Kobieta otwiera oczy, ledwo widzi zarys okna, w pomieszczeniu panuje mrok, wilgoć, śmierdzi lakierowanym drewnem.
– Adrian? – pyta Karmen i maca rękami zakurzoną podłogę. Powoli siada. – Adrian?! – powtarza głośniej imię męża. Cisza. Karmen na czworakach bada palcami otoczenie. Trafia na chłodną dłoń. Słyszy chrapliwy oddech. Potrząsa ramieniem mężczyzny.
– Co…? Ała… – Adrian mruga. – Głowa mnie napieprza.
– Mnie też – wzdycha Karmen.
– Zapalisz światło? – Adrian siada po turecku. Poprawia okulary zsuwające się z nosa.
– Nie jesteśmy w domu – szeptem wyjaśnia Karmen.
– Jak to? – Adrian rozgląda się po ciemnym pomieszczeniu, oczy przywykają do mroku, stopniowo wynajdują nowe szczegóły. Okno z kratami, wywrócony stół, szafka z narzędziami, dwupiętrowe łóżko. – Co to ma być?
– Mnie pytasz? – Karmen pociera skroń. – To ty mówiłeś, że grozili ci przez ostatni projekt.
– Co, myślisz, że nas… porwali? – Adrian zastyga. – Ci popieprzeni fanatycy?
– A kto inny?
– I zostawiliby nas w takim stanie, nie związali? – Adrian wstaje. Podaje dłoń żonie.
– Nie wiem, ale mogłeś nie chwalić się, ile milionów na tym zarobisz. – Karmen z niechęcią dołącza do Adriana. – Opuścimy terapię.
– Ktoś nas porwał, a ty o terapii? – Adrian cofa dłoń. – Co z tobą nie tak?
– Ze mną? – Karmen prycha. – Bez przerwy pracujesz i nie masz pojęcia, co jest dla mnie ważne!
– Dobra, bądź już cicho, co? – Adrian podchodzi do okna.
– Nie będziesz mnie uciszał! To przez ciebie tu jesteśmy!
Adrian zaciska usta, zdusza w sobie kolejną odpowiedź. Świat na zewnątrz spowija ponury mrok i dopiero księżyc wynurzający się zza chmur oświetla polanę.
– Co, do…?
Na polanie leżą rozczłonkowane zwłoki. Ręce na jednym stosie, nogi na drugim, nagie korpusy na trzecim. Nigdzie nie widać głów. Zaschnięte strugi krwi ciągną się po niewielkim terenie otoczonym iglastymi drzewami. Wzdłuż drogi stoją domki kempingowe.
– Co znowu? – Karmen zmierza w stronę okna.
– Nie patrz – rzuca Adrian, ale jest za późno.
Karmen przeraźliwie wrzeszczy. Adrian zatyka jej usta, ale obrywa łokciem w brzuch.
– Usłyszą nas – syczy i dopiero to sprawia, że żona cichnie.
– Mój łeb… – mówi ktoś z lewej strony. Adrian i Karmen biegną do łóżka wciśniętego w róg pokoju. Na dolnym piętrze leży Oskar. Opatulony kocem i obrócony tyłem, teraz niezdarnie unosi kwadratową głowę. Wykrzywia usta, nad którymi ma niewielką szramę. Na ścianie tuż za Oskarem wiszą plakaty. Jeden przedstawia podłużną twarz kobiety o błękitnych włosach. Jej rozciągnięte w lodowatym uśmiechu wargi są nienaturalnie powiększone. Oczy skrywają szaleństwo.
Karmen chwyta syna w objęcia.
– Daj spokój. – Oskar odpycha matkę. – Nic nie piłem, a mam kaca.
– Musimy uciekać – mówi Karmen zdrętwiałymi wargami.
– Nie ma drzwi – odpowiada Adrian. – Okno jest zakratowane.
– Wymyśl coś, podobno jesteś geniuszem! – Karmen ledwo powstrzymuje płacz.
Adrian zaciska pięści.
– Tworzę oprogramowania, nie rozwalam ścian.
– Gdzie wy mnie zabraliście? – Oskar wychodzi z łóżka w szarych dresach. Jest dużo wyższy od Adriana, umięśniony i z nosem przekrzywionym po ostatniej walce. – Co wy odwalacie?
– Nikt cię nie zabrał, gówniarzu… – zaczyna Adrian.
– Nie mów tak do niego – przerywa Karmen.
– A on może gadać do nas w ten sposób? – Adrian kręci głową.
– Ma trudniejszy etap, kiedy to wreszcie zrozumiesz?
– Jak miałem te pieprzone siedemnaście lat – w złości opowiada Adrian – pomagałem ojcu w warsztacie. Ciężka harówka nauczyła mnie, że…
– Ta, wiemy, przez trudy do gwiazd i inne banały – rzuca pogardliwie Oskar. – Ile jeszcze razy o tym wspomnisz?
– Tyle, ile potrzeba twojej tępej głowie, żeby to zrozumieć.
– Dobra, wyluzuj. – Oskar krzyżuje ręce. – Gdzie my w ogóle jesteśmy?
– Nie wiemy, skarbie. – Karmen kładzie mu dłoń na ramieniu, ale Oskar robi krok do tyłu. – Nowy projekt Adriana będzie wart tak dużo, że chyba ktoś…
– Przestań mnie o wszystko obwiniać. – Adrian patrzy w stronę okna. – Może to jakiś chory żart. Jeden z tych numerów od kumpli Poli… jak to nazywają…
– Pranki – odzywa się głos z górnego łóżka. – Zrobisz mi aspirynę, tato?
– Pola, skąd… Jak ty… – Adrian blednie. – Czemu tu jesteś?
– Skąd mam wiedzieć? – Pola siada na łóżku. Ma jasną, piegowatą cerę. I małe, czerwone znamię tuż przy uchu, które kształtem przypomina półkole. – To co z tą aspiryną?
– Pola, chodź do mnie. – Adrian wyciąga rękę. Córka chwyta jego palce, przodem schodzi z łóżka.
– To nie jest dom cioci Patrycji – zauważa Pola i marszczy cienkie brwi. Przyzwyczajone do półmroku oczy omiatają spojrzeniem pomieszczenie. – To… co to jest? Mówiliście o… prankach?
– Czemu myślałaś, że jesteśmy u ciotki Patrycji? – prycha Oskar.
– Dwupiętrowe łóżko bliźniaczek, spałam ostatnio na górnym… – odpowiada Pola, która z wahaniem obserwuje twarze stojących tuż obok niej osób. Wciąż trzyma ojca za rękę. – Tato, o co tu chodzi?
– Chciałbym wiedzieć. – Adrian przytula ją, całuje jasne włosy.
– Co pamiętacie jako ostatnie? – pyta Karmen. – Ja trochę drzemałam na kanapie… Oglądałam „Rok za rokiem”… Niczego więcej nie kojarzę. Musieli mnie zabrać z domu. Ale to dziwne… Bo czemu jestem w tej sukience? Serial oglądałam w czymś innym.
– Po kolacji z pracownikami wracałem do domu. – Adrian mówi spokojnie, ale zerka co chwilę w stronę okna. – Film mi się urwał.
– Piłeś coś?
– Nie, ale ty pewnie piłaś wino, co?
– Możesz przestać? – Karmen wydyma usta. – Wino w domu, do serialu, to co innego. A ty, Pola?
– Byłam… u Pauliny. Z Majką.
– Ta? – Oskar parska śmiechem. – A na insta wrzucałaś relację z chaty Filipa.
– Jakiego Filipa? – podchwytuje Adrian.
Pola zaciska usta.
– Czemu tu nie ma drzwi? – Oskar marszczy czoło. Chmury w całości odsłaniają księżyc w pełni.
– Podejrzewamy porwanie – odpowiada cicho Karmen. – A ty, co pamiętasz?
– Nic. – Oskar podchodzi do przewróconego stołu. Leży tam latarka, klucz i ludzik Lego. Chłopak wkłada wszystko do kieszeni spodni.
– Na pewno coś kojarzysz – mówi Pola. – Może znowu gadałeś ze starymi znajomymi? Może to oni wymyślili to porwanie?
– Weź się odwal, co? – Oskar maca ścianę, zaczyna w nią stukać.
– Jeszcze raz tak do niej powiesz, gówniarzu…
– Sam dajesz mu taki przykład – przerywa Adrianowi Karmen. – Wiecznie nie ma cię w domu, a jak jesteś, tylko na niego warczysz. Jak Oskar ma…
– A, czyli teraz to moja wina, że bierze prochy?
– Przestań. – Karmen przyciska ręce do głowy. – Po prostu przestań… Jaka ja byłam głupia… Myślałam, że terapia w czymś nam pomoże… Ale z twoim nastawieniem widzę, że to nie ma sensu.
– Bo wszystko ustawiasz pod siebie – odparowuje Adrian. – Załatwiasz terapię, choć nikogo to nie interesuje, ale musimy iść, bo twój pomysł na pewno rozwiąże każdy problem.
– Prędzej się pozabijacie, niż pójdziecie na terapię – prycha Oskar. Ogląda szafkę z narzędziami. Sięga po młotek, uderza nim w ścianę.
Łup, łup.
– A co jest za…? – Pola nie dokańcza, bo Karmen blokuje jej przejście do okna.
– Lepiej nie patrz – mówi szybko.
– Czemu? – Pola marszczy brwi.
– Posłuchaj, dobrze? – Karmen przygryza wargi, podnosi ręce.
– Tato, o co chodzi? – Pola obraca się w stronę ojca.
– Skarbie, Karmen ma rację.
Łup, łup. Młotek uderza w drewniane ściany.
– Co jest? – Adrian unosi brwi. – To nic nie daje.
– Wygląda na drewno, ale nim nie jest – zauważa Oskar. Dotyka ścian. – Są… zimne, jak metal.
– Pieprzona imitacja – podsumowuje Adrian. – Ktoś zamknął nas w blaszanej puszce i dla zabawy stworzył drewniany wystrój.
– Boże… Porywacze już by coś powiedzieli… – Karmen drży. – Proszę, niech to będzie jakiś głupi żart… To musi być głupi żart…
– Jest jeszcze piła. – Oskar unosi piłę z czerwoną rączką. – Może z kratami pójdzie lepiej.
– Daj mi to. – Adrian wyciąga dłoń.
– Poradzę sobie. – Oskar kieruje kroki w stronę okna.
– Nie. – Karmen staje naprzeciwko. – Proszę, nie podchodź.
– O co wam chodzi? – Oskar próbuje wyminąć matkę. – Chcę nas uwolnić, nie?
– Nie możesz tam…
– Nie będę tu siedział! – Oskar odpycha Karmen, dopada do krat, przykłada do nich brzeszczot. – Ja pierdolę.
– Co? – pyta Pola. – Co tam jest?
– To jakieś… Kurwa, to jebany rewir psychopaty.
– Ale co tam widzisz?!
– Poucinane kawałki ciał. – Oskar blednie, obraca się. Powoli opuszcza ręce. – Kto to zorganizował?
– Chcę wierzyć, że to jakiś chory kawał – mówi słabo Karmen. Wygląda, jakby ta myśl pozwalała jej nie zwariować.
– Może porwali nas dla okupu – dodaje bez przekonania Adrian. Zabiera piłę z rąk Oskara. – Nieważne. Musimy coś zrobić.
– Jeśli tam są… cia-ciała… – jąka się Pola – to my… Czemu zamierzamy wyjść na zewnątrz?
– A jak chcesz uciec? – Oskar opiera plecy o ścianę. Po skroni spływa strużka potu. – Zostaniemy tu i ktoś nas poćwiartuje.
– Ale jak wejdzie? – Pola robi dwa kroki do przodu. Karmen chwyta ją za ramię, ale dziewczyna wyrywa się, staje przy oknie. – Jezu… – Zakrywa usta dłonią.
– Nie patrz, skarbie. – Adrian obejmuje córkę jedną ręką.
– Tam są inne domy. – Pola wyciąga drżący palec, wskazuje nieokreślony punkt. – Widzicie? Wyrwa w tym… w tej stali czy czymś. A dalej? Chyba brakuje dwóch krat, ale słabo widzę…
Oskar ociera pot z czoła, dopada do okna.
– Kurwa, masz rację. Ludzie wyszli, a wtedy coś ich dopadło.
Cała rodzina zamiera na krótką chwilę, podczas której patrzą na ponury widok zmasakrowanych części ciał ułożonych w niewielkie stosy. Księżyc rzuca srebrzysty blask na trawę zaplamioną krwią. Stopy. Kilka kroków dalej łydki, uda, na piasku korpusy, ręce i poodcinane dłonie. Żadnych flaków na wierzchu, jakby ktoś je posprzątał. Oczyścił. Karmen oszukuje umysł, powtarza, że to atrapy. Za chwilę wyskoczą ludzie z telewizji, przyznają, że to żart. Zaciskając palce, Karmen wbija paznokcie w skórę po wewnętrznej stronie dłoni. To boli, ale ból uspokaja. Napięcie w jej ciele jest tak silne, że oczekiwanie na telewizyjną ekipę staje się wręcz jedyną możliwością.
– To co, mamy zostać? – Adrian zerka na Karmen. – Hej, czy coś…
– To nie może być prawda – odpowiada Karmen. – Powiedz, że nie jest.
– Nie mam pojęcia…
– Ale powiedz! – Karmen zaciska palce na jego przedramionach. – No, mów!
– Nie wiem, co to za popieprzona akcja. – Adrian obejmuje jej twarz dłońmi. – Nie wiem, słyszysz?
– To nieprawda. Robią nam chory, obrzydliwy kawał… To jak w tym filmie, gdzie bohater nie wiedział, że go nagrywają, że jest w ukrytych kamerach… I to miejsce, te domki… Mam wrażenie, że są znajome.
– Może tak. – Adrian dopiero teraz widzi stan Karmen. W jej oczach przerażenie, w drżących rękach niepokój, w umyśle panika. – Ale jeśli ktoś to wymyślił – powoli odgarnia ciemne włosy z czoła żony – to musimy wziąć w tym udział. Tak, żeby nagrywający wyszli z ukrycia. – Przygarnia ją do siebie, niepewnie, z obawą, że zostanie odepchnięty. – Dobrze?
– Chyba. – Karmen stoi sztywno, jak zagubiona dziewczynka.
Milczą.
– Tu jest klapa. – Pola wskazuje miejsce nad wywróconym stołem, gdzie na suficie odznaczają się cztery linie, a pośrodku widnieje mały uchwyt.
– No bez kitu. – Oskar już podnosi stół. – Ale wszystkie krzesła mają połamane nogi.
– Wymyślimy coś – szepcze Adrian do ucha Karmen. – Poczekaj, moja pani.
Karmen mruga. Od bardzo dawna nie słyszała z ust męża tego afektonimu.
Adrian z Oskarem próbują oderwać szafę od ściany, ale jest zbyt mocno przymocowana. Pola układa na stole materace. Karmen patrzy przez okno i nagle w sercu czuje bolesny ucisk. Chowa głowę za ścianę.
– Idą – mówi ochrypłym głosem. Cała trójka zastyga i patrzy na nią, po czym podbiegają do ściany. Oskar i Adrian trzymają w rękach narzędzia.
– Mają broń – zauważa Oskar.
– Jezu… – Pola ledwo zerka i przyciska głowę do ściany. Karmen nieoczekiwanie ściska dłoń męża. Wymieniają przerażone spojrzenia.
Oskar i Adrian obserwują scenę za oknem. Pięć wysokich postaci w srebrnych płaszczach i kapturach stoi pod jednym z dalszych domów kempingowych. Jeden z nich strzela przez kraty. Rozdzierający krzyk przecina powietrze. Drugi strzał, trzeci – dźwięk zamiera. Na zewnątrz banda srebrnych rechocze tak, że Karmen zaczyna drżeć. Ich śmiech brzmi jak żabi skrzek.
– Zginiemy… – szepcze Pola.
– Gdybym zdobył broń… Cholera! – Adrian zaciska pięści. Za pasem ma tylko młotek.
Szklana butelka wypada przez kraty jednego z dalszych domów. Nieludzkie rechoty niszczy wybuch. Za oknem połyskuje krwawa łuna ognia.
***
– Są skupieni na tamtych – mówi Adrian – więc musimy działać. Dalej, nie ma czasu. – Trąca Oskara. – A wy poczekajcie.
Karmen i Pola się obejmują. Oskar wsuwa za pas w spodniach dwa młotki, podbiega z Adrianem do stołu, na który razem wskakują.
– Jak wyjdziemy, spróbujemy dotrzeć do rzeki, dobra?
– No. – Oskar kiwa głową. Kuca.
– Dasz radę? – pyta Adrian.
– Kurwa, szybciej! – irytuje się Oskar.
Adrian bez dalszych rozmów wchodzi na jego barki. Za oknem słychać przekleństwa, głośne krzyki. Oskar widzi, jak ktoś z innego domku rzuca podpaloną butelkę ze szmatką. Stworzenia w kapturach strzelają do obrońcy. Zostało ich trzech. Dwóch leży nieruchomo. Ogień nie rozprzestrzenia się, za suchą trawą tylko piach.
Oskar klnie, kiedy mężczyzna z tamtego domku krzyczy, a srebrni dziko rechoczą. Wiwatują, wysoko unosząc ręce. Po czole Adriana spływają strugi potu, jego błękitna koszula jest cała w plamach. Pola i Karmen wiążą prześcieradła z poszewkami od kołder i poduszek.
Księżyc znika za chmurami. Nadciąga mrok.
Trzask! Klapa w suficie opada.
– Shyszelihcie?! – wrzeszczy zniekształconym głosem jeden ze srebrnych. – Gdzieś tu jehce są!
– Szukajcie, dalej! – dodaje głos, który z całą pewnością jest ludzki.
Adrian zeskakuje z ramion syna. Pomaga córce wejść na stół. Panuje półmrok, więc Pola wolno wdrapuje się na ramiona Oskara i stamtąd zaczyna wspinaczkę na górne piętro. Ręce ma lodowate, wdycha kurz, wyciera go ubraniem. Leży wyczerpana, dyszy i czuje w sercu bolesne pulsowanie.
Kaszle, przysuwa głowę do dziury. Karmen jest dziwnie słaba, z trudem wchodzi na ramiona syna.
– Szybciej – dyszy Oskar.
– Dasz radę – mówi Adrian.
Srebrzysty blask oświetla polanę oraz wnętrze blaszanej chaty. Widać trzy postacie zaglądające do kolejnego domku.
– Zrób to dla dzieci, Karmen, proszę… Nie mamy czasu.
Karmen staje na barkach syna, podtrzymywana w pasie przez męża. Chwyta Oskara za głowę, a ten ostrożnie wstaje. Pola podaje Karmen ręce, wciąga ją.
I wtedy jeden z bandy zakapturzonych wrzeszczy:
– Tam są!
– Dorwijcie te ścierwa!
Oskar i Adrian wymieniają przerażone spojrzenia.
– Właź! – Adrian splata dłonie.
– Co…?
– No właź! Oskar!
W spojrzeniu Adriana jest stanowczość i pewność. Oskar wchodzi na barki Adriana, który zaciska zęby, żyły na czole pulsują z wysiłku. Zakapturzeni biegną w ich stronę. Jeden unosi broń. Oskar podciąga się wyżej, młotek wypada ze spodni, Pola i Karmen pomagają chłopakowi wejść. Zrzucają powiązane pościele Adrianowi, który je łapie, i wtedy pada strzał. Karmen wrzeszczy.
– Tato!!! – woła Pola.
– Adrian! – Karmen zaciska pięści, wbija paznokcie w skórę.
Adrian spada ze stołu, jedno z prześcieradeł rwie się i nakrywa mężczyznę na podłodze. Resztę pościeli trzyma Oskar, teraz mechanicznie wciągając je na górę.
***
Zza krat wciąż dobiegają strzały. Karmen z dziećmi odsuwają się od klapy w podłodze. Kule nie przechodzą przez metalowy sufit. Kurz tańczy w srebrnym półmroku. Księżyc w pełni zagląda przez wielkie okna znajdujące się po obu stronach spadzistego dachu. Są tu stare materace i pościele. Karmen płacze. Obejmuje nastolatków.
– Mówił, że to nieprawda – szlocha. – Mówił tak… Nie mógł zginąć… Nie on…
Strzały na dole ustają.
– Zejdźmy po niego. – Karmen ociera łzy.
– Ciągle mogą tam być. – Oskar przeczesuje palcami krótkie włosy. Odsuwa się od matki.
– Nie możemy go zostawić. – Głos Poli drży.
– Na razie musimy – decyduje Oskar.
– Mówisz tak, jakby cię nie obchodził – wyrzuca mu Karmen.
– Odczep się – odpowiada Oskar. – Czego ty chcesz?
– Chcę widzieć, że ci zależy, że dbasz o tatę… – zaczyna Karmen.
– To nie jest mój ojciec – przerywa jej ze złością Oskar.
Pola uderza go w tył głowy otwartą dłonią.
– Ale z ciebie dupek! Też nie jesteś moim bratem, a wciągnęłam cię tu, zanim te dziwadła odstrzeliły ci jaja… A może to zrobiły, co? Bo nagle nie masz jaj, żeby pomyśleć o innych!
– Chcesz ryzykować, żeby nas wystrzelali w zamian za patrzenie na trupa?
– Oskar! – Karmen po raz pierwszy od dawna podnosi na niego głos. – Jak możesz tak mówić?
Oskar milknie, odwraca wzrok.
– Adrian! – woła Karmen przez klapę. Cisza. Za oknem rechotanie, mało wyraźne rozmowy. – Adrian!
Nikt nie odpowiada.
– Zejdź, poszukaj go! – krzyczy prześmiewczy głos. – Czekamy!
Karmen przyciska dłonie do ust, płacz wstrząsa jej ciałem i w końcu ciche, bolesne wycie wypełnia poddasze.
***
Pola jest blada, nieruchoma, księżyc oświetla jej niebieskie oczy i kolczyki. Oskar wciąż wbija wzrok w podłogę.
– Może jest nieprzytomny, bo oberwał.
– A jeśli się wykrwawi? – Szlocha Karmen. – Muszę mu pomóc…
– Tylko na to czekają – powstrzymuje ją Oskar.
– A jeśli umrze przez to, że nie pomogliśmy? Zeskoczę szybko, nie zdążą strzelić…
– Połamiesz nogi, a jemu i tak nie pomożesz!
– Kłóciłam się z nim – wyznaje z bólem Karmen.
– Każdy to wie – mruczy Oskar i odwraca wzrok.
– Nie, ja… Teraz, kiedy on… Tylko się z nim kłóciłam, chciałam, żeby… żeby było inaczej. Chciałam iść z wami na terapię… Ale byłam taka głupia…
Karmen nie potrafi przerwać duszącego szlochu, przez który z trudem oddycha.
Pola wstaje, wygląda na zewnątrz.
– Wakacje! – krzyczy nagle.
– Co? – Oskar marszczy brwi i myśli, że zwariowała.
Karmen unosi zaczerwienione, pełne łez oczy.
– To jest nasze pole kempingowe – wyjaśnia Pola. – Byliśmy tu trzy lata temu na urodzinach cioci Patrycji, organizowała kajaki. To jeden z domków, może nasz… My tutaj… Tu się poznaliśmy.
– Boże… – Karmen dołącza do Poli. – To prawda… Poznałam Adriana, ty miałaś dwanaście lat…
Jedno z drzew płonie, cała trójka obserwuje czarne kłęby dymu unoszonego przez wiatr.
– Byliśmy razem – mówi cicho Karmen. – Przy ognisku. Pola śpiewała. Jaki ten śpiew był piękny…
Karmen kładzie jedną rękę na ramieniu Poli, drugą na ramieniu syna. Po jej twarzy spływają łzy. Oskar patrzy na dym. W jego oczach odbija się poblask ognia.
***
– To moja wina – wyznaje Oskar.
– Synku, nie… – Karmen patrzy na niego łagodnie. – Robiłeś, co mogłeś. Adrian zdecydował, że cię podniesie.
– Nie o tym mówię.
– A o czym? – wtrąca Pola. – Chodzi o Amelię?
Karmen szerzej otwiera oczy, kręci głową.
– Nie…
– Długo próbowałem – podejmuje Oskar. – Ale nie mogłem tak jej zostawić…
– Okłamałeś mnie. – Karmen zaciska dłoń na ramieniu Oskara. – Amelia wciągnęła cię w ten syf, ledwo z tego wyszedłeś… Obiecałeś, że to koniec.
– Brałem przykład z ciebie – rzuca ze złością Oskar.
Pola unosi brwi.
– Ile razy mówiłaś, że to koniec… a dalej z nim mieszkaliśmy, co?
– Przestań.
– Amelia była samotna i nikogo nie krzywdziła – kontynuuje Oskar. – A on nie tylko pił, wiesz o tym. Pracowałaś tak długo w szpitalu, żeby go nie widywać, ale ja tam byłem. Wolałaś, żeby wyżył się na mnie, a nie…
Karmen policzkuje syna. Oskar patrzy na nią z mieszaniną szoku i niewypowiedzianego bólu. Przybiera na twarz maskę pełną drwiny i cedzi do Poli:
– Twoja matka zwiała, a mój stary zapił się na śmierć. A teraz siedzimy w tej dziurze i czekamy, aż nas zarżną…
Milczenie, które nastaje, przerywa huk za oknem. Cała trójka podskakuje, przyciska dłonie do szyby. Na dole dogasa płonące drzewo. Zakapturzeni przejęli pomysł podrzucania ognia i teraz to oni podpalają jeden z domków. Trzyosobowa rodzina ucieka przed dymem. Są na poddaszu, ale wybijają szybę na piętrze i wyskakują. Turlają się po dachówkach, próbują uciec w las.
Zza krzaków wypadają kolejne postacie w srebrnych kapturach. Tym razem piątka. Dwóch ma broń, celują w stopy ofiar. Strzelają. Krew bryzga na trawnik. Rodzina wrzeszczy. Jeden z napastników doskakuje do nastolatki, kaptur opada z jego czoła. Pod spodem skóra jak u ropuchy – brązowa, pełna gruczołów przypominających bąble. Z kilku sączy się zielonkawa ropa. Oczy stwora przypominają podłużne, wąskie szparki, zajmują połowę pyska, nos to wypukły gruczoł, a usta stanowi otwór gębowy na wysokości brody.
Nastolatka przeraźliwie wyje. Mężczyzna około czterdziestki próbuje się do niej doczołgać. Jest za późno. Stwór odgryza mu dłoń – dosłownie wkłada całą do paszczy i odrąbuje od nadgarstka, jakby miał tartak zamiast otworu gębowego.
Pola wymiotuje. Oskar blednie, zaciska pięści. Karmen dygocze na całym ciele jak przy febrze. Nie odwraca wzroku, kiedy matka dziewczyny traci stopę przez kolejne monstrum. Teraz trzy stwory urządzają chory pokaz odrąbywania części ciała. Ich gęby na brodzie rozszerzają się obrzydliwie niczym pysk węża.
Krew chlusta na trawę, piasek, brunatne pyski są w całości pokryte czerwoną posoką. Ale ich płaszcze pozostają czyste. Trzask! Oderwana głowa. Krzt! Ręka, kolejna stopa, każdy większy fragment ciała ulega rozczłonkowaniu. Oskar przymyka oczy. Żółć podchodzi do gardła. Ohydne kreatury zaczynają zanosić poodcinane kończyny do odpowiednich stosów. Zostają tylko głowy. Karmen ledwo oddycha.
Srebrni zakładają kaptury. Ponownie nie widać ich pysków. Trójka bierze po głowie i zaczyna odgryzać kawałki. Stoją w kręgu, w ciszy, jedzą. Obgryzają wszystko do nagich czaszek. Wysysają mózgi, a kości zakopują tuż obok dużego, kamiennego grilla.
I wtedy nadbiega kobieta z niebieskimi włosami i w srebrnym płaszczu. Wrzeszczy na stwory, wskazuje domy palcem, aż zauważa Oskara i Karmen stojących w oknie. Posyła im przerażający, zimny uśmiech.
Karmen patrzy na Oskara. Milczą. Żadne słowa nie są w stanie wyrazić tego, czego doświadczyli. Pola ciężko dyszy, opiera dłoń o ścianę. Zwróciła wszystko, co miała w żołądku. Karmen przyciąga syna bliżej, niezdarnie się przytulają.
– To może być koniec – szepcze Karmen. – Podłożą ogień.
– Wolę zginąć tutaj – mówi drżącym głosem Pola. – Uduśmy się w tym dymie.
Oskar poprawia młotek wetknięty za pas. Zakapturzeni podchodzą bliżej. Jeden z nich szykuje butelkę: wkładają szmatkę. Ktoś do nich strzela, dwóch upada na ziemię, reszta jest zaskoczona, w panice uciekają za kamienny, wysoki grill. Przy kolejnym strzale Oskar wybija szybę po drugiej stronie, szkło z brzdękiem rozsypuje się na podłodze.
– Ruszajcie – nakazuje dzieciom Karmen.
– Zostanę – decyduje Oskar.
– Nie. – Karmen próbuje przepchnąć syna do drugiego okna. – Idź z Polą.
– Nie, zostanę z tobą…
– Choć raz mnie posłuchaj! – Karmen z całej siły popycha Oskara, a on jej na to pozwala. – Musisz żyć, rozumiesz?! Nie po to Adrian oddał za ciebie życie, żebyś je zmarnował. To wszystko jest jak koszmarny sen… Albo coś innego. Może zrobiłam gorącą kąpiel, zasłabłam, jestem w pochrzanionych zaświatach… Ale chcę, żebyście wy… Uciekajcie.
– Mamo…
– Pójdę za wami. Tylko biegnijcie, ile macie sił, żeby zachować bezpieczną odległość.
Oskar jest dziwnie otępiały, pociera skronie. Karmen mocuje pościele do klamki okna. Na dole, na piasku płonie szmatka, której napastnicy nie zdążyli przymocować do butelki.
– Proszę… idź – szepcze Karmen do syna.
– Taty nie ma – oznajmia Pola. – On… on żyje!
– Co? – Oskar mruga, pokonuje marazm, razem z matką podchodzą do klapy. – Nie wołał nas.
– Może ktoś go zabrał – stwierdza Karmen i przyciska drżące ręce do ud. – Może… może już tam są.
– Nie słychać nikogo. – Pola kręci głową. – Musimy tam zejść, może jest pod stołem i nadal żyje.
– Nie będziemy ryzykować. – Karmen chwyta jej rękę, ale Pola się wyrywa.
– Uratował Oskara i chcesz go tak zostawić? – syczy.
– Nie, teraz ja uratuję jego córkę. – Karmen chwyta powiązane pościele. Opuszcza je przez otwartą klapę. – Zejdę do niego. Wy macie tylko uciekać. Przeżyć. Wezwać pomoc. A ty zajmij się Polą – prosi Oskara. – Teraz, spójrzcie.
Księżyc powoli znika za chmurami. Mrok pełznie po zakrwawionej polanie.
Karmen powtarza szeptem słowa modlitwy.
– Aniele Boży, Stróżu mój… Ty zawsze przy mnie stój… – Łapie koniec pościeli, obejmuje ją nogami, zjeżdża niżej, na stół. – Rano, wieczór, we dnie, w nocy… Bądź mi zawsze ku pomocy. To tylko sen, prawda?
– Wybijcie ich! – wrzeszczy pełen furii głos. Stwory przeraźliwie skrzeczą.
Pola ściska rękę Oskara. Są przy drugim oknie, ale widzą kontury srebrnych płaszczy. Napastnicy wychodzą zza grilla. Nikt do nich nie strzela. Pola dygocze.
– Idą tu… – Zaciska rękę tak mocno, że Oskar ledwo czuje palce. Zerka na klapę, chce iść za matką, pomóc jej, zrobić cokolwiek… Widzi rozbiegany wzrok Poli. Przełyka ślinę. Decyduje.
– Ty pierwsza, pomogę ci… – Wciąż trzymając dłoń dziewczyny, pokazuje na migi, jak muszą wchodzić. Pola stawia stopę między rozbite szkło na podłodze, chwyta ramę okna, zawisa na dachu. Oskar dołącza do niej, po czym syczy z bólu. Jedno ze szkieł przebija bok palca u nogi. – Hamuj rękami. Wolno.
Pola kiwa głową. W półmroku wygląda jak upiór: blada i rozczochrana. Zsuwa się po metalowym dachu, a wszystkie dźwięki znikają przez krzyk dobiegający z domku:
– Nie róbcie nam krzywdy, są tu ze mną dzieci!
To głos Karmen. Udaje, że zeszli razem z nią na parter. Oskar i Pola zjeżdżają po dachu, stopami uderzają w piasek. Z przodu słychać rechot bandy. Pola upada na kolana. Oskar pomaga jej wstać. Głośny huk i butelka rozbita w domku sprawiają, że przyszywane rodzeństwo wymienia zrozpaczone spojrzenia.
– Nie… – szlocha Pola.
Oskar zagryza wargi, chwyta Polę i odciąga w krzaki. Wyjmuje młotek zza pasa, trzyma go teraz w dłoniach. Palec od stopy krwawi, ale rana jest płytka, z boku. Przed nimi gęste poszycie. Oskar kładzie dłonie na ramionach Poli, usadza ją na ziemi.
– Idź pierwsza, nisko – szepcze.
Początkowo pełzną. Trawa łaskocze w nos, Pola powstrzymuje kichnięcie. Miękki grunt oblepia palce, czarny brud włazi za paznokcie. Docierają do szarozielonego krzewu jałowca. Okrążają go i siadają tuż pod kłującymi igiełkami, dyszą. Oskar omiata spojrzeniem okolicę, wskazuje dalszą drogę. W oddali słyszą krzyk. Zaczynają iść na czworakach, skuleni we wnętrzu własnych lęków. Ranią dłonie o kolce i pokrzywy. Włażą w paprocie pokryte lepkimi pajęczynami. W oddali unosi się mgła. Pola płacze bezgłośnie z bezsilności. Strąca grubego pająka z ramienia. Wstaje chwiejnie.
Jest cicho, napięcie i strach towarzyszą ich dalszym krokom.
***
Stwór skacze, dopada do nastolatka w czapce z daszkiem, odrywa mu rękę od nadgarstka, krew bucha z rany, chłopak z kikutem przeraźliwie wrzeszczy, robi krok do tyłu, wpada na korzeń, z hukiem ląduje na ziemi.
– Nieeee! – wyje dzieciak, zaledwie dwunastoletni. Kolejny atak, paszcza stwora rozwiera się, odgryza tym razem stopę. Krew zalewa trawę.
Chłopak mdleje, żeby za chwilę ponownie wrzeszczeć, kiedy stwór pożera mu łydkę.
Po chwili na polanie leży pokrwawiony, rozczłonkowany trup.
– Mhój… – syczy stwór, bulgocze, zlizuje krew z części ciała. Rozdziera materiał ubrania, rozkopuje rozmiękłą ziemię, wciska tam strzępy ciuchów. Przemawia w niezrozumiałym języku i zaczyna mlaskać. Wraca do poćwiartowanych zwłok i układa je tuż obok odpowiednich partii ciała.
W oddali rozlega się wrzask. Stwór nieruchomieje, omiata spojrzeniem okolicę. Jest bosy, a jego stopy nie różnią się od rąk – tak samo oślizgłe, sześciopalczaste z cienkimi błonami. Skórę ma koloru ciemnego błota, pełną gruczołów. Zaczyna rechotać jak ropucha, sięga po głowę mężczyzny z twarzą zastygniętą w bolesnej agonii.
– Mhój… – Podnosi zdobycz, wystawia czarny, mięsisty język, zlizuje krew z szyi. Kilka kropli kapie na srebrzysty tors, ale nie są widoczne, jakby zostały wchłonięte w magiczny sposób.
Stwór mlaska, robi kilka kroków, gdy kula ze świstem przecina powietrze i dosięga jego ręki. Kolejna trafia tuż nad stopą.
– Ksz… – syczy stwór i upada. Zza drzewa widać drżącą, kobiecą dłoń. Hałas przyciąga dwa inne stwory.
***
– Adrian chciał, żebyśmy tu przyszli – mówi ponuro Oskar.
Docierają do rzeki. W ciemnym nurcie Drawy odbija się połowa księżyca przysłoniętego chmurami. Na brzegu stoją porzucone kajaki z wiosłami.
– Moja głowa… – Pola przyciska dłonie do skroni. – Zaraz pęknie.
– Mnie też boli. – Oskar wypowiada te słowa i dziwi się, jak zwyczajnie brzmią. Wszystko jest zasnute mleczną mgłą i szarym dymem płynącym z wiatrem, przenoszonym z domków.
– Dała nam czas – mówi Pola, siadając na trawie przy rzece. – Planowała to… Chciała, żebyśmy uciekli…
– Wiem. – Oskar siada tuż obok. Chowa młotek za pas.
Pola wtula twarz w jego ramię.
– A jeśli to Filip? – pyta. – Ja… Mówiłam o tym kempingu, bo kiedyś gadał o kajakach… On wiedział, że byłam tu, na Drawie. Może to wymyślił…
– Filip to bogaty gnojek – odpowiada Oskar. – Ale nie psychol.
– Nie wiesz wszystkiego. – Pola wyciera palcami łzy. – Chciał mnie… Ostatnio, u niego… Ja nie byłam… gotowa…
– Zgwałcił cię? – Głos Oskara twardnieje.
– Nie. – Pola odwraca wzrok. – Ale chciał. I kiedy uciekałam… Wołał, że mnie kupi… że go stać.
– Kurwa. – Oskar pluje na trawę. – Co robimy? Płyniemy? Kajaki są dwa, te bydlaki mogą nas ścigać.
– Weźmy wiosła. Lepiej płynąć. W razie czego mnie utop.
– Jasne, już to robię – drwi Oskar. Z trudem podnosi ociężałe ciało, zmusza zdrętwiałe ręce do wysiłku. Pakuje cztery wiosła do jednego z kajaków, przepycha go na sam brzeg. Zdejmuje skarpetki. Pola idzie w jego ślady.
– Nie żartowałam. – Łapie ramię Oskara. – Ludzie łatwo toną.
Razem wpychają kajak na wodę, tu rzeka jest wąska. Wiatr ugina trzciny, kołysze wysoką trawą. Świszczy w koronach drzew, niesie smród trupów, ognia, strachu. Z daleka słychać strzały. Ktoś wrzeszczy. Pola chwyta czarne, pokryte mułem wiosło, siada w łódce. Oskar bierze drugie wiosło i przełazi przez burtę.
– Ucieka, thak? – skrzeczy ktoś z boku.
Ciałem Poli wstrząsa dreszcz, nie jest w stanie wykonać ruchu. Z krzaków wypełza pokraczne stworzenie. Odrzuca kaptur, jedną rękę ma ranną i sflaczałą, pokrytą ropiejącymi bąblami. Wstaje, ale wtedy zaczynać utykać na lewą nogę, która wygląda na zranioną pociskiem.
– Cicho, thak? – Mlaska. Idzie wolno, zapatrzony w nich jak w łatwą zdobycz. Otwiera gębę. – Jestheście mhoi. Thak? Thak? Szybha śmierć, thak? Bez bólu, thak?
Oskar stoi nieruchomo. Stwór podłazi pod sam kajak, a wtedy Oskar unosi wiosło i z całej siły uderza go w pysk, skacząc do wody. Rozcina otwór gębowy, teraz rozwarty i tryskający zieloną posoką.
– Mhoi… – syczy stwór. Oskar kolejny raz poprawia wiosłem, cuchnąca ściekami maź oblepia spodnie, ale chłopak nie przestaje uderzać. Jedna ze stóp chwyta jego łydkę. Bulgotanie i skrzeki ustają. Oskar wyszarpuje nogę i wymiotuje prosto na świeżego trupa. Bąble na brązowym ciele pękają, wchłaniają wymiociny. Płaszcz z bliska nie przypomina tkaniny. Jest jak srebrzysta błona, diamentowa narośl.
– Kurwa… – Oskar ociera usta wierzchem dłoni, kaszle, brodzi w rzece, sięga po dryfujący kajak. – Kurwa, jak ten stwór cuchnie…
Pola siedzi sztywno, blada jak trup.
– Rzygaj, jak chcesz – mówi Oskar – ale poza łódź, do wody.
Pola milczy. Ręce ma białe, zaciśnięte na wiośle.
Oskar chwieje się, włazi do kajaka mokry po kolana.
– To ścierwo mnie dotknęło. – Unosi materiał dresów. Tuż nad kostką widnieje szary ślad na skórze. – Swędzi, cholera…
I wtedy widzi, że Pola ma całą koszulkę, włosy i twarz w zielonych kroplach śmierdzącego śluzu zmieszanego z posoką.
– Weź to zmyj. – Oskar sięga po wodę z rzeki, nabiera w dłonie, podsuwa Poli.
– Ja… Ja… – Dziewczyna spuszcza wzrok.
Oskar dostrzega na jej szarych legginsach mokre ślady w kroku. Nie komentuje.
– Pij – rzuca. Pola siorbie łyk z wyciekającej wody, resztę spija Oskar. – Wiosłuj.
Trup stwora barwi rzekę na zgniłą zieleń. Unosi się i kołysze z lekkim prądem, jak sflaczała ropucha pozbawiona wnętrzności. Z oczami, które przypominają szpary prowadzące do ciemnej, oślizgłej jaskini.
Pola i Oskar milczą. Płyną. We mgle jest mokro, chłodno, cicho.
Plum, jedno uderzenie w powierzchnię wody. Plusk, mała rybka skacze nieopodal. Skrzyp, z zarośli wypływa kaczka. U góry niewielki most, rzekę mocno porasta wysoka trawa, niektóre drzewa zwisają nisko, tuż nad powierzchnią. Nie widać otoczenia. Tylko rzeka i oni, ukrywający bolesne przerażenie w sercach. Niepewni, co może ich spotkać. W milczeniu poddający się kołysaniu kajaka. Spowici mgłą i rozedrganymi, chaotycznymi myślami.
Czterdzieści minut wcześniej
Adrian otwiera oczy. Leży pod stołem. Elegancką koszulę na wylot przeszyła kula. Cudem ominęła ciało. Za oknem krzyki, rechoty stworów. Adrian czołga się w stronę łóżka, tam byłaby niezła kryjówka. Ale coś przykuwa jego wzrok. Plakat z kobietą na dole jest naderwany, pod spodem widać czarną przestrzeń, choć reszta ścian ma kolor drewna. Adrian wskakuje na łóżko, zrywa plakat.
Zauważa przejście. To wąska rura mogąca zmieścić człowieka. Albo stwora.
Adrian wchodzi do środka, zaciska palce na metalu, zjeżdża w dół i ląduje w ciemnym korytarzu. Przechodzi kilka kroków, natrafia na dwie drogi. Bez zastanowienia wybiera szerszą trasę. Z sufitu kapie woda. Pod nogami biegają szare, wielkie szczury.
Adrian dociera do ciemnych drzwi.
– Niech to nie będzie tajna baza popieprzonych ropuch – mruczy i otwiera przejście.
W środku cuchnie szlamem, na szarych, brudnych ścianach widnieją plamy zaschniętej, brunatnej krwi. Jest zimniej, w półmroku płoną ognie świeczek ustawionych na szafce. W rogu pokoju unosi się smuga dymu migocząca jak lotny diament.
– Co, do…? – zaczyna Adrian, gdy nagły ból głowy rozrywa czaszkę. Mężczyzna widzi polanę. Jakieś rozmazane kształty przeskakują przed oczami. Jest jasno i słonecznie, ciepło, a jednocześnie duszno… Tak, to powietrze ciężkie od zapachu lepkich malin, nienaturalnej słodyczy.
Obraz wyostrza się, Adrian widzi Polę, zakrwawioną i leżącą na ziemi bez nóg i rąk. Sam korpus, z którego wypływają wnętrzności. Na bladej twarzy córki maluje się ból i strach. Adrian wrzeszczy. Chce podbiec do Poli, lecz nie może.
– Nie! – krzyczy i otwiera oczy, w rozmigotanej mgle dostrzega rozmazany kształt w srebrnym kapturze. Ohydna paszcza rozwiera się, sięga do jego ręki, a on odruchowo wyjmuje zza pasa młotek, wali w brodę stwora.
Koszmarna wizja znika, pozostaje tylko pulsujący ból głowy. I całkiem realny stwór z sykiem dokonujący kolejnego ataku. Adrian macha młotkiem, ale tym razem pudłuje, ostre zęby ranią go w ramię, rozdzierają koszulę.
– Mhój… – Ropuchowata istota rozciąga usta w triumfującym uśmiechu. Adrian próbuje kopnąć napastnika, ale ten blokuje cios błoniastą ręką. Jest chudy i nie tak silny, choć ma przerażająco dużo ostrych zębów.
Jak jakaś cholerna piła trakowa – myśli Adrian i w luźnym rękawie płaszcza zauważa wybrzuszenie w kształcie broni. Sięga tam dłonią, ciągnie, ale mechanizm jest zablokowany.
– Thak? Thak? – Stwór bulgocze. – Chce to? Chce to?
Adrian kolejny raz uderza młotkiem, tym razem prosto w otwartą paszczę. Połamane zęby chrzęszczą. Srebrzysty dym płynie wąską smugą przy świeczkach, zaledwie krok od nich. Adrian popycha stwora w tamtą stronę. Gruczołowate ciało flaczeje, zastyga jak w transie. Co taki potwór może przeżywać? O czym myśleć?
Adrian nie czeka na nic więcej, tłucze młotkiem paszczę, raz, drugi, trzeci. Zielona posoka tryska na posadzkę. Przeciwnik bulgocze, kopie, Adrian obrywa w kolano, pochyla tułów, wrzeszczy dziko i doskakuje do ropuchowatego. Robi wielki zamach, miażdży czubek głowy. Kawałki galaretowatego mózgu spływają po brązowej skórze. Narzędzie wypada z rąk, stwór leży w kałuży zielonkawej krwi. Ropiejące ciało śmierdzi ściekami.
– Ughm… – Adrian opiera ręce o ścianę. Kaszle gwałtownie, żołądek pali żywym ogniem. Mężczyzna nie potrafi jednak zwymiotować. Robi głęboki wdech, kuca przy trupie, podciąga rękaw, wyszarpuje broń. Jest mała, czarna, ślizga się w spoconych dłoniach. Ale najważniejsze, że ją zdobył. Unosi pistolet, ładuje i nie opuszcza go nawet na chwilę.
Pół godziny wcześniej
Karmen schodzi po związanych pościelach. Zagląda pod stół. Nie widzi Adriana. Rozgląda się po ciemnawym pomieszczeniu. Serce bije jej w szalonym tempie. Na dolnym łóżku leży plakat z kobietą o błękitnych włosach. Kołdra bez poszewki zwisa z dolnego piętra łóżka.
Karmen na czworakach podłazi tam, odchyla kołdrę. Bierze głęboki oddech i woła, ile ma sił w płucach:
– Nie róbcie nam krzywdy, są tu ze mną dzieci!
Po czym wchodzi do ciemnego przejścia. Trzask rozbijanej butelki i huk słyszy już w środku ciemnej rynny, którą jedzie w dół. Przypomina to zjazd wąską zjeżdżalnią dla dzieci, tyle że w środku cuchnie. Karmen wypada w podziemiach.
Z góry dochodzą przytłumione dźwięki. Sufit jest niski, kobieta schyla głowę, niemal biegnie, powtarza słowa modlitwy do Anioła Stróża. Pod jej nogą przebiega szczur. I kolejny, za nim jeszcze jeden. Chłodne powietrze wywołuje dreszcze, ale rozgania smród. Karmen pokonuje mały korytarz, napotyka rozgałęzienie.
Którędy iść…? – myśli.
Jedna droga jest wąska i ciemna. Ale w drugiej, szerszej, biegają tłuste szczury. Karmen dłuższą chwilę przyciska ręce do skroni, aż wybiera węższe przejście. Idzie dalej, dociera do metalowych drzwi. Otwiera z wahaniem i wkracza do niewielkiej sali – to zaniedbana, prywatna biblioteka. Pomieszczenie oświetlają neonowe lampy zawieszone na ścianach. Zakurzone półki są pełne książek, głównie starszych, o zniszczonych okładkach. Pająki przędą tu sieci albo czekają cierpliwie na muchy. Ich pajęczyny tworzą gęste plątaniny, jak całuny śmierci.
Karmen unosi głowę. Na suficie pełno czarnych owadów. Na środku pokoju drewniany, poplamiony stół. A na nim album. Karmen przyciska dłoń do przeszywanego bólem serca. Staje tuż przy albumie. Drżącą dłonią dotyka śliskiej powierzchni. Zdjęcia.
Za ścianą coś stuka. Karmen zamyka na chwilę oczy, powtarza słowa modlitwy, robi kilka kroków w stronę jedynych drzwi. Szarpie klamkę – otwarte. Wychodzi w lesie. Srebrzysty blask księżyca to gaśnie, to rozjaśnia zarośnięte ścieżki.
– Poprowadź mnie, Aniele Boży, Stróżu mój…
Karmen stawia kilka chwiejnych kroków. Łapczywie chwyta w płuca powietrze.
– Gdzie moja rodzina? – pyta szeptem. – Proszę, poprowadź mnie. Będę lepsza dla Poli, wesprę ją i pomogę Oskarowi… Proszę, pozwól mi znaleźć Adriana… Tylko tyle chcę…
W oddali słychać ryk jelenia. Wyją wilki. Sierpniowa noc jest chłodna, Karmen niemal szczęka zębami z zimna. Pociera rękami lodowate ramiona. Stopy ma bose, palce skostniałe. Idzie, pociąga nosem, czasami szepcze modlitwę, czasami próbuje przekonać panikujący umysł, że to zły sen.
– Może umarłam, może to czyściec? – pyta, kiedy dociera do krzaku pełnego jeżyn. Pierwszym niezdarnym ruchem rani palce o kolce. Ale nie dba o to, zachłannie wpycha owoce do ust, słodko-kwaśny sok cieknie po brodzie.
Nie wie, że w tym samym czasie zakapturzeni zwołują całą gromadę. Wciąż są na polanie. Wnętrza podpalonych domów płoną.
– Pamiętajcie o regułach – mówi kobieta o błękitnych włosach.
– Thaaak – wyrywa się z dziesięciu gardeł. – Dopadhniemy ich.
– Idźcie po śladach – nakazuje kobieta. Ma zimne, nieludzkie oczy. – Nikt nie może przemknąć.
Stwory naciągają na twarze srebrne kaptury. Ich płaszcze są jak utkane z księżycowego blasku, odbijają promienie światła niczym lustra. Zanim każdy ze stworów odejdzie, skrzeczą w niezrozumiały sposób i mlaskają.
***
Karmen powraca myślami do tamtych dni, trzy lata temu. Gdzie ta beztroska, gdzie te rozmowy do późna, wyjazdy z dziećmi? Teraz Pola ma piętnaście lat, na wycieczki chce z koleżankami do Włoch, Paryża, na plaże w Hiszpanii. Oskar już od dawna gardzi wspólnymi wakacjami, najchętniej siedziałby w domu przy grach albo szwendał się z kolegami po szemranych osiedlach. Adrian głównie pracuje, wciąż nowe projekty, kolejne i kolejne.
Karmen obrywa trzy gałązki jeżyn i oblizuje wargi. Wtedy, na urodzinach, poszli z Adrianem na spacer, na pomost. Karmen błądzi wśród krzaków, aż dociera do ścieżki. Z wahaniem wybiera trasę w lewą stronę. Idzie, czasami szelest gałęzi sprawia, że Karmen przystaje z głośno bijącym sercem, czasami próbuje patrzeć pod nogi, żeby wydawać jak najcichsze odgłosy.
Natrafia na główną drogę. Ma nadzieję na przejeżdżające auto, ale nadzieja szybko gaśnie. Pusto. Żadnych kierowców. Karmen podnosi głowę, patrzy na gwiazdy. Tylko część jest widoczna, resztę przysłaniają chmury.
Jestem taka głupia – myśli Karmen. Adrian pewnie jest przy bunkrach, nie skojarzy, że warto przyjść na pomost, gdzie kiedyś byliśmy… Gdzie on poszedł, czemu w inną stronę…
Karmen zawraca. Biegnie, dyszy, nadeptuje stopą na mały kamień. Cofa się po tych samych śladach, widać tam wydeptaną trawę. I nagle przystaje. Z daleka, przy drzewach, dostrzega srebrzystą postać. Przełyka ślinę, kuca, nurkuje w zarośla, powtarza modlitwę i dociera do wielkiego głazu. Spadek terenu przyjmuje jako cud.
– Tu szhła! – skrzeczy jeden ze stworów. Karmen obejmuje nogi rękami, schyla głowę, przyciska usta do kolana. W umyśle powtarza modlitwę, zaciska palce na łokciach, wbija paznokcie w skórę.
– Naszha! – wołają zakapturzeni. Biegną. Słychać tupot błoniastych stóp, osuwające się kamienie, trzaskające gałęzie. Sowa pohukuje, leci w czerń nocy. Karmen zamyka oczy, wstrzymuje oddech. Są blisko.
Zobaczcie tamte ślady – prosi w myślach. Idźcie po nich…
Stwory rechoczą dziko, zadowolone. Kiedy przechodzą w pobliżu kamienia, za którym siedzi Karmen, kobieta z nerwów prawie podrywa ciało do ucieczki. Napięcie i ulga, że poszli, tworzą paraliżująca mieszankę. Roztrzęsiona Karmen kładzie się w zarośla i czołga. Pod górę, wyżej, wyżej, byle dalej od tych wynaturzeńców.
Brudna i zmarznięta robi siku pod drzewem, a kiedy wstaje i opiera dłonie o szorstką korę drzewa, ktoś podchodzi. Karmen zastyga. Słyszy kroki, ale nie potrafi się obrócić. Chce uciekać, strach paraliżuje. To koniec. Pożrą ją te ohydne kreatury.
– Karmen – słyszy i w następnej sekundzie jest już w ramionach męża.
Wpadają za krzaki, wciąż objęci, szeptem przekazujący urywane zdania.
– Znajdźmy dzieci. – Adrian ociera łzy z twarzy Karmen.
– Jak?
– Mówiłem Oskarowi o rzece, nie wspominał nic?
– Nie, on… – Karmen ściska rękę męża. – To wszystko tak szybko… Nie ustaliliśmy żadnego miejsca… Biegli przez las…
– Może Oskar będzie pamiętał.
– Dzieci myślą, że… że my…
– Nie żyjemy – dopowiada łagodnie Adrian. Rozpina guziki koszuli. Zdejmuje ją, zakłada na ramiona żony. – Ale masz lodowate ręce. Chodź.
Idą objęci, nadchodzi szary świt. Rosa osadza się na trawie, kamieniach pokrytych mchem. Jest niepokojąco cicho. Tylko stopy szurają po ziemi, nadeptują na gałązki, liście. Wilki wyją w oddali.
– Pamiętasz ten wyjazd? – Karmen przerywa milczenie.
– To było na moim długim urlopie. – Adrian mówi cicho, co chwilę zerka przez ramię. – Pół roku po wyjeździe Angeliki.
– Myślałam, że spędziliśmy po prostu miły wieczór… To było… Trochę jak sen, co? Wyrwanie z miasta, te kajaki, ognisko… A ty powiedziałeś coś takiego, że…
– Pamiętasz to jeszcze? – Adrian unosi brwi.
– Patrz w gwiazdy – przemawia Karmen. – Zatrzymają czas. Tylko dla nas. Na zawsze.
– Chyba słowo w słowo?
– Zapisałam to na telefonie. – Karmen uśmiecha się, choć usta ma sztywne, popękane. – Już później, żeby nie zapomnieć.
– Wszystko zapisywałaś. – Adrian przystaje za drzewem. – Już zapomniałem, że to lubiłaś. Nawet teksty z filmów, które oglądaliśmy.
– Raz byłeś zły, że wyciągam telefon w kinie, pamiętasz?
– Bo facet z tyłu zaczął marudzić…
– I co z tego? Niech marudzi.
Parskają cichym, nerwowym śmiechem. Adrian obejmuje żonę.
– Dobrze, że tu jesteś.
Karmen w odpowiedzi mocniej go przytula.
Wychodzą na ścieżkę prowadzącą nad rzekę przy moście.
– Boże… – Karmen zakrywa usta dłonią. Na trawie leży trup w srebrzystym płaszczu. Jest sflaczały, pokryty bąblami i ropą. Oblazły go owady, głównie muchy i żuki.
– Kajak bez wioseł – zauważa Adrian.
– Myślisz, że Oskar… i Pola… że oni…
– Lepiej, żeby reszta tych potworów tego nie widziała.
– Co ty robisz? – syczy Karmen, kiedy Adrian chwyta ramiona trupa.
– Daję szansę dzieciom. – Adrian ciągnie zwłoki w krzaki. Umieszcza je tak daleko, że są niewidoczne. – A my pójdziemy wzdłuż rzeki.
– Skąd wiesz dokąd?
– Ślady. – Adrian wskazuje miejsce, w którym na trawie widać odciski stóp. – Ktoś tu skoczył, może Oskar. Gdyby chcieli płynąć w drugą, daliby łódź tam… Czekaj… – Przesuwa kajak na ślady, żeby je ukryć.
Karmen przełyka ślinę. Zerka niepewnie w kierunku miejsca trupa.
– Co to za potwory?
– Gdybym wiedział… – Adrian podaje jej rękę. Idą wzdłuż zarośniętej rzeki. – Może to jakieś eksperymenty…
– Tu, w Polsce? Przecież to nie Ameryka.
– Najpierw myślałem, że to przebierańcy. Dzieciaki w maskach, którym się popieprzyło w głowach. Ale teraz… To są żywe organizmy. Nie mają czerwonej krwi. Przypominają żaby. Co to może być, oprócz chorego eksperymentu?
– Ale czemu tutaj…
– Z dala od miasteczka. Ludzie wykupują pobyt w domkach i nikt więcej nie przyjeżdża, jeśli nie ma miejsc. Nikt nie usłyszy krzyków, uzna dym za ognisko.
– Ale to są potwory… – mówi zbolałym głosem Karmen. – Jak to możliwe?
– Kieruje nimi kobieta.
– I co z tego? Te stwory… nie powinny istnieć.
– Masz rację. – Adrian mocniej ściska jej dłoń. – Bo potwory nie istnieją. To ludzie je tworzą.
Szli wzdłuż Drawy, trawa szeleściła. Na horyzoncie szarość pozwalała słońcu na pierwsze przebłyski.
– Drawa przepływa przez teren poligonu – zauważył Adrian. – Może tam… Może stamtąd pochodzą te stwory?
– W sensie…?
– Wojskowa operacja. Widziałem, że jak dostaną w inne części ciała niż broda, nadal mogą żyć i nie wymagają za bardzo pomocy. Ich ciała są dziwne. Skóra… przyjmuje pociski. Chyba je wchłania.
– Ale kto chciałby robić takie coś? – Karmen kręci głową.
– Wojna na Ukrainie trwa. Może to projekt, który wymknął się spod kontroli. Skaził ludzi…
– To bez sensu – przerywa Karmen.
– Czemu?
– Bo my tu jesteśmy.
Adrian otwiera usta, zamyka je, milknie. Pociera jednodniowy zarost.
– Ktoś nas tu sprowadził. Wbrew naszej woli, z domu. – W głosie Karmen wybrzmiewa gorycz. – Po co? Przecież mieli tu też innych ludzi. Wojsko chyba tak nie robi. Nie porywa cię z domu, bo jakiś eksperyment nie wypalił.
– Chyba… – Adrian przyśpiesza kroku. – Ale w razie czego możemy iść na poligon. Tam będą mieć broń. Byłem świetnym strzelcem, jeśli coś ich atakuje to uznają, że się przydam. Dzięki temu nas przyjmą.
– Jak znajdziemy dzieci – odpowiada Karmen – uciekamy od tej chorej sytuacji najdalej, jak możemy, nie pomagamy żadnemu wojsku rozwiązywać zarazy, którą rozplenili! To ich zasrany obowiązek chronić ludzi!
– Nie podnoś tak głosu, co? Te stwory mogą być wszędzie. – Adrian wskazuje drogę przed nimi. – Niedługo dotrzemy do wzniesienia, może dojrzymy kajak dzieci.
***
Pola i Oskar płyną dość wolno. Ręce mają odrętwiałe z zimna.
– Skąd wiesz, że byłem u Amelii? – pyta Oskar.
– Nie wiem. Tak pomyślałam… Zawsze jak od niej wracałeś, byłeś inny. Chory.
– Chciałem ją tylko… To głupie i naiwne…
– Co, uratować? – dopytuje Pola.
Oskar kiwa głową.
– Wciągnęła cię w to bagno – mówi Pola.
– Wiem, ale… Kazali jej sprzedawać, miała długi, nie mogła odmówić. Próbowałem ją zastąpić, wtedy… No, jak sam handlowałem. – Oskar milknie na dłuższą chwilę. – Miała z tym skończyć. A potem zobaczyłem, że znowu bierze.
– Czemu cię tak do niej ciągnęło?
– Nie wiem. Znałem ją od dziecka… Łaziliśmy razem po drzewach. Zawsze wchodziła na sam czubek. Kiedyś coś… – Oskar milknie, chrząka.
– Jasne, bujałeś się w niej – rozumie Pola. – Ale już nie planujesz… jej pomagać?
– Nie ma komu. Nie żyje.
– Jezu… Naprawdę…? – Pola na chwilę przestaje wiosłować.
– Przedawkowała.
Milczą, patrzą na boki, wiatr porusza gałęziami muskającymi wodę. Ognista kula słońca wynurza się zza linii horyzontu. Oświetla ich blade, wykończone twarze.
– Hej!
Widzą dwie sylwetki w oddali. To Karmen i Adrian. Machają do nich.
Pola prawie wstaje z kajaka, Oskar wystawia rękę, żeby tego nie robiła.
– Musimy zawrócić – stwierdza. – Powoli, w lewo.
Pola myli kierunek. Kajak chybocze.
– Uważaj na…
Jest za późno. Wystające nad powierzchnią gałęzie zahaczają o włosy Poli, konary tuż nad wodą przechylają kajak. Dziewczyna chce wstać, łódź chybocze, Pola próbuje złapać równowagę, Oskar wyciąga do niej rękę…
Pola spada.
***
Lodowata woda przylega do ciała, mokre ciuchy ciągną na dno. Nurt rzeki pcha do przodu, głowa znika pod powierzchnią, gałęzie olszy czarnej rwą włosy. Stopy dotykają kamienistego podłoża, łapią grunt. Pola dyszy, parska, walczy o każdy oddech, jej nogi trącają dziwne, obłe kształty w dotyku przypominające galaretę.
Niewyraźne zarysy morskich stworzeń pojawiają się i znikają pod wodą. Coś szepczą. Cichutko, cichuteńko, a jednak ich syk dobiega z każdej strony, a towarzyszące echo potęguje złudzenie, że te okrągłe żyjątka są wszędzie.
Rzeczywistość jest rozmazana. Pola zachłystuje się wodą. A później nadciąga niewyobrażalny ból, głowę rozrywają nieludzkie wrzaski, tak głośne, że Pola zaczyna płakać, wyć, wstrząsają nią dreszcze, spada w przepaść, świat tonie w ostrym świetle słońca.
***
Oskar wiosłuje w kierunku Poli. A tam, pod wodą, dryfują skrzeki w kształcie śnieżnych kul, są ich tysiące, oblepiają ciało dziewczyny. W środku wiją się brązowe kijanki, wielkie i tłuste. Oskar zastyga, kiedy jedno ze stworzeń przebija galaretowate jajo i przywiera do twarzy Poli. Później kolejne i kolejne.
Oskar macha wiosłem, odgania kijanki. Nadbiega Adrian, wskakuje do rzeki, chwyta nieprzytomną córkę w ramiona, wynosi na brzeg. Większość kijanek spada do wody, kilka leci na trawę. Karmen patrzy na Oskara. Chłopak uderza dziobem kajaka o drzewo, wyskakuje na ziemię.
Karmen już go przytula, stoją tak spowici ciszą i biciem serc.
***
Ucisk. Jeden, drugi, w końcu trzydziesty…
Oddech. Oddech.
Żyj, kochanie, żyj.
Znowu złączone dłonie, uciski na klatkę piersiową. Szybko, żeby ją ocalić, wyrwać ze szponów lodowatej śmierci.
Córeczko, żyj, proszę, żyj…
Jesteś wszystkim. Czekam na ciebie. Na twój oddech. Oddam ci mój. Bierz każdy kolejny, ale zacznij oddychać. Proszę, błagam…
Coś przygniata serce Adriana, nie pozwala na uspokojenie, krąży we krwi niczym trucizna. Cisza wibruje w uszach, a on sam nie ma siły dalej walczyć o ten oddech, który nigdy nie nadejdzie. Adrian wie, że jeśli skończy ratowanie – ta prawda dotrze do niego z całą mocą. Więc uciska, robi kolejne oddechy, na darmo, martwej córeczce. Jak ma znieść myśl o niej, takiej żywej i z tym nieśmiałym uśmiechem, skoro teraz…
– Kochanie. – Karmen kładzie dłoń na ramieniu Adriana, lecz on wciąż uciska. Zaczyna liczyć, musi skupić umysł na liczbach.
– Dwadzieścia jeden, dwadzieścia dwa…
Przed oczami przesuwają się obrazy, Adrian mruga. Wciąż widzi Polę z nieśmiałym uśmiechem albo śpiewającą piosenkę o górach.
– Starczy – przemawia łagodnie Karmen.
Adrian odnajduje w pamięci ten obraz małej Polci, ten pierwszy moment, kiedy przynieśli ją w szpitalu zawiniętą w beżowy kocyk. I ten obraz wypełnia całą przestrzeń, dociera do serca, rozrywa je na miliony kawałeczków, krąży w żyłach; dławiące uczucie wypełnia gardło, a oczy nieznośnie pieką.
Adrian wyciąga drżącą rękę w kierunku córki, być może chcąc złapać jej dłoń, albo pogładzić po ramieniu, ale w tym geście jest tak wiele emocji, że nie daje rady czegokolwiek zrobić.
– Przepraszam… Pola, przepraszam…
Gdyby przybiegł wcześniej, gdyby szli szybciej… Świat pęka.
– Kochała cię – mówi Karmen i głaszcze go po plecach.
Adrian drży, z trudem podnosi bezwładne ciało, przytula córkę do siebie, opiera zesztywniałe usta o jej włosy.
I trzyma ją w ramionach, kołysze bezwiednie, z czułością, jakby jeszcze żyła. Nie wie, ile czasu mija. Może godzina, dwie, a może cała wieczność. Jest zawieszony między światem żywych a martwych.
***
– Musimy uciekać – mówi Oskar.
– Nie zostawię jej – odpowiada Adrian.
– Nie, pewnie, że nie. – Oskar przeczesuje ręką włosy. – Ale trzeba iść. Te stwory gdzieś tu łażą, a w rzece złożyły skrzek. Nie wiemy, kiedy wyklują się nowe.
Adrian czuje, że od natłoku trzeźwych myśli zaczyna go mdlić. Rzeczywistość przestaje być rozmytą plamą i trzeba podjąć dalsze kroki, zmierzyć się z realizmem sytuacji. Ale jak? Ciało, zdrętwiałe od trzymania córki, nie współpracuje, nie pozwala na odłożenie jej na bok, ani na wstawanie.
Słońce oświetla rzekę, promienie migoczą na powierzchni.
– Chodźmy. – Karmen ma zmęczoną, szarą twarz.
– Czekaj. – Oskar chwyta ojczyma pod ramiona. Razem wstają. Oczy Poli są zamknięte, usta sine. Głowa leży bezwładnie, przechylona w bok.
Adrian robi krok, chwieje się, Oskar pomaga mu złapać równowagę. Idą. Kilka kroków, wzdłuż rzeki, w blasku słońca. Ciepło muska zmarznięte ciała.
Karmen i Oskar kroczą po bokach Adriana. Wszyscy milczą. Brakuje słów, które są w stanie przeniknąć przez ból. Adrian mimo woli wraca myślami do momentów w domku kempingowym, biegu za stworami, znalezieniem Karmen, tym ostatnim obrazem żywej Poli. Spadała, a on biegł, ratował ją, był tak blisko… Przeszłość nie stanowi martwego skupiska obrazów. Jest żywą, pulsującą raną, echem krzyków odbijających się w umyśle, jest wyraźna i krwawa, jak nigdy wcześniej.
***
– Ile do tego poligonu? – Karmen podchodzi do rzeki, uważnie wypatruje wszelkich śladów stworów, nabiera wodę w ręce, pije.
– Ze dwie… – dyszy Adrian – godziny.
– Boże… – Karmen ukrywa twarz w dłoniach.
– Poniosę ją – oferuje Oskar, ale Adrian kręci głową. Jest czerwony i spocony z wysiłku. Ledwo idzie. Słońce świeci im prosto w twarze. Trawa jest sztywna, kłująca. Przy rzece zaczynają latać małe, uciążliwe muszki. Całe ich roje krążą w powietrzu co kilka metrów.
Rodzina w milczeniu przemierza następne odległości.
W końcu Adrian siada, ledwo oddycha.
– Moja kolej. – Oskar wyciąga ręce po martwą Polę i przez chwilę patrzy w oczy Adriana. Widzi w nich tylko pustkę, ale pustka jest gorsza niż wszystko inne. Kiedy chłopak przejmuje ciężkie, sztywne ciało, zaciska zęby, mruga.
– Myślałam, że to czyściec – wyznaje Karmen. Ma podkrążone oczy, więcej siwych pasemek we włosach. – Jak tylko… Jak się obudziłam.
– Czemu? – pyta Oskar.
– Prześladuje mnie… coś, czego nie mogę zapomnieć… Tamtego dnia, kiedy Michał… – z trudem wymawia imię byłego partnera, ojca Oskara. – Przepił wszystkie pieniądze i… znowu podniósł na ciebie rękę… Śmiał się, kiedy mówiłam o policji. Gadał, że przyślą jego najlepszego kumpla… Pierdolony komendant… – dodaje z goryczą. – W nocy dolałam mu spirytusu do wódki. Przedawkował… Wszyscy wiedzieli, że miał problemy z alkoholem, to nie była tajemnica… Ale ja… To ja go zabiłam.
Adrian przytula ją bez słowa.
– Inaczej by nas wykończył… – stwierdza Oskar.
– Nie, powinnam… Oskar, ja…
– W porządku.
Oskar idzie dalej. Karmen z Adrianem podejmują wędrówkę za nim. Po drugiej stronie rzeki coś się porusza. Rodzina przystaje.
– Też to widzicie? – szepcze Oskar.
– Tak.
– Mam jeszcze trzy naboje, położę te ścierwa… Wy uciekajcie.
– Jak…? – Karmen patrzy na Polę w ramionach Oskara.
– Zostanie ze mną – mówi Adrian.
– Ale…
– Idź, synu.
Oskar przełyka ślinę. Kładzie Polę pod jednym z drzew. Bulgotanie i rechot są głośniejsze.
– Adrian… – Karmen ma łzy w oczach.
– Przeżyjcie – mówi Adrian.
– Dziękuję… – Karmen przez chwilę trzyma jego rękę. – Będę patrzeć w gwiazdy. Zatrzymają czas. Tylko dla nas. Na zawsze.
Stwory skaczą do rzeki, płyną, a ich srebrne peleryny nie nasiąkają wodą.
Adrian celuje z broni. Pach, pach, pach! Łatwe cele w wodzie, prosto w brody. Ale wszystkich stworzeń jest dwanaście. Oskar i Karmen biegną.
Adrian czeka. Odrzuca pistolet z pustym magazynkiem. Ma już tylko młotek. Wie, że umrze, choć czym jest śmierć dla osoby, której ból wyrwał serce? Rechoczące stworzenia wypełzają na ląd. Żadne nie przejmuje się utratą towarzyszy. Są jak ludzkie zwierzęta, coś niepojętego. Potrafią mówić, dziwnie i słabo, a jednocześnie atakują w obrzydliwy sposób.
Nie biegną, oblizują paszcze, wlepiają w niego spojrzenia wąskich oczu na połowę pyska.
– Czego wy chcecie?! – Adrian zaciska palce na młotku.
– Smaczny, thak? – Największe ropuchowate stworzenie mlaska, zostawia za sobą mokre ślady.
– Chcesz żarcia?! – Adrian zerka w stronę uciekającego Oskara i Karmen. Są dość daleko. Szybko biegną. – Kupię ci tony żarcia! Mięso, jakie…
– Thak? Thak? – Stwór zaczyna rechotać. – Ty smaczny, thak.
– Czemu jecie ludzi, kurwa?!
– Smaczny, thak.
– Rozumiecie w ogóle, co do was gadam?!
– Thak, thak. – Stwory są coraz bliżej. Zlizują krople wody z wiotkiej, pełnej gruczołów gęby. – Smaczny.
Okrążają go. Mlaskają. Ich płaszcze dziwnie zwisają, nie rozwiewa ich wiatr. Błyszczą niczym roztopione diamenty, gwiezdny pył.
– Dam wam, co chcecie… – zaczyna Adrian. Pot strugami spływa po twarzy. – Powiedzcie…
– Nhasz! – Nieoczekiwanie atakują całą grupą, w ich rozwartych paszczach na chwilę znikają ręce, nogi, głowa. Krew bryzga na trawę, ochlapuje błoniaste stopy, ścieka po szyjach, triumfalnie rozciągniętych gębach. Żadna kropla nie ima się płaszczy.
– Smaczny, thak! – Jeden ze stworów przekłada odgryzione ręce na bok, dwa kolejne dołączają do niego, segregują części ciała. Reszta zaczyna ucztę z głową.
***
Karmen i Oskar zauważają łódź przycumowaną przy rzece.
– Złapią nas… tutaj… – dyszy Oskar.
– Ale… w wodzie… te skrzeki – Karmen z trudem oddycha.
– Dopóki… nie dotkniemy wody… nic nam nie grozi. W takim stanie nie damy rady dotrzeć do poligonu.
– Dobra. Próbujemy.
Matka z synem wchodzą na łódź. Oskar odwiązuje linę od brzegu, chwyta wiosła. Płyną z nurtem. Przez dłuższy czas w napięciu obserwują oba brzegi. Milczą. Nasłuchują najdrobniejszego szelestu.
Zawalone pnie blokują rzekę, nie sposób przepłynąć dalej. Nie ma czasu na przenoszenie łodzi. Oskar i Karmen dobijają do brzegu i wyskakują na trawę. Znowu zaczynają biec. Oślepia ich słońce. W oddali jest widoczny poligon.
Ale pięć stworów wypełza z rzeki. Z brązowych, gruczołowatych rąk spływa woda.
– Thak, thak! – skrzeczą.
Matka z synem pędzą jak w szalonym wyścigu ze śmiercią. Płuca palą żywym ogniem. Rozmiękła ziemia, ostra trawa, rechotanie z tyłu. Karmen zdusza szloch, mimo woli zerka przez ramię. Tuż za nią wyciągnięta, oślizgła łapa. Wiotka skóra, naciągnięta jak u gardła jaszczurki. Karmen przyśpiesza, choć nie czuje siły, ale biegnie w przeraźliwym amoku, unoszona adrenaliną. Nie ma już w tym żadnego wysiłku – jest pęd niczym skok, coś, co za chwilę zostanie przerwane.
Błoniasta łapa w końcu dosięga włosów, szarpie je, z impetem posyła kobietę na ziemię.
Karmen wrzeszczy.
– Mamo! – Oskar niepewnie przystaje.
– Biegnij! – Karmen zdziera tym krzykiem gardło.
Ale kolejne stwory dopadają do Oskara, który macha młotkiem przed ich pyskami.
– Smaczny, thak? Thak?
– Mhój! – Jeden ze stworów otwiera paszczę, celuje w rękę. Oskar robi zamach, lecz w tym momencie drugi stwór odgryza mu dłoń bez broni.
– Ghaaa! – wrzeszczy chłopak. Z kikuta bucha krew.
Karmen leży na mokrej trawie, kiedy ropuchowaty rozwiera paszczę i dosięga jej nogi, paraliżujący ból rozprzestrzenia się po ciele. Młotek upada na ziemię. Oskar wyje, podryguje w ostatnich konwulsjach, rozrywany przez stwory.
– Smaczna, thak? – Ropuchowaty oblizuje gruczołowaty pysk językiem długim na pół metra.
Karmen patrzy w oczy pełne sadystycznej uciechy. Stwór mlaska. Dopada do jej ręki, Karmen ostatkiem sił cofa dłoń, błoniasta łapa obejmuje nadgarstek, paszcza z ostrymi zębami rozwiera się. Wypływająca z nogi krew wycieka razem z życiem. Kolejny ból promieniuje aż do ramienia.
I wtedy huk przeszywa powietrze. Ktoś strzela. Stwór, z pyskiem umazanym krwią, syczy wściekle. Dosięga go pocisk prosto w oko. I w paszczę ranioną kolejnymi kulami. Karmen leży w kałuży krwi, z kikutem zamiast dłoni. Oskar, jej synek… Jej synek…
Aniele Boży, Stróżu mój… – myśli Karmen. Strzeż duszy mej i ciała mego… I chroń mnie ode złego…
Zimno. Jak zimno. Mgła zasnuwa wzrok. Karmen jęczy z bólu.
***
Cała rodzina leży w sterylnej sali na podwyższonych łóżkach z diodami przyczepionymi do głów. Budzą się, rozglądają z niezrozumieniem. W sali stoi kobieta w białym kitlu. Ma czarne loki, ostre rysy twarzy i fioletowe cienie na powiekach. Młoda asystentka odpina ich z uśmiechem od aparatury. Stawia na szafkach szklanki wody.
– Jak dużo pamiętacie?
– Co, do…? – Adrian mruży oczy. – Gdzie my jesteśmy?
– Moja głowa… – Pola siada, przyciska dłoń do skroni.
– Pola! – Adrian wyskakuje z łóżka, ale upada na podłogę.
– Spokojnie, proszę pana! – Asystentka już przy nim jest. – To była wyczerpująca sesja! Nie można od razu wstawać.
– Mam to gdzieś… – Adrian dyszy, na kolanach podchodzi do łóżka córki. Wyciąga w jej kierunku drżące ręce. – Pola… – szepcze, wstaje, z czułością odgarnia jasne włosy. Przytula dziewczynę bez dalszych słów.
– Czyli obrazy były wiarygodne? – kontynuuje kobieta w kitlu.
– Jakie obrazy?! – warczy Oskar. – Czego wy chcecie?
– Och, nie pamiętacie początku… No tak, to przez podanie leku. Jestem Ela. – Kobieta robi krok w ich stronę. – Elżbieta Macierzycka, pracowałam nad tym projektem od lat. A nowa technologia Adriana zostanie połączona z tym, co stworzyłam. Dogadaliśmy szczegóły. To najbardziej realistyczny i przełomowy wirtualny świat, w którym każde odczucie jest jak prawdziwe.
– Jak… Co… – Adrian wstaje. Wciąż trzyma ręce Poli.
– Nie, wy… To nie… – szepcze Karmen.
– Jezu… – Pola opada na poduszki.
– O kurwa – podsumowuje Oskar.
– Podpisaliście umowę przed przystąpieniem do projektu. To psychologiczny program, w którym prowadzona jest terapia na członkach rodziny. Według wszelkich badań, najlepsze i najtrwalsze relacje powstają w momencie zagrożenia życia. Żołnierze doświadczają czegoś takiego. Mówią na to „braterstwo broni”, ale chodzi o walkę w trudnych warunkach grożących utratą życia. To zbliża.
– Ja bym czegoś takiego nie… – zaczyna Karmen. Powoli wstaje. Podchodzi do Oskara, kładzie dłoń na ramieniu, a on opiera głowę na jej brzuchu.
– To ty chciałaś terapii – przerywa Ela. – Zaproponowałaś nam ją. Zgodziłaś się na projekt, w którym będziecie odczuwać zagrożenie.
– Zagrożenie? – powtarza piskliwym głosem Karmen. – To był koszmar, a nie jakieś zagrożenie!
– Odwołaliśmy się do najniższych instynktów, do stworów, które wywołają paniczny strach.
– Jak nas tu przywlekliście? – wtrąca Oskar.
– Sami przyszliście. Ale najpierw wprowadziliśmy was w trans za pomocą hipnozy, żebyście zapomnieli, że to zrobiliście. Następnie dostaliście specjalne leki.
– I to wszystko… tylko dla te-terapii? – jąka Karen. – Nikt tego nie zaakceptuje, to chore metody.
– Ale skuteczne – oznajmia Ela. – Wam pomogły. Przybyliście tu skłóceni, niechętni, bez żadnych pozytywnych rokowań na poprawę relacji. W niecałe sześć godzin zmieniliście podejście. Spójrzcie na siebie, na to, co zyskaliście. Wielomiesięczne rozmowy za stołem nie dałyby takich rezultatów.
– A gdyby ktoś nawalił? – pyta Oskar.
– Wtedy można zacząć projekt od początku, zmienić otoczenie, coś poprawić. Albo uznać, że rodzina nie kwalifikuje się do tego rodzaju terapii.
– To znaczy, że… wszystko widzieliście? – pyta słabo Karmen.
– Tak, oczywiście. – Ela obdarza ją ciepłym uśmiechem. – I słyszeliśmy. Ale to terapia. Żadne dane nie wyjdą poza gabinet. Obowiązuje nas klauzula poufności.
– Czy możemy już iść? – Pola sięga po wodę.
– Tak, naturalnie. – Ela uśmiecha się.
– Dziwnie boli mnie głowa… – Pola mruga. – Czy to skutki uboczne?
– Możliwe. Nie wszystko jeszcze… jest sprawdzone.
Karmen wygląda na zewnątrz. Dziwne, widok za oknem jest rozmyty.
– Umysł musi dopasować pewne elementy – mówi Ela. – Wtedy lepiej sobie radzi.
– Mnie głowa po prostu pęka… Jak przy migrenie – wyznaje Karmen. – Ale chcę do domu.
– Oczywiście. – Ela rozmywa się i Karmen mruga. Świat momentami jest nieostry, jak oglądany zza grubych, niedopasowanych szkieł. – Do widzenia.
Rodzina wychodzi.
Karmen trzyma rękę Adriana. Ledwo dostrzega zarysy budynków. Idą po chodniku, dźwięki są tu zbyt głośne i dziwnie odległe, powtarzalne.
– Też to… widzicie? – pyta Karmen.
– Co takiego? – Adrian patrzy na nią łagodnie.
– Ta ulica… Auta są tu jakieś… No nie wiem, jadą i tyle, płynny ruch, niewiele samochodów.
– Może taka pora. – Oskar wzrusza ramionami.
Karmen mruga. Kiedy docierają do domu, zauważa braki w kilku miejscach. Na pewno zniknęły kolczyki, które rzuciła na umywalkę. A może nie pamięta, jak je zabrała. Stoi teraz przed lustrem. Wygląda młodziej, na mniej zmęczoną niż odczuwa to jej organizm.
– W porządku? – pyta Adrian. – Dzieci robią kolację.
– Tak, ja… To znaczy… Chyba jeszcze nie poukładałam tego w głowie.
– Rozumiem. – Adrian przytula ją, ale jest w tym coś niezdarnego, obcego.
– Daj mi chwilę. – Karmen opłukuje twarz zimną wodą. Znowu patrzy w lustro. Odgarnia kosmyk włosów i zauważa brak malutkiego pieprzyka, tuż nad brwią. Przeczesuje paznokciami włoski, ale pieprzyka wciąż nie ma.
Karmen dygocze.
To nie koniec.
Ta rzeczywistość jest nieprawdziwa, to chore kłamstwo. Jej twarz ma mniej zmarszczek, brakuje pieprzyka i… Obraz kolejny raz zasnuwa biała mgła. Wszyscy są dziwni, inni.
Ta cała Ela gadała o sztucznym świecie. Ale koszmar ze stworami był prawdziwy. Teraz dopiero Karmen musiała zostać wprowadzona w coś takiego, w jakąś wirtualną rzeczywistość. Tylko po co?
– Kochanie…? – Adrian puka do drzwi.
Karmen przełyka ślinę.
– Już, już.
– Mamo, zrobiliśmy lazanię.
Karmen otwiera drzwi od łazienki. Przed nią stoi cała trójka ze zmartwionymi twarzami.
– Chodź, zjemy razem.
– Tak… Ale ja… Wiecie, po tym wszystkim nie mam apetytu.
– To posiedź z nami, może nalać ci wina? – Adrian chwyta jej rękę, obraz na chwilę traci ostrość. Dłoń Adriana jest chłodna, a on zawsze miał ciepłe ręce, lepsze krążenie krwi.
– Nie, nie trzeba. – Karmen siada przy stole. Oskar rozkłada naczynia. Pola nalewa herbatę do kubków. Wzięła takie ładne, nigdy ich nie używali.
Mam paranoję – myśli Karmen. Może pieprzyk tam jest, ale było słabe światło… A oni się starają… Wróciliśmy z piekła, mam szansę na coś więcej… Tylko czy to moja rodzina?
– Po kolacji pójdziemy na wieczorny spacer, teraz długo jest jasno. Co ty na to?
Karmen tylko kiwa głową. Pozostali jedzą mechanicznie, skupieni na zawartości talerzy.
– Może pośpiewasz, Pola? – pyta Karmen ze ściśniętym gardłem.
– Dobrze. – Pola wypija sok i zaczyna:
Płoną góry, płoną lasy w przedwieczornej mgle,
Stromym zboczem dnia słońce toczy się.
Płoną góry, płoną lasy, lecz nie dla mnie już,
Brak mi listów twych, ciepła twoich słów…*
Karmen zamyka oczy. Czuje łzy spływające po policzkach. W domu jest ciepło, przyjemnie. Koszmarne obrazy zostały w oddali. Adrian dotyka jej ręki.
– Chcesz tego wszystkiego? – szepcze.
– Tak – odpowiada Karmen. – Nawet, jeśli to nieprawda.
W nocy Karmen długo leży w ciemnościach. Adrian trzyma jej dłoń. Nie rozmawiają, ale przytulają się. Obraz jest rozmyty do granic możliwości.
– Wiem, że to wirtualna rzeczywistość – wyznaje Karmen. – Zostanę tu, jeśli… jeśli moje ciało nie gnije w zapadłej dziurze, pożerane przez te stwory.
***
Karmen otwiera oczy. Leży w szpitalu. Nie czuje nóg ani jednej ręki. Przełyka ślinę. Nad nią znów Ela, ta doktor.
– Zespół jeszcze nie zdecydował, że powinnaś wiedzieć. – Kobieta wzdycha. – Ale nie mogłam trzymać cię w takiej niepewności. Chyba domyślałaś się, że coś jest nie tak. Co ci przeszkadzało?
– Szczegóły – odpowiada Karmen. – Gdzie moja rodzina?
– Nie żyją. – Ela siada na krześle obok.
Karmen przygryza wargi. Nie ma już łez, którymi mogłaby ich opłakać.
– Ten projekt stworzono w celu niesienia pomocy żołnierzom w trakcie traumy. Przekazaliśmy ci, że prowadzimy coś w rodzaju terapii, żeby twój umysł mógł to łatwiej przyswoić, zaakceptować. Znaleźli was tuż pod samym poligonem, ale Oskar… nie zdołał przeżyć.
– Co to, kurwa, było? – Karmen wyskoczyłaby z łóżka, gdyby mogła. Ale jest podłączona do kroplówki i dziwnego urządzenia.
– Nie wiemy – odpowiada Ela. – Wszystko chwilowo utajniono.
– Wojskowy eksperyment? – Karmen unosi brwi.
– Nie, nic z tych rzeczy. – Ela ścisza głos. – To żyło gdzieś głęboko w rzekach, zakopane i niesione z nurtem. Pierwsze krwiożercze kijanki były wrzucone do Internetu. Ale zamknięto ten teren i zablokowano filmiki, zarzucano fałszywe ujęcia, manipulację i fotomontaż.
– Ale skąd…
– Wszyscy próbują to rozgryźć. W laboratoriach badają te stwory, nazywają je potocznie srebniaki, wielu wierzy, że to kosmici. Ze względu na “płaszcze”, które nimi nie są.
– Nie? – Karmen marszczy czoło.
– Nie, to fragmenty ich ciała. Dziwne, nietypowe dla żadnego gatunku.
– Była z nimi kobieta… – Karmen pociera skroń.
– Tak, wiem, jest poszukiwana. Wszędzie rozwieszała plakaty, żeby ludzie do niej dołączali.
– Czemu?
– Twierdzi, że te stwory to bogowie. Przebudził ich kataklizm, byli tu przed człowiekiem, więc mają prawo do pożarcia ludzi żywcem. Są osoby, które myślą podobnie, noszą srebrne płaszcze jako ich wyznawcy, sprzymierzeńcy. Pomagają w rytuałach.
– Ale… Co? W jakich rytuałach?
– Na polanie znaleziono posegregowane części ciał. Być może to właśnie część rytuału, choć niektórzy twierdzą, że stwory robią to, co my z kurczakami. Uznają swoją wyższość i traktują nas jak mięso. Oddzielają kończyny, żeby… Hej, w porządku?
– W porządku?
Karmen otwiera oczy. Widzi Adriana.
– Przysnęłaś?
– Nie, Boże… Ja… Co tu robię? Rozmawiałam z tą doktor, Elą…
– Spałaś.
– Nie, gadałam z nią, to świat wirtualny!
– Kochanie, jest późna noc. Byłem tuż przy tobie. Nigdzie nie wstawałaś i spałaś. Może trochę mamrotałaś przez sen.
– Wiem, co robiłam i gdzie byłam! Ela mi to wyjaśniła… Jestem tu, bo ty… Boże, te stwory wybiły mi rodzinę…
– Hej, hej. – Adrian ją obejmuje. – Wszyscy żyjemy.
– Nie, to nie dzieje się naprawdę! – Karmen siada na brzegu łóżka. – Nawet nie mam pieprzyka!
– Jakiego pieprzyka?
– Nad brwią.
– Tyle ich masz, że jeden mniej… No dobra, nie patrz tak, żartuję. Chodź, sprawdzimy razem.
Idą do łazienki. Karmen zerka do lustra – tuż przy brwiach jest mały pieprzyk.
– Widzisz? – Adrian głaszcze ją po ramieniu.
– Musieli go dorobić… Jak weszłam tu drugi raz…
– Dorobić? – Adrian poważnieje. – Chodź spać, chyba jesteś przemęczona, miałaś koszmar.
– A jeśli się mną bawią?
– Kto?
– Twórcy programu. Wyłapują błędy, jak w grze… i je poprawiają. Tak po prostu, żebym w końcu tu została, żebym… Nie wiem, przestała zajmować szpitalne łóżko, bo przetransmitują mój umysł do tego świata. Dadzą mi nowe życie.
– Jakie nowe życie? O czym ty mówisz?
– Posłuchaj. – Karmen niecierpliwie macha ręką. – Ta terapia nie ma sensu.
Adrian unosi brwi.
– Czemu?
– Po co mieliby tworzyć stwory członkujące ludzi? To chore. Wystarczyłoby upozorować porwanie i dać ludzi z bronią.
– Przecież byli tam ludzie z bronią – zauważa Adrian.
– Tak, bo dogadali się z tą kobietą… Tą z błękitnymi włosami. Większość z nich to pewnie psychopaci… Nie różnią się od tych prymitywnych, ohydnych kreatur. A te stwory chcą być bogami, bo mogą zabijać, myślą, że ten przywilej robi z nich lepszych.
– Trochę za tobą nie nadążam.
– Chcę tylko wiedzieć, czy nie zwariowałam. – Karmen krąży po łazience. – Jesteś tu, w domu śpi Oskar i Pola… Powinnam być zadowolona, więc skąd ten niepokój? Czemu nie ufam… No nie wiem, temu wszystkiemu? – Macha ręką. – Bo jak znaleźliśmy się w tym domku?
– To było zmyślone…
– Dobrze, okej, wierzysz, że ta terapia to był wirtualny świat, tak?
– Tak.
– A ja wierzę w coś innego. Żadnej terapii nie było. Porwali nas i tylko ja przeżyłam… No to teraz proszę, pomóż mi wymyślić, czemu nas tam zaciągnęli… jeśli przyjmiemy, że to było naprawdę.
– Nie mam pojęcia, Karmen, chciałbym spać.
– Czy zrobili to ludzie z projektu? Czy może ktoś, kto przeznaczył nas dla stworów?
– Jest późno – marudzi Adrian.
– Jaki powód mieliby ludzie, żeby nas tam dawać? – zastanawia się Karmen. – Kto by to zrobił? Proszę, pomóż mi jakoś.
– Hm… Nie wiem… – Adrian pociera brodę. – Zakładając, że… tak, jak mówisz… zginiemy… Mój projekt przejdzie na firmę.
– Pieniądze – rzuca niechętnie Karmen. – No tak, zawsze te gówniane pieniądze… Chyba dopada mnie migrena. Przyniesiesz mi ibuprom?
– Jasne.
Karmen bierze kilka głębokich oddechów, wraca do łóżka. Adrian podaje jej tabletkę i szklankę wody.
– Co, jeśli… – podejmuje Karmen. – Jeśli ta kobieta… Wiesz, z niebieskimi włosami… ma coś wspólnego z firmą?
– Czyli co?
– Nie wiem. Coś. Pracuje na rzecz takich projektów i zacznie wkręcać ludziom, którzy przeżyją traumę, że to było tylko na niby, że to wirtualny świat. Jak mamy to rozpoznać?
– Może lepiej tego nie rozgrzebywać.
– Czemu? Bo mam rację? Bo mnie uciszą? Już jestem tutaj, więc nie mam wpływu na świat…
– Karmen, jeśli byłoby tak, jak mówisz… Ryzykujesz dobre, normalne życie. Szansę, którą dostałaś. Chcesz tego? Postawić na szali rodzinę?
– Odłączą mnie?
– Cholera, pokazuję ci tylko… inny punkt widzenia. Nie chcę, żebyś… tak to roztrząsała.
– Nie chcesz, bo co? Bo jesteś przez nich zaprogramowany?
– Nie, bo cię kocham. – Adrian przytula ją, a Karmen się nie wyrywa. – Przeżyliśmy trudne chwile, moja pani… Wszyscy tam prawie umarliśmy ze strachu. Wplątali nas w terapię, która… Sama wiesz, że była chora. Masz zwidy i majaki? Ja też. Ostrość obrazu zanika? Moja też. Czytałem umowę, kiedy siedziałaś w łazience.
– Tak? – Karmen czuje, jak napięcie powoli znika z jej ciała. – Może… niepotrzebnie panikuję, przepraszam…
– W porządku. Po prostu patrz. W gwiazdy. Zatrzymają czas tylko dla nas. Na zawsze.
Coś w tych zdaniach jest inaczej. Niby te same słowa, ale Karmen czuje, że brzmią jak wypowiadane przez kogoś innego. Choć może to tylko wrażenie.
– Masz rację, chodźmy spać. – Karmen ziewa, sięga za róg poszewki. Gładzi materiał, wraca myślami do chwili, kiedy wiązała pościele w upiornym domku bez drzwi. Czy wspomnienia ze świata wirtualnego mózg zapamiętałby inaczej? Jak rozpoznać, co może być prawdą?
Karmen zamyka oczy. Wie, że rodzina zginęła w przerażający sposób, rozszarpana przez dzikie stwory. Ale Karmen podłączono do wirtualnej rzeczywistości, w której dostała szansę na nowe życie. Może sztuczne, ale lepsze niż prawdziwe.
***
Rzeka Drawa została oficjalnie zamknięta, podobnie jak Drawieński Park Narodowy. Wszędzie wokół stacjonuje wojsko. Dziennikarze mimochodem wspominają o przeszukiwaniu dawnych radzieckich baz. Niebezpieczny poziom wód, ogłaszają media. Nikogo nie interesuje filmik o skrzekach z krwiożerczymi kijankami usunięty z YouTube, ani jego autor, który zmarł w nieszczęśliwym wypadku samochodowym.
Nadciąga przypływ. Wkrótce wody okolicznych rzek wyleją. Cała Polska śledzi z przejęciem dramatyczne obrazy.
Srebrne, obłe skrzeki płyną. Niesie je nurt.
***
* Płoną góry, płoną lasy – Czerwone Gitary