­sa. W końcu wy­plu­ła to cho­ler­stwo, co prze­ra­zi­ło prze­cho­dzą­ce­go obok kon­wen­to­wi­cza uda­ją­ce­go de­mo­na.

– Nie­złe jaja – po­wie­dział Ma­gicz­ny, gdy w dwój­kę cze­ka­li­śmy w ko­lej­ce na pierw­szą pre­lek­cję. Nasza dru­ży­na roz­pa­dła się dwie go­dzi­ny temu. – Gość krzyk­nął, że bę­dzie ciem­no, a inni ka­za­li mu stu­lić ryj, czy coś ta­kie­go.

– Ka­za­li mu się za­mknąć – po­pra­wi­łem kum­pla. – Pierw­szy raz na Pyr­ko­nie?

– Aż tak widać? – Wyjął kon­wen­to­wą ga­ze­tę i za­czął czy­tać. – Co tu mają cie­ka­we­go? Stre­fa na­uko­wa. Za­gad­ko­we di­no­zau­ry, to chyba coś o Al­ba­ra­ju… Hej, to cie­ka­we. O sie­dem­na­stej. Pre­lek­cja Prze­ni­ka­nie świa­tów. Szan­se i za­gro­że­nia. Pro­wa­dzi jakiś An­drzej Trop. My­ślisz, że to ma zwią­zek z… No wiesz. Tą, Która Nie Mogła Przy­je­chać?

– Zbie­rze­my ekipę i spraw­dzi­my to – po­sta­no­wi­łem ni­czym ka­pi­tan grupy su­per­bo­ha­te­rów. – Za­py­taj na gru­pie, kogo gdzie szu­kać.

Ad­rian nie­mal za­miesz­kał w Pa­wi­lo­nie 6, gdzie grano w plan­szów­ki i kar­cian­ki. Zna­leź­li­śmy go, gdy sie­dział w to­wa­rzy­stwie kilku na­sto­la­tek. Mu­siał się do nich przy­siąść z za­sko­cze­nia, bo miny miały nie­tę­gie. W do­dat­ku wdra­żał je w plan­szów­kę tak trud­ną i skom­pli­ko­wa­ną, że sam Ste­phen Haw­king miał­by trud­no­ści z uło­że­niem stra­te­gii. Jedna z dziew­czyn, w ko­stiu­mie kota, naj­wy­raź­niej roz­wa­ża­ła, czy nie po­świę­cić któ­re­goś z dzie­wię­ciu żyć, by się stam­tąd uwol­nić.

– Idzie­my na pre­lek­cję – po­wie­dzia­łem. – To ważne.

– Za­cze­ka­cie tu dziew­czy­ny? – za­py­tał Ad­rian. – Wrócę za go­dzi­nę lub dwie. I nie graj­cie w nic beze mnie!

Do­mi­ni­ka mu­sie­li­śmy ścią­gnąć z Areny, gdzie na­wa­lał ja­kie­goś nie­szczę­śni­ka imi­ta­cją mie­cza. Va­she­dię po­rwa­li­śmy ze Stre­fy Ga­stro­no­micz­nej – była na nas zła, gdyż od czter­dzie­stu minut cze­ka­ła w ko­lej­ce po hot-do­ga i już pra­wie zbli­ży­ła się do kasy. Agniesz­kę zna­leź­li­śmy przy wy­sta­wie Lego, gdzie wzdy­cha­ła do zam­ko­wych ze­sta­wów z lat dzie­więć­dzie­sią­tych.

Skom­ple­to­wa­na dru­ży­na wy­ru­szy­ła na po­dej­rza­ną pre­lek­cję.

Dzia­ła­li­śmy ostroż­nie. W ko­lej­ce uda­wa­li­śmy, że się nie znamy. W ra­mach ka­mu­fla­żu Ad­rian zdjął oku­la­ry, Do­mi­nik opu­ścił przy­łbi­cę, a Krzysz­tof ćwi­czył pozę in­te­li­gen­ta, co ogra­ni­cza­ło się do po­cie­ra­nia brody i prze­ni­kli­we­go spoj­rze­nia, któ­rym zwy­kle ob­da­rzał dziew­czy­ny.

Spo­tka­nie od­by­ło się w nie­wiel­kiej sali. An­drzej Trop, blon­dyn w śred­nim wieku, sie­dział przy lap­to­pie i przy­go­to­wy­wał pre­zen­ta­cję. O dziwo jego rzut­nik za­dzia­łał bez pro­ble­mu, co zro­dzi­ło we mnie po­dej­rze­nie, że przed­miot po­cho­dzi z in­ne­go świa­ta.

– Witam ser­decz­nie – po­wie­dział, gdy wy­bi­ła sie­dem­na­sta. – Nie bój­cie się, nie po­cho­dzę z rów­no­le­głej rze­czy­wi­sto­ści – za­czął od żartu. Kilka osób się ro­ze­śmia­ło, by nie było mu przy­kro. – Dziś spró­bu­ję was prze­ko­nać, że fan­ta­stycz­ne świa­ty na­praw­dę ist­nie­ją, co wię­cej, moż­li­we jest ich po­łą­cze­nie z na­szym.

Wie­dział po­dej­rza­nie dużo. Opo­wia­dał o róż­nych przy­pad­kach – od za­gi­nię­cia Ame­lii Ear­hart, po po­two­ra z Loch Ness, który miał uży­wać pod­wod­ne­go por­ta­lu. Po­ka­zy­wał gra­fi­ki i wy­kre­sy.

– Mu­si­cie zro­zu­mieć, jak nie­bez­piecz­ne są to sy­tu­acje – ostrze­gał. – Z in­ne­go świa­ta może przyjść wszyst­ko. Di­no­zaur. Przed­wiecz­ne bó­stwo. Nisz­czy­ciel świa­tów.

– Ale jest też moż­li­we – roz­po­czął dys­ku­sję Krzysz­tof – że nasz świat po­łą­czy się z lasem pięk­nych nimf, które aku­rat mają w swej wio­sce pro­ble­my z re­pro­duk­cją?

– W sumie… tak – od­parł pre­le­gent.

– Więc może warto za­ry­zy­ko­wać? – nie ustę­po­wał Ma­gicz­ny. Va­she­dia za­re­ago­wała szyb­ko i dys­kret­nie kop­nę­ła go w dupę.

Pro­wa­dzą­cy dużo czasu po­świę­cił oso­bom, które miał­yby przej­ścia otwie­rać. Uznał, że ści­ga­nie tych in­dy­wi­du­ów to obo­wią­zek każ­de­go roz­sąd­ne­go czło­wie­ka. Na końcu roz­dał wi­zy­tów­ki z da­ny­mi kon­tak­to­wy­mi, pro­sząc, by zgła­szać mu wszyst­kie po­dej­rza­ne przy­pad­ki.

– Nie­zły świr – ko­men­to­wa­li kon­wen­to­wi­cze, wy­cho­dzą­cy z sali.

Więk­szość wy­rzu­ca­ła wi­zy­tów­ki do kosza. Też to zro­bi­li­śmy, a potem na­ra­dzi­li­śmy się na scho­dach.

– Coś wie, ale szuka po omac­ku – pod­su­mo­wał Do­mi­nik. – Jeśli za­cho­wa­my dys­kre­cję, może sobie szu­kać w nie­skoń­czo­ność.

– To co, teraz ta pre­lek­cja o Al­ba­ra­ju? – za­py­tał Ma­gicz­ny.

– Ja muszę wra­cać do moich dziew­czyn – rzu­cił Ad­rian. – Pa­mię­taj­cie, że jutro wszy­scy idzie­my do Igli­cy.

– Te twoje ko­le­żan­ki ucie­kły, zanim wy­szli­śmy z pa­wi­lo­nu – uświa­do­mi­ła go Agniesz­ka. – Może pój­dzie­my na pre­lek­cję o tym, jak dbać o czy­stość i ży­wot­ność gier plan­szo­wych i kar­cia­nych? To wam się przy­da.

– Brzmi jak naj­nud­niej­sza rzecz na świe­cie – rzu­ci­łem. – Co za psy­chol to wy­my­ślił?

– Ja – po­wie­dzia­ła Agniesz­ka. – Chodź­cie, chcę mieć choć pię­cio­ro słu­cha­czy.

 

***

 

Syl­we­ster u Ni­ko­li pełen był nie­spo­dzia­nek.

Ma­gicz­ny Krzysz­tof przy­pro­wa­dził wy­bran­kę serca. Ko­bie­ta oka­za­ła się tak ładna, że wszy­scy za­cho­dzi­li w głowę, jak ją po­de­rwał – sta­wia­no na za­klę­cie, elik­sir mi­ło­sny lub coś prost­sze­go jak szan­taż czy po­rwa­nie.

– Co nie? – Ma­gicz­ny sam w to nie mógł uwie­rzyć. – To aż po­dej­rza­ne – uznał.

– Mo­że­cie na mnie mówić Tru­ci­zna – po­wie­dzia­ła, za­rzu­ca­jąc blond wło­sa­mi.

Krzysz­to­fa szyb­ko we­zwa­no do przy­go­to­wy­wa­nia je­dze­nia, więc to mnie przy­padł za­szczyt opro­wa­dze­nia pa­nien­ki po wło­ściach, gdyż go­spo­dy­ni jesz­cze się nie po­ja­wi­ła.

– Tu mamy łyżkę do butów – po­wie­dzia­łem. – Ale uży­wa­my jej też jako łyżki do lodów. W tej sza­fie jest przej­ście do in­ne­go świa­ta, cho­dzi­my tam po­czy­tać, a te scho­dy pro­wa­dzą do po­ko­ju Ni­ko­li.

– O, może po­win­nam wejść i się przy­wi­tać? – za­py­ta­ła.

– Nie, pew­nie nie­dłu­go zej­dzie – do­da­ła Agniesz­ka. – Wiesz, jak to jest. Musi się wy­stro­ić. Ucze­sać.

– Ni­ko­la? – za­py­ta­łem z nie­do­wie­rza­niem.

Tym­cza­sem do przed­po­ko­ju z gra­cją to­czą­ce­go się głazu wkro­czył Ad­rian.

– Hej, nowa! – za­wo­łał. – Chcesz zo­ba­czyć, jak pu­ka­ją ko­bol­dy?

– Nie pójdę z tobą do łóżka – od­par­ła.

– Ha! Cięty język! To mi się po­do­ba.

Ni­ko­la ze­szła nie­dłu­go potem i to razem z Al­ba­ra­jem. Miała na sobie czer­wo­ną suk­nię mo­gą­cą zro­bić fu­ro­rę ja­kieś pięć­dzie­siąt lat temu, wiel­ką ko­kar­dę we wło­sach, które naj­wy­raź­niej pró­bo­wa­ła ucze­sać, a do tego wszyst­kie­go skar­pet­ki po ko­la­na i kap­cie. Ze­bra­ni do­ce­ni­li jej sta­ra­nia po­tęż­ny­mi bra­wa­mi. Al­ba­raj tym razem przy­wdział smo­king i musz­kę.

Ni­ko­la przy­wi­ta­ła nie­zna­jo­mą, a potem ru­szy­ła do kuch­ni, gdzie szyb­ko cała ochla­pa­ła się sosem. Tym­cza­sem Ad­rian w końcu na­mó­wił Tru­ci­znę na wi­zy­tę w ko­pal­ni. W przed­po­ko­ju zo­sta­łem tylko ja z Agniesz­ką.

– Idzie­my po piwo? – za­py­ta­łem.

– Nie mogę. Je­stem w ciąży – szep­nę­ła do mnie ku­zyn­ka.

– W czym? – za­py­ta­łem.

– W. Ciąży.

– Z kim? – za­py­ta­łem prze­ra­żo­ny. Przed ocza­mi sta­wa­li mi ko­lej­ni kan­dy­da­ci. Każdy gor­szy od po­przed­nie­go.

– Nie znasz. Chło­pak, z któ­rym się spo­ty­kam od paź­dzier­ni­ka. Po­zna­li­śmy się w pracy.

– Dla­cze­go go tu nie ma? – za­py­ta­łem po­dejrz­li­wie.

– Nie chciał przy­je­chać – od­par­ła, nieco za­wsty­dzo­na. – Nie lubi ta­kich…

– Kto nie chciał przy­je­chać? – za­py­tał Cyr­kiel, który wszedł wła­śnie do domu. Cały uma­za­ny był zie­mią.

– A taki jeden… zbo­cze­niec – po­wie­dzia­łem.

– Jego stra­ta – burk­nął po­nu­ro Cyr­kiel. – Czy można wy­obra­zić sobie lep­szy syl­we­ster niż spę­dzo­ny na wy­cią­ga­niu dzwo­nu z ziemi?

– Że co? – za­py­ta­li­śmy jed­no­cze­śnie.

– Idź­cie na za­do­mie, to zo­ba­czy­cie.

Za­do­mie było dziką czę­ścią dział­ki Ni­ko­li, gdzie nikt się nie za­pusz­czał, pełną za­po­mnia­nych ru­pie­ci. Latem po­ro­śnię­te było trawą tak wy­so­ką, że ponoć Prysz­cza­te­go do­rwał tam kie­dyś ve­lo­ci­rap­tor. Teraz jed­nak wszyst­ko przy­kry­wał świe­ży śnieg. Wy­sta­wa­ła z niego ko­ro­na i górna część płasz­cza po­tęż­ne­go dzwo­nu.

Do­mi­nik do­wo­dził wy­ko­pa­li­ska­mi.

– Uzna­li­śmy, że jeśli kie­dyś mamy to zro­bić, to w tę noc – po­wie­dział do mnie i Agniesz­ki. – Ni­ko­li ten po­mysł też się spodo­bał.

– Zro­bić co? – za­py­ta­łem.

– Wy­do­być dra­nia i wpra­wić w ruch.

– O pół­no­cy – pod­jął Sęp – lu­dzie będą witać nowy rok. Usły­szą, że dzwo­ni, ale po­my­ślą, że to w któ­rymś ko­ście­le. Nikt tu nie przyj­dzie z py­ta­nia­mi.

– Jest osiem­na­sta dwa­na­ście – po­wie­dział Do­mi­nik do swych ro­bot­ni­ków. – Do dwu­dzie­stej pierw­szej dzwon ma wyjść z ziemi. O dwu­dzie­stej dru­giej ma być czy­sty, a go­dzi­nę przed pół­no­cą za­wi­snąć.

Wizja bi­ją­ce­go dzwo­nu z pew­no­ścią ro­bi­ła wra­że­nie, lecz wciąż my­śla­łem o Agniesz­ce. Czy kiedy zo­sta­nie mamą, prze­sta­nie przy­jeż­dżać do Ni­ko­li?

Grupa po­dzie­li­ła się tego wie­czo­ru na kilka mniej­szych. Nie­któ­rzy sie­dzie­li w kuch­ni, inni plan­szów­ko­wa­li w piw­ni­cy, część pra­co­wa­ła przy dzwo­nie, inni le­pi­li bał­wa­na w śnie­gu. Kilku za­pa­leń­ców z lap­to­pa­mi urzą­dzi­ło sobie LAN party w jed­nym z po­ko­jów.

Tru­ci­zna, jak się oka­za­ło z wy­kształ­ce­nia an­tro­po­loż­ka, bar­dzo za­in­te­re­so­wa­ła się dzwo­nem i szyb­ko wy­siu­da­ła Do­mi­ni­ka z funk­cji nad­zor­cy wy­ko­pa­lisk. Ma­gicz­ny co pe­wien czas przy­no­sił jej je­dze­nie, któ­re­go uży­wa­ła jako pa­li­wa, by po­ga­niać nie­szczę­śni­ków, w tym zde­gra­do­wa­ne­go Do­mi­ni­ka, zno­szą­ce­go to z god­no­ścią Sępa i ma­rud­ne­go Cyr­kla.

– Czło­wiek całe życie unika cięż­kiej pracy – żalił się ten ostat­ni – a tu każą mu pod­no­sić stu­to­no­wy dzwon.

Va­she­dia rów­nież wy­da­wa­ła się jakaś stru­ta. Ob­ser­wu­jąc nową człon­ki­nię grupy, par­sk­nę­ła i szep­nę­ła do mnie:

– Pa­trz, jak się tuli do Krzy­sia.

– Krzy­sia? – Tej nocy nikt nie był ty­ta­nem in­te­lek­tu, więc zro­zu­mia­łem to do­pie­ro póź­niej.

Ma­gicz­ny lepił się do wy­bran­ki i pra­wił jej obrzy­dli­wie słod­kie kom­ple­men­ty. Chłop zmie­nił się nie do po­zna­nia. Prze­stał prze­kli­nać, nie świn­tu­szył, wy­ra­żał się peł­ny­mi zda­nia­mi. Nie­któ­rzy uzna­li, że to już nie Ma­gicz­ny Krzysz­tof, lecz Sir Krzysz­tof.

– Hej, Ma­gicz­ny! – za­wo­łał Ad­rian, pod­cho­dząc do za­ko­cha­nych ob­ser­wu­ją­cych dzwon. – Mie­li­śmy do­pra­co­wać szcze­gó­ły na­sze­go wła­sne­go kon­wen­tu. No wiesz, Cyc­kon.

Krzysz­tof po­czer­wie­niał jak burak.

– Jaki kon­went? – za­py­tał, uda­jąc głu­pie­go. – Coś ci się po­mie­sza­ło.

– Hej, co się stało ze sta­rym Krzyś­kiem? – do­py­ty­wał Ad­rian. – Zbo­czo­nym i per­fid­nym? Co z nim uczy­ni­łeś?

– Ja? Zbo­czo­ny? – Zro­bił minę nie­wi­niąt­ka. Gdyby do­pra­wić mu skrzy­dła, za­wsty­dził­by anio­ła. Spoj­rzał na Tru­ci­znę. – To ja­kieś ka­lum­nie, bie­dro­necz­ko.

– Raz chcia­łeś kupić moją wodę po ką­pie­li – przy­po­mnia­ła sobie Agniesz­ka.

– To w tro­sce o pla­ne­tę – od­parł. – Zie­mia się go­tu­je. Trze­ba oszczę­dzać za­so­by.

– Chwa­li­łeś się – nie ustę­po­wał Ad­rian – że w swoim fap fol­de­rze masz osob­ny pod­fol­der dla fil­mów z fu­ra­sa­mi.

– W moim FAST fol­de­rze – sko­ry­go­wał Sir Krzysz­tof – mam pod­fol­der z FU­RA­MI. Wie­cie, jak ko­cham mo­to­ry­za­cję.

– Od kiedy? – zdzi­wi­ła się Agniesz­ka. – No dobra, sprawdź­my. Wy­mień dwa mo­de­le skody.

– Hmm… Octa­vian… i… hmm… Fe­ni­cja?

– Dla mnie okej – od­par­łem.

– To miały być mo­de­le sa­mo­cho­dów, nie ry­dwa­nów – za­pro­te­sto­wa­ła Agniesz­ka.

– Cały mój Krzyś – pod­su­mo­wa­ła Tru­ci­zna, uśmie­cha­jąc się słod­ko.

Ob­ser­wo­wa­nie, jak lu­dzie pra­cu­ją w pocie czoła, szyb­ko mnie zmę­czy­ło, więc za­szy­łem się w domu, gdzie grano aku­rat w Worm­sy, zmie­nia­jąc się przy jed­nym lap­to­pie. Wy­gra­łem ko­lej­ną par­tię, ale potem do­łą­czy­ła do nas Va­she­dia, która z sza­leń­stwem w oczach po­wy­bi­ja­ła wszyst­kie ro­ba­le, uży­wa­jąc owiec i sta­ru­szek.

W końcu po­sta­no­wi­łem wró­cić pod dzwon, cie­kaw po­stę­pu prac.

– Coś no­we­go? – za­py­ta­łem kie­row­nicz­kę.

– Jakiś czas temu za­ob­ser­wo­wa­łam dwa zu­peł­nie nie­zna­ne mi ga­tun­ki ne­an­der­tal­czy­ka – od­par­ła Tru­ci­zna.

– O! Mogę zo­ba­czyć kości?

– Nie ma. To Ad­rian i Va­ni­sha sta­nę­li nad wy­ko­pem.

– Va­she­dia – po­pra­wi­łem.

Na ze­wnątrz po­ja­wi­ła się Ni­ko­la ubra­na w pu­cha­tą kurt­kę i ró­żo­wą czap­kę z pom­po­nem. Ge­stem po­ka­za­ła mi, że mam z nią iść. Miało to być dys­kret­ne, ale za­uwa­ży­li wszy­scy, nawet Cyr­kiel, mimo że wal­czył z pia­skiem za­sy­pu­ją­cym mu oczy.

– Jak ci się po­do­ba­ło moje ostat­nie opo­wia­da­nie? – za­py­ta­ła wy­raź­nie stre­mo­wa­na.

Oprych ter­ro­ry­zu­ją­cy zi­mo­wą wio­skę do­sta­je za swoje? Bar­dzo sym­pa­tycz­ne. Po­do­ba­ło mi się, jak oprych do­stał za swoje. I ma­gicz­na wio­ska mega kli­ma­tycz­na, zwłasz­cza te pin­gwi­ny jako zwie­rzę­ta do­mo­we.

Ni­ko­la po­kra­śnia­ła ze szczę­ścia. Na­praw­dę po­lu­bi­łem jej tek­sty, choć były pełne błę­dów i na­pi­sa­ne to­por­nym sty­lem. Miała nie­zwy­kłą wy­obraź­nię i nie przej­mo­wa­ła się zu­peł­nie ni­czym, więc każde ze­tknię­cie z jej twór­czo­ścią było sza­lo­ną przy­go­dą.

– Uzna­łam, że za­słu­gu­jesz na na­gro­dę za czy­ta­nie moich wy­po­cin – po­wie­dzia­ła. – Pój­dzie­my na pię­ter­ko, chcę ci po­ka­zać.

– Po­ka­zać co?

– Takie jedno miej­sce, które rzad­ko wi­du­je świa­tło dnia. Jest tro­chę za­ro­śnię­te, ale da się do­strzec to i owo.

– No to na górę! – Nie­mal czu­łem, jak rosną mi skrzy­dła.

I tak oto wkro­czy­łem do kry­jów­ki Ni­ko­li. Pokój na pod­da­szu był za­ba­ła­ga­nio­ny i za­gra­co­ny. Wy­da­wa­ło się, że każdy ele­ment wy­stro­ju jest z innej epoki – od przed­wo­jen­nych mebli przez pe­ere­low­ski dywan na ścia­nie po współ­cze­sne sprzę­ty elek­tro­nicz­ne. Wszę­dzie wa­la­ły się książ­ki, fi­gur­ki i bi­be­lo­ty. Pod ścia­ną za­uwa­ży­łem wiel­ki, za­mknię­ty na kłód­kę kufer wy­glą­da­ją­cy, jakby skry­wał pi­rac­ki skarb. Obok łóżka stał wiel­ki drew­nia­ny słoń, a na sta­rej ko­mo­dzie złota bu­tel­ka.

– To taki mój dow­cip z Al­ba­ra­ja – po­wie­dzia­ła, wska­zu­jąc szkla­ny przed­miot.

Uko­śne ścia­ny pełne były ob­ra­zów, ale zna­la­zło się też miej­sca dla jed­ne­go czar­no-bia­łe­go zdję­cia. Przed­sta­wia­ło Ni­ko­lę z jakąś dziew­czy­ną. Go­spo­dy­ni wy­glą­da­ła mło­dziej, jak na­sto­lat­ka.

– To Zuzia – po­wie­dzia­ła, wska­zu­jąc zdję­cie. – Naj­cu­dow­niej­sza isto­ta na świe­cie, ale już ode­szła. Zmar­ła. Choć jej cząst­ka wciąż jest tu z nami, nawet cał­kiem spora cząst­ka.

Coś w twa­rzy na zdję­ciu wy­da­wa­ło mi się zna­jo­me, lecz nie py­ta­łem.

Spoj­rza­łem przez okno, gdzie ekipa wła­śnie wy­cią­ga­ła dzwon z ziemi. Oka­zał się dużo mniej­szy i lżej­szy, niż wszy­scy się spo­dzie­wa­li.

– Dają radę – zre­la­cjo­no­wa­łem. – Cią­gną, cią­gną. Uuu… Bied­ny Cyr­kiel. Ale chyba nic mu nie jest – do­da­łem, wi­dząc prze­ję­cie na twa­rzy Ni­ko­li. – Wy­sta­wił kciuk z wy­ko­pu, po­ka­zu­jąc okej.

– Cie­ka­wi mnie ten dzwon – po­wie­dzia­ła. – Kim był lu­dwi­sarz, który go stwo­rzył? Gdzie ten dzwon wi­siał? Co oznaj­miał swoim bi­ciem?

– Ma­te­riał na nowe opo­wia­da­nie? – za­py­ta­łem.

– Może – po­wie­dzia­ła ta­jem­ni­czo. – Opo­wia­da­nie… A tak, mia­łam ci po­ka­zać moje se­kret­ne miej­sce. Do­mi­ni­ka to zbyt­nio nie za­in­te­re­so­wa­ło. Al­ba­raj wi­dział już tyle razy, że widok ten mu spo­wsze­dniał. Więc może ty oka­żesz pod­eks­cy­to­wa­nie?

– O tak, je­stem bar­dzo pod­eks­cy­to­wa­ny – po­wie­dzia­łem.

– Po­ja­wia się tylko raz w roku w syl­we­stra i widać ją pod od­po­wied­nim kątem z mo­je­go po­ko­ju. Zi­mo­wa wio­ska! To ona mnie za­in­spi­ro­wa­ła!

Wy­cią­gnę­ła lor­net­kę i ka­za­ła mi usta­wić się koło okna. Przy­ło­ży­łem przed­miot do oczu i uj­rza­łem ją mię­dzy drze­wa­mi.

Drew­nia­ne, pięk­ne chaty przy­kry­te były śnie­giem, po uli­cach prze­cha­dza­ły się ja­kieś isto­ty, zbyt małe, by je zi­den­ty­fi­ko­wać. Ktoś je­chał na bia­łym ty­gry­sie, dzie­ci ba­wi­ły się na nie­wiel­kim lo­do­wi­sku.

– Spo­dzie­wa­łem się cze­goś in­ne­go, ale to jest ab­so­lut­nie cu­dow­ne – po­wie­dzia­łem. – Są tam pin­gwi­ny?

Ni­ko­la po­ki­wa­ła głową.

– Widzę stąd wiele in­nych świa­tów. Cza­sem nawet nie wiem, co jest czę­ścią tego, a co in­ne­go. O, na przy­kład tam­ten komin, co tak mruga jak na dys­ko­te­ce.

– Z na­sze­go świa­ta – po­twier­dzi­łem. – Prze­jeż­dża­li­śmy obok niego.

Ni­ko­la zro­bi­ła roz­cza­ro­wa­ną minę.

– Już mam po­ło­wę opo­wia­da­nie o tym ko­mi­nie. Chcesz prze­czy­tać?

– Jasne, do pół­no­cy sporo czasu.

Kiedy w końcu ze­szli­śmy na dół, ru­szy­łem do kuch­ni coś prze­ką­sić. Usły­sza­łem wtedy cichą kłót­nię. To Do­mi­nik i Al­ba­raj pod­nie­sio­ny­mi, acz szep­czą­cy­mi gło­sa­mi dys­ku­to­wa­li o czymś za­wzię­cie.

– Wiem, że coś kom­bi­nu­jesz – po­wie­dział Do­mi­nik. – Nagle je­steś taki to­wa­rzy­ski?

– Chcia­łem raz w życiu za­grać w grę plan­szo­wą – od­parł Al­ba­raj. – Takie to dziw­ne? Ale skoro uwa­żasz, że nie po­wi­nienem, usza­nu­ję to. Twój dom, twoje za­sa­dy.

Twój dom? – po­wtó­rzy­łem w my­ślach. O co tu cho­dzi­ło?

– Na twoim miej­scu – dodał Al­ba­raj – przyj­rzał­bym się tej nowej dziew­czy­nie. Nie po­do­ba mi się.

– Tobie nikt się nie po­do­ba – rzu­cił Do­mi­nik, koń­cząc dys­ku­sję.

Co by nie mówić o Tru­ciź­nie, do­pro­wa­dzi­ła spra­wę dzwo­nu do końca. Po wy­czysz­cze­niu prze­cią­gnę­li­śmy go pod naj­więk­sze drze­wo i prze­wie­si­li­śmy przez po­tęż­ną gałąź, uży­wa­jąc moc­ne­go sznu­ra. Na szczę­ście miał serce, w od­róż­nie­niu od nie­któ­rych ludzi.

Równo o pół­no­cy wszy­scy sta­nę­li­śmy pod drze­wem. Do­mi­nik i Sęp wpra­wi­li dzwon w ruch, jego dźwięk był czy­sty i po­tęż­ny. Sir Krzysz­tof po­le­wał szam­pa­na, wszy­scy skła­da­li sobie ży­cze­nia, a nad na­szy­mi gło­wa­mi roz­bły­ski­wa­ły fa­jer­wer­ki. Ni­ko­la pa­trzy­ła na dzwon i wy­da­wa­ła się szczę­śli­wa.

To były nasze ostat­nie wspól­ne chwi­le, zanim znik­nę­ła.

 

***

 

Ni­ko­la nie miała po­ję­cia, kiedy wy­pa­da­ją jej uro­dzi­ny, wy­bra­ła więc na ce­le­bra­cję pierw­szy dzień maja.

Długo szu­ka­li­śmy pre­zen­tów, choć za­sta­na­wia­ło nas, dla­cze­go przy­szła ju­bi­lat­ka nie po­ja­wia się na gru­pie, gdzie się ko­mu­ni­ko­wa­li­śmy. Pod ko­niec kwiet­nia Do­mi­nik na­pi­sał, że mamy przy­je­chać, lecz Ni­ko­li nie bę­dzie. Dodał, by nie przy­wo­zić żad­nych upo­min­ków. Oczy­wi­ście każdy i tak je wziął, w końcu można było je prze­cież go­spo­dy­ni zo­sta­wić.

Zja­wi­li­śmy się jak za­wsze w trój­kę. Sęp mru­kli­wy bar­dziej niż za­wsze, Agniesz­ka w za­awan­so­wa­nej ciąży i ja pełen złych prze­czuć. Byłem świa­dom, że Ni­ko­la od wielu dni nie lo­go­wa­ła się na por­ta­lu li­te­rac­kim i nie od­po­wia­da­ła hej­te­rom. To nie było w jej stylu. Co się z nią dzia­ło?

Wy­star­czył mi jeden rzut oka na pół­las, by uznać, że nie jest do­brze. Stół był nie­mal pusty, sie­dzą­cy mieli po­nu­re twa­rze i dys­ku­to­wa­li cicho. Do­strze­głem wśród nich Al­ba­ra­ja, nie wi­dzia­łem na­to­miast Tru­ci­zny.

– Sia­daj­cie, cze­ka­li­śmy już tylko na was – po­wie­dział Do­mi­nik wy­raź­nie ze­stre­so­wa­ny.

Zro­bi­li­śmy, co nam po­le­cił.

Sta­nął przed ze­bra­ny­mi i ze spusz­czo­nym wzro­kiem oznaj­mił:

– Ni­ko­la znik­nę­ła. Ja­kieś dwa ty­go­dnie temu.

– Co się z nią stało? – za­py­tał Ad­rian.

– Zo­sta­ła aresz­to­wa­na – po­wie­dział Al­ba­raj – za prze­stęp­stwo, któ­re­go do­pu­ści­ła się przed laty. Za­pew­ne osa­dzi­li ją w Pod­gro­tec­ce. To wię­zie­nie bli­sko mia­sta, gdzie się uro­dzi­ła.

– Co? – za­py­ta­ło kilka gło­sów.

– Od po­cząt­ku – po­pro­si­ła Agniesz­ka. – Co się dzie­je?

– Jak się pew­nie do­my­śli­li­ście – po­wie­dział Do­mi­nik – Ni­ko­la nie po­cho­dzi z na­sze­go świa­ta.

– To było jasne – uznał Ad­rian.

– Wia­do­mo – do­rzu­cił Cyr­kiel.

– Co? – za­py­ta­łem zszo­ko­wa­ny, lecz szyb­ko uci­chłem.

– Uro­dzi­ła się w por­to­wym mie­ście Aro­na­se­ruk – kon­ty­nu­ował Do­mi­nik – w świe­cie, któ­re­go po­stęp tech­no­lo­gicz­ny od­po­wia­da… mniej wię­cej na­sze­mu re­ne­san­so­wi. Do­ra­sta­ła na ulicy. Nigdy nie po­zna­ła ro­dzi­ców, moż­li­we, że była sie­ro­tą. By prze­żyć, mu­sia­ła kraść. Oka­za­ła się cał­kiem uta­len­to­wa­ną zło­dziej­ką, zwin­ną, od­waż­ną i bu­dzą­cą za­ufa­nie ofiar. Pew­ne­go dnia zwró­cił na nią uwagę herszt dość zna­czą­cej bandy zło­dziei. Mó­wi­li na niego Prysz­cza­ty.

– Ten le­gen­dar­ny Prysz­cza­ty? – za­py­tał Ad­rian, lecz po­zo­sta­li szyb­ko go uci­szy­li.

– Herszt ze swoją bandą po­sta­no­wi­li do­ko­nać wiel­kie­go skoku, celem był naj­bo­gat­szy w mie­ście złot­nik. Zło­dziej­skie zdol­no­ści Ni­ko­li z pew­no­ścią za­im­po­no­wa­ły Prysz­cza­te­mu, lecz dużo bar­dziej li­czy­ło się to, że młoda dziew­czy­na cier­pia­ła na dziw­ną przy­pa­dłość – czę­sto wokół niej po­ja­wia­ły się po­łą­cze­nia z in­ny­mi rze­czy­wi­sto­ścia­mi. Ni­ko­la stała na cza­tach, pod­czas gdy po­zo­sta­li ra­bo­wa­li ma­ją­tek nie­szczę­śni­ka. Straż miej­ska ich na­kry­ła, straż­ni­cy aresz­to­wa­li lub za­bi­li więk­szość bandy, lecz Prysz­cza­ty i Ni­ko­la umknę­li. Może ko­lej­ny frag­ment opo­wie Al­ba­raj?

Męż­czy­zna ski­nął głową i pod­jął hi­sto­rię:

– Złot­nik miał różne za­bez­pie­cze­nia swo­je­go ma­jąt­ku. Je­stem… hmm… jed­nym z nich. Dżin­nem straż­ni­czym. Zo­sta­łem po­wo­ła­ny do życia tylko w jed­nym celu – w przy­pad­ku kra­dzie­ży zwią­zać swoją osobę z ra­bu­siem i zro­bić wszyst­ko, by wpadł w ręce spra­wie­dli­wo­ści, a wła­ści­ciel od­zy­skał ma­ją­tek. Pro­blem w tym, że Ni­ko­let­ta i Prysz­cza­ty ucie­kli jed­nym z przejść utwo­rzo­nych przez dziew­czy­nę. Droga ta pro­wa­dzi­ła do wa­sze­go świa­ta i ukry­ta była głę­bo­ko w miej­skich ka­ta­kum­bach. By upew­nić się, że nikt go nie bę­dzie ści­gał, Prysz­cza­ty zde­to­no­wał ła­du­nek pro­chu i uwię­ził przej­ście pod zie­mią. W trój­kę wy­lą­do­wa­li­śmy w Pol­sce w la­tach sześć­dzie­sią­tych, ja­kieś kil­ka­dzie­siąt ki­lo­me­trów na pół­noc stąd. Dżin­na nie można się po­zbyć w żaden spo­sób, toteż za­ak­cep­to­wa­li moje to­wa­rzy­stwo. Wę­dro­wa­li­śmy la­sa­mi, aż Prysz­cza­ty zna­lazł kry­jów­kę, opusz­czo­ny dom, w któ­rym umie­ścił dziew­czy­nę i skarb. A potem wy­ru­szył sa­mot­nie coś za­ła­twić. Mo­głem po­dą­żyć za nim, lecz wy­bra­łem pil­no­wa­nie złota i Ni­ko­let­ty. Prysz­cza­ty już nie wró­cił. Nigdy wię­cej go nie wi­dzie­li­śmy. Być może na­ra­ził się komuś groź­ne­mu, prze­je­cha­ło go auto lub aresz­to­wa­ła mi­li­cja. Coś mu­sia­ło się stać, z wła­snej woli nie po­zo­sta­wił­by bo­gac­twa. Ja tym­cza­sem osta­tecz­nie zwią­za­łem swą osobę z dziew­czy­ną. Jed­nak nie mo­głem wydać jej tu­tej­szej wła­dzy, z pew­no­ścią przy­własz­czy­li­by sobie złoto, zresz­tą i tak nie po­tra­fił­bym się z nimi po­ro­zu­mieć.

– Ni­ko­lę, zzięb­nię­tą, sa­mot­ną i za­gu­bio­ną od­na­la­zła moja bab­cia – po­wie­dział Do­mi­nik. – Przy­gar­nę­ła ją, na­kar­mi­ła i po­zwo­li­ła miesz­kać w domu, który wi­dzi­cie. Na­le­żał do mo­je­go dzia­ne­go pra­dziad­ka. Utrzy­ma­nie dziew­czy­ny nie było zresz­tą dużym pro­ble­mem, Ni­ko­la dys­po­no­wa­ła spo­rym bo­gac­twem. Z uwagi na róż­ni­cę mię­dzy jej i na­szym świa­tem po­wrót i zwró­ce­nie ma­jąt­ku było… trud­ne, więc dziew­czy­na nie wa­ha­ła się wy­da­wać za­gra­bio­ne dobra. Moja bab­cia Zuzia za­czę­ła uczyć ją ję­zy­ka. Za­zna­jo­mi­ła z na­szym świa­tem. Prze­ka­za­ła wie­dzę i uświa­do­mi­ła, że kra­dzież jest złym spo­so­bem na życie. Wiele czasu spę­dza­ły w tym ogro­dzie, ob­ser­wu­jąc przej­ścia do in­nych świa­tów. Kiedy bab­cia była już bar­dzo scho­ro­wa­na, za­bra­ła mnie tu i przed­sta­wi­ła Ni­ko­li. Po­wie­dzia­ła – głos mu za­drżał – że mam się nią opie­ko­wać i jej bro­nić, a nie­dłu­go potem zmar­ła. Szyb­ko zro­zu­mia­łem, że chcę, by Ni­ko­la nie była taka sa­mot­na. Miała kogoś in­ne­go niż tylko mnie i tego zło­śli­we­go dżin­na. Praw­dzi­wych przy­ja­ciół. – Do­mi­nik scho­wał twarz w dło­niach. – To ty ją wy­da­łeś, Al­ba­ra­ju?

– Nie – za­prze­czył dżinn. – Kie­dyś z pew­no­ścią bym to zro­bił, do tego zo­sta­łem stwo­rzo­ny. Jed­nak Ni­ko­let­ta po­tra­fi­ła zmie­nić moją na­tu­rę. Z bie­giem lat na­praw­dę po­lu­bi­łem tę dziew­czy­nę. Do­strze­głem, że zro­zu­mia­ła swój dawny błąd. Zresz­tą tam­ten złot­nik i tak był ka­wa­łem skur­wy­sy­na. Bar­dzo mi bę­dzie bra­ko­wać tych chwil, gdy przy­jeż­dża­li­ście, a ja ją szan­ta­żo­wa­łem, że po­wiem wszyst­ko, jeśli mi tu i teraz nie po­czy­ta. I czy­ta­ła. – Prze­rwał na chwi­lę. – Gdy ją za­bie­ra­li, skar­bu nie zo­sta­ło już wiele. Tu złoto i sre­bro jest mniej warte niż w na­szym świe­cie. Ni­ko­la część wy­da­ła, dużo roz­da­ła, tro­chę pew­nie zgu­bi­ła. Kiedy to od­kry­li, po­wie­dzie­li, że je­stem naj­bar­dziej ża­ło­snym dżin­nem straż­ni­czym w hi­sto­rii. Mogli mieć rację.

– E, tam – Ad­rian po­kle­pał go po ra­mie­niu. – Je­steś po pro­stu taki jak my.

– Bo­go­wie… – Al­ba­ra­jo­wi głos za­drżał. – Da­ruj­cie. Więc je­stem jak wy? Co mam teraz ze sobą zro­bić?

Do­mi­nik pa­trzył na niego z za­ci­śnię­ty­mi usta­mi, aż w końcu po­wie­dział:

– Mo­żesz tu zo­stać, jak długo ze­chcesz. Wie­rzę, że to nie ty ją wy­da­łeś. Więc kto?

– To oczy­wi­ste – ode­zwa­ła się Va­she­dia. – Ma­gicz­ny, gdzie twoja druga po­łów­ka?

Krzysz­tof się skrzy­wił.

– Zo­sta­wi­ła mnie nie­dłu­go po syl­we­strze.

– Pa­mię­ta­cie Tropa z Pyr­ko­nu? – za­py­ta­ła Va­she­dia. – Tego po­szu­ki­wa­cza przejść? Ko­bie­ta, która przed­sta­wi­ła się jako Tru­ci­zna, to jego córka.

– Skąd wiesz? – za­py­tał za­sko­czo­ny Ma­gicz­ny.

– W ze­szłym ty­go­dniu śle­dzi­łam gnidę – po­wie­dzia­ła. – W do­dat­ku zu­peł­nym przy­pad­kiem „wy­padł” jej te­le­fon i wszyst­kie­go się do­wie­dzia­łam. Na Ni­ko­lę Tro­po­wi do­nio­sła są­siad­ka, gdy zo­ba­czy­ła jego ogło­sze­nie w ga­ze­cie.

– Pew­nie ta stara z lasu – po­wie­dział do mnie Ad­rian.

– By­dlak za­czął ob­ser­wo­wać oko­li­cę – kon­ty­nu­owa­ła Va­she­dia – i pod­su­nął swoją córkę naj­słab­sze­mu osob­ni­ko­wi w sta­dzie. Ów kre­tyn wpro­wa­dził szpie­ga wprost do domu Ni­ko­li.

– Czyli to prze­ze mnie? – za­py­tał prze­ra­żo­ny Ma­gicz­ny. – Na­praw­dę je­stem kre­ty­nem. – Od­wró­cił się, gdyż oczy za­szkli­ły mu się ze wsty­du.

– Je­steś pie­przo­nym idio­tą! – krzy­cza­ła Va­she­dia i za­czę­ła okła­dać go po­grze­ba­czem do gril­la. – Śle­pym de­bi­lem!

Ma­gicz­ny za­łkał, a wtedy Va­she­dia odło­ży­ła broń, ob­ję­ła go i przy­tu­li­ła.

– Praw­da jest taka, że to mógł być każdy z nas – po­wie­dzia­łem. – Kto nie dałby się zba­je­ro­wać blond la­fi­ryn­dzie, niech pierw­szy rzuci ka­mie­niem.

Męska część zgro­ma­dze­nia zgod­nie po­ki­wa­ła gło­wa­mi.

Wtedy Ad­rian wstał z krze­sła i pró­bo­wał na nie wejść. Za­trzesz­cza­ło zło­wro­go, gdy po­sta­wił jedną nogę, więc zre­zy­gno­wał. Mimo to prze­mó­wił do wszyst­kich:

– Od­bi­je­my Ni­ko­lę! Wiemy, gdzie ją za­mknę­li. Znaj­dzie­my przej­ście, może trze­ba bę­dzie po­rwać Tropa. Nasza dru­ży­na pój­dzie do jej świa­ta i za­bie­rze­my, co nasze. Do­mi­nik, załóż zbro­ję, bę­dziesz tan­ko­wał. Sęp, ty skoń­czy­łeś me­dy­cy­nę zwie­rząt, bę­dziesz he­ale­rem. Va­she­dia, twój śpiew od­go­ni prze­ciw­ni­ków, nadasz się na sup­por­ta. Ja na­to­miast…

– Nikt ni­g­dzie nie pój­dzie – ode­zwał się sta­now­czo Al­ba­raj. – Zmar­nu­je­cie swoje życia. Ona by tego nie chcia­ła.

– Więc co ro­bi­my? – za­py­tał Sęp.

– Bę­dzie­my cze­kać – po­wie­dział z bólem Do­mi­nik.

– Skoro Ni­ko­la jest dłu­go­wiecz­na – wtrą­ci­łem – to jaki wyrok jej za­fun­du­ją?

Nikt nie od­po­wie­dział.

– Mo­że­my zro­bić coś jesz­cze – po­wie­dział Do­mi­nik. – Wciąż trzy­mać się razem. Za­mie­rzam or­ga­ni­zo­wać re­gu­lar­ne spo­tka­nia. Wiem, że nie bę­dzie jak daw­niej, ale mu­si­my się po­sta­rać.

Spę­dzi­li­śmy razem dzień, noc i ko­lej­ny dzień. Al­ba­raj i Do­mi­nik opo­wia­da­li o Ni­ko­li. Cza­sem w coś za­gra­li­śmy, lecz każdy my­śla­mi był gdzie in­dziej, a Ad­rian nie za­no­to­wał ani jed­ne­go wy­ni­ku. Ma­gicz­ny spę­dzał czas na go­to­wa­niu, Agniesz­ka kłó­ci­ła się z na­rze­czo­nym przez te­le­fon, a Cyr­kiel wszyst­kim opo­wia­dał o otrzy­ma­nej za­gra­nicz­nej ofer­cie pracy.

Dzwon, który go­dzi­nę po syl­we­stro­wej pół­no­cy urwał się z ga­łę­zi, za­rósł trawą. W piw­ni­cy nie sły­chać było stu­ka­nia ko­bol­dów. Przez chwi­lę wy­da­wa­ło mi się, że widzę Ro­ga­te­go spo­glą­da­ją­ce­go z lasu, lecz to był tylko zwy­kły jeleń.

 

***

 

Do­mi­nik or­ga­ni­zo­wał ko­lej­ne spo­tka­nia, jak obie­cał, lecz za każ­dym razem przy­jeż­dża­ło nas coraz mniej.

Agniesz­ka uro­dzi­ła chłop­ca, zdro­we­go i cu­dow­ne­go bo­ba­sa, a nie­dłu­go potem roz­sta­ła się z na­rze­czo­nym. Nie na­rze­ka­ła jed­nak, z każ­dej stro­ny mogła li­czyć na wspar­cie.

Cyr­kiel wy­je­chał za gra­ni­cę, gdzie czę­sto na­rze­kał, wy­ra­ża­jąc tę­sk­no­tę za kra­jem.

Va­she­dia i Krzysz­tof zo­sta­li parą. Choć wszyst­kich prze­ra­ża wizja, że ci dwoje mogą do­cze­kać się po­tom­stwa, zwią­zek naj­wy­raź­niej był im pi­sa­ny, bo do­ga­dy­wa­li się do­sko­na­le. Co wię­cej, za­baw­ny los chciał, że Va­she­dia wy­pa­trzy­ła kie­dyś Tru­ci­znę na kon­cer­cie.

– Hej, tam, ta ładna, wsa­dzi­ła kie­dyś moją przy­ja­ciół­kę do pier­dla! – krzyk­nę­ła ze sceny. – Wie­cie co z nią zro­bić! Młyn!

Pu­blicz­ność rzu­ci­ła się wy­ko­nać po­le­ce­nie, młyn się roz­krę­cił, jed­nak ko­bie­cie nic się nie stało, bo przed sceną stało góra dwa­na­ście osób. Ale potem pod­nie­śli Tru­ci­znę i ci­snę­li w błoto tuż obok toi toiów.

 

***

 

Póź­no­je­sien­ne za­pro­sze­nie od Do­mi­ni­ka bar­dzo mnie ucie­szy­ło. Za­bra­łem ze sobą tylko Sępa, gdyż Agniesz­ka nie mogła przy­je­chać. Oka­za­ło się, że na miej­scu są tylko go­spo­darz, Al­ba­raj i Ad­rian.

Po­chwa­li­łem się nową pracą, Ad­rian jako pro­gra­mi­sta za­ra­biał wię­cej niż pre­zy­dent, Do­mi­ni­ko­wi szło przy­zwo­icie w korpo, a Sęp za­bie­rał się do otwo­rze­nia wła­snej kli­ni­ki.

W piąt­kę za­gra­li­śmy w Ter­ra­for­ma­cję Marsa, wspo­mi­na­jąc dawne spo­tka­nia i chwi­le, gdy dom tęt­nił ży­ciem. 

Spa­łem w po­ko­ju z ka­flo­wym pie­cem, sam.

 

***

 

Do­mi­nik wy­słał wia­do­mość, że wszy­scy mają przy­je­chać, gdyż wy­da­rzy­ło się coś waż­ne­go. Słowo „wszy­scy” na­pi­sał wiel­ki­mi li­te­ra­mi, a potem dodał, że znaj­dzie każ­de­go, kto się nie zjawi i wsa­dzi mu miecz w pewne miej­sce, lecz nie spre­cy­zo­wał, w jakie. Mie­li­śmy swoje po­dej­rze­nia.

Oczy­wi­ście do­tar­li­śmy ostat­ni. Sęp miał pilne we­zwa­nie w spra­wie krowy, Agniesz­ka długo nie mogła zna­leźć fo­te­li­ka dla synka, a gdy w końcu za­ła­do­wa­li­śmy się do auta, po chwi­li zła­pa­li­śmy gumę.

Gdy uj­rza­łem dom Ni­ko­li, wciąż nie wie­dzia­łem, czego się spo­dzie­wać. Mie­li­śmy je­dze­nie, picie, śpi­wo­ry, gry i sporo na­dziei.

Usły­sze­li­śmy mu­zy­kę. Do­strze­gli­śmy, że pół­las jest pełen ludzi. Długi stół ugi­nał się od plan­szó­wek, ktoś roz­wie­sił hamak, po­śród drzew stały na­mio­ty. Va­she­dia i Ma­gicz­ny Krzysz­tof przy­go­to­wy­wa­li ogni­sko, Ad­rian z Al­ba­ra­jem mie­rzy­li się w Sie­dem Cudów Świa­ta: Po­je­dy­nek, a Cyr­kiel z Do­mi­ni­kiem za­wie­sza­li oświe­tle­nie na ga­łę­zi. Po­zo­sta­li grali, jedli, pili lub szwen­da­li się po oko­li­cy.

Ucie­szył mnie ten widok, lecz wciąż bra­ko­wa­ło jed­nej osoby. Nie­ste­ty, ni­g­dzie nie wy­pa­trzy­łem Ni­ko­li.

Po­je­dyn­ko­wi po­mię­dzy Ad­ria­nem i Al­ba­ra­jem przy­glą­da­ła się za to jakaś sta­rusz­ka. Za­cho­dząc w głowę, kto po­sta­no­wił przy­je­chać z bab­cią, pod­sze­dłem przy­wi­tać się z nie­zna­jo­mą.

– Cześć, Szeszel – po­wie­dzia­ła.

Miała białe włosy i po­prze­ci­na­ną zmarszcz­ka­mi, lecz wciąż uro­czą twarz. Gar­bi­ła się nad sto­łem, uśmie­cha­jąc sze­ro­ko.

Agniesz­ka pod­bie­gła i przy­tu­li­ła ją mocno. Potem onie­mia­ły Sęp, a ja na końcu. Sta­rusz­ka wzię­ła na chude ręce syna mojej ku­zyn­ki i obej­rza­ła go sobie do­kład­nie.

– Cał­kiem fajny – uzna­ła.

– Ale jak? – za­py­ta­łem, jed­no­cze­śnie prze­ra­żo­ny i ucie­szo­ny.

– Wy­pu­ści­li mnie – po­wie­dzia­ła. – Od­by­łam cały wyrok. Je­stem wolna.

– Wiem, że ko­biet się nie pyta o wiek – po­wie­dzia­łem – ale co się stało z twoim?

– Pa­mię­tasz, jak mó­wi­łam, że od­wie­dza­jąc inne świa­ty, można do­znać róż­nych nie­prze­wi­dzia­nych efek­tów? Czas w mojej rze­czy­wi­sto­ści bie­gnie szyb­ciej, za­pier­dzie­la jak po­tłu­czo­ny. Ska­za­li mnie na długo, ale tu mi­nę­ły tylko dwa lata.

– Zmar­no­wa­ła całe życie, a mo­głaś grać z nami w gry – do­rzu­cił Ad­rian, krę­cąc głową, na co Ni­ko­la par­sk­nę­ła śmie­chem.

– Fakt, je­stem stara – po­wie­dzia­ła – ale osoby z mo­je­go świa­ta są dłu­go­wiecz­ne. Mogę jesz­cze prze­żyć was wszyst­kich.

Sęp, który po­tra­fił szyb­ko li­czyć, był prze­ra­żo­ny.

– Jeśli sta­rze­jesz się, przyj­mij­my, dzie­sięć razy wol­niej od nas, a jed­nak… to ile czasu tam spę­dzi­łaś? – za­py­tał.

– Li­cząc w tu­tej­szych la­tach… z pięć­set – od­par­ła bez­tro­skim tonem, lecz na jej twa­rzy od­ma­lo­wał się cień smut­ku.

– Miesz­ka­łaś w tym domu przez sześć dekad – nie ustę­po­wał. – Jak to moż­li­we, że wciąż o tobie pa­mię­ta­li? Jeśli nasz rok to dwie­ście pięć­dzie­siąt lat w twoim świe­cie, dla­cze­go wciąż cię ści­ga­li? Prze­cież od kra­dzie­ży mi­nę­ło pięt­na­ście ty­siąc­le­ci!

– Dla­te­go, że zo­sta­łam le­gen­dar­ną po­sta­cią – do­da­ła pod­eks­cy­to­wa­na. – Ten złot­nik, któ­re­go okra­dli­śmy, stał się bar­dzo znany po śmier­ci, a jego naj­waż­niej­sze dzie­ła, no cóż, wy­lą­do­wa­ły w tu­tej­szych lom­bar­dach. Poza tym ści­ga­ją­cy wie­dzie­li, jak dzia­ła róż­ni­ca czasu mię­dzy tymi świa­ta­mi, i byli pewni, że wciąż żyję. Od­ko­pa­li tamto przej­ście, z po­ko­le­nia na po­ko­le­nie prze­ka­zy­wa­li sobie wie­dzę o mnie, cały czas pro­wa­dząc po­szu­ki­wa­nia.

– Pięć­set lat w mam­rze – po­wtó­rzy­łem z nie­do­wie­rza­niem.

– Nie było tak źle, mój stary świat bar­dzo się roz­wi­nął. Pod wzglę­dem tech­no­lo­gii i ja­ko­ści życia, a przez to i hu­ma­ni­ta­ry­zmu. Mia­łam wy­god­ną celę, mo­głam ci­snąć w plan­szów­ki z in­ny­mi osa­dzo­ny­mi. – Ad­rian z uzna­niem po­ki­wał głową, naj­wy­raź­niej wizja pię­ciu­set lat gra­nia roz­pa­li­ła jego wy­obraź­nię. – Na­pi­sa­łam też całe mnó­stwo opo­wia­dań, już nie mogę się do­cze­kać, aż ktoś jej prze­czy­ta. – Spoj­rza­ła na mnie.

– Z chę­cią – po­wie­dzia­łem. – Pew­nie zro­bi­łaś wiel­kie pi­sar­skie po­stę­py.

– Pie­przyć sa­mo­do­sko­na­le­nie – od­par­ła. – Świat na­le­ży do gra­fo­ma­nów. Ten i wszyst­kie inne.

Do­mi­nik skoń­czył mon­to­wać lampę i pod­szedł do nas roz­pro­mie­nio­ny jak nigdy. Ni­ko­la chwy­ci­ła go za dłoń.

– W końcu wy­glą­da­my tak, jak po­win­ni­śmy – po­wie­dzia­ła, przy­cią­ga­jąc go do sie­bie. – Przy­szy­wa­na bab­cia i przy­szy­wa­ny wnuk.

– Drin­ka? – za­py­tał nas.

– Pew­nie – od­par­łem. – Na trzeź­wo tego nie ogar­nę.

Zja­wił się Ma­gicz­ny, rów­nież za­do­wo­lo­ny.

– Va­she­dia dała mi po­zwo­le­nie na or­ga­ni­za­cję Cyc­ko­nu – po­wie­dział Ad­ria­no­wi.

– Złota dziew­czy­na – uznał nerd wszech cza­sów. – Co ona w tobie widzi?

– Skoro naj­trud­niej­sze mamy już za sobą – po­wie­dział Krzysz­tof – to teraz wy­star­czy zna­leźć chęt­ne ko­bie­ty. Agniesz­ko, chcesz po­ja­wić się na pa­ne­lu do­ty­czą­cym kar­mie­nia pier­sią?

– Ej, mój syn już nie pije mleka – po­wie­dzia­ła, ob­ser­wu­jąc, jak młody bije Cyr­kla pu­deł­kiem od ja­kiejś gry. – Poza tym mu­sie­li­by mi za­pła­cić górę złota, żebym po­szła na ten wasz zbo­czo­ny kon­went.

– Tro­chę złota by się zna­la­zło – po­wie­dzia­ła Ni­ko­la. – Do­brze do­ga­du­ję się z ko­bol­da­mi, ka­za­łam im ukryć tro­chę w tu­ne­lach. Tak na wszel­ki wy­pa­dek.

Ad­rian naj­wy­raź­niej my­śla­mi był już na Cyc­ko­nie, gdyż sro­mot­nie prze­grał z Al­ba­ra­jem.

– Po­ćwicz i wróć za rok, no­obie – po­wie­dział dżinn, sprzą­ta­jąc plan­szę.

Sza­cu­nek w oczach Ad­ria­na zna­czył wię­cej niż ty­siąc słów.

Póź­niej za­pło­nę­ło ogni­sko. Ma­gicz­ny Krzysz­tof wsa­dzał każ­de­mu w rękę kieł­ba­sę. Gdzieś da­le­ko po­hu­ki­wa­ła sowa. Sta­nę­li­śmy przy ogniu, ob­ser­wu­jąc Nocną Wa­row­nię, pięk­ny, opusz­czo­ny zamek wy­ra­sta­ją­cy po­śród lasu.

– Pierw­szy nowy świat po tak dłu­giej prze­rwie – po­wie­dzia­ła ucie­szo­na Ni­ko­la. – W wię­zie­niu mi na to nie po­zwa­la­li.

– Nie­zły – po­wie­dzia­łem, po­dzi­wia­jąc czar­ne blan­ki zam­ko­we­go muru. – Czy to głowa Prysz­cza­te­go tam na pice? – Spoj­rza­łem na Ni­ko­lę. Wy­glą­dała na za­my­ślo­ną. – Nie mów, że…

– Ow­szem – od­par­ła. – Już mam po­mysł na ko­lej­ny tekst.

 

***

 

Kiedy mówię lu­dziom, co lubię robić w wol­nym cza­sie, nie­któ­rzy spo­glą­da­ją na mnie z po­li­to­wa­niem.

– Nie żal ci czasu na takie głu­po­ty? – za­py­tał raz ko­le­ga z pracy. – Gry, filmy, opo­wia­da­nia do szu­fla­dy, same zło­dzie­je czasu. Nie le­piej robić coś roz­wi­ja­ją­ce­go?

Mógł­bym im wy­tłu­ma­czyć, że jest taka jedna zło­dziej­ka, le­gen­dar­na w wię­cej niż jed­nym świe­cie, która wciąż okra­da wiele osób, a ja czuję się za­szczy­co­ny, będąc jej ofia­rą. I tak by nie zro­zu­mie­li.

Nie ża­łu­ję żad­nej go­dzi­ny, którą skra­dła mi Ni­ko­la.

Kiedy piszę te słowa, je­stem już spa­ko­wa­ny. Znów nas za­pro­si­ła. Wstą­pię po Agniesz­kę i jej ma­łe­go, potem za­bio­rę Sępa, prze­je­dzie­my dziu­ra­wą ulicą i za­trzy­ma­my się przed sta­rym domem.

Jest jesz­cze tyle świa­tów do od­kry­cia.

Koniec

Komentarze

Jakaś hi­sto­ria we­so­ła,

a ogrom­nie przez to smut­na.

(Wi­dzisz, czy­ta­łem po­now­nie We­se­le i mam z tego wy­mier­ne ko­rzy­ści!) Sze­reg do­brych prze­bły­sków hu­mo­ru, że wspo­mnę tylko drze­wo gra­ją­ce w siat­ków­kę i zróż­ni­co­wa­ne losy Prysz­cza­te­go, ale ko­niec koń­ców to jest opo­wieść o ostat­niej fazie doj­rze­wa­nia, za­ni­ka­niu po­czu­cia magii w życiu i go­dze­niu się ze zwy­czaj­no­ścią. Wy­da­je mi się, że tekst prze­ka­zu­je w fan­ta­stycz­nym opa­ko­wa­niu głę­bo­kie praw­dy na ten temat, a tym bar­dziej przy­kre jest to, że nie może za­pro­po­no­wać żad­nych prze­ko­nu­ją­cych roz­wią­zań. Zwłasz­cza je­że­li ktoś nie na­tra­fił – jak bo­ha­te­ro­wie tek­stu – na grupę przy­ja­ciół, z któ­ry­mi mógł­by dzie­lić pasje i wspo­mnia­ne uczu­cia.

Nie przy­pusz­czam, abyś przy­kle­pał to jako in­ter­pre­ta­cję au­tor­ską, ale je­dy­ną kon­struk­tyw­ną myśl mam taką, że po­win­ni byli spró­bo­wać odbić Ni­ko­lę; nie dla­te­go, aby to było roz­sąd­ne w ja­kim­kol­wiek sen­sie, ale dla­te­go, że Do Not Go Gen­tle Into That Good Night, nie cze­ka­ło ich już w życiu nic cie­kaw­sze­go czy god­niej­sze­go uwagi.

Błędy gra­ma­tycz­ne wy­chwy­ci­łem ze trzy, nie wpły­wa­ły ra­żą­co na od­biór utwo­ru, nie będę ich teraz szu­kał w sie­dem­dzie­się­ciu ty­sią­cach zna­ków. Jeden chyba był typu “gdyby… zro­bił­by”. Błąd rze­czo­wy jeden, ale so­czy­sty:

– Miesz­ka­łaś w tym domu przez sześć dekad – nie ustę­po­wał. – Jak to moż­li­we, że wciąż o tobie pa­mię­ta­li? Jeśli nasz rok to dwie­ście pięć­dzie­siąt lat w twoim świe­cie, dla­cze­go wciąż cię ści­ga­li? Prze­cież od kra­dzie­ży mi­nę­ło pół­to­ra ty­siąc­le­cia.

Mi­nę­ło PIĘT­NA­ŚCIE TY­SIĘ­CY LAT! Nie­mal­że mała epoka geo­lo­gicz­na!

 

Zresz­tą nie przej­muj się, je­że­li w Twoim za­my­śle to miało być na we­so­ło, tro­chę źle się czuję i może in­ter­pre­tu­ję wszyst­ko przez to krzy­we zwier­cia­dło. A opo­wia­da­nie zro­bi­ło wra­że­nie. Po­zdra­wiam!

Dzię­ki, Śli­ma­ku.

 

Mi­nę­ło PIĘT­NA­ŚCIE TY­SIĘ­CY LAT! Nie­mal­że mała epoka geo­lo­gicz­na!

Źle po­mno­ży­łem, ale wstyd :). Pięt­na­ście ty­się­cy to rze­czy­wi­ście bar­dzo długo, z dru­giej stro­ny lu­dzie tam miesz­ka­ją­cy są dłu­go­wiecz­ni, żyją, jak to przy­ją­łem, dzie­sięć razy dłu­żej od nas, więc prze­kła­da­jąc na nasz świat, to jak dla nas pół­to­ra ty­siąc lat. Po­stęp tech­no­lo­gicz­ny za­pew­ne też jest wol­niej­szy.

Co do in­ter­pre­ta­cji – to nic nie na­rzu­cam, choć wolę bar­dziej opyt­mi­stycz­ną. W końcu wró­ci­ła :)

O Panie! Nie ża­łu­ję pra­wie go­dzi­ny, którą mi skra­dła Ni­ko­la. Jak dla mnie, 20/10, choć na po­cząt­ku my­śla­łem, że to nie moja bajka. Praw­do­po­dob­nie tej nocy przy­śni mi się elfka. Byle nie z kieł­ba­są Krzysz­to­fa w cud­nej buzi. :)

Jako, że je­stem Po­la­kiem, po­wi­nie­nem się do cze­goś przy­cze­pić, tylko nie­ste­ty nie ma do czego :/

 

Może to małe po­wtó­rze­nie?

 

“– Nie wiem, co to – stwier­dzi­ła. – Jakiś mokry sen każ­de­go rol­ni­ka. Nic się nie stało. Po­ob­ser­wu­je­my.

Ode­tchną­łem z ulgą i zda­łem sobie spra­wę, że wciąż trzy­mam w ręce książ­kę.

– Kiedy wi­dzisz po­łą­cze­nie – Do­mi­nik ode­zwał się tonem, jakim karci się dziec­ko – zwłasz­cza zu­peł­nie nowe, to nie pchaj się tam. To nie­bez­piecz­ne.

– Po­łą­cze­nie? Nawet nie wiem, co to.

 

Ale może tak miało być? Licho wie. Tak czy ina­czej, brawo!

“Kiedy lu­dzie mówią ci, że coś jest nie tak albo im się nie po­do­ba, pra­wie za­wsze mają rację. Kiedy mówią ci, co do­kład­nie we­dług nich jest źle i jak to na­pra­wić, pra­wie za­wsze się mylą”. Neil Ga­iman

Dzię­ki, An­dy­ql. Coś mi mówi, że je­steś jed­nych z tych, któ­rzy da­li­by się po­kro­ić za wej­ś­ców­kę na Cyc­kon. Życzę mi­łych snów peł­nych owoc­nych le­śnych po­szu­ki­wań.

Ad­rian jako pro­gra­mi­sta za­ra­biał więc niż pre­zy­dent ← cho­chlik zjadł ej

 

Widać więc, że prze­czy­ta­łem, cho­ciaż dłu­gie to. Nie dłu­ży­ło się jed­nak. Czy­ta­łem z przy­jem­no­ścią. Może spra­wił to humor, któ­re­go ro­dzaj mi od­po­wia­da, a także wstaw­ki fan­ta­sty­ki. W każ­dym razie mogę po­le­cić.

Dzię­ki i cie­szę się, że humor się spodo­bał.

Bar­dzo mi się po­do­ba­ło. Cał­kiem fajny tekstwink Idę kli­kać.

 

Przed ścia­ną lasu, którą do­sko­na­le wi­dzia­łem ze swo­je­go miej­sca przy stole, po­ja­wi­ła się jakaś isto­ta. Wy­glą­da­ła jak czło­wiek, tylko że była wiel­ka, trzy– może czte­ro­me­tro­wa. Miał po­dłuż­ną twarz przy­po­mi­na­ją­cą pysk je­le­nia i ol­brzy­mie po­ro­że. Jego odzie­nie sta­no­wi­ła brą­zo­wa suk­nia. Stał tak w bez­ru­chu kil­ka­dzie­siąt me­trów od nas i ob­ser­wo­wał uważ­nie.

– po­win­no być miała, jej, stała

Ku roz­pa­czy Ad­ria­na pod­czas pią­tej go­dzi­ny roz­gryw­ki za­wią­zał się kon­sen­sus – gra­nie dalej grozi zbio­ro­wą utra­tą świa­do­mo­ści, a nawet do­pro­wa­dzić do zgo­nów z wy­czer­pa­nia. Toteż grę prze­rwa­li­śmy.

– tu bra­ku­je cze­goś (a nawet może do­pro­wa­dzić do zgo­nów z wy­czer­pa­nia).

Kiedy udrę­ka do­bie­gła końca i prze­bra­łem ko­szul­kę na suchą, za­pro­po­no­wa­łem:

– może: zmie­ni­łem ko­szul­kę?

gdyby Net­flix ze­kra­ni­zo­wał­by nasze spo­tka­nia

– gdyby Net­flix ze­kra­ni­zo­wał

Ma­gicz­ny Krzysz­tof zgła­szał się na ochot­ni­ka za każ­dym razem, gdy po­trze­bę uda­nia się na górę zgła­sza któ­raś z dziew­czyn, zo­stał więc wy­bra­ny zbo­czeń­cem im­pre­zy.

– po­wtó­rze­nie

Tak wszel­ki wy­pa­dek.

– tak na wszel­ki wy­pa­dek

Dzię­ki, pusia z wi­zy­tę i po­praw­ki. Już po­pra­wio­ne. Że tak użyję brzyd­kie­go słowa na “f” – cał­kiem fajny ko­men­tarz. 

Cie­ka­wa hi­sto­ria, ład­nie po­pro­wa­dzo­na fa­bu­lar­nie. Twi­sty na­le­ży­cie za­sko­czy­ły, do­brze od­kry­wasz karty.

Czy­ta­ło się w miarę szyb­ko, po­mi­mo dłu­go­ści.

Bo­ha­te­ro­wie też w po­rząd­ku, cho­ciaż ich zróż­ni­co­wa­nie wy­da­je mi się po­wierz­chow­ne. No, wy­pa­da­ją jak zna­jo­mi zna­jo­mych “a, ta blond laska, która była kie­dyś na im­pre­zie i opo­wia­da­ła o stu­diach hi­sto­rycz­nych”, a nie jak lu­dzie, któ­rych do­brze znamy. No, ale masz tu praw­dzi­wy tłum, trud­no każ­de­mu dać wy­star­cza­ją­co dużo zna­ków, żeby mógł się roz­wi­nąć.

Bab­ska lo­gi­ka rzą­dzi!

Hej, dzię­ki za opi­nię.

Sta­ra­łem się, by każdy z bo­ha­te­rów był cha­rak­te­ry­stycz­ny i pod wzglę­dem za­chow­nia i po­czu­cia hu­mu­ru (różne osoby pre­zen­tu­ją jego różny po­ziom), ale jed­no­cze­śnie two­rzą coś na kształt bo­ha­te­ra zbio­ro­we­go, więc pew­nie słusz­nie za­uwa­ży­łaś.

Świet­nie się czy­ta­ło, aż szko­da, że tak szyb­ko się skoń­czy­ło :D

E.

Cie­szę się :)

Jakże miło czy­ta­ło się tę opo­wieść!

I cie­szę się, Zyg­fry­dzie, że two­rze­nie jej spra­wi­ło Ci mnó­stwo ra­do­ści, bo ra­dość ta nie­wąt­pli­wie prze­nik­nę­ła do opo­wia­da­nia i udzie­li­ła się także mnie. I tylko widok ostat­niej krop­ki po ostat­nim zda­niu przy­ję­łam z nie­ja­kim smut­kiem. No, ale tak to bywa, kiedy przy­cho­dzi kres faj­nej opo­wie­ści. ;)

 

– Tam jest pod­da­sze – wska­zał na scho­dy… → – Tam jest pod­da­sze – wska­zał scho­dy

Wska­zu­je­my coś, nie na coś.

 

była wiel­ka, trzy– może czte­ro­me­tro­wa. → …była wiel­ka, trzy- może czte­ro­me­tro­wa.

W tego typu kon­struk­cji uży­wa­my dy­wi­zu, nie pół­pau­zy.

 

– Nikt groź­ny – po­wie­dzia­ła moja ku­zyn­ka. → Czy za­imek jest ko­niecz­ny? Tam chyba nie było in­nych ku­zy­no­stwa.

 

Zwie­rzy­ła mi się z cięż­kie­go losu wo­ka­list­ki… → Zwie­rzy­ła mi się z trud­ne­go/ nie­ła­twe­go losu wo­ka­list­ki

https://sjp.pwn.pl/poradnia/haslo/Ciezko-a-trudno;19058.html

 

Po chwi­li roz­mo­wy wró­ci­ły, wszy­scy na po­wrót za­czę­li za­cho­wy­wać się swo­bod­nie… → Nie brzmi to naj­le­piej.

Pro­po­nu­ję: Po chwi­li roz­mo­wy wró­ci­ły, wszy­scy znów za­czę­li za­cho­wy­wać się swo­bod­nie

 

we­szła do szafy, bu rzu­cić okiem na po­miesz­cze­nie. → Li­te­rów­ka.

 

 Na­pi­sów nie było, lecz i tak na wszy­scy oglą­da­li w sku­pie­niu… → Coś się tutaj przy­plą­ta­ło.

 

lecz mi bar­dziej pa­so­wa­ło­by… → …lecz mnie bar­dziej pa­so­wa­ło­by

 

Wy­bie­ram się na wy­pra­wę i ty – wska­zał na mnie… → Wy­bie­ram się na wy­pra­wę i ty – wska­zał mnie

 

Wdra­paw­szy się po stop­niach, zna­la­złem się wśród el­fich ruin. Po­środ­ku znaj­do­wał się za­ro­śnię­ty pla­cyk zbu­do­wa­ny z kost­ki bru­ko­wej. Wokół niego roz­pa­da­ło się kilka… → Lekka się­ko­za.

 

sta­rusz­ka, o bia­łych wło­sach, nie­wy­so­ka i przy­sa­dzi­sta… → Zbęd­ne do­okre­śle­nie – ktoś przy­sa­dzi­sty jest nie­wy­so­ki z de­fi­ni­cji.

 

Ad­rian przy­brał barwę ciem­nej pur­pu­ry. → Cały Ad­rian? Było ją widać na całym Ad­ria­nie???

A może miało być: Twarz Ad­riana przy­brała barwę ciem­nej pur­pu­ry.

 

mam pod­fol­der z FU­RA­MI. → Umiał mówić wiel­ki­mi li­te­ra­mi???

 

rzu­cił Do­mi­nik, koń­cząc dys­ku­sje. → Li­te­rów­ka.

 

To było nasze ostat­nie wspól­ne chwi­le… → Li­te­rów­ka.

 

ucie­kli jed­nym z przejść uto­wo­rzo­nych przez dziew­czy­nę. → Li­te­rów­ka.

 

a Sęp za­bie­rał się za otwo­rze­nie wła­snej kli­ni­ki. → …a Sęp za­bie­rał się do otwo­rze­nia wła­snej kli­ni­ki.

http://filologpolski.blogspot.com/2016/11/brac-siewziac-sie-za-cos-brac-siewziac.html

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

Dzię­ku­ję, Ra­gu­la­to­rzy, za ła­pan­kę i po­zy­tw­ny ko­men­tarz :)

Chciał­bym kie­dyś na­pi­sać ciąg dal­szy :)

O, jakie fajne opo­wia­da­nie!

Po­do­ba­ło mi się, jak na­pi­szesz ciąg dal­szy, będę chcia­ła prze­czy­tać :)

Przy­no­szę ra­dość :)

Dzię­ku­ję, może kie­dyś po­peł­nię ciąg dal­szy, ale naj­pierw trze­ba na­zbie­rać zapas żar­tów :)

Nowa Fantastyka