- Opowiadanie: Ananke - Dom bez drzwi (+18)

Dom bez drzwi (+18)

Na­pi­sa­ne w 1,5 dnia, skoń­czy­łam pół go­dzi­ny przed koń­cem ter­mi­nu, także może być wi­docz­ny po­śpiech. :)

Ostrze­że­nia: bru­tal­ne, krwa­we sceny, prze­kleń­stwa.

 

P.S. Scena z po­cząt­ku zo­sta­ła prze­nie­sio­na do środ­ka. :) Nie zmie­nia to szcze­gól­nie fa­bu­ły, ale uzna­łam, że po­czą­tek bę­dzie bar­dziej ta­jem­ni­czy. ;)

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Biblioteka:

Finkla, zygfryd89

Oceny

Dom bez drzwi (+18)

Kobieta otwie­ra oczy, ledwo widzi zarys okna, w po­miesz­cze­niu pa­nu­je mrok, wil­goć, śmier­dzi la­kie­ro­wa­nym drew­nem.

– Ad­rian? – pyta Kar­men i maca rę­ka­mi za­ku­rzo­ną pod­ło­gę. Po­wo­li siada. – Ad­rian?! – po­wta­rza gło­śniej imię męża. Cisza. Kar­men na czwo­ra­kach bada pal­ca­mi oto­cze­nie. Tra­fia na chłod­ną dłoń. Sły­szy chra­pli­wy od­dech. Po­trzą­sa ra­mie­niem męż­czy­zny.

– Co…? Ała… – Ad­rian mruga. – Głowa mnie na­pie­prza. 

– Mnie też – wzdy­cha Kar­men.

– Za­pa­lisz świa­tło? – Ad­rian siada po tu­rec­ku. Po­pra­wia oku­la­ry zsu­wa­ją­ce się z nosa.

– Nie je­ste­śmy w domu – szep­tem wy­ja­śnia Kar­men.

– Jak to? – Ad­rian roz­glą­da się po ciem­nym po­miesz­cze­niu, oczy przy­wykają do mroku, stop­nio­wo wy­naj­du­ją nowe szcze­gó­ły. Okno z kra­ta­mi, wy­wró­co­ny stół, szaf­ka z na­rzę­dzia­mi, dwu­pię­tro­we łóżko. – Co to ma być?

– Mnie py­tasz? – Kar­men po­cie­ra skroń. – To ty mó­wi­łeś, że gro­zi­li ci przez ostat­ni pro­jekt.

– Co, my­ślisz, że nas… po­rwa­li? – Ad­rian za­sty­ga. – Ci po­pie­prze­ni fa­na­ty­cy?

– A kto inny?

– I zo­sta­wi­li­by nas w takim sta­nie, nie zwią­za­li? – Ad­rian wsta­je. Po­da­je dłoń żonie.

– Nie wiem, ale mo­głeś nie chwa­lić się, ile mi­lionów na tym za­ro­bisz. – Kar­men z nie­chę­cią do­łą­cza do Ad­ria­na. – Opu­ści­my te­ra­pię.

– Ktoś nas po­rwał, a ty o te­ra­pii? – Ad­rian cofa dłoń. – Co z tobą nie tak?

– Ze mną? – Kar­men pry­cha. – Bez prze­rwy pra­cu­jesz i nie masz po­ję­cia, co jest dla mnie ważne!

– Dobra, bądź już cicho, co? – Ad­rian pod­cho­dzi do okna.

– Nie bę­dziesz mnie uci­szał! To przez cie­bie tu je­ste­śmy!

Ad­rian za­ci­ska usta, zdu­sza w sobie ko­lej­ną od­po­wiedź. Świat na zewnątrz spowija ponury mrok i do­pie­ro księ­życ wy­nu­rza­ją­cy się zza chmur oświe­tla po­la­nę.

– Co, do…?

Na po­la­nie leżą roz­człon­ko­wa­ne zwło­ki. Ręce na jed­nym sto­sie, nogi na dru­gim, nagie kor­pu­sy na trze­cim. Ni­g­dzie nie widać głów. Za­schnię­te stru­gi krwi cią­gną się po nie­wiel­kim te­re­nie oto­czo­nym igla­sty­mi drze­wa­mi. Wzdłuż drogi stoją domki kem­pin­go­we.

– Co znowu? – Kar­men zmierza w stronę okna.

– Nie patrz – rzuca Ad­rian, ale jest za późno.

Kar­men prze­raź­li­wie wrzesz­czy. Ad­rian za­ty­ka jej usta, ale ob­ry­wa łokciem w brzuch.

– Usły­szą nas – syczy i do­pie­ro to spra­wia, że żona cich­nie.

– Mój łeb… – mówi ktoś z lewej stro­ny. Ad­rian i Kar­men bie­gną do łóżka wci­śnię­te­go w róg po­ko­ju. Na dol­nym pię­trze leży Oskar. Opa­tu­lo­ny kocem i ob­ró­co­ny tyłem, teraz nie­zdar­nie unosi kwa­dra­to­wą głowę. Wy­krzy­wia usta, nad któ­ry­mi ma nie­wiel­ką szra­mę. Na ścia­nie tuż za Oska­rem wiszą pla­ka­ty. Jeden przed­sta­wia po­dłuż­ną twarz ko­bie­ty o błę­kit­nych wło­sach. Jej roz­cią­gnię­te w lo­do­wa­tym uśmie­chu wargi są nie­na­tu­ral­nie po­więk­szo­ne. Oczy skry­wa­ją sza­leń­stwo.

Kar­men chwy­ta syna w ob­ję­cia.

– Daj spo­kój. – Oskar od­py­cha matkę. – Nic nie piłem, a mam kaca.

– Mu­si­my ucie­kać – mówi Kar­men zdrę­twia­ły­mi war­ga­mi.

– Nie ma drzwi – od­po­wia­da Ad­rian. – Okno jest za­kra­to­wa­ne.

– Wy­myśl coś, po­dob­no je­steś ge­niu­szem! – Kar­men ledwo po­wstrzy­mu­je płacz.

Ad­rian za­ci­ska pię­ści.

– Two­rzę opro­gra­mo­wa­nia, nie roz­wa­lam ścian.

– Gdzie wy mnie za­bra­li­ście? – Oskar wy­cho­dzi z łóżka w szarych dresach. Jest dużo wyż­szy od Ad­ria­na, umię­śnio­ny i z nosem prze­krzy­wio­nym po ostat­niej walce. – Co wy od­wa­la­cie?

– Nikt cię nie za­brał, gów­nia­rzu… – za­czy­na Ad­rian.

– Nie mów tak do niego – prze­ry­wa Kar­men.

– A on może gadać do nas w ten spo­sób? – Ad­rian kręci głową.

– Ma trud­niej­szy etap, kiedy to wresz­cie zro­zu­miesz?

– Jak mia­łem te pie­przo­ne sie­dem­na­ście lat – w zło­ści opo­wia­da Ad­rian – po­ma­ga­łem ojcu w warsz­ta­cie. Cięż­ka ha­rów­ka na­uczy­ła mnie, że…

– Ta, wiemy, przez trudy do gwiazd i inne ba­na­ły – rzuca po­gar­dli­wie Oskar. – Ile jesz­cze razy o tym wspo­mnisz?

– Tyle, ile po­trze­ba two­jej tępej gło­wie, żeby to zro­zu­mieć.

– Dobra, wy­lu­zuj. – Oskar krzy­żu­je ręce. – Gdzie my w ogóle je­ste­śmy?

– Nie wiemy, skar­bie. – Kar­men kła­dzie mu dłoń na ra­mie­niu, ale Oskar robi krok do tyłu. – Nowy pro­jekt Ad­ria­na bę­dzie wart tak dużo, że chyba ktoś…

– Prze­stań mnie o wszyst­ko ob­wi­niać. – Ad­rian pa­trzy w stro­nę okna. – Może to jakiś chory żart. Jeden z tych nu­me­rów od kum­pli Poli… jak to na­zy­wa­ją…

– Pran­ki – od­zy­wa się głos z gór­ne­go łóżka. – Zro­bisz mi aspi­ry­nę, tato?

– Pola, skąd… Jak ty… – Ad­rian bled­nie. – Czemu tu je­steś?

– Skąd mam wie­dzieć? – Pola siada na łóżku. Ma jasną, pie­go­wa­tą cerę. I małe, czer­wo­ne zna­mię tuż przy uchu, które kształ­tem przy­po­mi­na pół­ko­le. – To co z tą aspi­ry­ną?

– Pola, chodź do mnie. – Ad­rian wy­cią­ga rękę. Córka chwy­ta jego palce, przo­dem scho­dzi z łóżka.

– To nie jest dom cioci Pa­try­cji – za­uwa­ża Pola i marsz­czy cien­kie brwi. Przy­zwy­cza­jo­ne do pół­mro­ku oczy omia­ta­ją spoj­rze­niem po­miesz­cze­nie. – To… co to jest? Mó­wi­li­ście o… pran­kach?

– Czemu my­śla­łaś, że je­ste­śmy u ciot­ki Pa­try­cji? – pry­cha Oskar.

– Dwu­pię­tro­we łóżko bliź­nia­czek, spa­łam ostat­nio na gór­nym… – od­po­wia­da Pola, która z wa­ha­niem ob­ser­wu­je twa­rze sto­ją­cych tuż obok niej osób. Wciąż trzy­ma ojca za rękę. – Tato, o co tu cho­dzi?

– Chciał­bym wie­dzieć. – Ad­rian przy­tu­la ją, ca­łu­je jasne włosy.

– Co pa­mię­ta­cie jako ostat­nie? – pyta Kar­men. – Ja tro­chę drze­ma­łam na ka­na­pie… Oglą­da­łam „Rok za ro­kiem”… Ni­cze­go wię­cej nie kojarzę. Mu­sie­li mnie za­brać z domu. Ale to dziw­ne… Bo czemu je­stem w tej su­kien­ce? Se­rial oglą­da­łam w czymś innym.

– Po ko­la­cji z pra­cow­ni­ka­mi wra­ca­łem do domu. – Ad­rian mówi spo­koj­nie, ale zerka co chwi­lę w stro­nę okna. – Film mi się urwał.

– Piłeś coś?

– Nie, ale ty pew­nie piłaś wino, co?

– Mo­żesz prze­stać? – Kar­men wy­dy­ma usta. – Wino w domu, do se­ria­lu, to co in­ne­go. A ty, Pola?

– Byłam… u Pau­li­ny. Z Majką. 

– Ta? – Oskar par­ska śmie­chem. – A na insta wrzu­ca­łaś re­la­cję z chaty Fi­li­pa.

– Ja­kie­go Fi­li­pa? – pod­chwy­tu­je Ad­rian.

Pola za­ci­ska usta.

– Czemu tu nie ma drzwi? – Oskar marsz­czy czoło. Chmu­ry w ca­ło­ści od­sła­nia­ją księ­życ w pełni.

– Po­dej­rze­wa­my po­rwa­nie – od­po­wia­da cicho Kar­men. – A ty, co pa­mię­tasz?

– Nic. – Oskar pod­cho­dzi do prze­wró­co­ne­go stołu. Leży tam la­tar­ka, klucz i lu­dzik Lego. Chło­pak wkła­da wszyst­ko do kie­sze­ni spodni.

– Na pewno coś ko­ja­rzysz – mówi Pola. – Może znowu ga­da­łeś ze sta­ry­mi zna­jo­my­mi? Może to oni wy­my­śli­li to po­rwa­nie?

– Weź się odwal, co? – Oskar maca ścia­nę, za­czy­na w nią stu­kać.

– Jesz­cze raz tak do niej po­wiesz, gów­nia­rzu…

– Sam da­jesz mu taki przy­kład – prze­ry­wa Ad­ria­no­wi Kar­men. – Wiecz­nie nie ma cię w domu, a jak je­steś, tylko na niego war­czysz. Jak Oskar ma…

– A, czyli teraz to moja wina, że bie­rze pro­chy?

– Prze­stań. – Kar­men przy­ci­ska ręce do głowy. – Po pro­stu prze­stań… Jaka ja byłam głu­pia… My­śla­łam, że te­ra­pia w czymś nam po­mo­że… Ale z twoim na­sta­wie­niem widzę, że to nie ma sensu.

– Bo wszyst­ko usta­wiasz pod sie­bie – od­pa­ro­wu­je Ad­rian. – Za­ła­twiasz te­ra­pię, choć ni­ko­go to nie in­te­re­su­je, ale musimy iść, bo twój po­mysł na pewno roz­wią­że każdy pro­blem.

– Prę­dzej się po­za­bi­ja­cie, niż pój­dzie­cie na te­ra­pię – pry­cha Oskar. Oglą­da szaf­kę z na­rzę­dzia­mi. Sięga po mło­tek, ude­rza nim w ścia­nę.

Łup, łup.

– A co jest za…? – Pola nie do­kań­cza, bo Kar­men blo­ku­je jej przej­ście do okna.

– Le­piej nie patrz – mówi szyb­ko.

– Czemu? – Pola marsz­czy brwi.

– Po­słu­chaj, do­brze? – Kar­men przy­gry­za wargi, pod­no­si ręce.

– Tato, o co cho­dzi? – Pola ob­ra­ca się w stro­nę ojca.

– Skar­bie, Kar­men ma rację.

Łup, łup. Mło­tek ude­rza w drew­nia­ne ścia­ny.

– Co jest? – Ad­rian unosi brwi. – To nic nie daje.

– Wy­glą­da na drew­no, ale nim nie jest – za­uwa­ża Oskar. Do­ty­ka ścian. – Są… zimne, jak metal.

– Pie­przo­na imi­ta­cja – pod­su­mo­wu­je Ad­rian. – Ktoś za­mknął nas w bla­sza­nej pusz­ce i dla za­ba­wy stwo­rzył drew­nia­ny wy­strój.

– Boże… Po­ry­wa­cze już by coś po­wie­dzie­li… – Kar­men drży. – Pro­szę, niech to bę­dzie jakiś głupi żart… To musi być głupi żart…

– Jest jesz­cze piła. – Oskar unosi piłę z czer­wo­ną rącz­ką. – Może z kra­ta­mi pój­dzie le­piej.

– Daj mi to. – Ad­rian wy­cią­ga dłoń.

– Po­ra­dzę sobie. – Oskar kie­ru­je kroki w stro­nę okna.

– Nie. – Kar­men staje na­prze­ciw­ko. – Pro­szę, nie pod­chodź.

– O co wam cho­dzi? – Oskar pró­bu­je wy­mi­nąć matkę. – Chcę nas uwol­nić, nie?

– Nie mo­żesz tam…

– Nie będę tu sie­dział! – Oskar od­py­cha Kar­men, do­pa­da do krat, przy­kła­da­ do nich brzesz­czot. – Ja pier­do­lę.

– Co? – pyta Pola. – Co tam jest?

– To ja­kieś… Kurwa, to je­ba­ny rewir psy­cho­pa­ty.

– Ale co tam wi­dzisz?!

– Po­uci­na­ne ka­wał­ki ciał. – Oskar blednie, ob­ra­ca się. Powoli opuszcza ręce. – Kto to zor­ga­ni­zo­wał?

– Chcę wie­rzyć, że to jakiś chory kawał – mówi słabo Kar­men. Wy­glą­da, jakby ta myśl po­zwa­la­ła jej nie zwa­rio­wać.

– Może po­rwa­li nas dla okupu – do­da­je bez prze­ko­na­nia Ad­rian. Za­bie­ra piłę z rąk Oska­ra. – Nie­waż­ne. Mu­si­my coś zro­bić.

– Jeśli tam są… cia-cia­ła… – jąka się Pola – to my… Czemu za­mie­rza­my wyjść na ze­wnątrz?

– A jak chcesz uciec? – Oskar opie­ra plecy o ścia­nę. Po skro­ni spły­wa struż­ka potu. – Zo­sta­nie­my tu i ktoś nas po­ćwiar­tu­je.

– Ale jak wej­dzie? – Pola robi dwa kroki do przo­du. Kar­men chwy­ta ją za ramię, ale dziew­czy­na wy­ry­wa się, staje przy oknie. – Jezu… – Za­kry­wa usta dłonią.

– Nie patrz, skar­bie. – Ad­rian obej­mu­je córkę jedną ręką.

– Tam są inne domy. – Pola wy­cią­ga drżą­cy palec, wska­zu­je nie­okre­ślo­ny punkt. – Wi­dzi­cie? Wyrwa w tym… w tej stali czy czymś. A dalej? Chyba bra­ku­je dwóch krat, ale słabo widzę…

Oskar ocie­ra pot z czoła, do­pa­da do okna.

– Kurwa, masz rację. Lu­dzie wy­szli, a wtedy coś ich do­pa­dło.

Cała ro­dzi­na za­mie­ra na krót­ką chwi­lę, pod­czas któ­rej pa­trzą na po­nu­ry widok zma­sa­kro­wa­nych czę­ści ciał uło­żo­nych w niewielkie stosy. Księ­życ rzuca sre­brzy­sty blask na trawę za­pla­mio­ną krwią. Stopy. Kilka kro­ków dalej łydki, uda, na pia­sku kor­pu­sy, ręce i po­od­ci­na­ne dło­nie. Żad­nych fla­ków na wierz­chu, jakby ktoś je po­sprzą­tał. Oczy­ścił. Kar­men oszu­ku­je umysł, po­wta­rza, że to atra­py. Za chwi­lę wy­sko­czą lu­dzie z te­le­wi­zji, przy­zna­ją, że to żart. Za­ci­ska­jąc palce, Kar­men wbija pa­znok­cie w skórę po we­wnętrz­nej stro­nie dłoni. To boli, ale ból uspo­ka­ja. Na­pię­cie w jej ciele jest tak silne, że ocze­ki­wa­nie na te­le­wi­zyj­ną ekipę staje się wręcz je­dy­ną moż­li­wo­ścią.

– To co, mamy zo­stać? – Ad­rian zerka na Kar­men. – Hej, czy coś…

– To nie może być praw­da – od­po­wia­da Kar­men. – Po­wiedz, że nie jest.

– Nie mam po­ję­cia…

– Ale po­wiedz! – Kar­men za­ci­ska palce na jego przed­ra­mio­nach. – No, mów!

– Nie wiem, co to za po­pie­przo­na akcja. – Ad­rian obej­mu­je jej twarz dłoń­mi. – Nie wiem, sły­szysz?

– To nie­praw­da. Robią nam chory, obrzy­dli­wy kawał… To jak w tym fil­mie, gdzie bo­ha­ter nie wie­dział, że go na­gry­wa­ją, że jest w ukry­tych ka­me­rach… I to miej­sce, te domki… Mam wra­że­nie, że są zna­jo­me.

– Może tak. – Ad­rian do­pie­ro teraz widzi stan Kar­men. W jej oczach prze­ra­że­nie, w drżą­cych rę­kach nie­po­kój, w umy­śle pa­ni­ka. – Ale jeśli ktoś to wy­my­ślił – po­wo­li od­gar­nia ciem­ne włosy z czoła żony – to mu­si­my wziąć w tym udział. Tak, żeby na­gry­wa­ją­cy wy­szli z ukry­cia. – Przy­gar­nia ją do sie­bie, nie­pew­nie, z obawą, że zo­sta­nie ode­pchnię­ty. – Do­brze?

– Chyba. – Kar­men stoi sztyw­no, jak za­gu­bio­na dziew­czyn­ka.

Mil­czą.

– Tu jest klapa. – Pola wska­zu­je miej­sce nad wy­wró­co­nym sto­łem, gdzie na su­fi­cie od­zna­cza­ją się czte­ry linie, a po­środ­ku wid­nie­je mały uchwyt.

– No bez kitu. – Oskar już pod­no­si stół. – Ale wszyst­kie krze­sła mają po­ła­ma­ne nogi.

– Wy­my­śli­my coś – szep­cze Ad­rian do ucha Kar­men. – Po­cze­kaj, moja pani.

Kar­men mruga. Od bar­dzo dawna nie sły­sza­ła z ust męża tego afek­to­ni­mu.

Ad­rian z Oska­rem pró­bu­ją ode­rwać szafę od ścia­ny, ale jest zbyt mocno przy­mo­co­wa­na. Pola ukła­da na stole ma­te­ra­ce. Kar­men pa­trzy przez okno i nagle w sercu czuje bo­le­sny ucisk. Chowa głowę za ścia­nę.

– Idą – mówi ochry­płym gło­sem. Cała trój­ka za­sty­ga i pa­trzy na nią, po czym pod­bie­ga­ją do ścia­ny. Oskar i Ad­rian trzy­ma­ją w rę­kach na­rzę­dzia.

– Mają broń – za­uwa­ża Oskar.

– Jezu… – Pola ledwo zerka i przy­ci­ska głowę do ścia­ny. Kar­men nie­ocze­ki­wa­nie ści­ska dłoń męża. Wy­mie­nia­ją prze­ra­żo­ne spoj­rze­nia.

Oskar i Ad­rian ob­ser­wu­ją scenę za oknem. Pięć wy­so­kich po­sta­ci w srebr­nych płasz­czach i kap­tu­rach stoi pod jed­nym z dal­szych domów kem­pin­go­wych. Jeden z nich strze­la przez kraty. Roz­dzie­ra­ją­cy krzyk prze­ci­na po­wie­trze. Drugi strzał, trze­ci – dźwięk za­mie­ra. Na ze­wnątrz banda srebr­nych re­cho­cze tak, że Kar­men za­czy­na drżeć. Ich śmiech brzmi jak żabi skrzek.

– Zgi­nie­my… – szep­cze Pola.

– Gdy­bym zdobył broń… Cho­le­ra! – Ad­rian za­ci­ska pię­ści. Za pasem ma tylko mło­tek.

Szkla­na bu­tel­ka wy­pa­da przez kraty jed­ne­go z dal­szych domów. Nie­ludz­kie re­cho­ty nisz­czy wy­buch. Za oknem połyskuje krwa­wa łuna ognia.

 

***

 

– Są sku­pie­ni na tam­tych – mówi Ad­rian – więc mu­si­my dzia­łać. Dalej, nie ma czasu. – Trąca Oska­ra. – A wy po­cze­kaj­cie.

Kar­men i Pola się obej­mu­ją. Oskar wsu­wa­ za pas w spodniach dwa młot­ki, pod­bie­ga z Ad­ria­nem do stołu, na który razem wska­ku­ją.

– Jak wyj­dzie­my, spró­bu­je­my do­trzeć do rzeki, dobra?

– No. – Oskar kiwa głową. Kuca.

– Dasz radę? – pyta Ad­rian.

– Kurwa, szyb­ciej! – iry­tu­je się Oskar.

Ad­rian bez dal­szych roz­mów wcho­dzi na jego barki. Za oknem sły­chać prze­kleń­stwa, gło­śne krzy­ki. Oskar widzi, jak ktoś z in­ne­go domku rzuca pod­pa­lo­ną bu­tel­kę ze szmat­ką. Stwo­rze­nia w kap­tu­rach strze­la­ją do obroń­cy. Zo­sta­ło ich trzech. Dwóch leży nie­ru­cho­mo. Ogień nie roz­prze­strze­nia się, za suchą trawą tylko piach.

Oskar klnie, kiedy męż­czy­zna z tam­te­go domku krzy­czy, a srebr­ni dziko re­cho­czą. Wi­wa­tu­ją, wysoko unosząc ręce. Po czole Ad­ria­na spły­wa­ją stru­gi potu, jego błę­kit­na ko­szu­la jest cała w pla­mach. Pola i Kar­men wiążą prze­ście­ra­dła z po­sze­wkami od koł­der i po­du­szek.

Księ­życ znika za chmu­ra­mi. Nad­cią­ga mrok.

Trzask! Klapa w su­fi­cie opada.

– Shy­sze­lih­cie?! – wrzesz­czy znie­kształ­co­nym gło­sem jeden ze srebr­nych. – Gdzieś tu jehce są!

– Szu­kaj­cie, dalej! – do­da­je głos, który z całą pew­no­ścią jest ludz­ki.

Ad­rian ze­ska­ku­je z ra­mion syna. Po­ma­ga córce wejść na stół. Panuje półmrok, więc Pola wolno wdra­pu­je się na ra­mio­na Oska­ra i stam­tąd za­czy­na wspi­nacz­kę na górne pię­tro. Ręce ma lo­do­wa­te, wdy­cha kurz, wy­cie­ra go ubra­niem. Leży wy­czer­pa­na, dyszy i czuje w sercu bo­le­sne pul­so­wa­nie.

Kasz­le, przy­su­wa głowę do dziu­ry. Kar­men jest dziw­nie słaba, z tru­dem wcho­dzi na ra­mio­na syna.

– Szyb­ciej – dyszy Oskar.

– Dasz radę – mówi Ad­rian.

Sre­brzy­sty blask oświe­tla po­la­nę oraz wnę­trze blaszanej chaty. Widać trzy po­sta­cie za­glą­da­ją­ce do ko­lej­ne­go domku.

– Zrób to dla dzie­ci, Kar­men, pro­szę… Nie mamy czasu.

Kar­men staje na bar­kach syna, pod­trzy­my­wa­na w pasie przez męża. Chwy­ta Oska­ra za głowę, a ten ostrożnie wstaje. Pola po­da­je Kar­men ręce, wcią­ga ją.

I wtedy jeden z bandy za­kap­tu­rzo­nych wrzeszczy:

– Tam są!

– Dorwijcie te ścierwa!

Oskar i Ad­rian wy­mie­nia­ją prze­ra­żo­ne spoj­rze­nia.

– Właź! – Ad­rian spla­ta dłonie.

– Co…?

– No właź! Oskar!

W spoj­rze­niu Ad­ria­na jest sta­now­czość i pew­ność. Oskar wcho­dzi na barki Ad­ria­na, który za­ci­ska zęby, żyły na czole pul­su­ją z wy­sił­ku. Za­kap­tu­rze­ni bie­gną w ich stro­nę. Jeden unosi broń. Oskar pod­cią­ga się wyżej, mło­tek wy­pa­da ze spodni, Pola i Kar­men po­ma­ga­ją chło­pa­ko­wi wejść. Zrzu­ca­ją po­wią­za­ne po­ście­le Ad­ria­no­wi, który je łapie, i wtedy pada strzał. Kar­men wrzesz­czy.

– Tato!!! – woła Pola.

– Ad­rian! – Kar­men za­ci­ska pię­ści, wbija pa­znok­cie w skórę.

Ad­rian spada ze stołu, jedno z prze­ście­ra­deł rwie się i na­kry­wa męż­czy­znę na pod­ło­dze. Resz­tę po­ście­li trzy­ma Oskar, teraz me­cha­nicz­nie wcią­ga­jąc je na górę.

 

 

***

 

Zza krat wciąż do­bie­ga­ją strza­ły. Kar­men z dzieć­mi od­su­wa­ją się od klapy w pod­ło­dze. Kule nie prze­cho­dzą przez me­ta­lo­wy sufit. Kurz tań­czy w srebr­nym pół­mro­ku. Księ­życ w pełni za­glą­da przez wiel­kie okna znaj­du­ją­ce się po obu stro­nach spa­dzi­ste­go dachu. Są tu stare ma­te­ra­ce i po­ście­le. Kar­men pła­cze. Obej­mu­je na­sto­lat­ków.

– Mówił, że to nie­praw­da – szlo­cha. – Mówił tak… Nie mógł zgi­nąć… Nie on…

Strza­ły na dole usta­ją.

– Zejdź­my po niego. – Kar­men ociera łzy.

– Cią­gle mogą tam być. – Oskar prze­cze­su­je pal­ca­mi krót­kie włosy. Od­su­wa się od matki.

– Nie mo­że­my go zo­sta­wić. – Głos Poli drży.

– Na razie mu­si­my – de­cy­du­je Oskar.

– Mó­wisz tak, jakby cię nie ob­cho­dził – wy­rzu­ca mu Kar­men.

– Od­czep się – od­po­wia­da Oskar. – Czego ty chcesz?

– Chcę wi­dzieć, że ci za­le­ży, że dbasz o tatę… – za­czy­na Kar­men.

– To nie jest mój oj­ciec – prze­ry­wa jej ze zło­ścią Oskar.

Pola ude­rza go w tył głowy otwar­tą dło­nią.

– Ale z cie­bie dupek! Też nie je­steś moim bra­tem, a wcią­gnę­łam cię tu, zanim te dzi­wa­dła od­strze­li­ły ci jaja… A może to zro­bi­ły, co? Bo nagle nie masz jaj, żeby po­my­śleć o in­nych!

– Chcesz ry­zy­ko­wać, żeby nas wy­strze­la­li w za­mian za pa­trze­nie na trupa?

– Oskar! – Kar­men po raz pierw­szy od dawna pod­no­si na niego głos. – Jak mo­żesz tak mówić?

Oskar milk­nie, od­wra­ca wzrok.

– Ad­rian! – woła Kar­men przez klapę. Cisza. Za oknem re­cho­ta­nie, mało wy­raź­ne roz­mo­wy. – Ad­rian!

Nikt nie od­po­wia­da.

– Zejdź, po­szu­kaj go! – krzy­czy prze­śmiew­czy głos. – Cze­ka­my!

Kar­men przy­ci­ska dło­nie do ust, płacz wstrzą­sa jej cia­łem i w końcu ciche, bo­le­sne wycie wy­peł­nia pod­da­sze.

 

***

 

Pola jest blada, nie­ru­cho­ma, księ­życ oświe­tla jej nie­bie­skie oczy i kol­czy­ki. Oskar wciąż wbija wzrok w pod­ło­gę.

– Może jest nie­przy­tom­ny, bo obe­rwał.

– A jeśli się wy­krwa­wi? – Szlo­cha Kar­men. – Muszę mu pomóc…

– Tylko na to cze­ka­ją – po­wstrzy­mu­je ją Oskar.

– A jeśli umrze przez to, że nie po­mo­gli­śmy? Ze­sko­czę szyb­ko, nie zdążą strze­lić…

– Po­ła­miesz nogi, a jemu i tak nie po­mo­żesz!

– Kłó­ci­łam się z nim – wy­zna­je z bólem Kar­men.

– Każdy to wie – mru­czy Oskar i od­wra­ca wzrok.

– Nie, ja… Teraz, kiedy on… Tylko się z nim kłó­ci­łam, chcia­łam, żeby… żeby było ina­czej. Chcia­łam iść z wami na te­ra­pię… Ale byłam taka głu­pia…

Kar­men nie po­tra­fi prze­rwać du­szą­ce­go szlo­chu, przez który z tru­dem oddycha.

Pola wsta­je, wy­glą­da na ze­wnątrz.

– Wa­ka­cje! – krzy­czy nagle.

– Co? – Oskar marsz­czy brwi i myśli, że zwa­rio­wa­ła.

Kar­men unosi za­czer­wie­nio­ne, pełne łez oczy.

– To jest nasze pole kem­pin­go­we – wy­ja­śnia Pola. – By­li­śmy tu trzy lata temu na uro­dzi­nach cioci Pa­try­cji, or­ga­ni­zo­wa­ła ka­ja­ki. To jeden z dom­ków, może nasz… My tutaj… Tu się po­zna­li­śmy.

– Boże… – Kar­men do­łą­cza do Poli. – To praw­da… Po­zna­łam Ad­ria­na, ty mia­łaś dwa­na­ście lat…

Jedno z drzew pło­nie, cała trój­ka ob­ser­wu­je czar­ne kłęby dymu uno­szo­ne­go przez wiatr.

– By­li­śmy razem – mówi cicho Kar­men. – Przy ogni­sku. Pola śpie­wa­ła. Jaki ten śpiew był pięk­ny…

Kar­men kła­dzie jedną rękę na ra­mie­niu Poli, drugą na ra­mie­niu syna. Po jej twa­rzy spły­wa­ją łzy. Oskar pa­trzy na dym. W jego oczach od­bi­ja się po­blask ognia.

 

***

 

– To moja wina – wy­zna­je Oskar.

– Synku, nie… – Kar­men pa­trzy na niego ła­god­nie. – Ro­bi­łeś, co mo­głeś. Ad­rian zde­cy­do­wał, że cię pod­nie­sie.

– Nie o tym mówię.

– A o czym? – wtrą­ca Pola. – Cho­dzi o Ame­lię?

Kar­men sze­rzej otwie­ra oczy, kręci głową.

– Nie…

– Długo pró­bo­wa­łem – po­dej­mu­je Oskar. – Ale nie mo­głem tak jej zo­sta­wić…

– Okła­ma­łeś mnie. – Kar­men za­ci­ska dłoń na ra­mie­niu Oska­ra. – Ame­lia wcią­gnę­ła cię w ten syf, ledwo z tego wy­sze­dłeś… Obie­ca­łeś, że to ko­niec.

– Bra­łem przy­kład z cie­bie – rzuca ze zło­ścią Oskar.

Pola unosi brwi.

– Ile razy mó­wi­łaś, że to ko­niec… a dalej z nim miesz­ka­li­śmy, co?

– Prze­stań.

– Ame­lia była sa­mot­na i ni­ko­go nie krzyw­dzi­ła – kon­ty­nu­uje Oskar. – A on nie tylko pił, wiesz o tym. Pra­co­wa­łaś tak długo w szpi­ta­lu, żeby go nie wi­dy­wać, ale ja tam byłem. Wo­la­łaś, żeby wyżył się na mnie, a nie…

Kar­men po­licz­ku­je syna. Oskar pa­trzy na nią z mie­sza­ni­ną szoku i nie­wy­po­wie­dzia­ne­go bólu. Przy­bie­ra na twarz maskę pełną drwi­ny i cedzi do Poli:

– Twoja matka zwia­ła, a mój stary zapił się na śmierć. A teraz sie­dzi­my w tej dziu­rze i cze­ka­my, aż nas za­rżną…

Mil­cze­nie, które na­sta­je, prze­ry­wa huk za oknem. Cała trój­ka pod­ska­ku­je, przy­ci­ska dło­nie do szyby. Na dole do­ga­sa pło­ną­ce drze­wo. Za­kap­tu­rze­ni prze­ję­li po­mysł pod­rzu­ca­nia ognia i teraz to oni pod­pa­la­ją jeden z dom­ków. Trzy­oso­bo­wa ro­dzi­na ucie­ka przed dymem. Są na pod­da­szu, ale wy­bi­ja­ją szybę na pię­trze i wy­ska­ku­ją. Tur­la­ją się po da­chów­kach, pró­bu­ją uciec w las.

Zza krza­ków wy­pa­da­ją ko­lej­ne po­sta­cie w srebr­nych kap­tu­rach. Tym razem piąt­ka. Dwóch ma broń, ce­lu­ją w stopy ofiar. Strze­la­ją. Krew bry­zga na traw­nik. Ro­dzi­na wrzesz­czy. Jeden z na­past­ni­ków do­ska­ku­je do na­sto­lat­ki, kap­tur opada z jego czoła. Pod spodem skóra jak u ro­pu­chy – brą­zo­wa, pełna gru­czo­łów przy­po­mi­na­ją­cych bąble. Z kilku sączy się zie­lon­ka­wa ropa. Oczy stwo­ra przy­po­mi­na­ją po­dłuż­ne, wą­skie szpar­ki, zaj­mu­ją po­ło­wę pyska, nos to wy­pu­kły gru­czoł, a usta sta­no­wi otwór gę­bo­wy na wy­so­ko­ści brody.

Na­sto­lat­ka prze­raź­li­wie wyje. Męż­czy­zna około czter­dziest­ki pró­bu­je się do niej do­czoł­gać. Jest za późno. Stwór od­gry­za mu dłoń – do­słow­nie wkła­da całą do pasz­czy i od­rą­bu­je od nad­garst­ka, jakby miał tar­tak za­miast otwo­ru gę­bo­we­go.

Pola wy­mio­tu­je. Oskar bled­nie, za­ci­ska pię­ści. Kar­men dy­go­cze na całym ciele jak przy fe­brze. Nie od­wra­ca wzro­ku, kiedy matka dziew­czy­ny traci stopę przez ko­lej­ne mon­strum. Teraz trzy stwo­ry urzą­dza­ją chory pokaz od­rą­by­wa­nia czę­ści ciała. Ich gęby na bro­dzie roz­sze­rza­ją się obrzy­dli­wie ni­czym pysk węża.

Krew chlu­sta na trawę, pia­sek, bru­nat­ne pyski są w ca­ło­ści po­kry­te czer­wo­ną po­so­ką. Ale ich płasz­cze po­zo­sta­ją czy­ste. Trzask! Ode­rwa­na głowa. Krzt! Ręka, ko­lej­na stopa, każdy więk­szy frag­ment ciała ulega roz­człon­ko­wa­niu. Oskar przy­my­ka oczy. Żółć pod­cho­dzi do gar­dła. Ohyd­ne kre­atu­ry za­czy­na­ją za­no­sić po­od­ci­na­ne koń­czy­ny do od­po­wied­nich sto­sów. Zo­sta­ją tylko głowy. Kar­men ledwo od­dy­cha.

Srebr­ni za­kła­da­ją kap­tu­ry. Po­now­nie nie widać ich pysków. Trój­ka bie­rze po gło­wie i za­czy­na od­gry­zać ka­wał­ki. Stoją w kręgu, w ciszy, jedzą. Ob­gry­za­ją wszyst­ko do na­gich cza­szek. Wy­sy­sa­ją mózgi, a kości za­ko­pu­ją tuż obok du­że­go, ka­mien­ne­go gril­la.

I wtedy nad­bie­ga ko­bie­ta z nie­bie­skimi włosami i w srebr­nym płasz­czu. Wrzesz­czy na stwo­ry, wska­zu­je domy pal­cem, aż za­uwa­ża Oska­ra i Kar­men sto­ją­cych w oknie. Po­sy­ła im prze­ra­ża­ją­cy, zimny uśmiech.

Kar­men pa­trzy na Oska­ra. Mil­czą. Żadne słowa nie są w sta­nie wy­ra­zić tego, czego do­świad­czy­li. Pola cięż­ko dyszy, opie­ra dłoń o ścia­nę. Zwró­ci­ła wszyst­ko, co miała w żo­łąd­ku. Kar­men przy­cią­ga syna bli­żej, nie­zdar­nie się przy­tu­la­ją.

– To może być ko­niec – szep­cze Kar­men. – Pod­ło­żą ogień.

– Wolę zgi­nąć tutaj – mówi drżą­cym gło­sem Pola. – Udu­śmy się w tym dymie.

Oskar poprawia młotek wetknięty za pas. Za­kap­tu­rze­ni pod­cho­dzą bli­żej. Jeden z nich szy­ku­je bu­tel­kę: wkła­da­ją szmat­kę. Ktoś do nich strze­la, dwóch upada na zie­mię, resz­ta jest za­sko­czo­na, w pa­ni­ce ucie­ka­ją za ka­mien­ny, wy­so­ki grill. Przy ko­lej­nym strza­le Oskar wy­bi­ja szybę po dru­giej stro­nie, szkło z brzdę­kiem roz­sy­pu­je się na pod­ło­dze.

– Ruszajcie – na­ka­zu­je dzie­ciom Kar­men.

– Zo­sta­nę – de­cy­du­je Oskar.

– Nie. – Kar­men pró­bu­je prze­pchnąć syna do dru­gie­go okna. – Idź z Polą.

– Nie, zo­sta­nę z tobą…

– Choć raz mnie po­słu­chaj! – Kar­men z całej siły po­py­cha Oska­ra, a on jej na to po­zwa­la. – Mu­sisz żyć, ro­zu­miesz?! Nie po to Ad­rian oddał za cie­bie życie, żebyś je zmar­no­wał. To wszyst­ko jest jak kosz­mar­ny sen… Albo coś in­ne­go. Może zro­bi­łam go­rą­cą ką­piel, za­sła­błam, je­stem w po­chrza­nio­nych za­świa­tach… Ale chcę, że­by­ście wy… Ucie­kaj­cie.

– Mamo…

– Pójdę za wami. Tylko bie­gnij­cie, ile macie sił, żeby za­cho­wać bez­piecz­ną od­le­głość.

Oskar jest dziw­nie otę­pia­ły, po­cie­ra skro­nie. Kar­men mo­cu­je po­ście­le do klam­ki okna. Na dole, na pia­sku pło­nie szmat­ka, któ­rej na­past­ni­cy nie zdą­ży­li przy­mo­co­wać do bu­tel­ki.

– Pro­szę… idź – szep­cze Kar­men do syna.

– Taty nie ma – oznaj­mia Pola. – On… on żyje!

– Co? – Oskar mruga, po­ko­nu­je ma­razm, razem z matką pod­cho­dzą do ­klapy. – Nie wołał nas.

– Może ktoś go za­brał – stwier­dza Kar­men i przy­ci­ska drżą­ce ręce do ud. – Może… może już tam są.

– Nie sły­chać ni­ko­go. – Pola kręci głową. – Mu­si­my tam zejść, może jest pod sto­łem i nadal żyje.

– Nie bę­dzie­my ry­zy­ko­wać. – Kar­men chwy­ta jej rękę, ale Pola się wy­ry­wa.

– Ura­to­wał Oska­ra i chcesz go tak zo­sta­wić? – syczy.

– Nie, teraz ja ura­tu­ję jego córkę. – Kar­men chwy­ta po­wią­za­ne po­ście­le. Opusz­cza je przez otwartą kla­pę. – Zejdę do niego. Wy macie tylko ucie­kać. Prze­żyć. We­zwać pomoc. A ty zaj­mij się Polą – prosi Oska­ra. – Teraz, spójrz­cie.

Księ­życ po­wo­li znika za chmu­ra­mi. Mrok peł­znie po za­krwa­wio­nej po­la­nie.

Kar­men po­wta­rza szep­tem słowa mo­dli­twy.

– Anie­le Boży, Stró­żu mój… Ty za­wsze przy mnie stój… – Łapie ko­niec po­ście­li, obej­mu­je ją no­ga­mi, zjeż­dża niżej, na stół. – Rano, wie­czór, we dnie, w nocy… Bądź mi za­wsze ku po­mo­cy. To tylko sen, praw­da?

– Wy­bij­cie ich! – wrzesz­czy pełen furii głos. Stwo­ry prze­raź­li­wie skrze­czą.

Pola ści­ska rękę Oska­ra. Są przy dru­gim oknie, ale widzą kon­tu­ry srebr­nych płasz­czy. Na­past­ni­cy wy­cho­dzą zza gril­la. Nikt do nich nie strze­la. Pola dy­go­cze.

– Idą tu… – Za­ci­ska rękę tak mocno, że Oskar ledwo czuje palce. Zerka na kla­pę, chce iść za matką, pomóc jej, zro­bić co­kol­wiek… Widzi roz­bie­ga­ny wzrok Poli. Prze­ły­ka ślinę. De­cy­du­je.

– Ty pierw­sza, po­mo­gę ci… – Wciąż trzy­ma­jąc dłoń dziew­czy­ny, po­ka­zu­je na migi, jak muszą wcho­dzić. Pola sta­wia stopę mię­dzy roz­bi­te szkło na pod­ło­dze, chwy­ta ramę okna, za­wi­sa na dachu. Oskar do­łą­cza do niej, po czym syczy z bólu. Jedno ze szkieł prze­bi­ja bok palca u nogi. – Hamuj rę­ka­mi. Wolno.

Pola kiwa głową. W pół­mro­ku wy­glą­da jak upiór: blada i roz­czo­chra­na. Zsuwa się po me­ta­lo­wym dachu, a wszyst­kie dźwię­ki zni­ka­ją przez krzyk do­bie­ga­ją­cy z domku:

– Nie rób­cie nam krzyw­dy, są tu ze mną dzie­ci!

To głos Kar­men. Udaje, że ze­szli razem z nią na par­ter. Oskar i Pola zjeż­dża­ją po dachu, sto­pa­mi ude­rza­ją w pia­sek. Z przo­du sły­chać re­chot bandy. Pola upada na ko­la­na. Oskar po­ma­ga jej wstać. Gło­śny huk i bu­tel­ka roz­bi­ta w domku spra­wia­ją, że przy­szy­wa­ne ro­dzeń­stwo wy­mie­nia zroz­pa­czo­ne spoj­rze­nia.

– Nie… – szlo­cha Pola.

Oskar za­gry­za wargi, chwy­ta Polę i od­cią­ga w krza­ki. Wyj­mu­je mło­tek zza pasa, trzy­ma go teraz w dło­niach. Palec od stopy krwa­wi, ale rana jest płyt­ka, z boku. Przed nimi gęste po­szy­cie. Oskar kładzie dłonie na ramionach Poli, usadza ją na ziemi.

– Idź pierwsza, nisko – szepcze.

Po­cząt­ko­wo pełzną. Trawa łaskocze w nos, Pola powstrzymuje kichnięcie. Miękki grunt oblepia palce, czarny brud włazi za paznokcie. Docierają do szarozielonego krzewu jałowca. Okrążają go i siadają tuż pod kłującymi igiełkami, dyszą. Oskar omiata spojrzeniem okolicę, wskazuje dalszą drogę. W oddali słyszą krzyk. Zaczynają iść na czwo­ra­kach, sku­le­ni we wnę­trzu wła­snych lęków. Ranią dło­nie o kolce i po­krzy­wy. Włażą w pa­pro­cie po­kry­te lep­ki­mi pa­ję­czy­na­mi. W od­da­li unosi się mgła. Pola pła­cze bez­gło­śnie z bez­sil­no­ści. Strą­ca gru­be­go pa­ją­ka z ra­mie­nia. Wsta­je chwiej­nie.

Jest cicho, napięcie i strach towarzyszą ich dalszym krokom.

 

***

 

Stwór ska­cze, do­pa­da do nastolatka w czapce z daszkiem, od­ry­wa mu rękę od nad­garst­ka, krew bucha z rany, chłopak z ki­ku­tem prze­raź­li­wie wrzesz­czy, robi krok do tyłu, wpada na ko­rzeń, z hu­kiem lą­du­je na ziemi.

 – Nieeee! – wyje dzieciak, zaledwie dwunastoletni. Ko­lej­ny atak, pasz­cza stwora roz­wie­ra się, od­gry­za tym razem stopę. Krew zalewa trawę.

Chłopak mdle­je, żeby za chwi­lę po­now­nie wrzeszczeć, kiedy stwór pożera mu łydkę.

 Po chwi­li na po­la­nie leży po­krwa­wio­ny, roz­człon­ko­wa­ny trup.

 – Mhój… – syczy stwór, bul­go­cze, zli­zu­je krew z czę­ści ciała. Roz­dzie­ra ma­te­riał ubra­nia, roz­ko­pu­je roz­mię­kłą zie­mię, wci­ska tam strzę­py ciu­chów. Prze­ma­wia w nie­zro­zu­mia­łym ję­zy­ku i za­czy­na mla­skać. Wraca do po­ćwiar­to­wa­nych zwłok i ukła­da je tuż obok od­po­wied­nich par­tii ciała.

W od­da­li roz­le­ga się wrzask. Stwór nie­ru­cho­mie­je, omia­ta spoj­rze­niem oko­li­cę. Jest bosy, a jego stopy nie róż­nią się od rąk – tak samo ośli­zgłe, sze­ścio­pal­cza­ste z cien­ki­mi bło­na­mi. Skórę ma ko­lo­ru ciem­ne­go błota, pełną gru­czo­łów. Za­czy­na re­cho­tać jak ro­pu­cha, sięga po głowę męż­czy­zny z twa­rzą za­sty­gnię­tą w bo­le­snej ago­nii.

– Mhój… – Pod­no­si zdo­bycz, wy­sta­wia czar­ny, mię­si­sty język, zli­zu­je krew z szyi. Kilka kro­pli kapie na sre­brzy­sty tors, ale nie są wi­docz­ne, jakby zo­sta­ły wchło­nięte w ma­gicz­ny spo­sób.

Stwór mla­ska, robi kilka kro­ków, gdy kula ze świ­stem prze­ci­na po­wie­trze i do­się­ga jego ręki. Ko­lej­na tra­fia tuż nad stopą.

– Ksz… – syczy stwór i upada. Zza drze­wa widać drżą­cą, ko­bie­cą dłoń. Hałas przy­cią­ga dwa inne stwo­ry.

 

***

 

– Ad­rian chciał, że­by­śmy tu przy­szli – mówi po­nu­ro Oskar.

Do­cie­ra­ją do rzeki. W ciem­nym nur­cie Drawy od­bi­ja się po­ło­wa księ­ży­ca przy­sło­nię­te­go chmu­ra­mi. Na brze­gu stoją po­rzu­co­ne ka­ja­ki z wio­sła­mi.

– Moja głowa… – Pola przy­ci­ska dło­nie do skro­ni. – Zaraz pęk­nie.

– Mnie też boli. – Oskar wy­po­wia­da te słowa i dziwi się, jak zwy­czaj­nie brzmią. Wszyst­ko jest za­snu­te mlecz­ną mgłą i sza­rym dymem pły­ną­cym z wia­trem, prze­no­szo­nym z dom­ków.

– Dała nam czas – mówi Pola, sia­da­jąc na tra­wie przy rzece. – Pla­no­wa­ła to… Chcia­ła, że­by­śmy ucie­kli…

– Wiem. – Oskar siada tuż obok. Chowa mło­tek za pas.

Pola wtula twarz w jego ramię.

– A jeśli to Filip? – pyta. – Ja… Mó­wi­łam o tym kem­pin­gu, bo kie­dyś gadał o ka­ja­kach… On wie­dział, że byłam tu, na Dra­wie. Może to wy­my­ślił…

– Filip to bo­ga­ty gno­jek – od­po­wia­da Oskar. – Ale nie psy­chol.

– Nie wiesz wszyst­kie­go. – Pola wy­cie­ra pal­ca­mi łzy. – Chciał mnie… Ostat­nio, u niego… Ja nie byłam… go­to­wa…

– Zgwał­cił cię? – Głos Oska­ra tward­nie­je.

– Nie. – Pola od­wra­ca wzrok. – Ale chciał. I kiedy ucie­ka­łam… Wołał, że mnie kupi… że go stać.

– Kurwa. – Oskar pluje na trawę. – Co ro­bi­my? Pły­nie­my? Ka­ja­ki są dwa, te bydlaki mogą nas ści­gać.

– Weźmy wio­sła. Le­piej pły­nąć. W razie czego mnie utop.

– Jasne, już to robię – drwi Oskar. Z tru­dem pod­no­si ocię­ża­łe ciało, zmu­sza zdrę­twia­łe ręce do wy­sił­ku. Pa­ku­je czte­ry wio­sła do jed­ne­go z ka­ja­ków, prze­py­cha go na sam brzeg. Zdej­mu­je skar­pet­ki. Pola idzie w jego ślady.

– Nie żar­to­wa­łam. – Łapie ramię Oska­ra. – Lu­dzie łatwo toną.

Razem wpy­cha­ją kajak na wodę, tu rzeka jest wąska. Wiatr ugina trzci­ny, ko­ły­sze wy­so­ką trawą. Świsz­czy w ko­ro­nach drzew, nie­sie smród tru­pów, ognia, stra­chu. Z da­le­ka sły­chać strza­ły. Ktoś wrzesz­czy. Pola chwy­ta czar­ne, po­kry­te mułem wio­sło, siada w łódce. Oskar bie­rze dru­gie wio­sło i prze­ła­zi przez burtę.

– Ucie­ka, thak? – skrze­czy ktoś z boku.

Cia­łem Poli wstrzą­sa dreszcz, nie jest w sta­nie wy­ko­nać ruchu. Z krza­ków wy­peł­za po­kracz­ne stwo­rze­nie. Od­rzu­ca kap­tur, jedną rękę ma ranną i sfla­cza­łą, po­kry­tą ro­pie­ją­cy­mi bą­bla­mi. Wsta­je, ale wtedy za­czy­nać uty­kać na lewą nogę, która wy­glą­da na zra­nio­ną po­ci­skiem.

– Cicho, thak? – Mla­ska. Idzie wolno, za­pa­trzo­ny w nich jak w łatwą zdo­bycz. Otwie­ra gębę. – Je­sthe­ście mhoi. Thak? Thak? Szy­bha śmierć, thak? Bez bólu, thak?

Oskar stoi nie­ru­cho­mo. Stwór pod­ła­zi pod sam kajak, a wtedy Oskar unosi wio­sło i z całej siły ude­rza go w pysk, ska­cząc do wody. Roz­ci­na otwór gę­bo­wy, teraz roz­war­ty i try­ska­ją­cy zie­lo­ną po­so­ką.

– Mhoi… – syczy stwór. Oskar ko­lej­ny raz po­pra­wia wio­słem, cuch­ną­ca ście­ka­mi maź ob­le­pia spodnie, ale chło­pak nie prze­sta­je ude­rzać. Jedna ze stóp chwy­ta jego łydkę. Bul­go­ta­nie i skrze­ki usta­ją. Oskar wy­szar­pu­je nogę i wy­mio­tu­je pro­sto na świe­że­go trupa. Bąble na brą­zo­wym ciele pę­ka­ją, wchła­nia­ją wy­mio­ci­ny. Płaszcz z bli­ska nie przy­po­mi­na tka­ni­ny. Jest jak sre­brzy­sta błona, dia­men­to­wa na­rośl.

– Kurwa… – Oskar ocie­ra usta wierz­chem dłoni, kasz­le, bro­dzi w rzece, sięga po dry­fu­ją­cy ka­ja­k. – Kurwa, jak ten stwór cuch­nie…

Pola sie­dzi sztyw­no, blada jak trup.

– Rzy­gaj, jak chcesz – mówi Oskar – ale poza łódź, do wody.

Pola mil­czy. Ręce ma białe, za­ci­śnię­te na wio­śle.

Oskar chwie­je się, włazi do ka­ja­ka mokry po ko­la­na.

– To ścier­wo mnie do­tknę­ło. – Unosi ma­te­riał dre­sów. Tuż nad kost­ką wid­nie­je szary ślad na skó­rze. – Swę­dzi, cho­le­ra…

I wtedy widzi, że Pola ma całą ko­szul­kę, włosy i twarz w zie­lo­nych kro­plach śmier­dzą­ce­go śluzu zmie­sza­ne­go z po­so­ką.

– Weź to zmyj. – Oskar sięga po wodę z rzeki, na­bie­ra w dło­nie, pod­su­wa Poli.

– Ja… Ja… – Dziew­czy­na spusz­cza wzrok.

Oskar do­strze­ga na jej sza­rych leg­gin­sach mokre ślady w kroku. Nie ko­men­tu­je.

– Pij – rzuca. Pola siorbie łyk z wy­cie­ka­ją­cej wody, resz­tę spija Oskar. – Wio­słuj.

Trup stwo­ra barwi rzekę na zgni­łą zie­leń. Unosi się i ko­ły­sze z lek­kim prą­dem, jak sfla­cza­ła ro­pu­cha po­zba­wio­na wnętrz­no­ści. Z ocza­mi, które przy­po­mi­na­ją szpa­ry pro­wa­dzą­ce do ciem­nej, ośli­zgłej ja­ski­ni.

Pola i Oskar mil­czą. Płyną. We mgle jest mokro, chłod­no, cicho.

Plum, jedno ude­rze­nie w powierzchnię wody. Plusk, mała rybka ska­cze nie­opo­dal. Skrzyp, z za­ro­śli wy­pły­wa kacz­ka. U góry nie­wiel­ki most, rzekę mocno po­ra­sta wy­so­ka trawa, nie­któ­re drze­wa zwi­sa­ją nisko, tuż nad po­wierzch­nią. Nie widać oto­cze­nia. Tylko rzeka i oni, ukry­wa­ją­cy bo­le­sne prze­ra­że­nie w ser­cach. Nie­pew­ni, co może ich spo­tkać. W mil­cze­niu pod­da­ją­cy się ko­ły­sa­niu ka­ja­ka. Spo­wi­ci mgłą i ro­ze­dr­ga­ny­mi, cha­otycz­ny­mi my­śla­mi.

 

 

Czter­dzie­ści minut wcze­śniej

 

Ad­rian otwie­ra oczy. Leży pod sto­łem. Elegancką koszulę na wylot przeszyła kula. Cudem omi­nę­ła ciało. Za oknem krzy­ki, re­cho­ty stwo­rów. Ad­rian czoł­ga się w stro­nę łóżka, tam by­ła­by nie­zła kry­jów­ka. Ale coś przy­ku­wa jego wzrok. Pla­kat z ko­bie­tą na dole jest na­de­rwa­ny, pod spodem widać czarną przestrzeń, choć reszta ścian ma kolor drewna. Ad­rian wska­ku­je na łóżko, zrywa pla­kat.

Za­uwa­ża przej­ście. To wąska rura mo­gą­ca zmie­ścić czło­wie­ka. Albo stwo­ra.

Ad­rian wcho­dzi do środ­ka, za­ci­ska palce na me­ta­lu, zjeż­dża w dół i lą­du­je w ciem­nym ko­ry­ta­rzu. Prze­cho­dzi kilka kro­ków, na­tra­fia na dwie drogi. Bez za­sta­no­wie­nia wy­bie­ra szer­szą trasę. Z su­fi­tu kapie woda. Pod no­ga­mi bie­ga­ją szare, wiel­kie szczu­ry.

Ad­rian do­cie­ra do ciem­nych drzwi.

– Niech to nie bę­dzie tajna baza po­pie­przo­nych ro­puch – mru­czy i otwie­ra przej­ście.

W środ­ku cuchnie szlamem, na szarych, brudnych ścianach widnieją plamy zaschniętej, brunatnej krwi. Jest zim­niej, w pół­mro­ku płoną ognie świe­czek usta­wio­nych na szaf­ce. W rogu po­ko­ju unosi się smuga dymu mi­go­czą­ca jak lotny dia­ment.

– Co, do…? – za­czy­na Ad­rian, gdy nagły ból głowy roz­ry­wa czasz­kę. Męż­czy­zna widzi po­la­nę. Ja­kieś roz­ma­za­ne kształ­ty prze­ska­ku­ją przed ocza­mi. Jest jasno i sło­necz­nie, cie­pło, a jed­no­cze­śnie dusz­no… Tak, to po­wie­trze cięż­kie od za­pa­chu lep­kich malin, nie­na­tu­ral­nej sło­dy­czy.

Obraz wy­ostrza się, Ad­rian widzi Polę, za­krwa­wio­ną i le­żą­cą na ziemi bez nóg i rąk. Sam kor­pus, z któ­re­go wy­pły­wa­ją wnętrz­no­ści. Na bla­dej twa­rzy córki ma­lu­je się ból i strach. Ad­rian wrzesz­czy. Chce pod­biec do Poli, lecz nie może.

– Nie! – krzy­czy i otwie­ra oczy, w rozmigotanej mgle dostrzega roz­ma­za­ny kształt w srebr­nym kap­tu­rze. Ohyd­na pasz­cza roz­wie­ra się, sięga do jego ręki, a on od­ru­cho­wo wyj­mu­je zza pasa mło­tek, wali w brodę stwo­ra.

Kosz­mar­na wizja znika, po­zo­sta­je tylko pul­su­ją­cy ból głowy. I cał­kiem re­al­ny stwór z sy­kiem do­ko­nu­ją­cy ko­lej­ne­go ataku. Ad­rian macha młot­kiem, ale tym razem pu­dłu­je, ostre zęby ranią go w ramię, roz­dzie­ra­ją ko­szu­lę.

– Mhój… – Ro­pu­cho­wa­ta isto­ta roz­cią­ga usta w trium­fu­ją­cym uśmie­chu. Ad­rian pró­bu­je kop­nąć na­past­ni­ka, ale ten blo­ku­je cios bło­nia­stą ręką. Jest chudy i nie tak silny, choć ma prze­ra­ża­ją­co dużo ostrych zębów.

Jak jakaś cho­ler­na piła tra­ko­wa – myśli Ad­rian i w luź­nym rę­ka­wie płasz­cza za­uwa­ża wy­brzu­sze­nie w kształ­cie broni. Sięga tam dło­nią, cią­gnie, ale me­cha­nizm jest za­blo­ko­wa­ny.

– Thak? Thak? – Stwór bul­go­cze. – Chce to? Chce to?

Ad­rian ko­lej­ny raz ude­rza młot­kiem, tym razem pro­sto w otwar­tą pasz­czę. Po­ła­ma­ne zęby chrzęsz­czą. Sre­brzy­sty dym pły­nie wąską smugą przy świecz­kach, za­le­d­wie krok od nich. Ad­rian po­py­cha stwo­ra w tamtą stro­nę. Gru­czo­ło­wa­te ciało fla­cze­je, za­sty­ga jak w tran­sie. Co taki po­twór może prze­ży­wać? O czym my­śleć?

Ad­rian nie czeka na nic wię­cej, tłu­cze młot­kiem pasz­czę, raz, drugi, trzeci. Zie­lo­na po­so­ka try­ska na po­sadz­kę. Przeciwnik bulgocze, kopie, Adrian obrywa w kolano, pochyla tułów, wrzeszczy dziko i doskakuje do ropuchowatego. Robi wielki zamach, miażdży czubek głowy. Kawałki galaretowatego mózgu spływają po brązowej skórze. Na­rzę­dzie wy­pa­da z rąk, stwór leży w ka­łu­ży zie­lon­ka­wej krwi. Ro­pie­ją­ce ciało śmier­dzi ście­ka­mi.

– Ughm… – Ad­rian opiera ręce o ścianę. Kasz­le gwał­tow­nie, żo­łą­dek pali żywym ogniem. Męż­czy­zna nie po­tra­fi jed­nak zwy­mio­to­wać. Robi głę­bo­ki wdech, kuca przy tru­pie, pod­cią­ga rękaw, wy­szar­pu­je broń. Jest mała, czar­na, śli­zga się w spo­co­nych dło­niach. Ale naj­waż­niej­sze, że ją zdo­był. Unosi pi­sto­let, ła­du­je i nie opusz­cza go nawet na chwi­lę.

 

 

Pół go­dzi­ny wcze­śniej

 

Kar­men scho­dzi po zwią­za­nych po­ście­lach. Za­glą­da pod stół. Nie widzi Ad­ria­na. Roz­glą­da się po ciem­na­wym po­miesz­cze­niu. Serce bije jej w sza­lo­nym tem­pie. Na dol­nym łóżku leży pla­kat z ko­bie­tą o błę­kit­nych wło­sach. Koł­dra bez po­szew­ki zwisa z dol­ne­go pię­tra łóżka.

Kar­men na czwo­ra­kach pod­ła­zi tam, od­chy­la koł­drę. Bie­rze głę­bo­ki od­dech i woła, ile ma sił w płu­cach:

– Nie rób­cie nam krzyw­dy, są tu ze mną dzie­ci!

Po czym wcho­dzi do ciem­ne­go przej­ścia. Trzask roz­bi­ja­nej bu­tel­ki i huk sły­szy już w środ­ku ciem­nej rynny, którą je­dzie w dół. Przy­po­mi­na to zjazd wąską zjeż­dżal­nią dla dzie­ci, tyle że w środ­ku cuch­nie. Kar­men wy­pa­da w pod­zie­miach.

Z góry do­cho­dzą przy­tłu­mio­ne dźwię­ki. Sufit jest niski, ko­bie­ta schy­la głowę, nie­mal bie­gnie, po­wta­rza słowa mo­dli­twy do Anio­ła Stró­ża. Pod jej nogą prze­bie­ga szczur. I ko­lej­ny, za nim jesz­cze jeden. Chłod­ne po­wie­trze wy­wo­łu­je dresz­cze, ale roz­ga­nia smród. Kar­men po­ko­nu­je mały ko­ry­tarz, na­po­ty­ka roz­ga­łę­zie­nie.

Którędy iść…? – myśli.

Jedna droga jest wąska i ciem­na. Ale w dru­giej, szer­szej, bie­ga­ją tłu­ste szczu­ry. Kar­men dłuż­szą chwi­lę przy­ci­ska ręce do skro­ni, aż wy­bie­ra węż­sze przej­ście. Idzie dalej, do­cie­ra do me­ta­lo­wych drzwi. Otwie­ra z wa­ha­niem i wkra­cza do nie­wiel­kiej sali – to za­nie­dba­na, pry­wat­na bi­blio­te­ka. Po­miesz­cze­nie oświe­tla­ją neo­no­we lampy za­wie­szo­ne na ścia­nach. Za­ku­rzo­ne półki są pełne ksią­żek, głów­nie star­szych, o znisz­czo­nych okład­kach. Pa­ją­ki przędą tu sieci albo cze­ka­ją cier­pli­wie na muchy. Ich pa­ję­czy­ny two­rzą gęste plą­ta­ni­ny, jak ca­łu­ny śmier­ci.

Kar­men unosi głowę. Na su­fi­cie pełno czar­nych owa­dów. Na środ­ku po­ko­ju drew­nia­ny, po­pla­mio­ny stół. A na nim album. Kar­men przy­ci­ska dłoń do przeszywanego bólem serca. Staje tuż przy al­bu­mie. Drżą­cą dło­nią do­ty­ka śli­skiej po­wierzch­ni. Zdję­cia.

Za ścia­ną coś stuka. Kar­men za­my­ka na chwi­lę oczy, po­wta­rza słowa mo­dli­twy, robi kilka kro­ków w stro­nę je­dy­nych drzwi. Szar­pie klam­kę – otwar­te. Wy­cho­dzi w lesie. Sre­brzy­sty blask księ­ży­ca to ga­śnie, to roz­ja­śnia za­ro­śnię­te ścież­ki.

– Po­pro­wadź mnie, Anie­le Boży, Stró­żu mój…

Kar­men sta­wia kilka chwiej­nych kro­ków. Łap­czy­wie chwy­ta w płuca po­wie­trze.

– Gdzie moja ro­dzi­na? – pyta szep­tem. – Pro­szę, po­pro­wadź mnie. Będę lep­sza dla Poli, we­sprę ją i po­mo­gę Oska­ro­wi… Pro­szę, po­zwól mi zna­leźć Ad­ria­na… Tylko tyle chcę…

W od­da­li sły­chać ryk je­le­nia. Wyją wilki. Sierp­nio­wa noc jest chłod­na, Kar­men nie­mal szczę­ka zę­ba­mi z zimna. Po­cie­ra rę­ka­mi lo­do­wa­te ra­mio­na. Stopy ma bose, palce skost­nia­łe. Idzie, po­cią­ga nosem, cza­sa­mi szep­cze mo­dli­twę, cza­sa­mi pró­bu­je prze­ko­nać pa­ni­ku­ją­cy umysł, że to zły sen.

– Może umar­łam, może to czy­ściec? – pyta, kiedy do­cie­ra do krza­ku peł­ne­go jeżyn. Pierw­szym nie­zdar­nym ru­chem rani palce o kolce. Ale nie dba o to, zachłannie wpy­cha owoce do ust, słod­ko-kwa­śny sok ciek­nie po bro­dzie.

Nie wie, że w tym samym cza­sie za­kap­tu­rze­ni zwo­łu­ją całą gro­ma­dę. Wciąż są na po­la­nie. Wnę­trza pod­pa­lo­nych domów płoną.

– Pa­mię­taj­cie o re­gu­łach – mówi ko­bie­ta o błę­kit­nych wło­sach.

– Tha­aak – wy­ry­wa się z dzie­się­ciu gar­deł. – Do­pa­dh­nie­my ich.

– Idź­cie po śla­dach – na­ka­zu­je ko­bie­ta. Ma zimne, nie­ludz­kie oczy. – Nikt nie może prze­mknąć.

Stwo­ry na­cią­ga­ją na twa­rze srebr­ne kap­tu­ry. Ich płasz­cze są jak utka­ne z księ­ży­co­we­go bla­sku, od­bi­ja­ją pro­mie­nie świa­tła ni­czym lu­stra. Zanim każdy ze stwo­rów odej­dzie, skrze­czą w nie­zro­zu­mia­ły spo­sób i mla­ska­ją.

 

***

 

Kar­men po­wra­ca my­śla­mi do tam­tych dni, trzy lata temu. Gdzie ta bez­tro­ska, gdzie te roz­mo­wy do późna, wy­jaz­dy z dzieć­mi? Teraz Pola ma pięt­na­ście lat, na wy­ciecz­ki chce z ko­le­żan­ka­mi do Włoch, Pa­ry­ża, na plaże w Hisz­pa­nii. Oskar już od dawna gar­dzi wspól­ny­mi wa­ka­cja­mi, naj­chęt­niej sie­dział­by w domu przy grach albo szwendał się z ko­le­ga­mi po szem­ra­nych osie­dlach. Ad­rian głów­nie pra­cu­je, wciąż nowe pro­jek­ty, ko­lej­ne i ko­lej­ne.

Kar­men ob­ry­wa trzy ga­łąz­ki jeżyn i ob­li­zu­je wargi. Wtedy, na uro­dzi­nach, po­szli z Ad­ria­nem na spa­cer, na po­most. Kar­men błą­dzi wśród krza­ków, aż do­cie­ra do ścież­ki. Z wa­ha­niem wy­bie­ra trasę w lewą stro­nę. Idzie, cza­sa­mi sze­lest ga­łę­zi spra­wia, że Kar­men przy­sta­je z gło­śno bi­ją­cym ser­cem, cza­sa­mi pró­bu­je pa­trzeć pod nogi, żeby wy­da­wać jak naj­cich­sze od­gło­sy.

Na­tra­fia na głów­ną drogę. Ma na­dzie­ję na prze­jeż­dża­ją­ce auto, ale na­dzie­ja szyb­ko ga­śnie. Pusto. Żad­nych kie­row­ców. Kar­men pod­no­si głowę, pa­trzy na gwiaz­dy. Tylko część jest wi­docz­na, resz­tę przy­sła­nia­ją chmu­ry.

Je­stem taka głu­pia – myśli Kar­men. Ad­rian pew­nie jest przy bun­krach, nie sko­ja­rzy, że warto przyjść na po­most, gdzie kie­dyś by­li­śmy… Gdzie on po­szedł, czemu w inną stro­nę…

Kar­men za­wra­ca. Bie­gnie, dyszy, na­dep­tu­je stopą na mały ka­mień. Cofa się po tych sa­mych śla­dach, widać tam wy­dep­ta­ną trawę. I nagle przy­sta­je. Z da­le­ka, przy drze­wach, do­strze­ga sre­brzy­stą po­stać. Prze­ły­ka ślinę, kuca, nur­ku­je w za­ro­śla, po­wta­rza mo­dli­twę i do­cie­ra do wiel­kie­go głazu. Spa­dek te­re­nu przyj­mu­je jako cud.

– Tu szhła! – skrze­czy jeden ze stwo­rów. Kar­men obej­mu­je nogi rę­ka­mi, schy­la głowę, przy­ci­ska usta do ko­la­na. W umyśle powtarza modlitwę, zaciska palce na łokciach, wbija paznokcie w skórę.

– Na­szha! – wo­ła­ją za­kap­tu­rze­ni. Bie­gną. Sły­chać tupot bło­nia­stych stóp, osu­wa­ją­ce się ka­mie­nie, trza­ska­ją­ce ga­łę­zie. Sowa po­hu­ku­je, leci w czerń nocy. Kar­men za­my­ka oczy, wstrzy­mu­je od­dech. Są bli­sko.

Zo­bacz­cie tamte ślady – prosi w my­ślach. Idź­cie po nich…

Stwo­ry re­cho­czą dziko, za­do­wo­lo­ne. Kiedy prze­cho­dzą w po­bli­żu ka­mie­nia, za któ­rym sie­dzi Kar­men, ko­bie­ta z ner­wów pra­wie pod­ry­wa ciało do uciecz­ki. Na­pię­cie i ulga, że po­szli, two­rzą pa­ra­li­żu­ją­ca mie­szan­kę. Roz­trzę­sio­na Kar­men kła­dzie się w za­ro­śla i czoł­ga. Pod górę, wyżej, wyżej, byle dalej od tych wy­na­tu­rzeń­ców.

Brud­na i zmar­z­nię­ta robi siku pod drze­wem, a kiedy wsta­je i opie­ra dło­nie o szorst­ką korę drze­wa, ktoś pod­cho­dzi. Kar­men za­sty­ga. Sły­szy kroki, ale nie po­tra­fi się ob­ró­cić. Chce ucie­kać, strach pa­ra­li­żu­je. To ko­niec. Pożrą ją te ohyd­ne kre­atu­ry.

– Kar­men – sły­szy i w na­stęp­nej se­kun­dzie jest już w ra­mio­nach męża.

Wpa­da­ją za krza­ki, wciąż ob­ję­ci, szeptem przekazujący urywane zdania.

– Znajdź­my dzie­ci. – Ad­rian ocie­ra łzy z twa­rzy Kar­men.

– Jak?

– Mó­wi­łem Oska­ro­wi o rzece, nie wspo­mi­nał nic?

– Nie, on… – Kar­men ści­ska rękę męża. – To wszyst­ko tak szyb­ko… Nie usta­li­li­śmy żad­ne­go miej­sca… Bie­gli przez las…

– Może Oskar bę­dzie pa­mię­tał.

– Dzie­ci myślą, że… że my…

– Nie ży­je­my – do­po­wia­da ła­god­nie Ad­rian. Roz­pi­na gu­zi­ki ko­szu­li. Zdej­mu­je ją, za­kła­da na ra­mio­na żony. – Ale masz lo­do­wa­te ręce. Chodź.

Idą objęci, nad­cho­dzi szary świt. Rosa osa­dza się na tra­wie, ka­mie­niach po­kry­tych mchem. Jest nie­po­ko­ją­co cicho. Tylko stopy szu­ra­ją po ziemi, na­dep­tu­ją na ga­łąz­ki, li­ście. Wilki wyją w oddali.

– Pa­mię­tasz ten wy­jazd? – Kar­men prze­ry­wa mil­cze­nie.

– To było na moim dłu­gim urlo­pie. – Ad­rian mówi cicho, co chwi­lę zerka przez ramię. – Pół roku po wy­jeź­dzie An­ge­li­ki.

– My­śla­łam, że spę­dzi­li­śmy po pro­stu miły wie­czór… To było… Tro­chę jak sen, co? Wy­rwa­nie z mia­sta, te ka­ja­ki, ogni­sko… A ty po­wie­dzia­łeś coś ta­kie­go, że…

– Pa­mię­tasz to jesz­cze? – Ad­rian unosi brwi.

– Patrz w gwiaz­dy – prze­ma­wia Kar­men. – Za­trzy­ma­ją czas. Tylko dla nas. Na za­wsze.

– Chyba słowo w słowo?

– Za­pi­sa­łam to na te­le­fo­nie. – Kar­men uśmie­cha się, choć usta ma sztyw­ne, po­pę­ka­ne. – Już póź­niej, żeby nie za­po­mnieć.

– Wszyst­ko za­pi­sy­wa­łaś. – Ad­rian przy­sta­je za drze­wem. – Już za­po­mnia­łem, że to lu­bi­łaś. Nawet tek­sty z fil­mów, które oglą­da­li­śmy.

– Raz byłeś zły, że wy­cią­gam te­le­fon w kinie, pa­mię­tasz?

– Bo facet z tyłu za­czął ma­ru­dzić…

– I co z tego? Niech ma­ru­dzi.

Par­ska­ją ci­chym, ner­wo­wym śmie­chem. Ad­rian obej­mu­je żonę.

– Do­brze, że tu je­steś.

Kar­men w od­po­wie­dzi moc­niej go przy­tu­la.

Wy­cho­dzą na ścież­kę pro­wa­dzą­cą nad rzekę przy mo­ście.

– Boże… – Kar­men za­kry­wa usta dło­nią. Na tra­wie leży trup w sre­brzy­stym płasz­czu. Jest sfla­cza­ły, po­kry­ty bą­bla­mi i ropą. Ob­la­zły go owady, głów­nie muchy i żuki.

– Kajak bez wio­seł – za­uwa­ża Ad­rian.

– My­ślisz, że Oskar… i Pola… że oni…

– Le­piej, żeby resz­ta tych po­two­rów tego nie wi­dzia­ła.

– Co ty ro­bisz? – syczy Kar­men, kiedy Ad­rian chwy­ta ramiona trupa.

– Daję szan­sę dzie­ciom. – Ad­rian cią­gnie zwło­ki w krza­ki. Umiesz­cza je tak da­le­ko, że są nie­wi­docz­ne. – A my pój­dzie­my wzdłuż rzeki.

– Skąd wiesz dokąd?

– Ślady. – Ad­rian wska­zu­je miej­sce, w któ­rym na tra­wie widać od­ci­ski stóp. – Ktoś tu sko­czył, może Oskar. Gdyby chcie­li pły­nąć w drugą, da­li­by łódź tam… Cze­kaj… – Przesuwa kajak na ślady, żeby je ukryć.

Kar­men prze­ły­ka ślinę. Zerka nie­pew­nie w kie­run­ku miej­sca trupa.

– Co to za po­two­ry?

– Gdy­bym wie­dział… – Ad­rian po­da­je jej rękę. Idą wzdłuż za­ro­śnię­tej rzeki. – Może to ja­kieś eks­pe­ry­men­ty…

– Tu, w Pol­sce? Prze­cież to nie Ame­ry­ka.

– Naj­pierw my­śla­łem, że to prze­bie­rań­cy. Dzie­cia­ki w ma­skach, któ­rym się po­pie­przy­ło w gło­wach. Ale teraz… To są żywe or­ga­ni­zmy. Nie mają czer­wo­nej krwi. Przy­po­mi­na­ją żaby. Co to może być, oprócz cho­re­go eks­pe­ry­men­tu?

– Ale czemu tutaj…

– Z dala od mia­stecz­ka. Lu­dzie wy­ku­pu­ją pobyt w dom­kach i nikt wię­cej nie przy­jeż­dża, jeśli nie ma miejsc. Nikt nie usły­szy krzy­ków, uzna dym za ogni­sko.

– Ale to są po­two­ry… – mówi zbo­la­łym gło­sem Kar­men. – Jak to moż­li­we?

– Kie­ru­je nimi ko­bie­ta.

– I co z tego? Te stwo­ry… nie po­win­ny ist­nieć.

– Masz rację. – Ad­rian moc­niej ściska jej dłoń. – Bo po­two­ry nie ist­nie­ją. To lu­dzie je two­rzą.

Szli wzdłuż Drawy, trawa sze­le­ści­ła. Na ho­ry­zon­cie sza­rość po­zwa­la­ła słoń­cu na pierw­sze prze­bły­ski.

– Drawa prze­pły­wa przez teren po­li­go­nu – za­uwa­żył Ad­rian. – Może tam… Może stam­tąd po­cho­dzą te stwo­ry?

– W sen­sie…?

– Woj­sko­wa ope­ra­cja. Wi­dzia­łem, że jak do­sta­ną w inne czę­ści ciała niż broda, nadal mogą żyć i nie wy­ma­ga­ją za bar­dzo po­mo­cy. Ich ciała są dziw­ne. Skóra… przyj­mu­je po­ci­ski. Chyba je wchła­nia.

– Ale kto chciał­by robić takie coś? – Kar­men kręci głową.

– Wojna na Ukra­inie trwa. Może to pro­jekt, który wy­mknął się spod kon­tro­li. Ska­ził ludzi…

– To bez sensu – prze­ry­wa Kar­men.

– Czemu?

– Bo my tu je­ste­śmy.

Ad­rian otwie­ra usta, za­my­ka je, milk­nie. Po­cie­ra jed­no­dnio­wy za­rost.

– Ktoś nas tu spro­wa­dził. Wbrew na­szej woli, z domu. – W gło­sie Kar­men wy­brzmie­wa go­rycz. – Po co? Prze­cież mieli tu też in­nych ludzi. Woj­sko chyba tak nie robi. Nie po­ry­wa cię z domu, bo jakiś eks­pe­ry­ment nie wy­pa­lił.

– Chyba… – Ad­rian przy­śpie­sza kroku. – Ale w razie czego mo­że­my iść na po­li­gon. Tam będą mieć broń. Byłem świet­nym strzel­cem, jeśli coś ich ata­ku­je to uzna­ją, że się przy­dam. Dzięki temu nas przyjmą.

– Jak znaj­dzie­my dzie­ci – od­po­wia­da Kar­men – ucie­ka­my od tej cho­rej sy­tu­acji naj­da­lej, jak mo­że­my, nie po­ma­ga­my żad­ne­mu woj­sku roz­wią­zy­wać za­ra­zy, którą roz­ple­ni­li! To ich zasrany obowiązek chronić ludzi!

– Nie podnoś tak głosu, co? Te stwory mogą być wszędzie. – Ad­rian wska­zu­je drogę przed nimi. – Nie­dłu­go dotrzemy do wznie­sie­nia, może doj­rzy­my kajak dzie­ci.

 

***

 

Pola i Oskar płyną dość wolno. Ręce mają odrę­twia­łe z zimna.

– Skąd wiesz, że byłem u Ame­lii? – pyta Oskar.

– Nie wiem. Tak po­my­śla­łam… Za­wsze jak od niej wra­ca­łeś, byłeś inny. Chory.

– Chcia­łem ją tylko… To głu­pie i na­iw­ne…

– Co, ura­to­wać? – do­py­tu­je Pola.

Oskar kiwa głową.

– Wcią­gnę­ła cię w to bagno – mówi Pola.

– Wiem, ale… Ka­za­li jej sprze­da­wać, miała długi, nie mogła od­mó­wić. Pró­bo­wa­łem ją za­stą­pić, wtedy… No, jak sam han­dlo­wa­łem. – Oskar milk­nie na dłuż­szą chwi­lę. – Miała z tym skoń­czyć. A potem zo­ba­czy­łem, że znowu bie­rze.

– Czemu cię tak do niej cią­gnę­ło?

– Nie wiem. Zna­łem ją od dzie­cka… Ła­zi­li­śmy razem po drze­wach. Za­wsze wcho­dzi­ła na sam czu­bek. Kie­dyś coś… – Oskar milk­nie, chrzą­ka.

– Jasne, bu­ja­łeś się w niej – ro­zu­mie Pola. – Ale już nie pla­nu­jesz… jej po­ma­gać?

– Nie ma komu. Nie żyje.

– Jezu… Na­praw­dę…? – Pola na chwi­lę prze­sta­je wio­sło­wać.

– Przedaw­ko­wa­ła.

Mil­czą, pa­trzą na boki, wiatr po­ru­sza ga­łę­zia­mi mu­ska­ją­cy­mi wodę. Ogni­sta kula słoń­ca wy­nu­rza się zza linii ho­ry­zon­tu. Oświe­tla ich blade, wy­koń­czo­ne twa­rze.

– Hej!

Widzą dwie syl­wet­ki w od­da­li. To Kar­men i Ad­rian. Ma­cha­ją do nich.

Pola pra­wie wsta­je z ka­ja­ka, Oskar wy­sta­wia rękę, żeby tego nie ro­bi­ła.

– Mu­si­my za­wró­cić – stwier­dza. – Po­wo­li, w lewo.

Pola myli kie­ru­nek. Kajak chy­bo­cze.

– Uwa­żaj na…

Jest za późno. Wy­sta­ją­ce nad po­wierzch­nią ga­łę­zie za­ha­cza­ją o włosy Poli, ko­na­ry tuż nad wodą prze­chy­la­ją kajak. Dziew­czy­na chce wstać, łódź chybocze, Pola pró­bu­je zła­pać rów­no­wa­gę, Oskar wy­cią­ga do niej rękę…

Pola spada.

 

***

 

Lo­do­wa­ta woda przy­le­ga do ciała, mokre ciu­chy cią­gną na dno. Nurt rzeki pcha do przo­du, głowa znika pod powierzchnią, gałęzie olszy czarnej rwą włosy. Stopy do­ty­ka­ją ka­mie­ni­ste­go pod­ło­ża, łapią grunt. Pola dyszy, parska, walczy o każdy oddech, jej nogi trącają dziw­ne, obłe kształ­ty w do­ty­ku przy­po­mi­na­ją­ce ga­la­re­tę.

Nie­wy­raź­ne za­ry­sy morskich stworzeń po­ja­wia­ją się i zni­ka­ją pod wodą. Coś szep­czą. Ci­chut­ko, ci­chu­teń­ko, a jed­nak ich syk dobiega z każ­dej stro­ny, a to­wa­rzy­szą­ce echo po­tę­gu­je złu­dze­nie, że te okrą­głe ży­jąt­ka są wszę­dzie.

Rze­czy­wi­stość jest roz­ma­za­na. Pola za­chły­stu­je się wodą. A póź­niej nadciąga nie­wy­obra­żal­ny ból, głowę rozrywają nie­ludz­kie wrza­ski, tak gło­śne, że Pola za­czy­na pła­kać, wyć, wstrzą­sa­ją nią dresz­cze, spada w prze­paść, świat tonie w ostrym świe­tle słoń­ca.

 

***

 

Oskar wio­słu­je w kierunku Poli. A tam, pod wodą, dryfują skrze­ki w kształ­cie śnież­nych kul, są ich tysiące, oblepiają ciało dziewczyny. W środ­ku wiją się brą­zo­we ki­jan­ki, wiel­kie i tłu­ste. Oskar za­sty­ga, kiedy jedno ze stworzeń prze­bi­ja ga­la­re­to­wa­te jajo i przy­wie­ra do twa­rzy Poli. Póź­niej ko­lej­ne i kolejne.

Oskar macha wio­słem, od­ga­nia kijanki. Nad­bie­ga Ad­rian, wska­ku­je do rzeki, chwy­ta nie­przy­tom­ną córkę w ra­mio­na, wy­no­si na brzeg. Większość kijanek spada do wody, kilka leci na trawę. Karmen pa­trzy na Oska­ra. Chło­pak ude­rza dzio­bem ka­ja­ka o drze­wo, wy­ska­ku­je na ziemię.

Kar­men już go przy­tu­la, stoją tak spowici ciszą i bi­ciem serc.

 

***

 

Ucisk. Jeden, drugi, w końcu trzy­dzie­sty…

Od­dech. Od­dech.

Żyj, ko­cha­nie, żyj.

Znowu złą­czo­ne dło­nie, uci­ski na klat­kę pier­sio­wą. Szyb­ko, żeby ją oca­lić, wy­rwać ze szpo­nów lo­do­wa­tej śmier­ci.

Có­recz­ko, żyj, pro­szę, żyj…

Je­steś wszyst­kim. Cze­kam na cie­bie. Na twój od­dech. Oddam ci mój. Bierz każdy ko­lej­ny, ale za­cznij od­dy­chać. Pro­szę, bła­gam…

Coś przy­gnia­ta serce Ad­ria­na, nie po­zwa­la na uspo­ko­je­nie, krąży we krwi ni­czym tru­ci­zna. Cisza wi­bru­je w uszach, a on sam nie ma siły dalej wal­czyć o ten od­dech, który nigdy nie na­dej­dzie. Ad­rian wie, że jeśli skoń­czy ra­to­wa­nie – ta praw­da do­trze do niego z całą mocą. Więc uci­ska, robi ko­lej­ne od­de­chy, na darmo, mar­twej có­recz­ce. Jak ma znieść myśl o niej, ta­kiej żywej i z tym nie­śmia­łym uśmie­chem, skoro teraz…

– Ko­cha­nie. – Kar­men kła­dzie dłoń na ra­mie­niu Ad­ria­na, lecz on wciąż uci­ska. Za­czy­na li­czyć, musi sku­pić umysł na licz­bach.

– Dwa­dzie­ścia jeden, dwa­dzie­ścia dwa…

Przed ocza­mi prze­su­wa­ją się ob­ra­zy, Ad­rian mruga. Wciąż widzi Polę z nie­śmia­łym uśmie­chem albo śpie­wa­ją­cą piosenkę o górach.

– Star­czy – prze­ma­wia ła­god­nie Kar­men.

Ad­rian od­naj­du­je w pa­mię­ci ten obraz małej Polci, ten pierw­szy mo­ment, kiedy przy­nie­śli ją w szpi­ta­lu za­wi­nię­tą w be­żo­wy kocyk. I ten obraz wy­peł­nia całą prze­strzeń, do­cie­ra do serca, roz­ry­wa je na mi­lio­ny ka­wa­łecz­ków, krąży w ży­łach; dła­wią­ce uczu­cie wy­peł­nia gar­dło, a oczy nie­zno­śnie pieką.

Ad­rian wy­cią­ga drżą­cą rękę w kie­run­ku córki, być może chcąc zła­pać jej dłoń, albo po­gła­dzić po ra­mie­niu, ale w tym ge­ście jest tak wiele emo­cji, że nie daje rady cze­go­kol­wiek zro­bić.

– Prze­pra­szam… Pola, prze­pra­szam…

Gdyby przy­biegł wcze­śniej, gdyby szli szyb­ciej… Świat pęka.

– Ko­cha­ła cię – mówi Kar­men i głasz­cze go po ple­cach.

Ad­rian drży, z tru­dem pod­no­si bez­wład­ne ciało, przy­tu­la córkę do sie­bie, opie­ra ze­sztyw­nia­łe usta o jej włosy.

I trzy­ma ją w ra­mio­nach, ko­ły­sze bez­wied­nie, z czu­ło­ścią, jakby jesz­cze żyła. Nie wie, ile czasu mija. Może go­dzi­na, dwie, a może cała wiecz­ność. Jest za­wie­szo­ny mię­dzy świa­tem ży­wych a mar­twych.

 

***

 

– Mu­si­my ucie­kać – mówi Oskar.

– Nie zo­sta­wię jej – od­po­wia­da Ad­rian.

– Nie, pew­nie, że nie. – Oskar prze­cze­su­je ręką włosy. – Ale trze­ba iść. Te stwo­ry gdzieś tu łażą, a w rzece zło­żyły skrzek. Nie wiemy, kiedy wy­klu­ją się nowe.

Ad­rian czuje, że od na­tło­ku trzeź­wych myśli za­czy­na go mdlić. Rze­czy­wi­stość prze­sta­je być roz­my­tą plamą i trze­ba pod­jąć dal­sze kroki, zmie­rzyć się z re­ali­zmem sy­tu­acji. Ale jak? Ciało, zdrętwiałe od trzy­ma­nia córki, nie współ­pra­cu­je, nie po­zwa­la na odło­że­nie jej na bok, ani na wsta­wa­nie.

Słoń­ce oświe­tla rzekę, pro­mie­nie mi­go­czą na powierzchni.

– Chodź­my. – Kar­men ma zmę­czo­ną, szarą twarz.

– Cze­kaj. – Oskar chwy­ta oj­czy­ma pod ra­mio­na. Razem wsta­ją. Oczy Poli są zamknięte, usta sine. Głowa leży bez­wład­nie, prze­chy­lo­na w bok.

Ad­rian robi krok, chwie­je się, Oskar po­ma­ga mu zła­pać rów­no­wa­gę. Idą. Kilka kro­ków, wzdłuż rzeki, w bla­sku słoń­ca. Cie­pło muska zmar­z­nię­te ciała.

Kar­men i Oskar kro­czą po bo­kach Ad­ria­na. Wszy­scy mil­czą. Bra­ku­je słów, które są w sta­nie prze­nik­nąć przez ból. Ad­rian mimo woli wraca my­śla­mi do mo­men­tów w domku kem­pin­go­wym, biegu za stwo­ra­mi, zna­le­zie­niem Kar­men, tym ostat­nim ob­ra­zem żywej Poli. Spa­da­ła, a on biegł, ra­to­wał ją, był tak bli­sko… Prze­szłość nie sta­no­wi mar­twe­go sku­pi­ska ob­ra­zów. Jest żywą, pul­su­ją­cą raną, echem krzy­ków od­bi­ja­ją­cych się w umy­śle, jest wy­raź­na i krwa­wa, jak nigdy wcze­śniej.

 

***

 

– Ile do tego po­li­go­nu? – Kar­men pod­cho­dzi do rzeki, uważ­nie wy­pa­tru­je wszel­kich śla­dów stworów, na­bie­ra wodę w ręce, pije.

– Ze dwie… – dyszy Ad­rian – go­dzi­ny.

– Boże… – Kar­men ukry­wa twarz w dło­niach.

– Po­nio­sę ją – ofe­ru­je Oskar, ale Ad­rian kręci głową. Jest czer­wo­ny i spo­co­ny z wy­sił­ku. Ledwo idzie. Słoń­ce świe­ci im pro­sto w twa­rze. Trawa jest sztyw­na, kłu­ją­ca. Przy rzece za­czy­na­ją latać małe, uciąż­li­we musz­ki. Całe ich roje krążą w powietrzu co kilka me­trów.

Ro­dzi­na w mil­cze­niu prze­mie­rza­ na­stęp­ne od­le­gło­ści.

W końcu Ad­rian siada, ledwo od­dy­cha.

– Moja kolej. – Oskar wy­cią­ga ręce po mar­twą Polę i przez chwi­lę pa­trzy w oczy Ad­ria­na. Widzi w nich tylko pust­kę, ale pust­ka jest gor­sza niż wszyst­ko inne. Kiedy chło­pak przejmuje cięż­kie, sztyw­ne ciało, za­ci­ska zęby, mruga.  

– My­śla­łam, że to czy­ściec – wy­zna­je Kar­men. Ma pod­krą­żo­ne oczy, wię­cej si­wych pa­se­mek we wło­sach. – Jak tylko… Jak się obu­dzi­łam.

– Czemu? – pyta Oskar.

– Prze­śla­du­je mnie… coś, czego nie mogę za­po­mnieć… Tam­te­go dnia, kiedy Mi­chał… – z tru­dem wy­ma­wia imię by­łe­go part­ne­ra, ojca Oska­ra. – Prze­pił wszyst­kie pie­nią­dze i… znowu pod­niósł na cie­bie rękę… Śmiał się, kiedy mó­wi­łam o po­li­cji. Gadał, że przy­ślą jego naj­lep­sze­go kum­pla… Pier­do­lo­ny ko­men­dant… – do­da­je z go­ry­czą. – W nocy do­la­łam mu spi­ry­tu­su do wódki. Przedaw­ko­wał… Wszy­scy wie­dzie­li, że miał pro­ble­my z al­ko­ho­lem, to nie była ta­jem­ni­ca… Ale ja… To ja go za­bi­łam.

Ad­rian przy­tu­la ją bez słowa.

– Ina­czej by nas wy­koń­czył… – stwier­dza Oskar.

– Nie, po­win­nam… Oskar, ja…

– W po­rząd­ku.

Oskar idzie dalej. Kar­men z Ad­ria­nem po­dej­mu­ją wę­drów­kę za nim. Po dru­giej stro­nie rzeki coś się po­ru­sza. Ro­dzi­na przy­sta­je.

– Też to wi­dzi­cie? – szep­cze Oskar.

– Tak.

– Mam jesz­cze trzy na­bo­je, po­ło­żę te ścier­wa… Wy ucie­kaj­cie.

– Jak…? – Kar­men pa­trzy na Polę w ra­mio­nach Oska­ra.

– Zo­sta­nie ze mną – mówi Ad­rian.

– Ale…

– Idź, synu.

Oskar prze­ły­ka ślinę. Kładzie Polę pod jed­nym z drzew. Bul­go­ta­nie i re­chot są gło­śniej­sze.

– Ad­rian… – Kar­men ma łzy w oczach.

– Prze­żyj­cie – mówi Ad­rian.

– Dzię­ku­ję… – Kar­men przez chwi­lę trzy­ma jego rękę. – Będę pa­trzeć w gwiaz­dy. Za­trzy­ma­ją czas. Tylko dla nas. Na za­wsze.

Stwo­ry ska­czą do rzeki, płyną, a ich srebr­ne pe­le­ry­ny nie na­sią­ka­ją wodą.

Ad­rian ce­lu­je z broni. Pach, pach, pach! Łatwe cele w wo­dzie, pro­sto w brody. Ale wszyst­kich stwo­rzeń jest dwa­na­ście. Oskar i Kar­men bie­gną.

Ad­rian czeka. Od­rzu­ca pi­sto­let z pu­stym ma­ga­zyn­kiem. Ma już tylko mło­tek. Wie, że umrze, choć czym jest śmierć dla osoby, któ­rej ból wy­rwał serce? Re­cho­czą­ce stwo­rze­nia wy­peł­za­ją na ląd. Żadne nie przej­mu­je się utra­tą to­wa­rzy­szy. Są jak ludz­kie zwie­rzę­ta, coś nie­po­ję­te­go. Po­tra­fią mówić, dziw­nie i słabo, a jed­no­cze­śnie ata­ku­ją w obrzy­dli­wy spo­sób.

Nie bie­gną, ob­li­zu­ją pasz­cze, wle­pia­ją w niego spoj­rze­nia wą­skich oczu na po­ło­wę pyska.

– Czego wy chce­cie?! – Ad­rian za­ci­ska palce na młot­ku.

– Smacz­ny, thak? – Naj­więk­sze ro­pu­cho­wa­te stwo­rze­nie mla­ska, zo­sta­wia za sobą mokre ślady.

– Chcesz żar­cia?! – Ad­rian zerka w stro­nę ucie­ka­ją­ce­go Oska­ra i Kar­men. Są dość da­le­ko. Szyb­ko bie­gną. – Kupię ci tony żar­cia! Mięso, jakie…

– Thak? Thak? – Stwór za­czy­na re­cho­tać. – Ty smacz­ny, thak.

– Czemu jecie ludzi, kurwa?!

– Smacz­ny, thak.

– Ro­zu­mie­cie w ogóle, co do was gadam?!

– Thak, thak. – Stwo­ry są coraz bli­żej. Zli­zu­ją kro­ple wody z wiot­kiej, peł­nej gru­czo­łów gęby. – Smacz­ny.

Okrą­ża­ją go. Mla­ska­ją. Ich płasz­cze dziw­nie zwi­sa­ją, nie roz­wie­wa ich wiatr. Błysz­czą ni­czym roz­to­pio­ne dia­men­ty, gwiezd­ny pył.

– Dam wam, co chce­cie… – za­czy­na Ad­rian. Pot stru­ga­mi spły­wa po twa­rzy. – Po­wiedz­cie…

– Nhasz! – Nie­ocze­ki­wa­nie ata­ku­ją całą grupą, w ich roz­war­tych pasz­czach na chwi­lę zni­ka­ją ręce, nogi, głowa. Krew bry­zga na trawę, ochla­pu­je bło­nia­ste stopy, ście­ka po szy­jach, trium­fal­nie roz­cią­gnię­tych gę­bach. Żadna kro­pla nie ima się płasz­czy.

– Smacz­ny, thak! – Jeden ze stwo­rów prze­kła­da od­gry­zio­ne ręce na bok, dwa ko­lej­ne do­łą­cza­ją do niego, se­gre­gu­ją czę­ści ciała. Resz­ta za­czy­na ucztę z głową.

 

***

 

Kar­men i Oskar za­uwa­ża­ją łódź przy­cu­mo­wa­ną przy rzece.

– Zła­pią nas… tutaj… – dyszy Oskar.

– Ale… w wo­dzie… te skrze­ki – Kar­men z tru­dem od­dy­cha.

– Do­pó­ki… nie do­tknie­my wody… nic nam nie grozi. W takim sta­nie nie damy rady do­trzeć do po­li­go­nu.

– Dobra. Pró­bu­je­my.

Matka z synem wcho­dzą na łódź. Oskar od­wią­zu­je linę od brze­gu, chwy­ta wio­sła. Płyną z nur­tem. Przez dłuż­szy czas w na­pię­ciu ob­ser­wu­ją oba brze­gi. Mil­czą. Na­słu­chu­ją naj­drob­niej­sze­go sze­le­stu.

Za­wa­lo­ne pnie blo­ku­ją rzekę, nie sposób przepłynąć dalej. Nie ma czasu na prze­no­sze­nie łodzi. Oskar i Karmen do­bi­ja­ją do brze­gu i wy­ska­ku­ją na trawę. Znowu za­czy­na­ją biec. Ośle­pia ich słoń­ce. W od­da­li jest wi­docz­ny po­li­gon.

Ale pięć stwo­rów wy­peł­za­ z rzeki. Z brą­zo­wych, gru­czo­ło­wa­tych rąk spły­wa woda.

– Thak, thak! – skrze­czą.

Matka z synem pędzą jak w sza­lo­nym wy­ści­gu ze śmier­cią. Płuca palą żywym ogniem. Roz­mię­kła zie­mia, ostra trawa, re­cho­ta­nie z tyłu. Kar­men zdu­sza szloch, mimo woli zerka przez ramię. Tuż za nią wy­cią­gnię­ta, ośli­zgła łapa. Wiot­ka skóra, na­cią­gnię­ta jak u gar­dła jasz­czur­ki. Kar­men przy­śpie­sza, choć nie czuje siły, ale bie­gnie w prze­raź­li­wym amoku, uno­szo­na ad­re­na­li­ną. Nie ma już w tym żad­ne­go wy­sił­ku – jest pęd ni­czym skok, coś, co za chwi­lę zo­sta­nie prze­rwa­ne.

Bło­nia­sta łapa w końcu do­się­ga wło­sów, szar­pie je, z im­pe­tem po­sy­ła ko­bie­tę na zie­mię.

Kar­men wrzesz­czy.

– Mamo! – Oskar nie­pew­nie przy­sta­je.

– Bie­gnij! – Kar­men zdzie­ra tym krzy­kiem gar­dło.

Ale ko­lej­ne stwo­ry do­pa­da­ją do Oska­ra, który macha młot­kiem przed ich pyskami.

– Smacz­ny, thak? Thak?

– Mhój! – Jeden ze stwo­rów otwie­ra pasz­czę, ce­lu­je w rękę. Oskar robi za­mach, lecz w tym mo­men­cie drugi stwór od­gry­za mu dłoń bez broni.

– Ghaaa! – wrzesz­czy chło­pak. Z ki­ku­ta bucha krew.

Kar­men leży na mo­krej tra­wie, kiedy ro­pu­cho­wa­ty roz­wie­ra pasz­czę i do­się­ga jej nogi, pa­ra­li­żu­ją­cy ból roz­prze­strze­nia się po ciele. Mło­tek upada na zie­mię. Oskar wyje, po­dry­gu­je w ostat­nich kon­wul­sjach, roz­ry­wa­ny przez stwo­ry.

– Smacz­na, thak? – Ro­pu­cho­wa­ty ob­li­zu­je gru­czo­ło­wa­ty pysk ję­zy­kiem dłu­gim na pół metra.

Kar­men pa­trzy w oczy pełne sa­dy­stycz­nej ucie­chy. Stwór mla­ska. Do­pa­da do jej ręki, Kar­men ostat­kiem sił cofa dłoń, bło­nia­sta łapa obej­mu­je nad­gar­stek, pasz­cza z ostry­mi zę­ba­mi roz­wie­ra się. Wy­pły­wa­ją­ca z nogi krew wy­cie­ka razem z ży­ciem. Ko­lej­ny ból pro­mie­niu­je aż do ra­mie­nia.

I wtedy huk prze­szy­wa po­wie­trze. Ktoś strze­la. Stwór, z pyskiem umazanym krwią, syczy wściekle. Do­się­ga go po­cisk pro­sto w oko. I w pasz­czę ra­nio­ną ko­lej­ny­mi ku­la­mi. Kar­men leży w ka­łu­ży krwi, z ki­ku­tem za­miast dłoni. Oskar, jej synek… Jej synek…

Anie­le Boży, Stró­żu mój… – myśli Kar­men. Strzeż duszy mej i ciała mego… I chroń mnie ode złego…

Zimno. Jak zimno. Mgła za­snu­wa wzrok. Kar­men jęczy z bólu.

 

***

 

Cała ro­dzi­na leży w ste­ryl­nej sali na pod­wyż­szo­nych łóż­kach z dio­da­mi przy­cze­pio­ny­mi do głów. Budzą się, roz­glą­da­ją z nie­zro­zu­mie­niem. W sali stoi ko­bie­ta w bia­łym kitlu. Ma czar­ne loki, ostre rysy twa­rzy i fio­le­to­we cie­nie na po­wie­kach. Młoda asy­stent­ka od­pi­na ich z uśmie­chem od aparatury. Stawia na szafkach szklanki wody.

– Jak dużo pa­mię­ta­cie?

– Co, do…? – Ad­rian mruży oczy. – Gdzie my je­ste­śmy?

– Moja głowa… – Pola siada, przy­ci­ska dłoń do skro­ni.

– Pola! – Ad­rian wy­ska­ku­je z łóżka, ale upada na pod­ło­gę.

– Spo­koj­nie, pro­szę pana! – Asy­stent­ka już przy nim jest. – To była wy­czer­pu­ją­ca sesja! Nie można od razu wsta­wać.

– Mam to gdzieś… – Ad­rian dyszy, na ko­la­nach pod­cho­dzi do łóżka córki. Wyciąga w jej kierunku drżące ręce. – Pola… – szepcze, wstaje, z czułością odgarnia jasne włosy. Przytula dziewczynę bez dalszych słów.

– Czyli ob­ra­zy były wia­ry­god­ne? – kon­ty­nu­uje ko­bie­ta w kitlu.

– Jakie ob­ra­zy?! – war­czy Oskar. – Czego wy chce­cie?

– Och, nie pa­mię­ta­cie po­cząt­ku… No tak, to przez po­da­nie leku. Je­stem Ela. – Ko­bie­ta robi krok w ich stro­nę. – Elż­bie­ta Ma­cie­rzyc­ka, pra­co­wa­łam nad tym pro­jek­tem od lat. A nowa tech­no­lo­gia Ad­ria­na zo­sta­nie po­łą­czo­na z tym, co stwo­rzy­łam. Do­ga­da­li­śmy szcze­gó­ły. To naj­bar­dziej re­ali­stycz­ny i prze­ło­mo­wy wir­tu­al­ny świat, w któ­rym każde od­czu­cie jest jak praw­dzi­we.

– Jak… Co… – Ad­rian wsta­je. Wciąż trzy­ma ręce Poli.

– Nie, wy… To nie… – szep­cze Kar­men.

– Jezu… – Pola opada na po­dusz­ki.

– O kurwa – pod­su­mo­wu­je Oskar.

– Pod­pi­sa­li­ście umowę przed przy­stą­pie­niem do pro­jek­tu. To psy­cho­lo­gicz­ny pro­gram, w któ­rym pro­wa­dzo­na jest te­ra­pia na człon­kach ro­dzi­ny. We­dług wszel­kich badań, naj­lep­sze i naj­trwal­sze re­la­cje po­wsta­ją w mo­men­cie za­gro­że­nia życia. Żoł­nie­rze do­świad­cza­ją cze­goś ta­kie­go. Mówią na to „bra­ter­stwo broni”, ale cho­dzi o walkę w trud­nych wa­run­kach gro­żą­cych utra­tą życia. To zbli­ża.

– Ja bym cze­goś ta­kie­go nie… – za­czy­na Kar­men. Po­wo­li wsta­je. Pod­cho­dzi do Oska­ra, kła­dzie dłoń na ra­mie­niu, a on opie­ra głowę na jej brzu­chu.

– To ty chcia­łaś te­ra­pii – prze­ry­wa Ela. – Za­pro­po­no­wa­łaś nam ją. Zgo­dzi­łaś się na pro­jekt, w któ­rym bę­dzie­cie od­czu­wać za­gro­że­nie.

– Za­gro­że­nie? – po­wta­rza pi­skli­wym gło­sem Kar­men. – To był kosz­mar, a nie ja­kieś za­gro­że­nie!

– Od­wo­ła­li­śmy się do naj­niż­szych in­stynk­tów, do stwo­rów, które wy­wo­ła­ją pa­nicz­ny strach.

– Jak nas tu przy­wle­kli­ście? – wtrą­ca Oskar.

– Sami przy­szli­ście. Ale naj­pierw wpro­wa­dzi­li­śmy was w trans za po­mo­cą hip­no­zy, że­by­ście za­po­mnie­li, że to zro­bi­li­ście. Na­stęp­nie do­sta­li­ście spe­cjal­ne leki.

– I to wszyst­ko… tylko dla te-te­ra­pii? – jąka Karen. – Nikt tego nie za­ak­cep­tu­je, to chore me­to­dy.

– Ale sku­tecz­ne – oznaj­mia Ela. – Wam po­mo­gły. Przy­by­li­ście tu skłó­ce­ni, nie­chęt­ni, bez żad­nych po­zy­tyw­nych ro­ko­wań na po­pra­wę re­la­cji. W nie­ca­łe sześć go­dzin zmie­ni­li­ście po­dej­ście. Spójrz­cie na sie­bie, na to, co zy­ska­li­ście. Wie­lo­mie­sięcz­ne roz­mo­wy za sto­łem nie da­ły­by ta­kich re­zul­ta­tów.

– A gdyby ktoś na­wa­lił? – pyta Oskar.

– Wtedy można za­cząć pro­jekt od po­cząt­ku, zmie­nić oto­cze­nie, coś po­pra­wić. Albo uznać, że ro­dzi­na nie kwa­li­fi­ku­je się do tego ro­dza­ju te­ra­pii.

– To zna­czy, że… wszyst­ko wi­dzie­li­ście? – pyta słabo Kar­men.

– Tak, oczy­wi­ście. – Ela ob­da­rza ją cie­płym uśmie­chem. – I sły­sze­li­śmy. Ale to te­ra­pia. Żadne dane nie wyjdą poza ga­bi­net. Obo­wią­zu­je nas klau­zu­la po­uf­no­ści.

– Czy mo­że­my już iść? – Pola sięga po wodę.

– Tak, na­tu­ral­nie. – Ela uśmie­cha się.

– Dziw­nie boli mnie głowa… – Pola mruga. – Czy to skut­ki ubocz­ne?

– Moż­li­we. Nie wszyst­ko jesz­cze… jest spraw­dzo­ne.

Kar­men wy­glą­da na ze­wnątrz. Dziw­ne, widok za oknem jest roz­my­ty.

– Umysł musi do­pa­so­wać pewne ele­men­ty – mówi Ela. – Wtedy le­piej sobie radzi.

– Mnie głowa po pro­stu pęka… Jak przy mi­gre­nie – wy­zna­je Kar­men. – Ale chcę do domu.

– Oczy­wi­ście. – Ela roz­my­wa się i Kar­men mruga. Świat mo­men­ta­mi jest nie­ostry, jak oglą­da­ny zza gru­bych, nie­do­pa­so­wa­nych szkieł. – Do widzenia.

Rodzina wychodzi.

Kar­men trzy­ma rękę Ad­ria­na. Ledwo dostrzega zarysy budynków. Idą po chod­ni­ku, dźwię­ki są tu zbyt gło­śne i dziw­nie od­le­głe, po­wta­rzal­ne.

– Też to… wi­dzi­cie? – pyta Kar­men.

– Co ta­kie­go? – Ad­rian pa­trzy na nią ła­god­nie.

– Ta ulica… Auta są tu ja­kieś… No nie wiem, jadą i tyle, płyn­ny ruch, nie­wie­le sa­mo­cho­dów.

– Może taka pora. – Oskar wzru­sza ra­mio­na­mi.

Kar­men mruga. Kiedy do­cie­ra­ją do domu, za­uwa­ża braki w kilku miej­scach. Na pewno znik­nę­ły kol­czy­ki, które rzu­ci­ła na umy­wal­kę. A może nie pa­mię­ta, jak je za­bra­ła. Stoi teraz przed lu­strem. Wy­glą­da mło­dziej, na mniej zmę­czo­ną niż od­czu­wa to jej or­ga­nizm.

– W po­rząd­ku? – pyta Ad­rian. – Dzie­ci robią ko­la­cję.

– Tak, ja… To zna­czy… Chyba jesz­cze nie po­ukła­da­łam tego w gło­wie.

– Ro­zu­miem. – Ad­rian przy­tu­la ją, ale jest w tym coś nie­zdar­ne­go, ob­ce­go.

– Daj mi chwi­lę. – Kar­men opłu­ku­je twarz zimną wodą. Znowu pa­trzy w lu­stro. Od­gar­nia ko­smyk wło­sów i za­uwa­ża brak ma­lut­kiego pie­przyka, tuż nad brwią. Prze­cze­su­je pa­znok­cia­mi wło­ski, ale pie­przy­ka wciąż nie ma.

Kar­men dy­go­cze.

To nie ko­niec.

Ta rze­czy­wi­stość jest nie­praw­dzi­wa, to chore kłam­stwo. Jej twarz ma mniej zmarsz­czek, bra­ku­je pie­przy­ka i… Obraz kolejny raz zasnuwa biała mgła. Wszy­scy są dziw­ni, inni.

Ta cała Ela ga­da­ła o sztucznym świecie. Ale kosz­mar ze stwo­ra­mi był praw­dzi­wy. Teraz do­pie­ro Kar­men mu­sia­ła zo­stać wpro­wa­dzo­na w coś ta­kie­go, w jakąś wir­tu­al­ną rze­czy­wi­stość. Tylko po co?

– Ko­cha­nie…? – Ad­rian puka do drzwi.

Kar­men prze­ły­ka ślinę.

– Już, już.

– Mamo, zro­bi­li­śmy la­za­nię.

Kar­men otwie­ra drzwi od ła­zien­ki. Przed nią stoi cała trój­ka ze zmar­twio­ny­mi twa­rza­mi. 

– Chodź, zjemy razem.

– Tak… Ale ja… Wie­cie, po tym wszyst­kim nie mam ape­ty­tu.

– To po­siedź z nami, może nalać ci wina? – Ad­rian chwy­ta jej rękę, obraz na chwi­lę traci ostrość. Dłoń Ad­ria­na jest chłod­na, a on za­wsze miał cie­płe ręce, lep­sze krą­że­nie krwi.

– Nie, nie trze­ba. – Kar­men siada przy stole. Oskar roz­kła­da na­czy­nia. Pola na­le­wa her­ba­tę do kub­ków. Wzię­ła takie ładne, nigdy ich nie uży­wa­li.

Mam pa­ra­no­ję – myśli Kar­men. Może pie­przyk tam jest, ale było słabe świa­tło… A oni się sta­ra­ją… Wró­ci­li­śmy z pie­kła, mam szan­sę na coś wię­cej… Tylko czy to moja ro­dzi­na?

– Po ko­la­cji pój­dzie­my na wieczorny spa­cer, teraz długo jest jasno. Co ty na to?

Kar­men tylko kiwa głową. Pozostali jedzą mechanicznie, skupieni na zawartości talerzy.

– Może po­śpie­wasz, Pola? – pyta Karmen ze ściśniętym gardłem.

– Do­brze. – Pola wy­pi­ja sok i za­czy­na:

 

Płoną góry, płoną lasy w przed­wie­czor­nej mgle,

Stro­mym zbo­czem dnia słoń­ce toczy się.

Płoną góry, płoną lasy, lecz nie dla mnie już,

Brak mi li­stów twych, cie­pła two­ich słów…*

 

Kar­men za­my­ka oczy. Czuje łzy spły­wa­ją­ce po po­licz­kach. W domu jest cie­pło, przy­jem­nie. Kosz­mar­ne ob­ra­zy zo­sta­ły w od­da­li. Ad­rian do­ty­ka jej ręki.

– Chcesz tego wszyst­kie­go? – szep­cze.

– Tak – od­po­wia­da Kar­men. – Nawet, jeśli to nie­praw­da.

W nocy Kar­men długo leży w ciem­no­ściach. Ad­rian trzy­ma jej dłoń. Nie roz­ma­wia­ją, ale przy­tu­la­ją się. Obraz jest roz­my­ty do gra­nic moż­li­wo­ści.

– Wiem, że to wir­tu­al­na rze­czy­wi­stość – wy­zna­je Kar­men. – Zo­sta­nę tu, jeśli… jeśli moje ciało nie gnije w za­pa­dłej dziu­rze, po­że­ra­ne przez te stwo­ry.

 

***

 

Kar­men otwie­ra oczy. Leży w szpi­ta­lu. Nie czuje nóg ani jed­nej ręki. Prze­ły­ka ślinę. Nad nią znów Ela, ta dok­tor.

– Ze­spół jesz­cze nie zde­cy­do­wał, że po­win­naś wie­dzieć. – Ko­bie­ta wzdy­cha. – Ale nie mo­głam trzy­mać cię w ta­kiej nie­pew­no­ści. Chyba do­my­śla­łaś się, że coś jest nie tak. Co ci prze­szka­dza­ło?

– Szcze­gó­ły – od­po­wia­da Kar­men. – Gdzie moja ro­dzi­na?

– Nie żyją. – Ela siada na krze­śle obok.

Kar­men przy­gry­za wargi. Nie ma już łez, któ­ry­mi mo­gła­by ich opła­kać.

– Ten pro­jekt stwo­rzo­no w celu niesienia po­mo­cy żoł­nie­rzom w trak­cie trau­my. Prze­ka­za­li­śmy ci, że prowadzimy coś w ro­dza­ju te­ra­pii, żeby twój umysł mógł to ła­twiej przy­swo­ić, za­ak­cep­to­wać. Zna­leź­li was tuż pod samym po­li­go­nem, ale Oskar… nie zdo­łał prze­żyć.

– Co to, kurwa, było? – Kar­men wy­sko­czy­ła­by z łóżka, gdyby mogła. Ale jest pod­łą­czo­na do kro­plów­ki i dziw­ne­go urzą­dze­nia.

– Nie wiemy – od­po­wia­da Ela. – Wszyst­ko chwi­lo­wo utaj­nio­no.

– Woj­sko­wy eks­pe­ry­ment? – Kar­men unosi brwi.

– Nie, nic z tych rze­czy. – Ela ści­sza głos. – To żyło gdzieś głę­bo­ko w rze­kach, za­ko­pa­ne i nie­sio­ne z nur­tem. Pierw­sze krwio­żer­cze ki­jan­ki były wrzu­co­ne do In­ter­ne­tu. Ale za­mknię­to ten teren i za­blo­ko­wa­no fil­mi­ki, za­rzu­ca­no fał­szy­we uję­cia, ma­ni­pu­la­cję i fo­to­mon­taż.

– Ale skąd…

– Wszy­scy pró­bu­ją to roz­gryźć. W la­bo­ra­to­riach ba­da­ją te stwo­ry, na­zy­wa­ją je po­tocz­nie sreb­nia­ki, wielu wie­rzy, że to ko­smi­ci. Ze wzglę­du na “płasz­cze”, które nimi nie są.

– Nie? – Kar­men marsz­czy czoło.

– Nie, to frag­men­ty ich ciała. Dziw­ne, nie­ty­po­we dla żad­ne­go ga­tun­ku.

– Była z nimi ko­bie­ta… – Kar­men po­cie­ra skroń.

– Tak, wiem, jest po­szu­ki­wa­na. Wszę­dzie roz­wie­sza­ła pla­ka­ty, żeby lu­dzie do niej do­łą­cza­li.

– Czemu?

– Twier­dzi, że te stwo­ry to bo­go­wie. Prze­bu­dził ich ka­ta­klizm, byli tu przed człowiekiem, więc mają prawo do po­żar­cia ludzi żyw­cem. Są osoby, które myślą podobnie, noszą srebrne płaszcze jako ich wyznawcy, sprzymierzeńcy. Pomagają w rytuałach.

– Ale… Co? W jakich rytuałach?

– Na po­la­nie zna­le­zio­no po­se­gre­go­wa­ne czę­ści ciał. Być może to właśnie część ry­tu­ału, choć niektórzy twierdzą, że stwory robią to, co my z kur­cza­ka­mi. Uzna­ją swoją wyż­szość i trak­tu­ją nas jak mięso. Od­dzie­la­ją koń­czy­ny, żeby… Hej, w po­rząd­ku?

 

– W po­rząd­ku?

Kar­men otwie­ra oczy. Widzi Ad­ria­na.

– Przy­snę­łaś?

– Nie, Boże… Ja… Co tu robię? Roz­ma­wia­łam z tą dok­tor, Elą…

– Spa­łaś.

– Nie, ga­da­łam z nią, to świat wir­tu­al­ny!

– Ko­cha­nie, jest późna noc. Byłem tuż przy tobie. Ni­g­dzie nie wsta­wa­łaś i spa­łaś. Może tro­chę mam­ro­ta­łaś przez sen.

– Wiem, co ro­bi­łam i gdzie byłam! Ela mi to wy­ja­śni­ła… Je­stem tu, bo ty… Boże, te stwo­ry wy­bi­ły mi ro­dzi­nę…

– Hej, hej. – Ad­rian ją obej­mu­je. – Wszy­scy ży­je­my.

– Nie, to nie dzie­je się na­praw­dę! – Kar­men siada na brze­gu łóżka. – Nawet nie mam pie­przy­ka!

– Ja­kie­go pie­przy­ka?

– Nad brwią.

– Tyle ich masz, że jeden mniej… No dobra, nie patrz tak, żar­tu­ję. Chodź, spraw­dzi­my razem.

Idą do ła­zien­ki. Kar­men zerka do lu­stra – tuż przy brwiach jest mały pie­przyk.

– Wi­dzisz? – Ad­rian głasz­cze ją po ra­mie­niu.

– Mu­sie­li go do­ro­bić… Jak we­szłam tu drugi raz…

– Do­ro­bić? – Ad­rian po­waż­nie­je. – Chodź spać, chyba je­steś prze­mę­czo­na, mia­łaś kosz­mar.

– A jeśli się mną bawią?

– Kto?

– Twór­cy pro­gra­mu. Wy­ła­pu­ją błędy, jak w grze… i je po­pra­wia­ją. Tak po pro­stu, żebym w końcu tu zo­sta­ła, żebym… Nie wiem, prze­sta­ła zaj­mo­wać szpi­tal­ne łóżko, bo prze­trans­mi­tu­ją mój umysł do tego świa­ta. Dadzą mi nowe życie.

– Jakie nowe życie? O czym ty mó­wisz?

– Po­słu­chaj. – Kar­men nie­cier­pli­wie macha ręką. – Ta te­ra­pia nie ma sensu.

Ad­rian unosi brwi.

– Czemu?

– Po co mie­li­by two­rzyć stwo­ry człon­ku­ją­ce ludzi? To chore. Wy­star­czy­ło­by upo­zo­ro­wać po­rwa­nie i dać ludzi z bro­nią.

– Przecież byli tam ludzie z bronią – za­uwa­ża Ad­rian.

– Tak, bo do­ga­da­li się z tą ko­bie­tą… Tą z błę­kit­nymi wło­sami. Więk­szość z nich to pew­nie psychopaci… Nie różnią się od tych pry­mi­tyw­nych, ohydnych kreatur. A te stwory chcą być bo­gami, bo mogą za­bi­jać, myślą, że ten przy­wi­lej robi z nich lep­szych.

– Tro­chę za tobą nie na­dą­żam.

– Chcę tylko wie­dzieć, czy nie zwa­rio­wa­łam. – Kar­men krąży po ła­zien­ce. – Je­steś tu, w domu śpi Oskar i Pola… Po­win­nam być za­do­wo­lo­na, więc skąd ten nie­po­kój? Czemu nie ufam… No nie wiem, temu wszyst­kie­mu? – Macha ręką. – Bo jak zna­leź­li­śmy się w tym domku?

– To było zmy­ślo­ne…

– Do­brze, okej, wie­rzysz, że ta te­ra­pia to był wir­tu­al­ny świat, tak?

– Tak.

– A ja wie­rzę w coś in­ne­go. Żad­nej te­ra­pii nie było. Po­rwa­li nas i tylko ja prze­ży­łam… No to teraz pro­szę, pomóż mi wy­my­ślić, czemu nas tam za­cią­gnę­li… jeśli przyj­mie­my, że to było na­praw­dę.

– Nie mam po­ję­cia, Kar­men, chciał­bym spać.

– Czy zro­bi­li to lu­dzie z pro­jek­tu? Czy może ktoś, kto prze­zna­czył nas dla stwo­rów?

– Jest późno – ma­ru­dzi Ad­rian.

– Jaki powód mie­li­by lu­dzie, żeby nas tam dawać? – za­sta­na­wia się Kar­men. – Kto by to zro­bił? Pro­szę, pomóż mi jakoś.

– Hm… Nie wiem… – Ad­rian po­cie­ra brodę. – Za­kła­da­jąc, że… tak, jak mó­wisz… zgi­nie­my… Mój pro­jekt przej­dzie na firmę.

– Pie­nią­dze – rzuca nie­chęt­nie Kar­men. – No tak, za­wsze te gów­nia­ne pie­nią­dze… Chyba do­pa­da mnie mi­gre­na. Przy­nie­siesz mi ibu­prom?

– Jasne.

Kar­men bie­rze kilka głę­bo­kich od­de­chów, wraca do łóżka. Ad­rian po­da­je jej ta­blet­kę i szklan­kę wody.

– Co, jeśli… – po­dej­mu­je Kar­men. – Jeśli ta ko­bie­ta… Wiesz, z nie­bie­ski­mi wło­sa­mi… ma coś wspól­ne­go z firmą?

– Czyli co?

– Nie wiem. Coś. Pra­cu­je na rzecz ta­kich pro­jek­tów i za­cznie wkrę­cać lu­dziom, któ­rzy prze­ży­ją trau­mę, że to było tylko na niby, że to wir­tu­al­ny świat. Jak mamy to roz­po­znać?

– Może le­piej tego nie roz­grze­by­wać.

– Czemu? Bo mam rację? Bo mnie uci­szą? Już je­stem tutaj, więc nie mam wpły­wu na świat…

– Kar­men, jeśli by­ło­by tak, jak mó­wisz… Ry­zy­ku­jesz dobre, nor­mal­ne życie. Szan­sę, którą do­sta­łaś. Chcesz tego? Po­sta­wić na szali ro­dzi­nę?

– Odłą­czą mnie?

– Cho­le­ra, po­ka­zu­ję ci tylko… inny punkt wi­dze­nia. Nie chcę, żebyś… tak to roz­trzą­sa­ła.

– Nie chcesz, bo co? Bo je­steś przez nich za­pro­gra­mo­wa­ny?

– Nie, bo cię ko­cham. – Ad­rian przy­tu­la ją, a Kar­men się nie wy­ry­wa. – Prze­ży­li­śmy trud­ne chwi­le, moja pani… Wszy­scy tam pra­wie umar­li­śmy ze stra­chu. Wplą­ta­li nas w te­ra­pię, która… Sama wiesz, że była chora. Masz zwidy i ma­ja­ki? Ja też. Ostrość ob­ra­zu za­ni­ka? Moja też. Czy­ta­łem umowę, kiedy sie­dzia­łaś w ła­zien­ce.

– Tak? – Kar­men czuje, jak na­pię­cie po­wo­li znika z jej ciała. – Może… nie­po­trzeb­nie pa­ni­ku­ję, prze­pra­szam…

– W po­rząd­ku. Po pro­stu patrz. W gwiaz­dy. Za­trzy­ma­ją czas tylko dla nas. Na za­wsze.

Coś w tych zda­niach jest ina­czej. Niby te same słowa, ale Kar­men czuje, że brzmią jak wy­po­wia­da­ne przez kogoś in­ne­go. Choć może to tylko wra­że­nie.

– Masz rację, chodź­my spać. – Kar­men ziewa, sięga za róg po­szew­ki. Gładzi materiał, wraca myślami do chwili, kiedy wią­za­ła po­ście­le w upiornym domku bez drzwi. Czy wspo­mnie­nia ze świa­ta wir­tu­al­ne­go mózg zapamiętałby ina­czej? Jak roz­po­znać, co może być praw­dą?

Kar­men za­my­ka oczy. Wie, że ro­dzi­na zgi­nę­ła w prze­ra­ża­ją­cy spo­sób, rozszarpana przez dzi­kie stwo­ry. Ale Kar­men pod­łą­czo­no do wir­tu­al­nej rze­czy­wi­sto­ści, w któ­rej do­sta­ła szan­sę na nowe życie. Może sztucz­ne, ale lep­sze niż praw­dzi­we.

 

 

***

 

Rzeka Drawa zo­sta­ła ofi­cjal­nie za­mknię­ta, podobnie jak Drawieński Park Narodowy. Wszę­dzie wokół sta­cjo­nu­je woj­sko. Dziennikarze mimochodem wspominają o przeszukiwaniu dawnych radzieckich baz. Nie­bez­piecz­ny po­ziom wód, ogła­sza­ją media. Ni­ko­go nie in­te­re­su­je fil­mik o skrze­kach z krwio­żer­czy­mi ki­jan­ka­mi usu­nię­ty z YouTu­be, ani jego autor, który zmarł w nieszczęśliwym wypadku samochodowym.

Nad­cią­ga przy­pływ. Wkrót­ce wody oko­licz­nych rzek wy­le­ją. Cała Pol­ska śle­dzi z prze­ję­ciem dra­ma­tycz­ne ob­ra­zy.

Srebr­ne, obłe skrze­ki płyną. Nie­sie je nurt.

 

 

***

 

* Płoną góry, płoną lasy – Czer­wo­ne Gi­ta­ry

 

 

Koniec

Komentarze

Na plus mogę Ci policzyć sporą dozę szaleństwa i dość nietypowe potwory.

Jednak Twoje opowiadanie to znowu bardziej dramat psychologiczny, niż klasyczny horror.

Z jednej strony udało CI się stworzyć przerażającą historię i dużo okropnych scen, ale wyczuwam również mocną nutę pośpiechu. zwłaszcza opisy postaci są sztywne i takie jakby niewygładzone.

"nie mam jak porównać samopoczucia bez bałaganu..." - Ananke

Hej, Ambush

Wybacz, że takie długie opowiadanie w trakcie dyżuru i to jeszcze pod koniec dnia. :) 

Czym jest klasyczny horror? A czym dramat psychologiczny? Myślę, że w życiu nie poleciłabym tego opowiadania czy filmu na jego podstawie nikomu, kto lubi dramaty psychologiczne, a nie przepada za horrorami. :D Z dramatów psychologicznych to bardziej „Lot nad kukułczym gniazdem”, „Nóż w wodzie”, „Przerwana lekcja muzyki”, „Joker”. ;) W takim „Zombiee express” też mamy sporą dawkę dramatyzmu, łez i ukazania relacji na linii córka-ojciec, mąż-żona, ale przez krwiożercze stwory to jednak horror. ;)

Co do opisów – jasne, rozumiem, no pośpiechu nie ukrywam. :) Choć nie wiem do końca, co w tych opisach nie zagrało, żebym mogła poprawić. ;) 

Dziękuję za komentarz! 

Pozdrawiam, 

Ananke

Przeczesuje palcami czarne włosy rozpuszczone na dekolt. Ma na sobie turkusową sukienkę za kolana.

– Zapalisz światło? – Adrian w końcu siada po turecku. Poprawia okulary zsuwające się z nosa.

 

No popatrz tu, wszystkie opisy mają podobną konstrukcję. I te rozpuszczone na dekolt podobają mi się mniej, później córka też ma taki mniej przyjazny opis włosów.

Przycinały mnie te opisy w czytaniu, a w drugim opowiadaniu płynęłam.

"nie mam jak porównać samopoczucia bez bałaganu..." - Ananke

Hej!

 

… czarne włosy rozpuszczone na dekolt

Rzeczywiście, trochę razi. Co powiesz na: wypuszczone?

 

Czytam dalej.

“Kiedy ludzie mówią ci, że coś jest nie tak albo im się nie podoba, prawie zawsze mają rację. Kiedy mówią ci, co dokładnie według nich jest źle i jak to naprawić, prawie zawsze się mylą”. Neil Gaiman

Ambush, dzięki, dopiero się dokopałam z forum do swojego. ;)

 

No popatrz tu, wszystkie opisy mają podobną konstrukcję. I te rozpuszczone na dekolt podobają mi się mniej, później córka też ma taki mniej przyjazny opis włosów.

Zerknę na te włosy, no i na opisy. ;)

 

Andyql

Hej!

Dzięki. :) Najpierw przyjrzę się opisom, żeby je trochę poprawić, może niekoniecznie niech będą tak rozpuszczone/wypuszczone na dekolt. ;)

 

Edycja: rozpuszczone już poprawione, gdzieś tam sukienkę jeszcze ucięłam i kilka drobiazgów. Muszę przeczytać całość to coś nowego się pewnie rzuci w oczy. ;)

No i tak… Podobało mi się, bardzo. Uderzyło mnie w trakcie czytania, jak bardzo ta rodzina się nienawidzi, ile wzajemnych pretensji, co musieli przeżyć, że tak się do siebie odnoszą. Końcówka przyniosła rozwiązanie, taka terapia to świetny pomysł.

Tylko jedno mi się nie klei. Skoro to był eksperyment z zastosowaniem rzeczywistości wirtualnej, to informacja o zamknięciu rejonu Drawy wprowadza mi chaos, tak trochę. Ale może to celowy zabieg, takie niedopowiedzenie?

Zmieniłbym jedno słowo. Ikra kojarzy się z rybami, kijankowate stwory preferują skrzek.

 

To, że napisałaś tę historię w tak krótkim czasie to jakieś mistrzostwo świata! Tarantino stoi i bije brawo a ja dołączam!

 

“Kiedy ludzie mówią ci, że coś jest nie tak albo im się nie podoba, prawie zawsze mają rację. Kiedy mówią ci, co dokładnie według nich jest źle i jak to naprawić, prawie zawsze się mylą”. Neil Gaiman

taka terapia to świetny pomysł

Opatentuję pomysł, kiedy wirtualna rzeczywistość wkroczy na bardziej profesjonalne tory. :)

 

Skoro to był eksperyment z zastosowaniem rzeczywistości wirtualnej, to informacja o zamknięciu rejonu Drawy wprowadza mi chaos, tak trochę. Ale może to celowy zabieg, takie niedopowiedzenie?

No to tak: zastosowałam odwrotną zasadę niż w innym opowiadaniach. U mnie cała historia z tajemniczymi stworami wydarzyła się naprawdę. Wirtualna rzeczywistość wkroczyła później. Rodzina Karmen zginęła, ona jako jedyna ledwo przeżyła, ale dostała się do wirtualnej rzeczywistości, w której ma szansę być z rodziną.

 

Nie do końca to wybrzmiało? Zamotałam za bardzo? Kurczę, na końcu tak dobitniej wskazać, że to wirtualna rzeczywistość? Próbowałam to przekazać takimi scenami:

 

Dziwne, widok za oknem jest rozmyty.

(…) Świat momentami jest nieostry, jak oglądany zza grubych, niedopasowanych szkieł.

Ta rzeczywistość jest nieprawdziwa, to chore kłamstwo. Jej twarz ma mniej zmarszczek, brakuje pieprzyka i… Ten obraz, co chwilę rozmazany. Wszyscy są dziwni, inni.

Ta cała Ela gadała o wirtualnej rzeczywistości. Ale koszmar ze stworami był prawdziwy. Teraz dopiero Karmen musiała zostać wprowadzona w coś takiego, w jakąś wirtualną rzeczywistość.

– Ten projekt stworzono dla pomocy żołnierzom w trakcie traumy. Przekazaliśmy ci, że to coś w rodzaju terapii, żeby twój umysł mógł to łatwiej przyswoić, zaakceptować. Znaleźli was tuż pod samym poligonem, ale Oskar… nie zdołał przeżyć.

 

No i stąd ta ostatnia scena, bo wcześniej Karmen myśli:

Jak rozpoznać, co może być prawdą?

 

I dalej scena z Drawą. To pokazuje, co jest prawdą. ;)

 

Zmieniłbym jedno słowo. Ikra kojarzy się z rybami, kijankowate stwory preferują skrzek.

Jasne, już zmieniam, dziękuję bardzo. :)

 

To, że napisałaś tę historię w tak krótkim czasie to jakieś mistrzostwo świata! Tarantino stoi i bije brawo a ja dołączam!

Dziękuję. Później musiałam odsypiać i byłam zombie, no ale… Czego się nie robi dla pisania. :)

 

Pozdrawiam,

Ananke

Nie do końca to wybrzmiało? Zamotałam za bardzo?

Nie, nie. Odbierałem te sygnały wskazujące na wirtualność i nie załapałem, że to taki miks. Ja prosty facet jestem…  

 

A o Drawie przemyciłbym informacje, że w pobliżu były kiedyś ruskie bazy. Kijankomonstra to być może dopiero początek kłopotów. ;)

Fajne to było!

“Kiedy ludzie mówią ci, że coś jest nie tak albo im się nie podoba, prawie zawsze mają rację. Kiedy mówią ci, co dokładnie według nich jest źle i jak to naprawić, prawie zawsze się mylą”. Neil Gaiman

Nie, nie. Odbierałem te sygnały wskazujące na wirtualność i nie załapałem, że to taki miks. Ja prosty facet jestem…  

No bo to tak nietypowo, zazwyczaj bohaterowie się budzą ze snu albo rzeczywistości wirtualnej, a u mnie inaczej: dopiero na koniec tam trafiają. :)

 

A o Drawie przemyciłbym informacje, że w pobliżu były kiedyś ruskie bazy.

O, faktycznie były? A informacja tam na końcu? ;)

O, faktycznie były? A informacja tam na końcu? ;)

Miałem na myśli ruskie bazy istniejące w tamtych stronach do 1992 r. Cholera wie, co mogli zakopać w lasach. Albo utopić w Drawie. A po latach, zmutowane Zło, zaatakowało. :)

“Kiedy ludzie mówią ci, że coś jest nie tak albo im się nie podoba, prawie zawsze mają rację. Kiedy mówią ci, co dokładnie według nich jest źle i jak to naprawić, prawie zawsze się mylą”. Neil Gaiman

Hm, z tego, co widzę, to chodzi o te tajne bazy atomowe wojsk radzieckich? Bo one już tam bliżej Poborska, Przegonia, a u mnie bohaterowie dopłynęli do poligonu, gdzie zaczyna się Prostynia. ;) A to jeszcze hen za Drawskim Parkiem Krajobrazowym.

 

 

Chyba że chodzi o inne pozostałości?

Ok, główna ruska baza, czyli Borne Sulinowo jest oddalona rzeczywiście o jakieś 50 km od miejsca akcji. Ale mogła się tam rozbić jakaś ciężarówka zawierająca tajemniczy ładunek? Mogła! Uszkodzony pojemnik wpada do Drawy i po wielu latach Twoi kijankowaci złole narobili bigosu.

Jeszcze pamiętam z tzw. wczesnej młodości (bo pochodzę z Pomorza) metalowe bramy do ruskich jednostek ozdobione czerwoną gwiazdą. Mówię Ci, oni temu winni! :)

“Kiedy ludzie mówią ci, że coś jest nie tak albo im się nie podoba, prawie zawsze mają rację. Kiedy mówią ci, co dokładnie według nich jest źle i jak to naprawić, prawie zawsze się mylą”. Neil Gaiman

Hej, dałam wzmiankę, że dawne radzieckie bazy są przeszukiwane. ;)

Co do stworów z opowiadania – pozostawiam interpretację czytelnikom, choć jest też wzmianka, że:

– Twierdzi, że te stwory to bogowie. Przebudził ich kataklizm, byli tu przed człowiekiem, więc mają prawo do pożarcia ludzi żywcem.

Tak więc nie ma jednoznacznej odpowiedzi. ;) Można przyjąć, że to wynik eksperymentu, celowe działanie, pradawna rasa, kosmici…

Przykro mi, Ananke, ale nie umiem odnieść się do opowiadania. Rozum nie pozwala mi uwierzyć w prawdziwość istnienia opisanych stworów i ich krwawych poczynań, nie potrafię też pojąć zagadnień dotyczących świata wurtualnego. Innymi słowy – to nie jest opowiadanie dla mnie.

 

Ko­bie­ta owie­ra oczy… → Literówka.

 

Leży tam la­tar­ka, klucz i lu­dzik lego.Leży tam la­tar­ka, klucz i lu­dzik Lego.

Lego jest nazwą własną.

 

Wi­wa­tu­ją uno­sząc ręce w górę. → Masło maślane – czy mogli unieść ręce w dół?

Proponuję: Wi­wa­tu­ją, wysoko uno­sząc ręce.

 

wąskie szparki, zajmują połowę twarzy… → wąskie szparki, zajmują połowę pyska

Twarze mają ludzie, a Ty piszesz o jakich okropnych potworach.

 

bru­nat­ne twa­rze są w ca­ło­ści po­kry­te czer­wo­ną po­so­ką. → …bru­nat­ne pyski są w ca­ło­ści po­kry­te czer­wo­ną po­so­ką.

 

Po­now­nie nie widać ich twa­rzy.Po­now­nie nie widać ich pysków.

 

I wtedy nad­bie­ga ko­bie­ta w nie­bie­skich wło­sach i srebr­nym płasz­czu.I wtedy nad­bie­ga ko­bie­ta z niebieskimi włosamiw srebr­nym płasz­czu.

Można być w płaszczu, ale nie można być we włosach.

 

Opusz­cza je w dół, przez otwar­tą kla­pę. → Masło maślane – czy można coś opuścić w górę?

Proponuję: Opusz­cza je przez otwar­tą kla­pę.

 

chwy­ta rę­ka­mi ramę okna… → Czy dookreślenie jest konieczne? Czy mogła chwycić ramę inaczej, nie rękami?

Wystarczy: …chwy­ta ramę okna

 

z całej siły uderza go w twarz… → …z całej siły uderza go w pysk

 

Pola bie­rze łyk z wy­cie­ka­ją­cej wody, resz­tę spija Oskar.Pola siorbie łyk z wy­cie­ka­ją­cej wody, resz­tę spija Oskar.

Łyków się mnie bierze.

 

Plum, jedno uderzenie w taflę wody.Plum, jedno uderzenie w powierzchnię wody.

Obawiam się, że powierzchnia wody rzeki, będącej cały czas w ruchu, nie jest taflą.

 

Prze­ciw­nik bul­go­cze, kopie nogą. → Czy dookreślenie jest konieczne? Czy mógłby kopać, nie używając nogi?

 

Kar­men scho­dzi po zwią­za­nych razem po­ście­lach. → Czy dookreślenie jest konieczne? Czy pościel mogła być związana osobno?

 

Gdzie iść…? – myśli.Którędy iść…? – myśli.

 

Pa­ją­ki wiją tu sieci… → Pająki nie wiją sieci. Wite są gniazda ptaków.

Proponuję: Pa­ją­ki przędą tu sieci…

 

Kar­men przy­ci­ska dłoń do prze­szy­wa­ją­ce­go bólem serca. → Co serce przeszywa bólem?

Pewnie miało być: Kar­men przy­ci­ska dłoń do prze­szy­wa­nego bólem serca.

 

słod­ko-kwa­śny sok ciek­nie po jej bro­dzie. → Zbędny zaimek.

 

sie­dział­by w domu przy grach albo szwę­dał się z ko­le­ga­mi… → …sie­dział­by w domu przy grach albo szwen­dał się z ko­le­ga­mi

 

wiatr porusza gałęziami muskającymi taflę wody. → … wiatr porusza gałęziami muskającymi wodę.

 

Dziewczyna chce wstać, łódź uderza w taflę→  Dziewczyna chce wstać, łódź uderza w wodę

 

głowa znika pod taflą… → …głowa znika pod powierzchnią

 

A tam, pod taflą wody, dryfują skrzeki… → A tam, pod wodą, dryfują skrzeki

 

Kar­men już go przy­tu­la, stoją tak otu­le­ni ciszą… → Nie brzmi to najlepiej.

Proponuję: Kar­men już go przy­tu­la, stoją tak otoczeni/ spowici ciszą

 

Zdrę­twia­łe ciało od trzy­ma­nia córki nie współ­pra­cu­je… → Raczej: Ciało, zdrę­twia­łe od trzy­ma­nia córki, nie współ­pra­cu­je

 

Słoń­ce oświe­tla rzekę, pro­mie­nie mi­go­czą na tafli.Słoń­ce oświe­tla rzekę, pro­mie­nie mi­go­czą na powierzchni.

 

– Ze dwie… –  dyszy Adrian – godziny. → – Ze dwie… – dyszy Adrian – godziny.

Wystarczy jedna spacja po drugiej półpauzie.

 

Od­kła­da Polę pod jed­nym z drzew. → Raczej: Kładzie Polę pod jed­nym z drzew.

 

spoj­rze­nia wą­skich oczu na po­ło­wę twa­rzy… → …spoj­rze­nia wą­skich oczu na po­ło­wę pyska

 

który macha młot­kiem przed ich twa­rza­mi. → …który macha młot­kiem przed ich pyskami.

 

ob­li­zu­je gru­czo­ło­wa­tą twarz ję­zy­kiem dłu­gim na pół metra. → …ob­li­zu­je gru­czo­ło­wa­ty pysk ję­zy­kiem dłu­gim na pół metra.

 

Stwór syczy z wście­kło­ścią, uma­za­ny na twa­rzy krwią. → A może: Stwór, z pyskiem uma­za­nym krwią, syczy wściekle.

 

Kła­dzie szklan­ki wody na szaf­kach.Stawia na szafkach szklan­ki z wodą.

Z położonych szklanek woda natychmiast się wyleje.

 

– O kurwa – pod­su­mo­wu­je Oskar. → – O, kurwa! – pod­su­mo­wu­je Oskar.

 

– Pod­pi­sa­li­ście umowę przed tym całym przy­stą­pie­niem do pro­jek­tu.– Pod­pi­sa­li­ście umowę przed przy­stą­pie­niem do pro­jek­tu.

 

Mi głowa po pro­stu pęka… → Mnie głowa po pro­stu pęka

 

– Po ko­la­cji pój­dzie­my na wie­czo­ro­wy spa­cer… → – Po ko­la­cji pój­dzie­my na wie­czo­rny spa­cer

Sprawdź znaczenie przymiotnika wieczorowy.

 

Po­zo­sta­li jedzą me­cha­nicz­nie, sku­pie­ni na ta­ler­zach. → Raczej: Po­zo­sta­li jedzą me­cha­nicz­nie, sku­pie­ni na zawartości talerzy.

 

do­ga­da­li się z tą ko­bie­tą… W tych błę­kit­nych wło­sach. → …do­ga­da­li się z tą ko­bie­tą… Tą z błękitnymi włosami.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Reg, dziękuję za łapankę ❤ Poprawię wieczorem w domu, na razie tylko jedną literówkę zmieniłam (przy okazji – przez poprawki z telefonu miałam potem więcej roboty, bo właśnie mi takie literówki wstawia :( ). 

 

Opowiadanie jest fantastyczne, więc rozum nie musi wierzyć w stwory, ja też nie wierzę w fantastyczne stworzenia – duchy, upiory, bazyliszki, demony, strzygi… To wszystko istnieje jako fantastyczny dodatek, nie jako element historii obyczajowej. :) 

Świat wirtualny zbliża się wielkimi krokami, coraz częściej mamy gry/filmy, w których trudno odróżnić, co jest prawdziwe. Być może to taki przebłysk bliskiej/dalekiej przyszłości. ;) 

 

Pozdrawiam, 

Ananke

Bardzo proszę i cieszę się, że łapanka się przydała. :)

Ananke, jestem stara, ale wiem, że to opowiadanie fantastyczne. Jednak zważ, że nigdy nie grałam w żadną grę, że nie mam żadnego pojęcia o świecie wirtualnym i nijak nie potrafię przystosować się do świata, który dla Ciebie jest tak oczywisty. :)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Chyba jednak nie polubię takich horrorów, zbyt prawdziwie wyglądających, mogących się zdarzyć w przyszłości. Podziwiam ‘lekkość pióra’. Stworzyć coś takiego w 1,5 dnia, no, no. :)

Bardzo proszę i cieszę się, że łapanka się przydała. :)

Bardzo się przydała, sporo nauki wyniosłam, dziękuję. :)

 

Ananke, jestem stara, ale wiem, że to opowiadanie fantastyczne.

Wiek nie ma znaczenia, chodziło mi o to, że przy fantastyce raczej trudno objąć rozumiem cokolwiek. :)

 

nie mam żadnego pojęcia o świecie wirtualnym i nijak nie potrafię przystosować się do świata, który dla Ciebie jest tak oczywisty. :)

Co do świata wirtualnego – ja tylko kilka razy miałam przyjemność w nim przebywać, ale w dawnych czasach autorzy pisali o świecie wirtualnym jeszcze zanim cokolwiek takiego mogło się wydarzyć, np. jest świetne opowiadanie “Dobranoc, Sofio” Lino Aldaniego publikowane w 1964, w którym autor już przewidywał coś na kształt gogli VR i wirtualną rzeczywistość. ;)

 

Odnośnie pysków – zmieniłam, choć pysk kojarzy mi się z pieskami. XD

 

 

Z czymś wypukłym, co wystaje. No ale twarz jest zbyt ludzka, a gęba też budzi skojarzenie z ludźmi albo z ustami. Potwory są czymś w rodzaju gatunku pomiędzy zwierzęciem a człowiekiem, stąd pewne trudności w opisaniu.

 

Przecinek przed “O kurwa” – hm, gdyby tam był, czy zdanie nie brzmiałoby jako wskazanie kogoś, kogo bohater tak brzydko nazywa?

https://24kurier.pl/blogi/ewa-kolodziejek/o-tak/

U mnie to coś w stylu “O Jezu”.

 

 

 

Misiu, dziękuję za komplement, skoro mogłyby się zdarzyć w przyszłości i są zbyt prawdziwe – cieszy mnie taki odbiór. :)

Zdradzę Ci, że też nie lubię horrorów, tzn. może źle napisałam, nie tyle “nie lubię”, co się po nich boję i przez to niewiele czytam i oglądam. ;p Jestem z tych strachliwych.

Stworzyć coś takiego w 1,5 dnia, no, no. :)

Czystego pisania miałam 1,5 dnia, ale to było pisanie prawie bez przerw, które niestety należało później odchorować. Wszystkie obowiązki, brak snu, odpoczynku itd. – to skutkowało tym, że dopiero dziś w miarę doszłam do siebie, przy czym spałam do 10. Także nie polecam takich szybkich akcji, bo człowiek zawala po prostu wszystko, co możliwe. ;p

 

 

Pozdrawiam Was serdecznie,

Ananke

Ananke, dziękuję za wyjaśnienia. :)

Miło z Twojej strony, że starasz się mnie przekonać do tego rodzaju twórczości, ale cóż… Obawiam się, że to się nikomu nie uda. Po prostu odbijam się od podobnych opowiadań. :(

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Reg, to bardziej ciekawość niż próba przekonania. :) Po prostu zastanawiam się, czy gdybym postawiła na wampiry – byłoby to łatwe do ogarnięcia. ;) 

Ananke, za wampirami też nie przepadam, bo choć jestem z nimi bardziej oswojona, to różnych opowieści o nich było już tak wiele, że z każdą kolejną traciły na atrakcyjności. Ale nie wykluczam możliwości, że ktoś kiedyś jeszcze wpadnie na świetny pomysł i napisze o wampirach w sposób, który zaskoczy i uwiedzie. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Reg, no właśnie o to mi chodzi – że oswojone w literaturze stworzenia dla jednych są bardziej, dla innych mniej atrakcyjne. Ja wampirów mam dość, bo jest ich zbyt wiele i w sumie niewiele mają już wspólnego z wampirami, u każdego są praktycznie innym stworzeniem. ;) 

Ananke, wampiry, a także inne stwory, w opowiadaniach są pokazane tak, jak widzi je twórca dzieła, a wizja autora nie zawsze będzie satysfakcjonująca dla czytelnika. :)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

To prawda. :) 

CZeść, 

 

Opowiadanie powstało szybko, ale uważam że jest dobre i dynamiczne. Dla mnie też jest horrorem. 

Mi akurat wszystko wskoczyło i wszystko logiczne. Też mam cały czas pomysł na fabułę niekonwencjonalnie wykorzystującą wirtualną rzeczywistość i uważam, że to ciekawy wątek. 

 

W żabowate uwierzę, w wirtualną rzeczywistość uwierzę, ale nie w to… że nasze wojsko jest takie coś wykonać to już nie :)

 

Pozdrawiam, 

BS

W ten weekend też spróbuję napisać opowiadanie na 80 tys znaków. Ciekawe czy mi się uda :)

Cześć, 

Dzięki za komentarz. :) Fajnie, że zrozumiałe i nie odstraszyło gore. ;) 

Wirtualne rzeczywistości uwielbiam, przyznam, że właśnie od dawna chciałam coś takiego napisać i może stąd lekkość w pisaniu. ;) 

Odnośnie wojska – w opowiadaniu nie ma konkretnie wskazane, skąd te stwory, nie będę może pisać tego samego, wrzucę odpowiedź do Andyqla:

 

„dałam wzmiankę, że dawne radzieckie bazy są przeszukiwane. ;)

 

Co do stworów z opowiadania – pozostawiam interpretację czytelnikom, choć jest też wzmianka, że:

 

– Twierdzi, że te stwory to bogowie. Przebudził ich kataklizm, byli tu przed człowiekiem, więc mają prawo do pożarcia ludzi żywcem.

 

Tak więc nie ma jednoznacznej odpowiedzi. ;) Można przyjąć, że to wynik eksperymentu, celowe działanie, pradawna rasa, kosmici…”

 

Oo, powodzenia z pisaniem opowiadania! No łatwo nie jest, trzeba się przykuć do komputera, ja nawet jadłam przy lapku i głównie leżałam z podstawką pod laptopa, żeby oszczędzać kręgosłup. ;) Pod koniec to był wyścig z czasem. :D

Dzięki, zobaczymy jak wyjdzie :)

Przyjemnie się czytało, akcja wartko płynie.

Na początku wydawało mi się, że partie narratora są bardzo sztywne i bezosobowe, jak didaskalia w dramacie; “X przechodzi na prawą stronę pokoju, wygląda przez okno, Y zapala świece na stole”. Ale jeśli to ma służyć przekonaniu czytelnika, że to była VR, to nieźle wyszło.

Ciekawa jestem, jak by zadziałała taka terapia. Owszem, na świeżo efekt może być pozytywny, ale potem? Ludzie nie dojdą do wniosku, że się zbłaźnili, nie będą czuć zażenowania z tego powodu?

Babska logika rządzi!

Bruno, daj znać. :)

 

Finklo, cieszę się, że czytałaś z przyjemnością. ;)

Co do partii narratora – no może momentami trochę taki scenariusz jak w filmie. :D

 

Ciekawa jestem, jak by zadziałała taka terapia.

Owszem, na świeżo efekt może być pozytywny, ale potem? Ludzie nie dojdą do wniosku, że się zbłaźnili, nie będą czuć zażenowania z tego powodu?

Myślę, że to zależy od konkretnych przypadków i poziomu terapii, trochę podobnie jak przy zwykłej terapii dla par: jednym pomoże, innym nie, a jeszcze innym bardziej zaszkodzi.

Ale takie mocne przeżycia mogą mieć pozytywny wpływ, kiedy ludzie uświadamiają sobie, że nie mogliby żyć bez drugiej osoby. Albo negatywny, kiedy jednak nie obchodzi ich, że ta osoba umrze.

Napisanie tekstu w tak krótkim czasie to naprawdę duże wyzwanie. Zresztą, całkiem dobrego. Podobało mi się napięcie, relacje między postaciami i grające na emocjach zakończenie. Wymagania konkursu wypełnione w stu procentach.

Hej. Bojka, jak ja dawno nie czytałam tekstu w taką narracją. Od razu mi się kabarety przypomniały i lektor, który dopełnia sceny mówione. Początek fajny, tajemniczy. Zaczęłam się zastanawiać, po co uwięzionym narzędzia umożliwiające ucieczkę, ale szybko były przemyślenia bohatera i się wyjaśniło. Atmosfera wśród pojmanych napięta, wychodzą na światło dnia brudy i skrywane fakty z życia, niemniej jakoś współpracują i podejmują próbę ucieczki. Stworki zrobiły sobie z ludzi żywe tarcze. Jak pojmani zbyt długo nie wychodzą, to trzeba podpalić i wykurzyć. Sceny lęku, nieporadności i ogólnego odnajdywania się w zaistniałej sytuacji – fajne. Jest dynamika, krwawe i brutalne sceny – uwielbiam. Nudy nie doświadczyłam.” jaszczury” jako ukrywany element rozbitego Ufo, czy eksperymentu, który wymknął się spod kontroli; jak najbardziej, jednak USA by lepiej tutaj pasowało.

Ogólnie ciekawe, a opisy scen, które się ze sobą łączą w odstępach czasu, ułatwiały mi lepsze zrozumienie. Pozdrawiam. :) 

Zygfrydzie, dziękuję za komentarz, fajnie, że się podobało. ;) 

 

 

Tygrysico, narracja trochę taka scenariuszowa. :) 

Odnośnie brudów i zamknięcia – mam słabość do takich utworów, ogólnie uwielbiam filmy, w których są uwięzieni bohaterowie i nie wiedzą dlaczego. ;) Próbowałam zrobić jednak coś, czego jeszcze nigdzie nie widziałam. ;) 

 

Przed krwawymi scenami ostrzegałam, więc fajnie, że Tobie pasują, mam nadzieję, że nie zabłądzi tutaj ktoś, kto stroni od brutalności. ;) 

 

Co do USA – hm, może, ale w sumie tam już wszystko było, a ja celowałam w takie pradawne stwory, może nie typowo słowiańskie, ale na pewno dość nasze. :D Chociaż zostawiłam dla czytelnika dowolność, nie chciałam tego w stu procentach przekazać. ;) 

 

Dziękuję za komentarz. :) 

Pozdrawiam serdecznie, 

Ananke

 

P.S. O, widzę, że ze Szczecina jesteś? :) Może się gdzieś minęłyśmy. :) 

Ananke, ja gustuję w gore i im brutalniej, tym lepiej. Uwielbiam kino grozy z rozlewem krwi i jeszcze nie obejrzałam niczego, co by mnie obrzydziło, czy ruszyło. Może być, że się minęłyśmy, chociaż ja z Dąbia i przeważnie jeżdżę na Wały – Odra mnie przyciąga. Poligon drawski znam, te okolice również, mieszkałam niedaleko i słyszałam jak strzelali, kiedy były ćwiczenia; szyby drżały. :)

Tygrysico, mieszkałam w Dąbiu pięć lat. :D Na Wały może rzadziej, bardziej chodziłam tym wałem w Dąbiu. ;) Do Drawna jeździłam na kajaki. ;) O kurczę, to nieźle jak przy ćwiczeniach tak było! 

Odnośnie gore – a oglądałaś „Substancję”? Myślałam, czy nie iść do kina, ale opinie ma tak różne… 

Ananke, nie widziałam filmu, a recenzje to nie wszystko. Trochę pod thriller podpada z opisu. Decyzja należy do ciebie. :) 

Wiem, wiem, ale tak z ciekawości pytałam. ;) Na koniec podobno bardzo brutalny i krwawy. ;) 

Ananke, to tak jak “Wzgórza mają oczy”. Dopiero w połowie zaczyna się akcja. :) Jak się zdecydujesz i obejrzysz, daj znać,. Jak będzie dobry, może sama się skuszę. ;)

CZeść, 

 

Niestety nie udało mi się w weekend napisać opowiadania. 

Zbyt ładna pogoda. 

Ale 40 000 jest i zamiast w 2 dni powstanie w 4 :)

 

Pozdrawiam, 

BS

Tygrysico, nie wiem, ile będą grali w kinie, ale może się uda, dam znać. :) 

 

Bruno, pogoda była cudna, więc się nie dziwię. Zresztą najlepiej pisać w nocy. :) 

Przy połowie to już z górki, potem nawet brakuje znaków i limit się kończy. :D

 

Pozdrawiam, 

Ananke

Przyjemnie się czytało :)

Przynoszę radość :)

Dziękuję, Anet. :)

Ananke, świetne opowiadanie! Choć horror to nie do końca mój klimat, Twoja historia naprawdę mnie wciągnęła. Pełno w niej napięcia, intensywnych scen i poczucia nieuchronnego zagrożenia. Bohaterowie są dobrze napisani, każdy z nich ma swoje wady, co czyni ich bardziej realistycznymi. Szczególnie podobało mi się to rodzinne pranie brudów w obliczu śmiertelnego niebezpieczeństwa. Motyw potworów przypominających żaby był intrygujący, a zakończenie z podwójnym dnem zrobiło na mnie duże wrażenie. Już sam atak potworów w wirtualnej rzeczywistości byłby wystarczająco niepokojący, ale fakt, że prawdziwym złudzeniem okazało się późniejsze życie Karmen, dodał opowieści dodatkowej głębi. Mam jedynie wrażenie, że końcówka mogła być pisana trochę w pośpiechu, ale mimo to całość wyszła świetnie. Stworzenie czegoś takiego w 1,5 dnia to naprawdę imponujący wyczyn!

Nowa Fantastyka