Agnieszka dopadła mnie, gdy wracałem z uczelni. Odciągnęła od znajomych i powiedziała głosem dziwnie podnieconym:
– Zgodzili się. Mogę cię przyprowadzić.
– Super – odparłem, choć perspektywa poznania naraz kilkunastu osób wywoływała u mnie lekką tremę.
Byłem jednak ciekawy. Niewiele wiedziałem o tych ludziach, poza tym, że moja kuzynka spędzała z nimi sporo czasu. „Takie tam nerdowskie imprezy”, powiedziała kiedyś. No cóż, gdy akurat nie uczęszczałem na zajęcia na polibudzie, to czytałem fantastykę, oglądałem anime, grałem we wszystko, co tylko nie wymaga aktywności fizycznej, a moim największym marzeniem było wydanie powieści, którą fascynaci snucia teorii rozbiorą na czynniki pierwsze na jakimś internetowym forum. Byłem trochę nerdem.
Kuzynka spojrzała na mnie poważnie i niczym Bóg na górze Synaj zaznajomiła z przykazaniami.
– Nie będziesz mógł nikomu powiedzieć, co tam się wydarzy.
Przytaknąłem.
– Nie rób żadnych zdjęć czy filmów – kontynuowała. – Nie zadawaj pytań. Jeśli ktoś będzie chciał ci coś powiedzieć, sam to zrobi. I nie zgrywaj fajniejszego niż jesteś, bądź sobą, to wystarczy.
– Jestem wystarczająco fajny w standardowym wydaniu.
– I przede wszystkim pamiętaj, że to dom Nikoli. Ona jest najważniejsza. Kiedy się pojawi, nie dopytuj się o nic. Być może sama zechce z tobą pomówić.
– Jasne.
– Nikola jest wyjątkowa. Sam zobaczysz. I jeszcze jedno. Mogą dziać się różne nietypowe rzeczy, nie dziw się zbyt mocno. A jeśli uciekniesz z krzykiem, nikt nie zaprosi cię drugi raz.
***
Nikola mieszkała na obrzeżach miasta, przy krętej, podziurawionej jak po bombardowaniu ulicy. Domów stało tu niewiele, nigdzie nie widać było żywej duszy. Jechałem wolno, butelki stukały głośno na każdej nierówności, a Agnieszka robiła za nawigatora.
– Ten ostatni – powiedziała. – Pod lasem.
– Coś tam się rusza – powiedział Sęp. – Chyba nie jesteśmy pierwsi.
Sępa zgarnęliśmy po drodze. Tak się przedstawił – Sęp. Nie drążyłem. Ilość alkoholu, który przytaszczył, sugerowała, że jego przydomek nie ma nic wspólnego z piciem na sępa. Może więc wygląd? Był wysoki i chudy. Niewiele mówił, wydawał się, no cóż, zasępiony.
Zaparkowaliśmy pod starym płotem, wyciągnęliśmy torby pełnie żarcia, picia i planszówek, a następnie ruszyliśmy w stronę posiadłości tej całej Nikoli. Przed budynkiem rosły stare drzewa, tworząc swoisty półlas, stan przejściowy pomiędzy gęstą puszczą widoczną na końcu ulicy a resztą świata. Dom wyglądał na przedwojenny. Miał duży ganek, niewiele okien i sprawiał wrażenie, jakby sam był zaskoczony, że wciąż opiera się upływowi czasu.
W półlesie ustawiono stół tak długi, że zadowoliłby najbardziej paranoicznego wschodniego dyktatora. Krzątali się przy nim znajomi Agnieszki. Przywitałem się z wszystkimi po kolei. Przedstawiali się, lecz przy trzeciej osobie już nie pamiętałem, jak miała na imię pierwsza. Gospodyni wśród nich nie było.
W końcu dorwał nas Dominik, który pod nieobecność Nikoli robił za gospodarza. Zabrał mnie, Agnieszkę i Sępa do środka i przydzielił po kawałku podłogi, gdzie mogliśmy zostawić bagaże, a wieczorem rozłożyć materace. Zostałem zakwaterowany w małym pokoju z pięknym piecem kaflowym i regałami uginającymi się od książek.
– Tam jest poddasze – wskazał schody, gdy weszliśmy do przedpokoju. – Rezyduje na nim Nikola, więc nie właź tam, jeśli ci życie miłe. Tu zejście do piwnicy, nie schodź samemu, można się zgubić. Parę osób w niej śpi. Jak podpadniesz, czeka cię to samo. A teraz przedstawię ci serce każdej naszej imprezy.
– Nikolę? – zapytałem.
– Lodówkę. – Spojrzał na nasze torby. – Choć wątpię, by coś się w niej jeszcze zmieściło.
Później dowiedziałem się, że Dominik był pierwszą osobą z grupy, która zaprzyjaźniła się z Nikolą. To on przedstawił jej swych znajomych, a ci znajomi swoich znajomych.
Co ciekawe, Dominik nie wyglądał na nerda, raczej na sportowca. Zdziwiło mnie to, gdyż nie znałem wielu ludzi z mięśniami. Później dowiedziałem się, że rzeźbę wyrobił, tłukąc się na miecze z innymi pasjonatami rekonstrukcji historycznych.
Czy naszą gospodynię i jej przyjaciela łączyło coś więcej? Wtedy tak myślałem, prawda okazała się bardziej skomplikowana.
Uwolniwszy się od bagaży, wyszliśmy z domu i usiedliśmy przy stole. Ktoś puścił muzykę. Nim się zorientowałem, wypiłem połowę piwa i napchałem się chipsami, a także dołączyłem do pierwszej gry.
Nazywała się Zew Dziczy i przytargała ją moja kuzynka. Dziwne, bo nieraz graliśmy na imprezach rodzinnych i nigdy nie pochwaliła się posiadaniem tej planszówki.
– Wiecie, jak trudno było zakoszulkować te karty? – zapytała. – Niewymiarowe sukinsyny. I tak na nie uważajcie. A jeśli ktoś wyleje piwo na planszę, upierdolę mu łapy.
Podniosłem pudełko. Widniała na nim ilustracja zwierząt na tle lasu, a wszystkie napisy były w nieznanym mi języku.
– Nie grałem w to – powiedziałem, czym wzbudziłem ogólną wesołość. Nawet Sęp się uśmiechnął.
Wyjąłem instrukcję. Napisano ją w tym samym dziwnym języku.
– Rozgryzienie zasad zajęło mi pół roku – powiedziała Agnieszka. – Słuchaj, bo nie będę powtarzać.
Ponoć natura wielokrotnie i niezależnie od siebie tworzyła kraby. Z grami bez prądu jest podobnie. Zew Dziczy sprowadzał się do zbierania talii i wypełniania heksagonalnych pól. Myślę, że wszystkie gry planszowe w całej wszechrzeczy i wszystkich rzeczywistościach ewoluują dokładnie w tym kierunku – sześciokątne żetony i kompletowanie jak najlepszych kart na ręce.
Do rozgrywki oprócz mnie, Agnieszki i Sępa dołączył Adrian.
Gdyby ktoś kiedyś wpadł na pomysł, by stworzyć wzorzec nerda, to powinien wziąć Adriana i umieścić w Sèvres – grube, wielkie okulary, wąs, który zapuścił chyba specjalnie, by odstraszać niewiasty, i sweter w romby. Był prawdziwym popkulturowym omnibusem. Gdy ktoś odzywał się, by na przykład polecić jakieś wyjątkowo zboczone anime, Adrian uciszał go i mówił: „To jeszcze nic, obejrzyjcie sobie…” A wtedy oni googlowali tytuł i kiwali z uznaniem głowami. Od razu polubiłem Adriana.
Miał też plik excela w telefonie, w którym notował wynik każdej rozegranej partii, nie pomijając personaliów zawodników.
– Jak cię zapisać? – zapytał mnie, gdy skończyliśmy pierwszą rozgrywkę. (Wygrała Agnieszka, ja byłem ostatni).
– Seszel – odparłem.
– O, czemu Szeszel?
– W szkole miałem jednego prawdziwego kumpla i raz zupełnym przypadkiem obaj przyszliśmy ubrani w koszulki z palmami. Od tamtego dnia zaczęli nas przezywać Szeszele. A kiedy był tylko jeden, to mówili Seszel. A ty, czemu Adrian?
– Pierdol się – powiedział tonem, który sugerował, że chyba mnie polubił.
Druga partia szła mi całkiem dobrze, a wtedy zdarzyło się coś, co całkowicie wytrąciło mnie z równowagi.
Przed ścianą lasu, którą doskonale widziałem ze swojego miejsca przy stole, pojawiła się jakaś istota. Wyglądała jak człowiek, tylko że była wielka, trzy– może czterometrowa. Miała podłużną twarz przypominającą pysk jelenia i olbrzymie poroże. Jej odzienie stanowiła brązowa suknia. Stała tak w bezruchu kilkadziesiąt metrów od nas i obserwowała uważnie.
– O, Rogacz – powiedział Adrian, po czym jakby nigdy nic kupił kartę i kontynuował rozgrywkę.
– Co to jest? – wymsknęło mi się, choć przecież Agnieszka ostrzegała mnie przed zadawaniem pytań.
– Nikt groźny – powiedziała moja kuzynka. – Zignoruj go. Po prostu czasem lubi sobie popatrzeć.
– Chodzi po lesie, podgląda i eksponuje siebie – uzupełnił Adrian. – Jak mój wujek. Ten, co go aresztowali.
– A jednak Pryszczatego wziął na rogi – powiedział Sęp. – Ale to był Pryszczaty. Tobie nic nie zrobi.
– Kim, do cholery, jest Pryszczaty? – zapytałem przerażony.
– A skąd mamy wiedzieć? – obruszył się mój nowy ponury znajomy. – Ofiarą Rogacza. To mało?
Obserwowany przez tego stwora-potwora, człowieka-jelenia, czy tam Rogacza zupełnie nie dałem rady się skupić i przerżnąłem drugą partię. Niedługo potem istota odwróciła się i przepadła w lesie. Miałem tak wiele pytań, lecz Agnieszka karciła mnie wzrokiem, więc trzymałem język za zębami.
Na szczęście niedługo potem nadeszła pora kolacji. Grillem zarządzał Krzysztof. Niektórym jego imię wydało się zbyt zwyczajnie, bo wołali na niego Magiczny Krzysztof, a niektórzy używali wyłącznie przymiotnika Magiczny. Ów pilnował kiełbasek niczym mityczny Cerber świata zmarłych i groził dwuzębnym widelcem wszystkim głupcom, którzy zbytnio się zbliżyli.
Z talerzem w dłoni stanąłem w kolejce, a przede mną czekała Vashedia (tak się to chyba pisze, nigdy nie byłem pewien). Dziewczyna mówiła tak szybko i głośno, że mogłaby przegadać tureckiego straganiarza. Zwierzyła mi się z trudnego losu wokalistki zespołu metalowego:
– Mieliśmy wolną sobotę, więc pojechaliśmy z chłopakami nagrać teledysk, ale ruiny zamku były zajęte, bo jakiś inny zespół tam nagrywał. Więc mówię im, że pójdziemy do lasu, znam taką fajną polanę, ale i tam akurat rozkładała się jakaś grupa.
– Jak się nazywacie? – zapytałem. – Zacznę was obserwować na Spotify'u.
– Dzięki. Będziesz już jedenasty.
– Ale… przecież – wydukałem nieco skonsternowany – tu jest więcej niż jedenaście osób.
– Nie uwierzysz, ale niektórzy – ściszyła głos – słuchają rapu.
– Nie! – prawie krzyknąłem i zacząłem spoglądać podejrzanie na wszystkich po kolei. To mógł być każdy. Stawiałem na Adriana.
Vashedia (a tak naprawdę Anetka, co nie brzmiało zbyt folkowo-złowieszczo) wyglądała jak typowy metalowiec na fajrancie – miała na sobie za duży T-shirt z obrazkiem z kreskówki, okropne bojówki i klapki. Gdyby gdzieś na świecie istniał jakiś jej fan i zobaczył ją w tym momencie, pewnie na jego pomalowanej na biało twarzy zagościłoby nie lada zdziwienie.
Kiełbasa Krzysztofa była doskonała, dosłownie rozpływała się w ustach, co przyznało kilku co bardziej odważnych uczestników imprezy. Z głośnika bluetooth leciała prawdziwa mieszanka gatunkowa, rap i metal mieszały się z hitami znanymi z wesel czy co bardziej obciachowych zakątków Youtuba. Dostęp do playlisty był przedmiotem ciągłej walki między stronnictwami.
Zaczęło zmierzchać, zrobiło się nieco chłodniej, a w powietrzu zaroiło się od owadów. Słońce wciąż oświetlało zachodnią część nieba, gdy z chałupy wyszła Nikola.
Nigdy nie widziałem podobnej kobiety. Jej uroda wymykała się wszelkim szablonom, zupełnie jakby każdy z jej przodków pochodził z innego kraju. Była dość drobna, miała włosy długie do pasa, złociste, acz potwornie skołtunione. Założyła poplamioną białą bluzkę na ramiączkach i pocerowaną spódniczkę, która wyglądała, jakby przekazywano ją sobie w rodzinie z pokolenia na pokolenie. Gdy siadła przy stole w pozycji, która zatrwożyłaby każdego fizjoterapeutę, zauważyłem, że miękkie kapcie, w których przyszła, mają brudne i dziurawe podeszwy.
Przywitała się ze wszystkimi naraz, jedynie ja, jako nowy, zostałem wyróżniony.
– O, cześć, jestem Nikola – powiedziała i podała mi dłoń przez stół, jakimś cudem nie spadając ze stołka.
– Seszel – powiedziałem, nie mogąc oderwać od niej wzroku.
Adrianowi, który właśnie rozkładał planszówkę tak wielką, że wątpiłem, by starczyło nam życia na jej ukończenie, przybycie Nikoli nie zaburzyło planów. Być może, gdyby na horyzoncie pojawił się grzyb atomowy, skłoniłoby go to do zaprzestania rozgrywki, ale i tego nie byłem pewien. Dominik rozdawał drinki, w tym jeden wręczył Nikoli. Gospodyni postanowiła dołączyć do rozgrywki, podobnie jak ja, Vashedia, Agnieszka i Sęp. Zawieszone na gałęziach lampy wyrwały półlas z mroków nocy, a Adrian objaśniał zasady, które wydawały się bardziej skomplikowane niż nasz system podatkowy.
– Nie ma co tłumaczyć – uznał Sęp. – Zagramy, to się nauczymy.
No więc zagraliśmy.
– Albaraj dziś będzie? – Agnieszka zapytała cicho Nikolę. Nie miałem pojęcia, o kim mówi, lecz w jej głosie wyczytałem coś dziwnego.
– To taki typ, który pojawia się dopiero po opróżnieniu butelek – powiedziała gospodyni z dziwnym uśmieszkiem. Często mówiła rzeczy, których wtedy nie rozumieliśmy.
Partia trwała i trwała. Ci, którzy mieli spać na zewnątrz, zaczęli rozstawiać namioty. Pierwsza osoba zasnęła przy stole. Na drugim końcu blatu inna grupa skończyła kolejną rozgrywkę. Nad naszymi głowami fruwał nietoperz.
– Hej! – krzyknęła Nikola na kogoś, kto szedł w stronę płotu w północnej części działki. – Z dala od rzeczki! – A potem spojrzała na mnie i wyjaśniła. – Płynie tam taki mały ciek. Bardziej ściek. Nocami mogą się pojawić utopce.
– Yhy – przytaknąłem. Choć alkoholu wypiłem już sporo, i tak wydało mi się to podejrzane. – Może trzeba wynająć wiedźmina? – zasugerowałem nieśmiało.
– Jeśli jakiś się tu zjawi, z pewnością mu zapłacę – powiedziała, a ja zachodziłem w głowę, czy żartuje. – Na szczęście do tej pory utopce porwały tylko Pryszczatego, niewielka strata. O świcie już ich nie będzie i wtedy możemy tam pójść popodziwiać wschód słońca.
Ku rozpaczy Adriana podczas piątej godziny rozgrywki zawiązał się konsensus – granie dalej grozi zbiorową utratą świadomości, a nawet może doprowadzić do zgonów z wyczerpania. Toteż grę przerwaliśmy.
– Już prawie byliśmy w połowie – marudził król nerdów, notując w telefonie przebieg rozgrywki. A może po prostu wpisywał nas na czarną listę.
Było już mocno po północy, więc rozgorzały przeróżne dyskusje o rzeczach najważniejszych – polityce, życiu, życiu po śmierci i początkach wszechświata, a także co było przed tym początkiem. Spieraliśmy się, dlaczego orły nie przewiozły Drużyny Pierścienia na swych grzbietach wprost na Górę Przeznaczenia oraz dyskutowaliśmy o ograniczeniach polskiej myśli agrarnej, co zdaniem niektórych mogło zachwiać bezpieczeństwem żywnościowym kraju. Znikające osoby zapewne szły spać, choć byłem w stanie uwierzyć, że niektórych porywały utopce.
Wtedy pojawił się Albaraj. Wyszedł z chałupy, zupełnie jak kilka godzin wcześniej Nikola.
– Witam – powiedział.
Był to mężczyzna dużo starszy od pozostałych zgromadzonych, z wyglądu po pięćdziesiątce, z ogorzałą twarzą i szpiczastą bródką, która upodobniała go do czarnego charakteru z animacji Disneya. Wysoki i elegancki. Usiadł pomiędzy nami i nagle zrobiło się niezręcznie. Nikola spoglądała na niego z niechęcią, co było dla mnie szokiem, gdyż wcześniej wydała mi się najsympatyczniejszą osobą pod słońcem.
Dominik zaproponował mu drinka, lecz mężczyzna odmówił. Po chwili rozmowy wróciły, wszyscy znów zaczęli zachowywać się swobodnie, tylko od czasu do czasu spoglądając na Albaraja. Ten siedział w milczeniu i trudno było odgadnąć, czy dobrze się bawi i co w ogóle tu robi.
Korciło mnie, by zapytać, kim jest. Uznałem wtedy, że mieszka z Nikolą, więc może być jej ojcem. Albo kochankiem. Prawda okazała się oczywiście bardziej skomplikowana.
Z czasem i ja zacząłem ignorować tajemniczego mężczyznę.
Tak daleko od centrum miasta doskonale widać było gwiazdy. Spoglądając na nocne niebo i słuchając Krzysztofa, który ustanawiał własne konstelacje (wśród nich takie jak Cycata Panna czy Wielki Wzwód), w końcu musiałem skapitulować przed narastającą sennością. Pożegnałem się z nielicznymi, którzy pozostali przy stole, udałem się do chałupy, gdzie napompowałem materac i wskoczyłem do śpiwora. Wciąż słysząc cichą muzykę i niezrozumiałe rozmowy, zamknąłem oczy i szybko usnąłem.
Obudziło mnie pukanie. Pewien, że to matka dobija się z informacją, że zaspałem na zajęcia, otworzyłem oczy i w słabym świetle zobaczyłem kaflowy piec i chrapiącego obok zaślinionego Sępa. Znów ktoś zapukał. Zaintrygowany, poszedłem do przedpokoju.
Pomieszczenie było ciasne przez nagromadzenie szafek, pawlaczy i przeróżnych schowków, lecz największym meblem była tu dębowa szafa. I to z niej ktoś pukał. Otworzyłem ją szeroko i ujrzałem kilka ubrań na wieszakach. Za nimi znajdowało się przejście do innego pokoju. Coś mi nie pasowało, więc obszedłem ścianę, do której przylegał tył szafy i moim oczom ukazała się kuchnia wypełniona brudnymi naczyniami. Pokój, który widziałem, wyglądał inaczej. Wróciłem przed mebel i odczekałem chwilę, lecz nikt się nie zjawił – zapewne trafiłem na ten krótki okres nocy, gdzie ostatni imprezowicze już zasnęli, a pierwsi jeszcze nie wstali.
Znów rozległo się pukanie. Postanowiłem zobaczyć, kto stroi sobie ze mnie żarty, i wlazłem do środka.
Wyszedłem z innej szafy i znalazłem się w pomieszczeniu, które musiało być domową biblioteką – pod trzema ścianami stały regały uginające się od książek, a pośrodku ustawiono dwa fotele o wysokich, zdobionych oparciach i okrągły stolik.
Choć w domu Nikoli trwała noc, w tym miejscu świeciło słońce. Podszedłem do szyby i ujrzałem złociste morze pszenicy ciągnące się po horyzont we wszystkich kierunkach. Grasowały po nim przedziwne kombajny przypominające jakiś steampunkowe potwory zbudowane z rur, trybów i przypadkowych metalowych elementów. Jeden z nich jechał na tyle blisko, że mogłem ocenić jego wielkość – miał rozmiar słonia. To on wydawał dźwięk, który wziąłem za pukanie.
Powoli odszedłem od okna, zastanawiając się, czy moi nowi znajomi nie dosypywali czegoś do drinków.
Przez chwilę oglądałem pomieszczenie, zdjąłem też z półki jedną z książek. Miała błękitną obwolutę z rysunkiem nieznanego mi stworzenia, a strony wypełniały pełne zawijasów znaki, których nie umiałem rozszyfrować.
– Hej! – zawołała Agnieszka z wnętrza szafy. Wyglądała na zdenerwowaną. – Wracaj stamtąd!
Posłusznie opuściłem dziwny pokój i zauważyłem, że czeka na mnie cały komitet powitalny – oprócz mojej kuzynki, także Nikola i Dominik. Gospodyni bez słowa minęła mnie i weszła do szafy, by rzucić okiem na pomieszczenie.
– Szukaliśmy cię – powiedziała Agnieszka.
– Nie było mnie tylko chwilę – broniłem się, choć ich spojrzenia mówiły mi, że popełniłem jakiegoś rodzaju wykroczenie.
Nikola wyłoniła się z szafy z gracją ponętnego upiora.
– Nie wiem, co to – stwierdziła. – Jakiś mokry sen każdego rolnika. Nic się nie stało. Poobserwujemy.
Odetchnąłem z ulgą i zdałem sobie sprawę, że wciąż trzymam w ręce książkę.
– Kiedy widzisz połączenie – Dominik odezwał się tonem, jakim karci się dziecko – zwłaszcza zupełnie nowe, to nie pchaj się tam. To niebezpieczne.
– Połączenie? Nawet nie mam pojęcia, co to.
– Chodź – powiedziała do mnie Nikola. – Obiecałam ci, że pooglądamy wschód słońca, a to już tuż tuż. Książkę weź sobie na pamiątkę, jest ich tam tyle, że nikt nie zauważy.
– Zabezpieczę szafę – rzucił Dominik i zabrał się do roboty, choć nie miałem pojęcia, co właściwie robi.
Nikola zaprowadziła mnie na skraj swej posiadłości, gdzie płynęła niewielka rzeczka, szeroka może na pół metra. Wiła się jednak tak szalenie, jakby w przeszłości na terenie działki zatrzymały się czoła dziesięciu różnych lądolodów.
– O, spójrz w niebo – powiedziała. – Jaki piękny wschód słońca. To znaczy chyba piękny. Drzewa zasłaniają. – Zrobiła krok w lewo.
– Całkiem urodziwy – przyznałem.
– Słyszałam od Agnieszki, że lubisz pisać – powiedziała, uśmiechając się tajemniczo.
– Zabiję ją – powiedziałem zupełnie poważnie.
– Też próbuję tworzyć – wyznała z dumą. – Czasem fajnie jest spuścić wyobraźnię ze smyczy. Bardzo fajnie. Fajny to fajne słowo. Gdybym go użyła w opowiadaniu, czytelnicy spaliliby mnie stosie.
– Gdzie można cię poczytać?
– Wyślę ci potem linka.
– Zaczynam od powieści – wyznałem nieco zawstydzony. – Opanowałem już przecinki i zapis dialogów.
– Zaczynanie od powieści – powtórzyła i zamyśliła się. – To dopiero pomysł! Podoba mi się. Może złapiesz tu inspirację. No właśnie… te wszystkie dziwne sceny, które widziałeś to… przenikanie światów.
– Światów. A to świat nie jest jeden? – zapytałem.
– No właśnie, że nie. Jest ich od cholery. A tak się składa, że mam w sobie takie coś… hmm… nazwijmy to dziadostwo i to dziadostwo sprawia, że pojawiają się połączenia między rzeczywistościami. Większość, co tu się pokazuje, jest znana, zbadana i niegroźna, ale czasem pojawi się coś nowego, jak ten twój pokój buszujący w jęczmieniu. Mimo wszystko nie radzę do nich wchodzić, można… hmm… doznać różnych nieprzewidzianych efektów.
Nikola zrobiła kolejny krok w przód, potem w prawo, czubki jej kapci dotknęły wody. Cały czas spoglądała w lewo.
– O, to jest niebrzydkie. Stań w miejscu, gdzie ja stoję.
Odsunęła się, a ja zająłem jej miejsce. Spojrzałem i zaniemówiłem.
Rzeczka, która jeszcze przed chwilą ginęła między drzewami, ciągnęła się teraz aż po horyzont. Meandrowała, rozszerzała się, zbierała po drodze liczne dopływy. W oddali na jej brzegu objawiło się miasto o grubych kamiennych murach. Wysokie wieże skrzyły się w blasku wschodzącego słońca, budynki miały barwę tak intensywną, jakby próbowały zredefiniować pojęcie koloru. Drewniany żuraw pochylał się nad rzecznym portem, przy którym cumowały barki i kogi. Jeden ze statków sunął leniwie pod pełnym żaglem, a nad nim krążyło stado ptaków.
Jak na grafomana przystało, długo szukałem właściwych słów. Efekt poszukiwań szału nie zrobił.
– Rzeczywiście, niebrzydkie – przyznałem w końcu.
Rankiem, czekając w kolejce do łazienki, ściskałem książkę i nie mogłem w to wszystko uwierzyć. Krzysztof, Vashedia i Nikola robili śniadanie. Pozostali snuli się leniwie, próbując złapać kontakt z rzeczywistością. Jedynie Adrian rozkładał już pierwszą grę, lecz próby werbunku graczy szły mu mizernie. Nigdzie nie widziałem Albaraja.
Minęło południe, wszyscy już mniej lub bardziej doszli do siebie i wówczas padł pomysł, by zagrać w siatkówkę. Rozpoczęło się spontaniczne formowanie drużyn. Kapitanowie – Dominik i Agnieszka – brali wszystkich, którzy nie zdążyli schować się w domu tudzież w namiocie.
– Na wuefie zawsze wybierali mnie ostatniego – wyznałem, gdy nieco wzruszony dołączyłem do drużyny kuzynki.
– Tylko dlatego, że nie chodziłeś do klasy ze mną – pocieszył mnie Adrian.
– Ja kiedyś w szkole złamałam nogę, skacząc przez kozła – powiedziała Vashedia.
– To musiało boleć – rzuciłem w jej kierunku.
– Nogę kozła – doprecyzowała.
Na terenie posiadłości Nikoli nie było dobrego miejsca na boisko, zagraliśmy więc tam, gdzie drzew rosło najmniej. Miało to złe strony – trzeba było uważać, by nie zderzyć się z pniem, a i potykanie się o korzenie obserwowano nagminnie. Jednak były i dobre – w klon rosnący na naszej połowie piłka trafiała tak często, że, mógłbym przysiąc, był naszym najlepiej punktującym zawodnikiem.
Dominik, grający z takim zaangażowaniem, jakby rozgrywał finał mistrzostw świata, w pewnej chwili znokautował Agnieszkę potężną ścinką. A ponieważ był najsilniejszy na boisku, moja kuzynka musiała zejść i doszła do siebie dopiero, gdy wypiła połowę piwa. Pozostali wyniuchali sposób na ewakuację z tego koszmaru, toteż kontuzje zaczęły zdarzać się nagminnie, symulacja poganiała symulację.
Nikola, która sprytnie obrała rolę sędziego, przyznawała punkty w sposób zupełnie losowy, świadczący o tym, że nie ma pojęcia, o co chodzi w siatkówce.
– Gem dla drużyny po lewej! – oznajmiała, gdy piłka utknęła między gałęziami.
– Faul – krzyknęła, gdy Sęp zderzył się z drzewem.
– Zbyt mocno zagrany serwisant! – krzyknęła na Dominika, który uderzył piłkę z taką siłą, że wbił Magicznego Krzysztofa w glebę.
Kiedy udręka dobiegła końca i zmieniłem koszulkę na suchą, zaproponowałem:
– Może następnym razem zagramy coś spokojniejszego? Na przykład sesję RPG?
– Nie gramy w RPG – oznajmił Sęp.
– Raz próbowaliśmy – powiedziała Agnieszka, upewniwszy się, że gospodyni nie ma w pobliżu. – Wymyśliliśmy postacie. Sęp miał być łotrzykiem, Adrian magiem, a ja złodziejką. Kiedy zaczęliśmy wyjaśniać zasady Nikoli i próbowaliśmy dopasować jej postać, to się rozpłakała. W sumie nie wiemy dlaczego. Zniknęła i długo jej nie było, a kiedy wróciła to nas przeprosiła. Od tego czasu RPG to temat tabu.
Po obiedzie dało się wyczuć, że czas naszego spotkania dobiega końca. Zaczęliśmy porządki. Kolejne osoby żegnały się i znikały za furtką. Nikola rozdawała to, czego nie zjedliśmy i nie wypiliśmy.
– Zgadamy się na kolejne spotkanie – powiedziała do mnie. – Jakby co, to mnie nie znasz. Nie opowiadaj, co tu widziałeś.
– Macie jakieś magiczne monety, gdzie pojawia się termin? – zapytałem.
– Nie – zaprzeczyła moja kuzynka. – Używamy internetu.
Kiedy odjeżdżaliśmy z Agnieszką i Sępem, Nikola stała przed furtką i machała nam energicznie. Książkę z innego świata wiozłem w torbie w bagażniku. Później wielokrotnie ją kartkowałem, próbując się upewnić, że te dwa dni nie były snem.
***
Nikola zaprosiła nas na październikowy weekend. Pech chciał, że dni te były zimne i ulewne, a cały świat wydawał się składać wyłącznie z odcieni szarości.
W strugach deszczu przemierzaliśmy pusty i mokry półlas, kiedy na ganek wyszedł Dominik i gestem nakazał, byśmy szybko pakowali się do środka. Pod dachem było ciepło, duszno i gwarno.
– Załatwiłem ci nocleg obok mnie, w piwnicy – stwierdził Adrian, bardzo z siebie zadowolony.
– Wielkie dzięki – rzuciłem, spoglądając z żalem na przytulne pokoje.
– Będzie super – zapewnił. – Piwnica to centrum każdej imprezy pod dachem. Chodź.
Zaprowadził mnie w dół schodów, gdzie siedziało już z piętnastu gości Nikoli. Samej gospodyni jeszcze nie było.
– Hej, piwniczaki! – zawołał do nich Adrian. – Są już Seszel, Agnieszka i Sęp!
Piwnica była duża i całkiem schludna. Gry rozłożono na wielkim dywanie, pod ścianami walały się torby i różne klamoty. Stał tam również stary telewizor CRT i jedna wersalka, na której mogli się zmieścić czterej wybrańcy – wywalczenie miejsca graniczyło z cudem. Wąskie okna pod sufitem wystawały niewiele ponad poziom gruntu, a deszcz wystukiwał na nich niecichnącą melodię.
Usłyszałem też inne pukanie. Jakby spod ziemi. Zapytałem o nie później Vashedię.
– To lepiej pokazać – uznała. – Ktoś idzie ze mną i Seszelem do kopalni?! – ryknęła.
Zgłosił się Adrian. Odsunął wypełniony czymś karton stojący w rogu piwnicy i odsłonił dziurę w posadzce. W dół prowadziła metalowa drabinka. Włączyliśmy latarki w telefonach i zeszliśmy po kolei. Ku mojemu zdziwieniu znaleźliśmy się w podziemnym korytarzu wyrytym w skale. Nadepnąwszy na stary kilof, nabrałem podejrzeń, że to nie jaskinia, a dzieło rąk ludzkich.
– Schodzisz w otchłań, kolego – powiedział Adrian. – Masz gwizdek?
– Skumałem, do czego nawiązujesz – odparłem. – To najobrzydliwsza historia wymyślona przez człowieka.
– Wiem – odparł. – Też ją uwielbiam.
Pokonaliśmy kawałek wyrobiska i zatrzymaliśmy się przy starym drewnianym wózku kopalnianym. Stukania były teraz głośniejsze.
– Czy to bezpieczne? – zapytałem. – Nikola mówiła, że te światy…
– Ten jest sprawdzony – uspokoiła mnie Vashedia. – Jeśli nie zapuścisz się głęboko, nic ci się nie stanie. Jedynie Pryszczaty poszedł za daleko i już nie wrócił. Pewnie go dorwały.
– Kto? – zapytałem przerażony.
– Koboldy – wyjaśnił Adrian.
– Jakie koboldy? Co one tu robią?
– A co mogą robić koboldy w kopalni? – Adrian parsknął. – Eksploatują rudę. Skup się, to wszystko jest logiczne.
– Podoba mi się akustyka tego miejsca – uznała Vashedia i zaczęła wydobywać z siebie gardłowe odgłosy, ryki, piski, a czasem nawet ludzkie dźwięki.
– Hej! – zawołał Adrian. – Bo wkurwisz koboldy! Lepiej zaśpiewaj im jakieś śląskie szlagiery.
Szliśmy powoli, Vashedia nuciła cicho, a otaczająca nas ciemność miała w sobie coś przytłaczającego. Dotarliśmy do świecącego bielą szkieletu.
– To mój trzeci ulubiony martwy koń – zwierzyła mi się Vashedia, a ja wolałem tego nie zgłębiać.
Wtem usłyszeliśmy odległe piskliwe głosy i tuptania, toteż zawróciłem towarzystwo i biegiem pokonaliśmy drogę powrotną.
Podczas naszej nieobecności w piwnicy pojawiła się Nikola. Wielce podekscytowana nadzorowała ustawianie krzeseł przed starym telewizorem.
– Ustaliliśmy, że zorganizujemy filmowy wieczór grozy – powiedziała Agnieszka.
W jednej z szafek znajdowała się filmoteka – zbiór kaset VHS ustawionych w kilku schludnych rzędach. Nikola uklękła przed nim, długo dumała, aż w końcu wyciągnęła jeden z filmów i włożyła do magnetowidu. Jej wybór padł na jakiś stary horror opowiadający o kotowatym zwierzęciu zjadającym mieszkańców małej miejscowości. Było to dzieło tak niszowe, że zapewne nawet jego reżyser nigdy go nie obejrzał. W trakcie seansu wszyscy zastanawiali się, w jakim języku rozmawiają bohaterowie. Napisów nie było, lecz i tak wszyscy oglądali w skupieniu, chłonąc klimat i oryginalność dzieła.
– Nie szeleść tak, bo nic nie rozumiem – ochrzanił Adriana Magiczny Krzysztof, gdy ten otworzył paczkę chipsów.
W połowie seansu do piwnicy zszedł Albaraj.
– Witam młodzież – powiedział, usiadł pod ścianą, po czym zaczął oglądać z nami. W pewnej chwili na jego ustach zagościł kpiący uśmiech, wstał, wziął miotłę stojącą pod ścianą i zaczął ostrzyć jej czubek niewielkim nożem.
Obok mnie natomiast siedział Cyrkiel. Dostał takie przezwisko, gdyż często, kiedy wypił za dużo, kręcił się w koło. Człowiek-cyrkiel to z pewnością zaszczytne miano dla superbohatera, lecz mnie bardziej pasowałoby Kapitan Polska, gdyż człowiek uwielbiał narzekać. A im więcej spożył alkoholu, tym jego narzekania stawały się coraz bardziej absurdalne.
– Jestem przekonany – przemówił po skończonym seansie i po czwartym wyżłopanym piwie – że gdyby Netflix zekranizował nasze spotkania, to mnie zagrałby czarnoskóry aktor.
– Pamiętaj, że musi być też wątek miłości homoseksualnej – dodałem.
– O nie – skrzywił się – pewnie scenarzyści dokopaliby się do tamtej nocy, kiedy zapomniałem materaca, a Krzysiek miał akurat podwójny.
– Nie martw się – pocieszyła go Agnieszka. – Może byłby to slasher i zginąłbyś pierwszy? No drugi, zaraz po Pryszczatym.
Cyrkiel przeprosił nas i oznajmił, że idzie do łazienki. Wrócił bardzo szybko, blady i przestraszony.
– Po kuchni chodzi jakieś zwierz – powiedział roztrzęsionym głosem. – Wielki kot!
– Co znaczy wielki kot? – dopytywał Dominik. – Tygrys czy wyrośnięty Mruczek?
– Mniej więcej rozmiarów tej bestii z filmu, która pozabijała wszystkich bohaterów – wyjaśnił Cyrkiel.
To wzbudziło ogólne zaniepokojenie. Nikola chciała iść zobaczyć zwierzę, lecz Dominik powstrzymał ją stanowczo. Wtedy Albaraj wstał z krzesła i podał mu miotłę. Koniec drewnianego styliska kończyło długie jak palec ostrze.
– Proszę, panie rycerzu – powiedział. – Może to nie miecz, ale dobry wojownik zawalczy wszystkim, prawda?
Dominik posłał mu uśmiech clowna z horroru, ale przyjął broń.
– Przed wyruszeniem w drogę należy zebrać drużynę – przypomniał Adrian, stojąc obok niego. Miał setki tysięcy wad, ale z pewnością nie brakowało mu odwagi.
– Czemu chcecie zadźgać biedaka? – zapytał Sęp. – To może być nieznany gatunek. – Najwyraźniej włączył mu się tryb Małego Księcia, bo dodał – pójdę tam i go oswoję.
Obserwowałem ze schodów całą trójkę wchodzącą do kuchni. Sęp, jak na lekarza weterynarii przystało, próbował przebiegłej sztuczki – postanowił kupić zaufanie zwierzęcia kabanosem. Samej bestii nie widziałem, ale Adrian pokazał mi gestem, że jest całkiem spora.
Gdyby to była bajka, Sęp oswoiłby kota. Zwierz zacząłby pojawiać się na naszych spotkaniach, stałby się maskotką i ulubieńcem wszystkich, aż w końcu oddałby za nas życie w chwili, gdy zaatakowaliby nas wrogowie. Ale to nie była bajka. Stwór ugryzł Sępa, a ten zaklął głośno. Dominik uderzył, lecz bestia umknęła, po czym przebiegła przez przedpokój tak szybko, że widziałem tylko rozmyty czarny kształt. Zląkłem się i zleciałem o trzy stopnie.
– I co teraz, Nikoletta? – zapytał Albaraj. Dopiero po chwili zorientowałem się, że mówi do Nikoli.
– Niech wszyscy zostaną na dole – powiedziała spanikowanym głosem.
– Uciekł! – oznajmił Adrian, schodząc do piwnicy. Dumny był tak, jakby zabił smoka terroryzującego okolicę od trzech stuleci. – Raniliśmy go i wystraszyliśmy, już nie wróci.
Nie miał wrócić, ale wtedy tego nie wiedzieliśmy. Dwie osoby objęły straż na szczycie schodów. Nikola puściła kolejny film, tym razem nie był to horror. Sęp sam opatrzył ranę, jak na weterynarza przystało (o, przepraszam, lekarza weterynarii). Albaraj w pewnym momencie opuścił piwnicę i zniknął nam z oczu. Do łazienki czy kuchni chodziliśmy w parach, uzbrojeni w miotłę. Magiczny Krzysztof zgłaszał się na ochotnika za każdym razem, gdy potrzebę udania się na górę sygnalizowała któraś z dziewczyn, został więc wybrany zboczeńcem imprezy. Po raz kolejny z rzędu.
Tej nocy wszyscy spaliśmy w piwnicy. Ułożenie tylu karimat i śpiworów na tak ograniczonej powierzchni przypominało granie w Tetrisa na poziomie ekstremalnie trudnym. Agnieszka była bliska decyzji o zejściu do kopalni i spaniu z koboldami, gdyż trafiło jej się miejsce między Adrianem a Cyrklem.
Rankiem deszcz wciąż padał. Wyruszyły ekspedycje próbujące znaleźć miejsce, z którego przybyła bestia, lecz nie udało się tego ustalić. Zwinęliśmy materace i karimaty, rozłożyliśmy planszówki i z czasem zapomnieliśmy o niebezpiecznym zwierzęciu. Podobnie jak dziennikarze, którzy po dwóch tygodniach relacjonowania obławy na wielkiego tajemniczego kota uznali, że chyba nie da się go złapać.
Jedynie Sęp czasem wspominał, jak bliski był oswojenia bestii.
***
Nastała ciepła wiosna, podczas której Nikola zaprosiła nas na aż cztery dni. Większość towarzystwa balowała już od czwartku, lecz ja z powodu kolokwium mogłem przyjechać dopiero w piątek. Gospodyni spała smacznie w hamaku, stoły uginały się od planszówek, a ja szybko odbębniłem rytuały przywitania i rozpakowania. Wtem zauważyłem, że Adrian ma coś dziwnego na twarzy. To był szeroki uśmiech.
– A coś ty taki zadowolony jak dendrofil w lesie? – zapytałem podejrzliwie.
– Ha! Zgadłeś. No może nie do końca. Wybieram się na wyprawę i ty – wskazał mnie, by nie było wątpliwości – pójdziesz ze mną. Byłeś kiedyś w lesie?
– Po jakiego grzyba? – zapytałem, dość niefortunnie dobierając słowa.
– Postanowiłem nawiązać bliską relację z niewiastą – rzucił z ogniem w oczach – i zrobię to tu i teraz.
– Tu? To nie będzie łatwe. – Starałem się ostudzić zapał przyjaciela. – Mamy nadreprezentację mężczyzn. Jak… w chińskim społeczeństwie. Albo na jakimś portalu randkowym, ruchacz.pl, czy jak one się tam nazywają.
– Tu, ale w lesie – doprecyzował. – Dziś rano ujrzałem elfkę, co prawda z daleka, ale piękną. Wszystko elfki są śliczne. Pewnie nasze światy się połączyły. I owa niewiasta pomachała do mnie zalotnie, a później zniknęła między drzewami. Pójdziemy tam i ją zdobędziemy. To znaczy ja. Trzymaj kciuki, by miała siostrę.
– A co na to twoja waifu, Adrian?! – zawołał Magiczny Krzysztof.
– Nie dowie się, pewnie jest w praniu – dorzucił Cyrkiel. – Stale trzeba je prać – dodał tonem eksperta.
– Nie słuchaj ujadania mrówek – polecił mi Adrian. – Ta elfka jest mi pisana.
– To ma trochę sensu – zacząłem rozkminiać ku własnemu zdziwieniu. – Jeśli rzeczywiście jest piękna, to musi być twoim genetycznym przeciwieństwem. A to pożądana cecha, gdy myśli się o dzieciach.
Adrian uśmiechnął się, jakby usłyszał najwspanialszy komplement w życiu.
Zabraliśmy picie, jedzenie, sprej na insekty, a także stary kompas, po czym ruszyliśmy do kniei.
– Stąd machała. – Adrian stanął w miejscu i rozglądał się. Może czekał, aż podświetlą się ślady, jak w grze komputerowej.
– Jeśli nie niosła dziurawego worka z piaskiem, możemy mieć trudność w złapaniu tropu – stwierdziłem defetystycznie.
Poszliśmy w kierunku, który wybrał Adrian, wzdłuż szerokiego jaru. Nad naszymi głowami szeleściły dęby i buki, gdzieś w oddali stukał dzięcioł. Droga była stroma, więc szybko złapaliśmy zadyszkę.
– Ale pięknie – zachwycał się mój towarzysz. – Jak w Evelyn Forest.
– Nie wiem, grałem w hordzie.
Adrian nie przyjął tego dobrze. Przypomniał sobie:
– U nas w gildii było takie powiedzenie: „widzisz hordę, lej ją w mordę”.
Później milczał chwilę, ale szybko mu przeszło.
– Może to elfia księżniczka – fantazjował, prąc naprzód ku marzeniom. – Myślisz, że mówi po polsku?
Już miałem odpowiedzieć, gdy zauważyłem schody prowadzące w górę zbocza. Nad nimi wznosił się strzaskany kamienny łuk. Adrian wystrzelił jak z procy, przeskakując po dwa stopnie.
– Hej, tam może być niebezpieczne! – zawołałem, lecz nawet nie zwolnił. Poszedłem za nim.
Pokonawszy schody, znalazłem się wśród elfich ruin. Pośrodku znajdował się zarośnięty placyk zbudowany z kostki brukowej. Wokół niego rozpadało się kilka budynków – wieża, której brakowało szczytu, coś dużego, co mogło być świątynią, lecz obecnie modliły się tam tylko drzewa, a także liczne okrągłe domki, pewnie mieszkalne. Dalej ścieżka prowadziła na dziurawy most, który obecnie wznosił się nad wyschniętym wąwozem.
– Runy – zauważył Adrian na jednej ze ścian. – Ech, szkoda, że zawsze olewałem naukę języków obcych. Wolałem języki programowania.
– Twojej elfki tu nie ma – zauważyłem. – Od co najmniej tysiąca lat.
Adrian zmarkotniał. Usiedliśmy na głazie i długo milczeliśmy.
– Ten kompas jest jakiś dziwny – zauważył. – Ma południe na górze.
– Dominik mówił, że to kompas geologiczny. A to, co tak dynda, to jakiś element do pomiaru kąta upadu.
– Kąta upadu czego?
To było dobre pytanie.
– Może… meteorytu? – olśniło mnie.
Nasza rozmowa znów ugrzęzła.
– Pamiętasz drogę powrotną? – spytał.
– Nie zawędrowaliśmy zbyt daleko, tam widać ulicę, przy której stoi dom Nikoli.
– Rzeczywiście.
Ponownie zapadła cisza.
– Twoja elfka nie przyjdzie – powiedziałem. – Wracajmy.
Adrian się ociągał, lecz w końcu uznał swą porażkę. Niespodziewanie w drodze powrotnej wyrosła przed nami postać. Była to przysadzista staruszka o białych włosach, tak na oko starsza od elfich ruin.
– Mam nadzieję, że to nie ona machała? – szepnąłem do Adriana.
– Skąd. Chyba nie. – Odwrócił się do nieznajomej. – Dzień dobry, droga staruszko! Ładny dziś mamy dzień, nieprawdaż?
– Poćwicz nawiązywanie kontaktów międzyludzkich – wyszeptałem.
– Dobry – odpowiedziała. – Wy przyjechaliście do tej upiorzycy, nie mylę się?
– Upiorzycy? – powtórzyłem.
– Tej, co mieszka w ostatnim domu. Słyszałam wasze śpiewy w nocy!
– Nie nasze – bronił się Adrian. – To Krzysztof, Vashedia i Cyrkiel tak fałszowali.
– Dlaczego upiorzycy? – zapytałem.
– Kiedy byłam młoda, trochę starsza od was, i zamieszkałam na tej ulicy, ta dziewczyna wyglądała dokładnie jak teraz. Nie zmieniła się przez pięćdziesiąt lat! To strzyga. Albo duch. Uciekajcie stamtąd, jeśli wam życie miłe! – Zadowolona z roli upiornej wyroczni pokuśtykała przed siebie, zostawiając nas oniemiałych.
– Sama przypomina zjawę – uznał Adrian.
– Kim właściwie jest Nikola? – zapytałem.
– Nie mam pojęcia. Dominik pewnie wie. I Albaraj.
– Powinniśmy powiedzieć reszcie?
– Nie – zdecydował. – Nikola ma prawo do swoich sekretów.
Kiedy wyszliśmy z lasu, Adrian stanął jak wryty.
– Elfka! – zawołał. – Spójrz, moja elfka! Siedzi przy stole z pozostałymi!
Zerwał się do truchtu, podążyłem za nim. Rzeczywiście, jakaś białowłosa postać z wielkimi uszami grała w planszówkę z Agnieszką, Sępem i Cyrklem.
– Adrian… to chyba…
Wbiegł do półlasu zdyszany i wtedy wszyscy przy stole zaczęli pokładać się ze śmiechu.
– Witaj, piękny młodzieńcze – powiedział Magiczny Krzysztof, gładząc białą perukę. – Podoba ci się moje przebranie na Pyrkon?
– To ty mi machałeś? – Twarz Adriana przybrała barwę ciemnej purpury.
Później długo się wściekał, wyzywał i złorzeczył, aż w końcu i on zaczął śmiać się z pozostałymi.
Choć wszystko okazało się żartem, podczas późniejszych odwiedzin u Nikoli Adrian nieraz znikał na jakiś czas. Podejrzewam, że udawał się do lasu, by w samotności posiedzieć pośród elfich ruin.
***
Na Pyrkonie było jak zawsze – tłoczno i gorąco.
W szóstkę zamieszkaliśmy w hotelu, gdzie cena za dobę wzrosła pięciokrotnie na ten jeden weekend, ale mieliśmy blisko na konwent – jedynie trzy kilometry piechotą przez rozkopane centrum Poznania.
Nerdowska rzeka ludzi porwała nas, gdy tylko otwarły się bramy. Nie miałem przebrania, zresztą nie ja jedyny. Adrian nawet bez kostiumu był tak nerdowski, że ludzie robili sobie z nim zdjęcia. Magiczny Krzysztof prezentował się całkiem gustownie w stroju elfki. Dominik przywdział strój rycerza i wyglądał naprawdę majestatycznie. Vashedia przebrana za wampirzycę nie musiała udawać topienia się w słońcu, bo naprawdę się topiła. Agnieszka założyła przewiewne różowe kimono, ale musiała trzymać w ustach imitację bambusa. W końcu wypluła to cholerstwo, co przeraziło przechodzącego obok konwentowicza udającego demona.
– Niezłe jaja – powiedział Magiczny, gdy w dwójkę czekaliśmy w kolejce na pierwszą prelekcję. Nasza drużyna rozpadła się dwie godziny temu. – Gość krzyknął, że będzie ciemno, a inni kazali mu stulić ryj, czy coś takiego.
– Kazali mu się zamknąć – poprawiłem kumpla. – Pierwszy raz na Pyrkonie?
– Aż tak widać? – Wyjął konwentową gazetę i zaczął czytać. – Co tu mają ciekawego? Strefa naukowa. Zagadkowe dinozaury, to chyba coś o Albaraju… Hej, to ciekawe. O siedemnastej. Prelekcja Przenikanie światów. Szanse i zagrożenia. Prowadzi jakiś Andrzej Trop. Myślisz, że to ma związek z… No wiesz. Tą, Która Nie Mogła Przyjechać?
– Zbierzemy ekipę i sprawdzimy to – postanowiłem niczym kapitan grupy superbohaterów. – Zapytaj na grupie, kogo gdzie szukać.
Adrian niemal zamieszkał w Pawilonie 6, gdzie grano w planszówki i karcianki. Znaleźliśmy go, gdy siedział w towarzystwie kilku nastolatek. Musiał się do nich przysiąść z zaskoczenia, bo miny miały nietęgie. W dodatku wdrażał je w planszówkę tak trudną i skomplikowaną, że sam Stephen Hawking miałby trudności z ułożeniem strategii. Jedna z dziewczyn, w kostiumie kota, najwyraźniej rozważała, czy nie poświęcić któregoś z dziewięciu żyć, by się stamtąd uwolnić.
– Idziemy na prelekcję – powiedziałem. – To ważne.
– Zaczekacie tu dziewczyny? – zapytał Adrian. – Wrócę za godzinę lub dwie. I nie grajcie w nic beze mnie!
Dominika musieliśmy ściągnąć z Areny, gdzie nawalał jakiegoś nieszczęśnika imitacją miecza. Vashedię porwaliśmy ze Strefy Gastronomicznej – była na nas zła, gdyż od czterdziestu minut czekała w kolejce po hot-doga i już prawie zbliżyła się do kasy. Agnieszkę znaleźliśmy przy wystawie Lego, gdzie wzdychała do zamkowych zestawów z lat dziewięćdziesiątych.
Skompletowana drużyna wyruszyła na podejrzaną prelekcję.
Działaliśmy ostrożnie. W kolejce udawaliśmy, że się nie znamy. W ramach kamuflażu Adrian zdjął okulary, Dominik opuścił przyłbicę, a Krzysztof ćwiczył pozę inteligenta, co ograniczało się do pocierania brody i przenikliwego spojrzenia, którym zwykle obdarzał dziewczyny.
Spotkanie odbyło się w niewielkiej sali. Andrzej Trop, blondyn w średnim wieku, siedział przy laptopie i przygotowywał prezentację. O dziwo jego rzutnik zadziałał bez problemu, co zrodziło we mnie podejrzenie, że przedmiot pochodzi z innego świata.
– Witam serdecznie – powiedział, gdy wybiła siedemnasta. – Nie bójcie się, nie pochodzę z równoległej rzeczywistości – zaczął od żartu. Kilka osób się roześmiało, by nie było mu przykro. – Dziś spróbuję was przekonać, że fantastyczne światy naprawdę istnieją, co więcej, możliwe jest ich połączenie z naszym.
Wiedział podejrzanie dużo. Opowiadał o różnych przypadkach – od zaginięcia Amelii Earhart, po potwora z Loch Ness, który miał używać podwodnego portalu. Pokazywał grafiki i wykresy.
– Musicie zrozumieć, jak niebezpieczne są to sytuacje – ostrzegał. – Z innego świata może przyjść wszystko. Dinozaur. Przedwieczne bóstwo. Niszczyciel światów.
– Ale jest też możliwe – rozpoczął dyskusję Krzysztof – że nasz świat połączy się z lasem pięknych nimf, które akurat mają w swej wiosce problemy z reprodukcją?
– W sumie… tak – odparł prelegent.
– Więc może warto zaryzykować? – nie ustępował Magiczny. Vashedia zareagowała szybko i dyskretnie kopnęła go w dupę.
Prowadzący dużo czasu poświęcił osobom, które miałyby przejścia otwierać. Uznał, że ściganie tych indywiduów to obowiązek każdego rozsądnego człowieka. Na końcu rozdał wizytówki z danymi kontaktowymi, prosząc, by zgłaszać mu wszystkie podejrzane przypadki.
– Niezły świr – komentowali konwentowicze, wychodzący z sali.
Większość wyrzucała wizytówki do kosza. Też to zrobiliśmy, a potem naradziliśmy się na schodach.
– Coś wie, ale szuka po omacku – podsumował Dominik. – Jeśli zachowamy dyskrecję, może sobie szukać w nieskończoność.
– To co, teraz ta prelekcja o Albaraju? – zapytał Magiczny.
– Ja muszę wracać do moich dziewczyn – rzucił Adrian. – Pamiętajcie, że jutro wszyscy idziemy do Iglicy.
– Te twoje koleżanki uciekły, zanim wyszliśmy z pawilonu – uświadomiła go Agnieszka. – Może pójdziemy na prelekcję o tym, jak dbać o czystość i żywotność gier planszowych i karcianych? To wam się przyda.
– Brzmi jak najnudniejsza rzecz na świecie – rzuciłem. – Co za psychol to wymyślił?
– Ja – powiedziała Agnieszka. – Chodźcie, chcę mieć choć pięcioro słuchaczy.
***
Sylwester u Nikoli pełen był niespodzianek.
Magiczny Krzysztof przyprowadził wybrankę serca. Kobieta okazała się tak ładna, że wszyscy zachodzili w głowę, jak ją poderwał – stawiano na zaklęcie, eliksir miłosny lub coś prostszego jak szantaż czy porwanie.
– Co nie? – Magiczny sam w to nie mógł uwierzyć. – To aż podejrzane – uznał.
– Możecie na mnie mówić Trucizna – powiedziała, zarzucając blond włosami.
Krzysztofa szybko wezwano do przygotowywania jedzenia, więc to mnie przypadł zaszczyt oprowadzenia panienki po włościach, gdyż gospodyni jeszcze się nie pojawiła.
– Tu mamy łyżkę do butów – powiedziałem. – Ale używamy jej też jako łyżki do lodów. W tej szafie jest przejście do innego świata, chodzimy tam poczytać, a te schody prowadzą do pokoju Nikoli.
– O, może powinnam wejść i się przywitać? – zapytała.
– Nie, pewnie niedługo zejdzie – dodała Agnieszka. – Wiesz, jak to jest. Musi się wystroić. Uczesać.
– Nikola? – zapytałem z niedowierzaniem.
Tymczasem do przedpokoju z gracją toczącego się głazu wkroczył Adrian.
– Hej, nowa! – zawołał. – Chcesz zobaczyć, jak pukają koboldy?
– Nie pójdę z tobą do łóżka – odparła.
– Ha! Cięty język! To mi się podoba.
Nikola zeszła niedługo potem i to razem z Albarajem. Miała na sobie czerwoną suknię mogącą zrobić furorę jakieś pięćdziesiąt lat temu, wielką kokardę we włosach, które najwyraźniej próbowała uczesać, a do tego wszystkiego skarpetki po kolana i kapcie. Zebrani docenili jej starania potężnymi brawami. Albaraj tym razem przywdział smoking i muszkę.
Nikola przywitała nieznajomą, a potem ruszyła do kuchni, gdzie szybko cała ochlapała się sosem. Tymczasem Adrian w końcu namówił Truciznę na wizytę w kopalni. W przedpokoju zostałem tylko ja z Agnieszką.
– Idziemy po piwo? – zapytałem.
– Nie mogę. Jestem w ciąży – szepnęła do mnie kuzynka.
– W czym? – zapytałem.
– W. Ciąży.
– Z kim? – zapytałem przerażony. Przed oczami stawali mi kolejni kandydaci. Każdy gorszy od poprzedniego.
– Nie znasz. Chłopak, z którym się spotykam od października. Poznaliśmy się w pracy.
– Dlaczego go tu nie ma? – zapytałem podejrzliwie.
– Nie chciał przyjechać – odparła, nieco zawstydzona. – Nie lubi takich…
– Kto nie chciał przyjechać? – zapytał Cyrkiel, który wszedł właśnie do domu. Cały umazany był ziemią.
– A taki jeden… zboczeniec – powiedziałem.
– Jego strata – burknął ponuro Cyrkiel. – Czy można wyobrazić sobie lepszy sylwester niż spędzony na wyciąganiu dzwonu z ziemi?
– Że co? – zapytaliśmy jednocześnie.
– Idźcie na zadomie, to zobaczycie.
Zadomie było dziką częścią działki Nikoli, gdzie nikt się nie zapuszczał, pełną zapomnianych rupieci. Latem porośnięte było trawą tak wysoką, że ponoć Pryszczatego dorwał tam kiedyś velociraptor. Teraz jednak wszystko przykrywał świeży śnieg. Wystawała z niego korona i górna część płaszcza potężnego dzwonu.
Dominik dowodził wykopaliskami.
– Uznaliśmy, że jeśli kiedyś mamy to zrobić, to w tę noc – powiedział do mnie i Agnieszki. – Nikoli ten pomysł też się spodobał.
– Zrobić co? – zapytałem.
– Wydobyć drania i wprawić w ruch.
– O północy – podjął Sęp – ludzie będą witać nowy rok. Usłyszą, że dzwoni, ale pomyślą, że to w którymś kościele. Nikt tu nie przyjdzie z pytaniami.
– Jest osiemnasta dwanaście – powiedział Dominik do swych robotników. – Do dwudziestej pierwszej dzwon ma wyjść z ziemi. O dwudziestej drugiej ma być czysty, a godzinę przed północą zawisnąć.
Wizja bijącego dzwonu z pewnością robiła wrażenie, lecz wciąż myślałem o Agnieszce. Czy kiedy zostanie mamą, przestanie przyjeżdżać do Nikoli?
Grupa podzieliła się tego wieczoru na kilka mniejszych. Niektórzy siedzieli w kuchni, inni planszówkowali w piwnicy, część pracowała przy dzwonie, inni lepili bałwana w śniegu. Kilku zapaleńców z laptopami urządziło sobie LAN party w jednym z pokojów.
Trucizna, jak się okazało z wykształcenia antropolożka, bardzo zainteresowała się dzwonem i szybko wysiudała Dominika z funkcji nadzorcy wykopalisk. Magiczny co pewien czas przynosił jej jedzenie, którego używała jako paliwa, by poganiać nieszczęśników, w tym zdegradowanego Dominika, znoszącego to z godnością Sępa i marudnego Cyrkla.
– Człowiek całe życie unika ciężkiej pracy – żalił się ten ostatni – a tu każą mu podnosić stutonowy dzwon.
Vashedia również wydawała się jakaś struta. Obserwując nową członkinię grupy, parsknęła i szepnęła do mnie:
– Patrz, jak się tuli do Krzysia.
– Krzysia? – Tej nocy nikt nie był tytanem intelektu, więc zrozumiałem to dopiero później.
Magiczny lepił się do wybranki i prawił jej obrzydliwie słodkie komplementy. Chłop zmienił się nie do poznania. Przestał przeklinać, nie świntuszył, wyrażał się pełnymi zdaniami. Niektórzy uznali, że to już nie Magiczny Krzysztof, lecz Sir Krzysztof.
– Hej, Magiczny! – zawołał Adrian, podchodząc do zakochanych obserwujących dzwon. – Mieliśmy dopracować szczegóły naszego własnego konwentu. No wiesz, Cyckon.
Krzysztof poczerwieniał jak burak.
– Jaki konwent? – zapytał, udając głupiego. – Coś ci się pomieszało.
– Hej, co się stało ze starym Krzyśkiem? – dopytywał Adrian. – Zboczonym i perfidnym? Co z nim uczyniłeś?
– Ja? Zboczony? – Zrobił minę niewiniątka. Gdyby doprawić mu skrzydła, zawstydziłby anioła. Spojrzał na Truciznę. – To jakieś kalumnie, biedroneczko.
– Raz chciałeś kupić moją wodę po kąpieli – przypomniała sobie Agnieszka.
– To w trosce o planetę – odparł. – Ziemia się gotuje. Trzeba oszczędzać zasoby.
– Chwaliłeś się – nie ustępował Adrian – że w swoim fap folderze masz osobny podfolder dla filmów z furasami.
– W moim FAST folderze – skorygował Sir Krzysztof – mam podfolder z FURAMI. Wiecie, jak kocham motoryzację.
– Od kiedy? – zdziwiła się Agnieszka. – No dobra, sprawdźmy. Wymień dwa modele skody.
– Hmm… Octavian… i… hmm… Fenicja?
– Dla mnie okej – odparłem.
– To miały być modele samochodów, nie rydwanów – zaprotestowała Agnieszka.
– Cały mój Krzyś – podsumowała Trucizna, uśmiechając się słodko.
Obserwowanie, jak ludzie pracują w pocie czoła, szybko mnie zmęczyło, więc zaszyłem się w domu, gdzie grano akurat w Wormsy, zmieniając się przy jednym laptopie. Wygrałem kolejną partię, ale potem dołączyła do nas Vashedia, która z szaleństwem w oczach powybijała wszystkie robale, używając owiec i staruszek.
W końcu postanowiłem wrócić pod dzwon, ciekaw postępu prac.
– Coś nowego? – zapytałem kierowniczkę.
– Jakiś czas temu zaobserwowałam dwa zupełnie nieznane mi gatunki neandertalczyka – odparła Trucizna.
– O! Mogę zobaczyć kości?
– Nie ma. To Adrian i Vanisha stanęli nad wykopem.
– Vashedia – poprawiłem.
Na zewnątrz pojawiła się Nikola ubrana w puchatą kurtkę i różową czapkę z pomponem. Gestem pokazała mi, że mam z nią iść. Miało to być dyskretne, ale zauważyli wszyscy, nawet Cyrkiel, mimo że walczył z piaskiem zasypującym mu oczy.
– Jak ci się podobało moje ostatnie opowiadanie? – zapytała wyraźnie stremowana.
– Oprych terroryzujący zimową wioskę dostaje za swoje? Bardzo sympatyczne. Podobało mi się, jak oprych dostał za swoje. I magiczna wioska mega klimatyczna, zwłaszcza te pingwiny jako zwierzęta domowe.
Nikola pokraśniała ze szczęścia. Naprawdę polubiłem jej teksty, choć były pełne błędów i napisane topornym stylem. Miała niezwykłą wyobraźnię i nie przejmowała się zupełnie niczym, więc każde zetknięcie z jej twórczością było szaloną przygodą.
– Uznałam, że zasługujesz na nagrodę za czytanie moich wypocin – powiedziała. – Pójdziemy na pięterko, chcę ci pokazać.
– Pokazać co?
– Takie jedno miejsce, które rzadko widuje światło dnia. Jest trochę zarośnięte, ale da się dostrzec to i owo.
– No to na górę! – Niemal czułem, jak rosną mi skrzydła.
I tak oto wkroczyłem do kryjówki Nikoli. Pokój na poddaszu był zabałaganiony i zagracony. Wydawało się, że każdy element wystroju jest z innej epoki – od przedwojennych mebli przez peerelowski dywan na ścianie po współczesne sprzęty elektroniczne. Wszędzie walały się książki, figurki i bibeloty. Pod ścianą zauważyłem wielki, zamknięty na kłódkę kufer wyglądający, jakby skrywał piracki skarb. Obok łóżka stał wielki drewniany słoń, a na starej komodzie złota butelka.
– To taki mój dowcip z Albaraja – powiedziała, wskazując szklany przedmiot.
Ukośne ściany pełne były obrazów, ale znalazło się też miejsca dla jednego czarno-białego zdjęcia. Przedstawiało Nikolę z jakąś dziewczyną. Gospodyni wyglądała młodziej, jak nastolatka.
– To Zuzia – powiedziała, wskazując zdjęcie. – Najcudowniejsza istota na świecie, ale już odeszła. Zmarła. Choć jej cząstka wciąż jest tu z nami, nawet całkiem spora cząstka.
Coś w twarzy na zdjęciu wydawało mi się znajome, lecz nie pytałem.
Spojrzałem przez okno, gdzie ekipa właśnie wyciągała dzwon z ziemi. Okazał się dużo mniejszy i lżejszy, niż wszyscy się spodziewali.
– Dają radę – zrelacjonowałem. – Ciągną, ciągną. Uuu… Biedny Cyrkiel. Ale chyba nic mu nie jest – dodałem, widząc przejęcie na twarzy Nikoli. – Wystawił kciuk z wykopu, pokazując okej.
– Ciekawi mnie ten dzwon – powiedziała. – Kim był ludwisarz, który go stworzył? Gdzie ten dzwon wisiał? Co oznajmiał swoim biciem?
– Materiał na nowe opowiadanie? – zapytałem.
– Może – powiedziała tajemniczo. – Opowiadanie… A tak, miałam ci pokazać moje sekretne miejsce. Dominika to zbytnio nie zainteresowało. Albaraj widział już tyle razy, że widok ten mu spowszedniał. Więc może ty okażesz podekscytowanie?
– O tak, jestem bardzo podekscytowany – powiedziałem.
– Pojawia się tylko raz w roku w sylwestra i widać ją pod odpowiednim kątem z mojego pokoju. Zimowa wioska! To ona mnie zainspirowała!
Wyciągnęła lornetkę i kazała mi ustawić się koło okna. Przyłożyłem przedmiot do oczu i ujrzałem ją między drzewami.
Drewniane, piękne chaty przykryte były śniegiem, po ulicach przechadzały się jakieś istoty, zbyt małe, by je zidentyfikować. Ktoś jechał na białym tygrysie, dzieci bawiły się na niewielkim lodowisku.
– Spodziewałem się czegoś innego, ale to jest absolutnie cudowne – powiedziałem. – Są tam pingwiny?
Nikola pokiwała głową.
– Widzę stąd wiele innych światów. Czasem nawet nie wiem, co jest częścią tego, a co innego. O, na przykład tamten komin, co tak mruga jak na dyskotece.
– Z naszego świata – potwierdziłem. – Przejeżdżaliśmy obok niego.
Nikola zrobiła rozczarowaną minę.
– Już mam połowę opowiadanie o tym kominie. Chcesz przeczytać?
– Jasne, do północy sporo czasu.
Kiedy w końcu zeszliśmy na dół, ruszyłem do kuchni coś przekąsić. Usłyszałem wtedy cichą kłótnię. To Dominik i Albaraj podniesionymi, acz szepczącymi głosami dyskutowali o czymś zawzięcie.
– Wiem, że coś kombinujesz – powiedział Dominik. – Nagle jesteś taki towarzyski?
– Chciałem raz w życiu zagrać w grę planszową – odparł Albaraj. – Takie to dziwne? Ale skoro uważasz, że nie powinienem, uszanuję to. Twój dom, twoje zasady.
Twój dom? – powtórzyłem w myślach. O co tu chodziło?
– Na twoim miejscu – dodał Albaraj – przyjrzałbym się tej nowej dziewczynie. Nie podoba mi się.
– Tobie nikt się nie podoba – rzucił Dominik, kończąc dyskusję.
Co by nie mówić o Truciźnie, doprowadziła sprawę dzwonu do końca. Po wyczyszczeniu przeciągnęliśmy go pod największe drzewo i przewiesiliśmy przez potężną gałąź, używając mocnego sznura. Na szczęście miał serce, w odróżnieniu od niektórych ludzi.
Równo o północy wszyscy stanęliśmy pod drzewem. Dominik i Sęp wprawili dzwon w ruch, jego dźwięk był czysty i potężny. Sir Krzysztof polewał szampana, wszyscy składali sobie życzenia, a nad naszymi głowami rozbłyskiwały fajerwerki. Nikola patrzyła na dzwon i wydawała się szczęśliwa.
To były nasze ostatnie wspólne chwile, zanim zniknęła.
***
Nikola nie miała pojęcia, kiedy wypadają jej urodziny, wybrała więc na celebrację pierwszy dzień maja.
Długo szukaliśmy prezentów, choć zastanawiało nas, dlaczego przyszła jubilatka nie pojawia się na grupie, gdzie się komunikowaliśmy. Pod koniec kwietnia Dominik napisał, że mamy przyjechać, lecz Nikoli nie będzie. Dodał, by nie przywozić żadnych upominków. Oczywiście każdy i tak je wziął, w końcu można było je przecież gospodyni zostawić.
Zjawiliśmy się jak zawsze w trójkę. Sęp mrukliwy bardziej niż zawsze, Agnieszka w zaawansowanej ciąży i ja pełen złych przeczuć. Byłem świadom, że Nikola od wielu dni nie logowała się na portalu literackim i nie odpowiadała hejterom. To nie było w jej stylu. Co się z nią działo?
Wystarczył mi jeden rzut oka na półlas, by uznać, że nie jest dobrze. Stół był niemal pusty, siedzący mieli ponure twarze i dyskutowali cicho. Dostrzegłem wśród nich Albaraja, nie widziałem natomiast Trucizny.
– Siadajcie, czekaliśmy już tylko na was – powiedział Dominik wyraźnie zestresowany.
Zrobiliśmy, co nam polecił.
Stanął przed zebranymi i ze spuszczonym wzrokiem oznajmił:
– Nikola zniknęła. Jakieś dwa tygodnie temu.
– Co się z nią stało? – zapytał Adrian.
– Została aresztowana – powiedział Albaraj – za przestępstwo, którego dopuściła się przed laty. Zapewne osadzili ją w Podgrotecce. To więzienie blisko miasta, gdzie się urodziła.
– Co? – zapytało kilka głosów.
– Od początku – poprosiła Agnieszka. – Co się dzieje?
– Jak się pewnie domyśliliście – powiedział Dominik – Nikola nie pochodzi z naszego świata.
– To było jasne – uznał Adrian.
– Wiadomo – dorzucił Cyrkiel.
– Co? – zapytałem zszokowany, lecz szybko ucichłem.
– Urodziła się w portowym mieście Aronaseruk – kontynuował Dominik – w świecie, którego postęp technologiczny odpowiada… mniej więcej naszemu renesansowi. Dorastała na ulicy. Nigdy nie poznała rodziców, możliwe, że była sierotą. By przeżyć, musiała kraść. Okazała się całkiem utalentowaną złodziejką, zwinną, odważną i budzącą zaufanie ofiar. Pewnego dnia zwrócił na nią uwagę herszt dość znaczącej bandy złodziei. Mówili na niego Pryszczaty.
– Ten legendarny Pryszczaty? – zapytał Adrian, lecz pozostali szybko go uciszyli.
– Herszt ze swoją bandą postanowili dokonać wielkiego skoku, celem był najbogatszy w mieście złotnik. Złodziejskie zdolności Nikoli z pewnością zaimponowały Pryszczatemu, lecz dużo bardziej liczyło się to, że młoda dziewczyna cierpiała na dziwną przypadłość – często wokół niej pojawiały się połączenia z innymi rzeczywistościami. Nikola stała na czatach, podczas gdy pozostali rabowali majątek nieszczęśnika. Straż miejska ich nakryła, strażnicy aresztowali lub zabili większość bandy, lecz Pryszczaty i Nikola umknęli. Może kolejny fragment opowie Albaraj?
Mężczyzna skinął głową i podjął historię:
– Złotnik miał różne zabezpieczenia swojego majątku. Jestem… hmm… jednym z nich. Dżinnem strażniczym. Zostałem powołany do życia tylko w jednym celu – w przypadku kradzieży związać swoją osobę z rabusiem i zrobić wszystko, by wpadł w ręce sprawiedliwości, a właściciel odzyskał majątek. Problem w tym, że Nikoletta i Pryszczaty uciekli jednym z przejść utworzonych przez dziewczynę. Droga ta prowadziła do waszego świata i ukryta była głęboko w miejskich katakumbach. By upewnić się, że nikt go nie będzie ścigał, Pryszczaty zdetonował ładunek prochu i uwięził przejście pod ziemią. W trójkę wylądowaliśmy w Polsce w latach sześćdziesiątych, jakieś kilkadziesiąt kilometrów na północ stąd. Dżinna nie można się pozbyć w żaden sposób, toteż zaakceptowali moje towarzystwo. Wędrowaliśmy lasami, aż Pryszczaty znalazł kryjówkę, opuszczony dom, w którym umieścił dziewczynę i skarb. A potem wyruszył samotnie coś załatwić. Mogłem podążyć za nim, lecz wybrałem pilnowanie złota i Nikoletty. Pryszczaty już nie wrócił. Nigdy więcej go nie widzieliśmy. Być może naraził się komuś groźnemu, przejechało go auto lub aresztowała milicja. Coś musiało się stać, z własnej woli nie pozostawiłby bogactwa. Ja tymczasem ostatecznie związałem swą osobę z dziewczyną. Jednak nie mogłem wydać jej tutejszej władzy, z pewnością przywłaszczyliby sobie złoto, zresztą i tak nie potrafiłbym się z nimi porozumieć.
– Nikolę, zziębniętą, samotną i zagubioną odnalazła moja babcia – powiedział Dominik. – Przygarnęła ją, nakarmiła i pozwoliła mieszkać w domu, który widzicie. Należał do mojego dzianego pradziadka. Utrzymanie dziewczyny nie było zresztą dużym problemem, Nikola dysponowała sporym bogactwem. Z uwagi na różnicę między jej i naszym światem powrót i zwrócenie majątku było… trudne, więc dziewczyna nie wahała się wydawać zagrabione dobra. Moja babcia Zuzia zaczęła uczyć ją języka. Zaznajomiła z naszym światem. Przekazała wiedzę i uświadomiła, że kradzież jest złym sposobem na życie. Wiele czasu spędzały w tym ogrodzie, obserwując przejścia do innych światów. Kiedy babcia była już bardzo schorowana, zabrała mnie tu i przedstawiła Nikoli. Powiedziała – głos mu zadrżał – że mam się nią opiekować i jej bronić, a niedługo potem zmarła. Szybko zrozumiałem, że chcę, by Nikola nie była taka samotna. Miała kogoś innego niż tylko mnie i tego złośliwego dżinna. Prawdziwych przyjaciół. – Dominik schował twarz w dłoniach. – To ty ją wydałeś, Albaraju?
– Nie – zaprzeczył dżinn. – Kiedyś z pewnością bym to zrobił, do tego zostałem stworzony. Jednak Nikoletta potrafiła zmienić moją naturę. Z biegiem lat naprawdę polubiłem tę dziewczynę. Dostrzegłem, że zrozumiała swój dawny błąd. Zresztą tamten złotnik i tak był kawałem skurwysyna. Bardzo mi będzie brakować tych chwil, gdy przyjeżdżaliście, a ja ją szantażowałem, że powiem wszystko, jeśli mi tu i teraz nie poczyta. I czytała. – Przerwał na chwilę. – Gdy ją zabierali, skarbu nie zostało już wiele. Tu złoto i srebro jest mniej warte niż w naszym świecie. Nikola część wydała, dużo rozdała, trochę pewnie zgubiła. Kiedy to odkryli, powiedzieli, że jestem najbardziej żałosnym dżinnem strażniczym w historii. Mogli mieć rację.
– E, tam – Adrian poklepał go po ramieniu. – Jesteś po prostu taki jak my.
– Bogowie… – Albarajowi głos zadrżał. – Darujcie. Więc jestem jak wy? Co mam teraz ze sobą zrobić?
Dominik patrzył na niego z zaciśniętymi ustami, aż w końcu powiedział:
– Możesz tu zostać, jak długo zechcesz. Wierzę, że to nie ty ją wydałeś. Więc kto?
– To oczywiste – odezwała się Vashedia. – Magiczny, gdzie twoja druga połówka?
Krzysztof się skrzywił.
– Zostawiła mnie niedługo po sylwestrze.
– Pamiętacie Tropa z Pyrkonu? – zapytała Vashedia. – Tego poszukiwacza przejść? Kobieta, która przedstawiła się jako Trucizna, to jego córka.
– Skąd wiesz? – zapytał zaskoczony Magiczny.
– W zeszłym tygodniu śledziłam gnidę – powiedziała. – W dodatku zupełnym przypadkiem „wypadł” jej telefon i wszystkiego się dowiedziałam. Na Nikolę Tropowi doniosła sąsiadka, gdy zobaczyła jego ogłoszenie w gazecie.
– Pewnie ta stara z lasu – powiedział do mnie Adrian.
– Bydlak zaczął obserwować okolicę – kontynuowała Vashedia – i podsunął swoją córkę najsłabszemu osobnikowi w stadzie. Ów kretyn wprowadził szpiega wprost do domu Nikoli.
– Czyli to przeze mnie? – zapytał przerażony Magiczny. – Naprawdę jestem kretynem. – Odwrócił się, gdyż oczy zaszkliły mu się ze wstydu.
– Jesteś pieprzonym idiotą! – krzyczała Vashedia i zaczęła okładać go pogrzebaczem do grilla. – Ślepym debilem!
Magiczny załkał, a wtedy Vashedia odłożyła broń, objęła go i przytuliła.
– Prawda jest taka, że to mógł być każdy z nas – powiedziałem. – Kto nie dałby się zbajerować blond lafiryndzie, niech pierwszy rzuci kamieniem.
Męska część zgromadzenia zgodnie pokiwała głowami.
Wtedy Adrian wstał z krzesła i próbował na nie wejść. Zatrzeszczało złowrogo, gdy postawił jedną nogę, więc zrezygnował. Mimo to przemówił do wszystkich:
– Odbijemy Nikolę! Wiemy, gdzie ją zamknęli. Znajdziemy przejście, może trzeba będzie porwać Tropa. Nasza drużyna pójdzie do jej świata i zabierzemy, co nasze. Dominik, załóż zbroję, będziesz tankował. Sęp, ty skończyłeś medycynę zwierząt, będziesz healerem. Vashedia, twój śpiew odgoni przeciwników, nadasz się na supporta. Ja natomiast…
– Nikt nigdzie nie pójdzie – odezwał się stanowczo Albaraj. – Zmarnujecie swoje życia. Ona by tego nie chciała.
– Więc co robimy? – zapytał Sęp.
– Będziemy czekać – powiedział z bólem Dominik.
– Skoro Nikola jest długowieczna – wtrąciłem – to jaki wyrok jej zafundują?
Nikt nie odpowiedział.
– Możemy zrobić coś jeszcze – powiedział Dominik. – Wciąż trzymać się razem. Zamierzam organizować regularne spotkania. Wiem, że nie będzie jak dawniej, ale musimy się postarać.
Spędziliśmy razem dzień, noc i kolejny dzień. Albaraj i Dominik opowiadali o Nikoli. Czasem w coś zagraliśmy, lecz każdy myślami był gdzie indziej, a Adrian nie zanotował ani jednego wyniku. Magiczny spędzał czas na gotowaniu, Agnieszka kłóciła się z narzeczonym przez telefon, a Cyrkiel wszystkim opowiadał o otrzymanej zagranicznej ofercie pracy.
Dzwon, który godzinę po sylwestrowej północy urwał się z gałęzi, zarósł trawą. W piwnicy nie słychać było stukania koboldów. Przez chwilę wydawało mi się, że widzę Rogatego spoglądającego z lasu, lecz to był tylko zwykły jeleń.
***
Dominik organizował kolejne spotkania, jak obiecał, lecz za każdym razem przyjeżdżało nas coraz mniej.
Agnieszka urodziła chłopca, zdrowego i cudownego bobasa, a niedługo potem rozstała się z narzeczonym. Nie narzekała jednak, z każdej strony mogła liczyć na wsparcie.
Cyrkiel wyjechał za granicę, gdzie często narzekał, wyrażając tęsknotę za krajem.
Vashedia i Krzysztof zostali parą. Choć wszystkich przeraża wizja, że ci dwoje mogą doczekać się potomstwa, związek najwyraźniej był im pisany, bo dogadywali się doskonale. Co więcej, zabawny los chciał, że Vashedia wypatrzyła kiedyś Truciznę na koncercie.
– Hej, tam, ta ładna, wsadziła kiedyś moją przyjaciółkę do pierdla! – krzyknęła ze sceny. – Wiecie co z nią zrobić! Młyn!
Publiczność rzuciła się wykonać polecenie, młyn się rozkręcił, jednak kobiecie nic się nie stało, bo przed sceną stało góra dwanaście osób. Ale potem podnieśli Truciznę i cisnęli w błoto tuż obok toi toiów.
***
Późnojesienne zaproszenie od Dominika bardzo mnie ucieszyło. Zabrałem ze sobą tylko Sępa, gdyż Agnieszka nie mogła przyjechać. Okazało się, że na miejscu są tylko gospodarz, Albaraj i Adrian.
Pochwaliłem się nową pracą, Adrian jako programista zarabiał więcej niż prezydent, Dominikowi szło przyzwoicie w korpo, a Sęp zabierał się do otworzenia własnej kliniki.
W piątkę zagraliśmy w Terraformację Marsa, wspominając dawne spotkania i chwile, gdy dom tętnił życiem.
Spałem w pokoju z kaflowym piecem, sam.
***
Dominik wysłał wiadomość, że wszyscy mają przyjechać, gdyż wydarzyło się coś ważnego. Słowo „wszyscy” napisał wielkimi literami, a potem dodał, że znajdzie każdego, kto się nie zjawi i wsadzi mu miecz w pewne miejsce, lecz nie sprecyzował, w jakie. Mieliśmy swoje podejrzenia.
Oczywiście dotarliśmy ostatni. Sęp miał pilne wezwanie w sprawie krowy, Agnieszka długo nie mogła znaleźć fotelika dla synka, a gdy w końcu załadowaliśmy się do auta, po chwili złapaliśmy gumę.
Gdy ujrzałem dom Nikoli, wciąż nie wiedziałem, czego się spodziewać. Mieliśmy jedzenie, picie, śpiwory, gry i sporo nadziei.
Usłyszeliśmy muzykę. Dostrzegliśmy, że półlas jest pełen ludzi. Długi stół uginał się od planszówek, ktoś rozwiesił hamak, pośród drzew stały namioty. Vashedia i Magiczny Krzysztof przygotowywali ognisko, Adrian z Albarajem mierzyli się w Siedem Cudów Świata: Pojedynek, a Cyrkiel z Dominikiem zawieszali oświetlenie na gałęzi. Pozostali grali, jedli, pili lub szwendali się po okolicy.
Ucieszył mnie ten widok, lecz wciąż brakowało jednej osoby. Niestety, nigdzie nie wypatrzyłem Nikoli.
Pojedynkowi pomiędzy Adrianem i Albarajem przyglądała się za to jakaś staruszka. Zachodząc w głowę, kto postanowił przyjechać z babcią, podszedłem przywitać się z nieznajomą.
– Cześć, Szeszel – powiedziała.
Miała białe włosy i poprzecinaną zmarszczkami, lecz wciąż uroczą twarz. Garbiła się nad stołem, uśmiechając szeroko.
Agnieszka podbiegła i przytuliła ją mocno. Potem oniemiały Sęp, a ja na końcu. Staruszka wzięła na chude ręce syna mojej kuzynki i obejrzała go sobie dokładnie.
– Całkiem fajny – uznała.
– Ale jak? – zapytałem, jednocześnie przerażony i ucieszony.
– Wypuścili mnie – powiedziała. – Odbyłam cały wyrok. Jestem wolna.
– Wiem, że kobiet się nie pyta o wiek – powiedziałem – ale co się stało z twoim?
– Pamiętasz, jak mówiłam, że odwiedzając inne światy, można doznać różnych nieprzewidzianych efektów? Czas w mojej rzeczywistości biegnie szybciej, zapierdziela jak potłuczony. Skazali mnie na długo, ale tu minęły tylko dwa lata.
– Zmarnowała całe życie, a mogłaś grać z nami w gry – dorzucił Adrian, kręcąc głową, na co Nikola parsknęła śmiechem.
– Fakt, jestem stara – powiedziała – ale osoby z mojego świata są długowieczne. Mogę jeszcze przeżyć was wszystkich.
Sęp, który potrafił szybko liczyć, był przerażony.
– Jeśli starzejesz się, przyjmijmy, dziesięć razy wolniej od nas, a jednak… to ile czasu tam spędziłaś? – zapytał.
– Licząc w tutejszych latach… z pięćset – odparła beztroskim tonem, lecz na jej twarzy odmalował się cień smutku.
– Mieszkałaś w tym domu przez sześć dekad – nie ustępował. – Jak to możliwe, że wciąż o tobie pamiętali? Jeśli nasz rok to dwieście pięćdziesiąt lat w twoim świecie, dlaczego wciąż cię ścigali? Przecież od kradzieży minęło piętnaście tysiącleci!
– Dlatego, że zostałam legendarną postacią – dodała podekscytowana. – Ten złotnik, którego okradliśmy, stał się bardzo znany po śmierci, a jego najważniejsze dzieła, no cóż, wylądowały w tutejszych lombardach. Poza tym ścigający wiedzieli, jak działa różnica czasu między tymi światami, i byli pewni, że wciąż żyję. Odkopali tamto przejście, z pokolenia na pokolenie przekazywali sobie wiedzę o mnie, cały czas prowadząc poszukiwania.
– Pięćset lat w mamrze – powtórzyłem z niedowierzaniem.
– Nie było tak źle, mój stary świat bardzo się rozwinął. Pod względem technologii i jakości życia, a przez to i humanitaryzmu. Miałam wygodną celę, mogłam cisnąć w planszówki z innymi osadzonymi. – Adrian z uznaniem pokiwał głową, najwyraźniej wizja pięciuset lat grania rozpaliła jego wyobraźnię. – Napisałam też całe mnóstwo opowiadań, już nie mogę się doczekać, aż ktoś jej przeczyta. – Spojrzała na mnie.
– Z chęcią – powiedziałem. – Pewnie zrobiłaś wielkie pisarskie postępy.
– Pieprzyć samodoskonalenie – odparła. – Świat należy do grafomanów. Ten i wszystkie inne.
Dominik skończył montować lampę i podszedł do nas rozpromieniony jak nigdy. Nikola chwyciła go za dłoń.
– W końcu wyglądamy tak, jak powinniśmy – powiedziała, przyciągając go do siebie. – Przyszywana babcia i przyszywany wnuk.
– Drinka? – zapytał nas.
– Pewnie – odparłem. – Na trzeźwo tego nie ogarnę.
Zjawił się Magiczny, również zadowolony.
– Vashedia dała mi pozwolenie na organizację Cyckonu – powiedział Adrianowi.
– Złota dziewczyna – uznał nerd wszech czasów. – Co ona w tobie widzi?
– Skoro najtrudniejsze mamy już za sobą – powiedział Krzysztof – to teraz wystarczy znaleźć chętne kobiety. Agnieszko, chcesz pojawić się na panelu dotyczącym karmienia piersią?
– Ej, mój syn już nie pije mleka – powiedziała, obserwując, jak młody bije Cyrkla pudełkiem od jakiejś gry. – Poza tym musieliby mi zapłacić górę złota, żebym poszła na ten wasz zboczony konwent.
– Trochę złota by się znalazło – powiedziała Nikola. – Dobrze dogaduję się z koboldami, kazałam im ukryć trochę w tunelach. Tak na wszelki wypadek.
Adrian najwyraźniej myślami był już na Cyckonie, gdyż sromotnie przegrał z Albarajem.
– Poćwicz i wróć za rok, noobie – powiedział dżinn, sprzątając planszę.
Szacunek w oczach Adriana znaczył więcej niż tysiąc słów.
Później zapłonęło ognisko. Magiczny Krzysztof wsadzał każdemu w rękę kiełbasę. Gdzieś daleko pohukiwała sowa. Stanęliśmy przy ogniu, obserwując Nocną Warownię, piękny, opuszczony zamek wyrastający pośród lasu.
– Pierwszy nowy świat po tak długiej przerwie – powiedziała ucieszona Nikola. – W więzieniu mi na to nie pozwalali.
– Niezły – powiedziałem, podziwiając czarne blanki zamkowego muru. – Czy to głowa Pryszczatego tam na pice? – Spojrzałem na Nikolę. Wyglądała na zamyśloną. – Nie mów, że…
– Owszem – odparła. – Już mam pomysł na kolejny tekst.
***
Kiedy mówię ludziom, co lubię robić w wolnym czasie, niektórzy spoglądają na mnie z politowaniem.
– Nie żal ci czasu na takie głupoty? – zapytał raz kolega z pracy. – Gry, filmy, opowiadania do szuflady, same złodzieje czasu. Nie lepiej robić coś rozwijającego?
Mógłbym im wytłumaczyć, że jest taka jedna złodziejka, legendarna w więcej niż jednym świecie, która wciąż okrada wiele osób, a ja czuję się zaszczycony, będąc jej ofiarą. I tak by nie zrozumieli.
Nie żałuję żadnej godziny, którą skradła mi Nikola.
Kiedy piszę te słowa, jestem już spakowany. Znów nas zaprosiła. Wstąpię po Agnieszkę i jej małego, potem zabiorę Sępa, przejedziemy dziurawą ulicą i zatrzymamy się przed starym domem.
Jest jeszcze tyle światów do odkrycia.