„Z czterech krynic srebrzyste biegły tam poniki
To razem, to rozpierzchłe tam i sam w wężyki.
Miękkie łąki się słały, przetykane kwiatem
Fijołków i opichu. Na miejscu tu, na tem,
Bóg nawet by się cieszył i stanął jak wryty.”
– „Bóg nawet by się cieszył. Bóg nawet by się cieszył”– szeptała Alicja, nie mogąc przestać. Skręcała w dłoniach postrzępioną, białą chusteczkę i rozpaczliwie usiłowała znaleźć jakiś punkt, w który mogłaby wbić wzrok i nieco się uspokoić.
W pociągu było zimno, a mimo to unosił się w nim nieznośny smród. Stłoczeni na wąskiej powierzchni ludzie cuchnęli i bez przerwy wydawali dźwięki. Jedni gadali, drudzy modlili się głośno, a jeszcze inni chrapali przez sen.
Jak ktoś może tu spać?! – pomyślała. Jak ktokolwiek może jeszcze usnąć?!
Ściskała rączki sfatygowanej, beżowej walizki w kratkę, a do piersi tuliła Odyseję. Nie potrzebowała książki, umiała ją na pamięć, ale dzieło Homera było potwierdzeniem, że wciąż jest człowiekiem.
Alicja usiłowała odgrodzić się od otoczenia. Próbowała zamykać oczy, ale wtedy przychodził do niej ogień. Płonąca Warszawa, płonący Icek Goldblum – syn fiakra, płonący pies sąsiadów. Jak ceglany pył w piwnicznym schronie sypała się na nią wojna. Dlatego zaraz wynurzała się ze wspomnień, otwierając oczy i gwałtownie łapiąc powietrze.
Wtedy pojawiała się przejmująca potrzeba opuszczenia pociągu. Chciała szarpnąć drzwi i wysiąść. Wyskoczyć w niebyt. Tam, gdzie nie będzie tłumu obdartych ludzi, wspomnień i jej samej.
Zacznę od nowa. Michasia mówiła, że to duże miasto. Znajdę zajęcie i kąt do spania. Tyle mi wystarczy na początek. Zapomnę o wszystkim i będę żyć! – przekonywała sama siebie. – Jestem jak Odyseusz, musiałam przebyć długą drogę, ale w końcu odnajdę Itakę!
Pragnęła uciec, a równocześnie zostać i lękała się celu podróży. Po drodze poznała kilka najbliżej siedzących osób, przy których bała się mniej.
Ten blondyn z zapadniętymi policzkami i długimi palcami z początku wzbudził w niej odrazę. Wsiadł do wagonu, prowadzony pod ręce przez towarzyszy, lub nawet wleczony jak worek. Pijany, z zarośniętą twarzą, przypominał jej wszystko to, czego obawiała się w mężczyznach. Jednak kiedy obudził się po kilku godzinach, wytrzeszczył oczy i zaczął się szarpać, krzycząc przeraźliwie:
– Nie pojadę! Nie jadę!
Oczy lśniły mu łzami, twarz poczerwieniała i trząsł się jak w gorączce.
– Kolega trochę za dużo jeździł pociągiem – tłumaczył jego towarzysz. – Alek, ucisz go! – polecił drugiemu.
Przytrzymali go siłą, coś szeptali. Usiłowali poić wódką i w końcu chłopak zamilkł.
Alicja zerkała na niego ukradkiem. Na proty nos i profil greckiego posągu. W jego nagłym spokoju był ból i bezbronność, które sama nie wiedziała czemu, pociągały ją. Bolek i Alek zagadywali do niej, chcieli się zaprzyjaźnić, uciekała wzrokiem i niechętnie odpowiadała. Lękała się ich, ale z drugiej strony skrycie liczyła, że mogliby ją obronić w razie zagrożenia.
Pani doktorowa Jaworska całą drogę spędziła na podłodze, wciśnięta między nogi męża i walizkę. Ne patrzyła nikomu w oczy, nic nie jadła. Co jakiś czas mąż wmuszał w nią kilka łyków wody. Nie mówiła ani słowa, czasem jedynie wydawała z siebie wysoki, przenikliwy pisk, jak nietoperz.
Doktor twierdził, że jadą szukać syna, który zaginął w czasie wojny, ale Alicja podejrzewała, że to nie jest prawda, bo doktorowa za każdym razem zaczynała wtedy bezgłośnie płakać.
– To Żydki – szepnął Alek. – Tylko udają Polaków.
– Dziwisz się? – ucięła, rzucając mu gniewne spojrzenie.
– Niemców już nie ma, a Ruskie gadają, że wszyscy równi… Chociaż ludzie mówią, że równi jak Ruskie ustawią pod ścianą – dodał szeptem.
– Jak się ktoś przez kilka lat karmił samym strachem, to go chwilę jeszcze potrzyma.
Jakby na potwierdzenie tych słów pociąg przyhamował, a gdzieś od strony lasu rozległ się huk i pojedyncze dźwięki wystrzałów. Doktorowa położyła się na brzuchu, zakrywając rękami głowę i zawyła przeciągle:
– Zey veln teyn!
– Cicho! Cicho! Nic już nie mów, droga moja! – syknął doktor, przyciągając ją do siebie i zatykając jej usta.
Zamilkła. Znad wąskiej, pokrytej brązowymi plamami dłoni doktora wyglądały olbrzymie, zwierzęco przerażone oczy.
– Pan doktor jedzie do naszego szpitala? – spytała Marysia, dorodna dwudziestolatka ubrana w białą, jedwabną bluzkę ze spadochronu i męskie, wełniane spodnie. – Mój tata jest ważnym urzędnikiem – dodała z dumą.
– Tak, dostałem posadę – odparł doktor, poprawiając powiązane sznurkiem okulary.
– To może i mnie doktor będzie leczył…? Nie, żeby mi coś dolegało – zapewniła szybko.
– Raczej nie, moja droga, jestem pediatrą – odparł łagodnie.
– I tak by nic z tego nie było! Właśnie wracam z Krakowa, mam tam od jesieni studiować – westchnęła, spoglądając zalotnie na najprzystojniejszego z nich, Alka.
Nie dał się prosić i szczerząc zęby, odparł:
– Taka piękna panna to powinna za mąż iść, a nie na studia!
Marysia uśmiechnęła się zadowolona i przysiadła bliżej.
Na kolejnym przystanku do przepełnionego wagonu wsiadło jeszcze kilka osób. W pobliże Alicji przedarł się brzuchaty mężczyzna. Jedno oko miał zapuchnięte, zalepione ropą. Drugim oszacował pasażerów, a potem przysiadł się do młodych mężczyzn i wyciągnął flaszkę wódki.
Alicji obcy od razu się nie spodobał.
– „Kyklop nigdy na niebie pana nie uznawał” – szepnęła kilkakrotnie, zakrywając usta dłonią.
Przesunęła się za stos worków, żeby tylko na niego nie patrzeć i od nowa zaczęła targać gałganek.
Jednak pozostali podróżni chętnie przyjęli go do swojej grupy. Obcy przechwalał się znajomością okolicy, częstował wódką i opowiadał pieprzne dowcipy.
Udało mu się nawet podać kieliszek doktorowej Jaworskiej, która przełknęła łyk, otrzepała się i niemal natychmiast zasnęła.
Pociąg zatrzymywał się w polu nawet w ciągu nocy. Większość podróżnych budziła się i czekała niespokojnie. Nikt się nie odzywał, nikt nie wstawał. Tylko doktorowa chlipała. Smutek i bezradność tej obcej kobiety dodawały Alicji otuchy. Czuła się przy niej silniejsza, jakby kontrolowała swoje lęki i przeszłość.
Rozbita pani Jaworska zdawała się szkatułką, w której mogła ukryć to, czego nie potrafiła znieść.
&
Świt wstał zimny i mglisty.
Korzystając z krótkiego postoju, ludzie pobiegli w krzaczki za potrzebą. Było to wygodne, gdyż nie trzeba było daleko odchodzić, by skryć się przez innymi. Jednak lepka, biała obcość oparu przeraziła dziewczynę. Wróciły okropne opowieści z dzieciństwa o zimnych palcach utopców, o mgle bezpowrotnie wchłaniającej podróżnych, dlatego bez zwłoki schowała się do wagonu.
Usiadła przy oknie i patrzyła w mleczną biel, wzdrygając się za każdym razem, gdy wyłaniała się z niej jakaś postać. Kiedy wszyscy wsiedli już do wagonów, zobaczyła wychodzące z mgły wilki. Wychyliły się z mlecznych oparów, ledwie do połowy grzbietu. Stojąc nieruchomo, obserwowały pociąg.
Patrzyła na nie jak urzeczona, aż Nowak zwany przez nią w myślach Cyklopem, rzekł ze śmiechem:
– Panienka chuda jak szczapka, włoski ma liche, ale oczka bystre. Wilk we mgle wygląda prawie jak owieczka, ale nie jest owcą! Namnożyło się szkodników w czasie wojny. Zakosztowały ludzkiego mięsa i zhardziały! – Uśmiechał się, szczerząc krzywe zęby.
Alicja dotknęła swojej fryzury, byle jak przyciętej po tyfusie i gwałtownie przełknęła ślinę. Zaczerwieniła się i krzyknęła piskliwie:
– Czemu pan tyle gada! Po co mnie pan straszy? Ja się nie wybieram do lasu!
– Człowiek idzie przez życie i nie wie, kiedy natknie się na las… – westchnął, spoglądając za okno.
Kiedy pociąg ruszył w dalszą drogę, pasażerowie dojadali, co tam kto jeszcze miał.
Nowak wyciągnął pakunek zawinięty w płótno, wyjął z niego piętkę chleba i kawałek kiełbasy i zajadał z apetytem. Bronek, Mietek i Alek spoglądali na niego, przełykając ślinę, ale nie zwrócił na nich uwagi.
Kiedy skończył, wytarł ręce o spodnie i rzekł:
– Ja będę teraz wysiadał, bo w mieście to Korpus Bezpieczeństwa Wewnętrznego wypytuje podróżnych, w papiery patrzy, a podobno nawet Ruscy tam zaglądają. Nie mam nic na sumieniu, ale po mojemu lepiej im nie wchodzić w drogę!
Nawet ci dalej siedzący spojrzeli na Nowaka uważnie.
– Mówili, że tam będzie spokojnie… – jęknął Mietek. – Alek, słyszałeś?! Sam mówiłeś, że pod latarnią…
– Zamknij się! – rozkazał brat.
– No, ale jak wysiada pan tutaj, to jak zamierza pan dostać się do miasta?
Nowak podrapał się długim pazurem małego palca po zapuchniętym oku.
– Czasem udaje się nająć fiakra. Jakby wsiadło się na furkę w parę osób, to pewnie by nawet nie było tak drogo.
– My nie mamy pieniędzy! – Doktor położył rękę na ramieniu drzemiącej żony. Kobieta wyprostowała gwałtownie plecy, rozglądając się niespokojnie i czepiając kurczowo jego kolana.
– A jak nie… – Cyklop kontynuował, jakby go nie słyszał – to mam tam znajomą, co może przeprowadzić nas lasami.
– Czemu go słuchacie? – zdenerwował się doktor. – Mamy bilety. Moja żona jest chora, nie zdoła wędrować lasami przez wiele dni.
– Po co te nerwy? – uśmiechnął się Nowak. – To wcale niedaleko. Dzień drogi, góra dwa. Wdowa Łobodowa dobrze zna tamte lasy i umie poprowadzić bez kłopotów i szarpania. Można wstąpić do gościnnego domu, poprosić o pomoc… Na pewno nie odmówi.
W wagonie zaległo milczenie. Jakby wszyscy zaczęli zastanawiać się, co zrobić.
Kiedy pociąg zatrzymał się na stacji, za Nowakiem wysiadło aż dziewięć osób.
Za młodzieńcami podążyła Marysia. Doktor wyniósł na plecach żonę. Na końcu z pociągu wyskoczyła Alicja i otulona postrzępioną etolą szczupła kobieta z patykowatym wyrostkiem.
Grupa spojrzała na nich nieco zdumiona, bo w pociągu trzymali się z boku, ale ponieważ Nowak ruszył już w stronę rzeki, oni także poszli za nim.
Z przodu szli Bolek z Mietkiem, za nimi rozszczebiotana Marysia, trzymająca pod rękę Aleksego. Dziewczyna nie spuszczała z niego rozświetlonych oczu i nieustannie coś opowiadała.
Za nimi szedł doktor Jaworski z uczepioną ramienia żoną. Doktorowa robiła małe kroczki, jakby miała spętane stopy i obiema rękami kurczowo trzymała się męża.
Alicja ruszyła na końcu z kobietą, która przedstawiła się jako Helena Sokołowa i jej piętnastoletnim synem Marcinem.
Każdy z podróżnych dźwigał jakiś dobytek – pospinane starymi paskami i sznurkami resztki przeszłego życia. Młodzieńcy mieli na plecach płócienne worki, Marcin niósł prawdziwy, turystyczny plecak, a doktor ściskał rączkę sfatygowanej walizki.
– Ciekawe, co znajdziemy w tym lesie?! – emocjonował się Marcin. – Może kwiat paproci, bo już prawie na niego pora. Czego by sobie mamusia życzyła, poza tym, żeby ludzie dali nam święty spokój?!
– Dość! – syknęła groźnie pani Sokołowa. – Nie opowiadaj głupstw! Jesteś już na to za duży!
Chłopak spiekł raka i długimi palcami kilkakrotnie wpychał sobie za uszy falujące, przydługie włosy.
Ruszyli raźnym krokiem, zadowoleni, iż wydostali się z czeluści cuchnącego wagonu, i pełni nadziei. Wyciągali nogi, bo Nowak pędził drogą wzdłuż strumienia, nie oglądając się za siebie.
&
Szli dłuższą chwilę. Słońce grzało i zrobiło się gorąco, a im zaschło w gardłach. Po dwóch kwadransach wlekli się noga za nogą.
Gdy minęli kolejny zakręt rzeki, zobaczyli łąkę, a na niej duży, drewniany dom. Budynek był szeroki, okolony ogrodem z malwami i sadem, równocześnie uroczy i odpychający. Miał zapadnięty z lewej strony dach, ale za to okna ozdobione wycinankami.
Przy krzywej gruszy pasły się zgodnie czarna krowa, dwie białe kozy i żółty koń, z pękatym brzuchem. Po łące włóczyły się też grzebiące i gderające po swojemu kury.
Na płocie i na trawie przed sienią leżały dziesiątki ubrań i butów, a obok nich worki, walizy i mnóstwo innych rzeczy.
Wśród tego wszystkiego krzątały się trzy rosłe kobiety. Wszystkie miały długie, grube warkocze, obfite piersi ujęte w serdaki, a przy tym mocne, niemal męskie dłonie.
Prały rzeczy w cebrzyku, suszyły na słońcu, układały w zgrabne pakunki i zawijały w płótno, śpiewając przy tym pełnym głosem „Rozkwitały pąki białych róż”.
Podróżni zatrzymali się, próbując ogarnąć wzrokiem witającą ich scenę.
Doktorowa zawisła na mężowskim ramieniu i poruszona dźwiękami lub może widokiem zajęczała przejmująco.
Alicja zasłoniła usta, lecz mimo to wydeklamowała na głos:
– „Które siedzą na łące, a wkoło nich gnaty ludzkie leżą stosami i ciał wyschłych szmaty…”
– „Ty je mijaj, i zalep uszy towarzyszy” – dopowiedział Marcin, uśmiechając się szeroko. – Te kobiety to syreny? Dlatego tak pięknie śpiewają? … A pani jest nauczycielką?
Matka uciszała go, sycząc gniewnie i łapiąc za łokieć, ale dodał jeszcze:
– Nie wolno mi już chodzić do szkoły, bo za dużo deklamowałem…
– Witam, pani Łobodowa, przyprowadziłem gości, a może i klientów – huknął tubalnym głosem Nowak.
– Gość w dom, Bóg w dom – odparła najstarsza z kobiet, wychodząc im naprzeciw. – Siadajcie, gdzie możecie, a damy wam świeżego mleczka. – I zaraz dodała szybko: – Mamy sporo ubrań i wszelakiego dobra skupionego od podróżnych i tu w okolicy – wskazała szeroko ręką. – Może czegoś trzeba?
– Ten tu człowiek obiecał nam transport do miasta – zaczęła oficjalnym tonem Sokołowa. – Mówił też coś o powozie…
– Powozu nie mamy odkąd mojego chłopa Niemcy zabili – westchnęła gospodyni.
– To może chociaż coś do jedzenia i picia? – zagadnął słabo doktor.
– Mleka damy! Woda jest w studni, możecie sobie nabrać, ile chcecie. Popijcie, umyjcie się, można i poprać, co tam trzeba – dodała, spoglądając na nich krytycznie. -Słoneczko świeci jasno, wszystko wyschnie raz, dwa!
Pierwsza pobiegła do studni Helena z synem. Chłopak zręcznie zaczerpnął wody. Ona długo myła ręce, syn usiadł obok, bez sił, opuszczając nisko głowę.
– A jakieś jadło? Jest może jadło?– Bolek przestąpił z nogi na nogę.
– Mamy trochę zupy, możemy się podzielić, ale wy musicie za to dać coś nam. Nie muszą to być koniecznie pieniądze. Mogą być rzeczy. Solidne buty, biżuteria, a nawet ubrania. Wszystko przyjmiemy jako zapłatę – gospodyni bez krępacji lustrowała ich bagaże.
Podróżni zaczęli grzebać w workach, kieszeniach i czapkach.
Kobiety nie grymasiły, zainkasowały zapłatę i każdy dostał miskę z ciepłą zupą i grubą pajdę chleba. Rosła córka gospodyni nalewała do glinianych kubków przyniesione z piwniczki zimne, kwaśne mleko.
Podróżni jedli i pili z apetytem, a uśmiechnięta gospodyni kiwnęła Nowakowi głową.
Ten błahy gest wywołał u Alicji kolejny atak paniki. Poderwała się i ruszyła z powrotem w stronę stacji.
– Mamusiu, gdzie idzie nauczycielka? – spytał z drżącym głosem Marcin.
– Każdy ma swoje sprawy… – burknęła, żując łakomie. – Nie bądź wścibski! Pamiętaj, że mamy klasę!
– Niechże panienka od nas nie ucieka! – Nowak dogonił Alicję i chwycił za łokieć.
– Puść mnie! – pisnęła wyrywając rękę.
– Jakże to tak, sama dziewczyna na stacji, w nocy. Przecież to niebezpieczne!
Alicja ziajała jak zgoniony pies, zerkając to na jedzących podróżnych, to na dom, a potem jeszcze z tęsknotą na las. Coś jej mówiło, że powinna uciec, jak w dzień, kiedy Niemcy zbombardowali ich dom.
Nowak zaprowadził ja na łąkę. Siedziała na trawie, szarpała chusteczkę w dłoniach i szeptała bez końca:
– „Nędzami swych przeznaczeń, nędzami swych przeznaczeń…”
Wypiła kilka łyków mleka, ale nie zdołała nic zjeść. Kolczasta kula w gardle sprawiała, że miała problem z przełknięciem śliny.
Szukała spokoju, patrząc na łąkę, ale rozłożone buty, spodnie, kurtki przypomniały jej widok ulicy przy zbombardowanym domu na Kruczej i znowu zabrakło jej tchu.
Zerknęła na Mietka. Pogryzał piętkę chleba i uśmiechał się, zapatrzony gdzieś w dal.
Odkąd wysiedli z pociągu, wydawał się silniejszy.
Kiedy odpowiedział jej spojrzeniem, opuściła głowę, ale poczuła się nieco lepiej.
– Skoro mamy ruszać w drogę, to chodźmy! – Gospodyni wstała, otrzepała sutą, połataną spódnicę i dorzuciła: – Kaśka, Zośka pozbierajcie tam za drogę od każdego.
Podróżni płacili. Tym, którzy mieli coś schowane głębiej, pozwolono skorzystać z sieni.
Alicja oddała pierścionek z niebieskim oczkiem.
– To już starczy nawet i na wieczerzę – orzekła łaskawie gospodyni.
Gospodyni, córki i Nowak chodzili między podróżnymi i dodawali im otuchy. Łobodowa zagadywała ciekawie:
– A skąd Bóg prowadzi, opowiadajcie?
– Ja wracam z Bawarii, Alek z lasu, a Mietek aż zza końca świata. – Bolek mrugnął znacząco.
– Żona była w obozie, właśnie ją odnalazłem – szepnął doktor, karmiąc zupą milczącą kobietę.
Łobodowa zignorowała go i rzekła:
– Dwóch moich synów zostało w lesie, męża mi zabili! Nie wiem jak teraz żyć będziemy, sierotki! – zaszlochała krótko, ocierając fartuchem oczy.
– A my szukamy mego męża – wtrąciła się Helena Sokół, nie spuszczając oczu z syna. – Zaginął na froncie. Bardzo nam go brakuje.
– Każda rodzina kogoś straciła na wojnie! Powinni Niemcy zetrzeć z mapy świata! – warknęła Łobodowa. I zaraz dodała: – Jak pojedli, to nie ma co czekać, długa droga przed nami!
Po czym narzuciła na plecy chustkę. Zaprzęgła do dwukółki żółtego konia. Jej córki zapakowały kilka worków, jakieś drewniane skrzynki. Kaśka, ta wiecznie nadąsana siostra, chwyciła uzdę i wyjechała na piaszczystą drogę.
– Możecie dać na wózek, co tam macie – rzuciła od niechcenia.
Jedynie pani Helena pozwoliła synowi zdjąć z grzbietu plecak. Reszta wolała sama ponieść swoje pakunki. Ruszyli za wozem. Pochód zamykał Nowak prowadzący pod ramię Zosię.
&
Las zaczął się rzadkim, brzozowym młodnikiem. Zielone łachy mchu poprzetykane były kępami białych szczawików. Ptaki śpiewały głośno, ale cichły, kiedy zbliżała się hałaśliwa grupa.
Podróżni rozmawiali podniesionymi głosami, śmiali się, a wózek wydawał dźwięki przypominające jęki potępionych dusz.
Alicja szła na końcu. Cisza za plecami i swobodna możliwość szeptania ukochanego poematu koiły jej nerwy.
– Uczyła pani łaciny? – Marcin kolejny raz próbował do niej dołączyć.
– Nie, dopiero miałam zacząć studia w tamtym wrześniu. A potem… skończył się świat.
– Myśli pani, że ludzie zabijają przez Niemców?! – zapytał, wpychając włosy za uszy i rozglądając się nerwowo.
– W ludziach jest zło, czasem na dnie jak pieniążek w fontannie, a czasem…
– Marcin, proszę do mnie! – krzyknęła pani Sokołowa.
Chłopak westchnął i pobiegł do matki. Pochylił się, a ona szeptała mu coś gniewnie do ucha, wskazując na przemian na niebo i swoją lewą pierś.
– Ładny chłopiec – zagadnął Mietek z uśmiechem. – Zaleca się do panienki?
– Nie w głowie mi ładni chłopcy! – odburknęła, mimo że cieszyła się z jego towarzystwa.
– Ja jestem brzydalem!
Zaśmiała się, zasłaniając usta dłonią.
Poszli razem, gawędząc o planach na przyszłość. Im dłużej z nim rozmawiała, tym większą sympatię czuła do niego.
Wreszcie zaczęła się bać, że może zadurzyć się w tym wysokim chłopaku. A przecież wiedziała, że nie ma powodzenia. Przed wojną zamierzała skończyć filologię klasyczną i uczyć dziewczęta łaciny. Jak jej ulubiona nauczycielka Anna Michalska, zgryźliwa, ale bardzo inteligentna stara panna.
– Każdy sobie przygruchał towarzystwo – burknął Bolek – tylko ja i maminsynek chodzimy sami, jak…
– Nie przy damach! – skarcił go, śmiejąc się głośno Aleksy.
– Może chodźcie sobie we dwóch? – zaproponował Mietek, a Bolek pokazał mu gest, którego nikt inny nie zobaczył.
– Proszę natychmiast przestać dokuczać panu Bolkowi! – powiedziała karcącym głosem ładniejsza z Łobodzianek – Zosia. Ujęła go pod ramię i uśmiechając się zalotnie, dodała: – To bardzo elegancki kawaler!
Bolek spojrzał na dorodną postać dziewczyny, rumiane policzki i pełne usta i rozpogodził się nieco. Poprowadził pannę, usiłując objąć ją w pasie i przytulić, a ona broniła się, ale niezbyt szczerze. Już po kwadransie udało mu się skraść jej całusa.
Może i trochę wielka z niej baba, ale przecież nie na życie ją biorę. Lepsza taka chętna i wesoła, niż ta gaduła-córka tatusia, albo poetka-wariatka! – pomyślał.
Bór dokoła nich był gęsty i ciemny, aż trudno było dostrzec niebo.
Alicji zaczęło się zdawać, że las ich pochłania, że wchodzą w jego wnętrze jak w labirynt, na końcu którego spotkają Minotaura. Miała wrażenie, że słyszy krzyki przerażenia i chrzęst rozdzieranych ciał.
Przez ciało przebiegł dreszcz i poczuła jak uginają się pod nią nogi.
Mietek spytał z troską:
– Jest panienka chora?
– Nie, tylko trochę lękliwa… – odparła zawstydzona.
– Przy mnie nie ma się panienka czego bać! Musiałby ktoś mnie zabić, żeby pannę skrzywdzić! – krzyknął, a echo poniosło jego słowa. Przez co to zapewnienie dźwięczało dłużej.
&
Koło południa wyszli ze starego lasu na dużą polanę.
W dole widzieli dolinę i kręty strumień.
Skryli się przed palącym słońcem w cieniu drzew, a Łobodowa wyjęła z wózka świeży chleb i soloną słoninę. Ukroiła grube i w miarę równe porcje, po czym zawołała:
– Pan Bolek puści moją Zośkę, bo wszyscy głodni, a nie ma kto jedzenia wydawać.
Jaworska spojrzała na biały tłuszcz z obrzydzeniem, jakby zobaczyła trupa i uciekła gdzieś w krzaki. Za nią poczłapał wiecznie czymś zmartwiony mąż i tam już zostali. Do pozostałych dobiegał tylko chrapliwy szloch kobiety i jego monotonny głos. Dźwięki były stłumione i nieludzkie. Zdawać by się mogło, że to odgłosy egzotycznych ptaków. Wszyscy pozostali zjedli z apetytem i ułożyli się na odpoczynek.
Bolek co rusz głaskał Zosię po łydkach, a ona piszczała i klepała go po dłoniach.
Mietek drzemał, a Alicja odganiała od niego muchy i komary. Marysia przechwalała się, że tata na urodziny kupi jej prawdziwe nylony i kapelusz. Pani Sokołowa pilnowała syna, ale w końcu usnęła znużona.
Nagle coś zaszeleściło w krzakach, jakby przedzierało się przez nie bardzo duże zwierzę.
Alek i Mietek wstali zaniepokojeni, doktor z żoną wybiegli z kryjówki, a Marysia przestała paplać i spojrzała z ciekawością.
Zza niskich krzaków bzu wyszedł potężny mężczyzna w połatanym mundurze i z sięgającą piersi brodą. Zatrzymał się na polanie i otaksował wzrokiem podróżnych:
– Zapach słoninki wywabi nawet niedźwiedzia z gawry – mruknął. – Zostało co?
Kasia bez słowa ukroiła pajdę chleba, szczodrze okrasiła słoniną i podała.
On uściskał ją i ucałował w oba policzki.
– Puść ją lepiej, Wawrzek! – burknęła matka. – Możesz mieć na sobie robactwo!
– Mamusia nie powita synka?! – Błysnął zębami w drapieżnym uśmiechu.
– Synka?! Przecież gospodyni mówiła, że jej syn zginął! – krzyknęła oburzona Sokołowa.
– Mówiłam, że go straciłam w lesie – odparła niechętnie. – Nie wychodzi, nie pomaga w gospodarstwie, żony ani, potomstwa nie ma. Żyje jak dzik!
– No, ale widzę, że rodzina nie wymrze – mruknął tamten niewyraźnie, z ustami pełnymi jadła. – Szwagier nam się pojawił! – Wskazał na Bolka, który na te słowa zerwał rękę z łydki dziewczyny i niczym dziecko przyłapane na psocie, schował za siebie.
Wawrzek uśmiechnął się brzydko, usiadł na trawie i jadł łakomie. Gdy skończył, podrapał się po brodzie i po głowie, obserwując podróżnych.
– Gdzie to Bóg prowadzi? – zapytał niedbale.
– Do miasta. Matka pańska nas wiedzie – odparła Marysia i zagadnęła z uśmiechem.– To kiedy w końcu opuści pan las?
– A po co taka elegantka chodzi do lasu?! – zaczepił ją z uśmiechem.
Marysia rozpromieniła się i rzuciła mu zalotne spojrzenie.
On jednak jakby nagle stracił zainteresowanie nią i zagadnął do siostry:
– Przydałby ci się taki śliczny spadochron, co nie?
Zośce zaświeciły się oczy, posłała bratu uśmiech i uciekła wzrokiem w bok, jakby się zawstydziła.
Mężczyzna ostatni raz ogarnął wzrokiem zgromadzonych, po czym obrócił się i zniknął w lesie.
– Wystarczy już tego odpoczynku! – zdecydowała Łobodowa. – W drogę!
&
Bolek chodził za Zośką krok w krok. Szeptał jej coś do ucha, a ona chichotała i mruczała jak kotka. Ku jego konsternacji, nieustannie towarzyszyła im Kasia. Stała zawsze o krok, chłonąc łakomie ich czułości. Kilkakrotnie młodzieńcowi zdawało się, że jeszcze chwila, a Kasia podejdzie do niego, by go całować i czekać na karesy.
Bez względu na to, czy zostawali w tyle, zbierając kwiaty i plotąc Zosi wianek, czy biegli, trzymając się za ręce i wyprzedzając pochód, Kaśka zawsze pojawiała się po chwili tuż obok.
Obserwował ją ukradkiem, dostrzegając, jak bardzo podobna jest do brata. Nosiła męski kubrak, spodnie, a do tego podkute, wysokie buty.
Z szerokim nosem, mocno zarysowaną szczęką i ramionami pokrytymi grubymi węzłami mięśni, wyglądała jak nieco tylko mniejsza wersja Wawrzka. Kiedy podchodziła bardzo blisko, czuł jej woń, przypominającą zapach ciężko pracującego konia.
I choć tego nie chciał, budziła w nim nie tylko wstręt, ale i strach.
– Czemu nie zostawi nas w spokoju? – spytał Zośki, nie starając się nawet ukryć niechęci.
– Żaden chłopiec do niej nie zachodzi, to jej tęskno – odparła beztrosko, ujmując go za rękę.
Podróżni rozwlekli się, jednym się śpieszyło, inni już opadli z sił. Często nie widzieli się już wzajemnie w leśnej gęstwinie. Jedynie zawodzenie wózka powalało domyślić się, że idą w dobrą stronę.
Bolek zastanawiał się nawet, czy nie zarzucić zalotów do Zośki, jednak kusiła go białą skórą i figlarnym błyskiem w oczach. Poza tym nie miał nic lepszego do roboty.
&
Dalej ruszyli doliną strumienia. Na przemian wynurzając się z cienia wprost na prażące bezlitośnie słońce i ślepnąc w mroku drzew.
Alicję na podobieństwo chlupiącej błotnistej wody zalały obawy i lęki.
Gdy wychodziła na otwartą przestrzeń, czuła się odsłonięta i bała się, że zaraz usłyszy świsty wystrzałów. Natomiast wracając w cień, miała wrażenie osuwania się w głąb omszałej studni.
Mietek szedł tuż obok, podawał rękę przy przeskakiwaniu rozlewisk i wspierał dobrym słowem.
To również ją przerażało. Zaczęła czuć, że nie będzie już potrafiła iść przez świat bez niego, że będzie za nim tęsknić. A ta świadomość niemal odebrała jej dech.
Słyszała, jak błoto mlaszcze i sapie niczym demony z nocnych koszmarów. Zdawało jej się, że widzi w mulistej wodzie szare palce topielic wyciągające się powoli ku jej stopom.
Ukradkiem ocierała łzy i z całych sił wyciągała nogi, by jak najszybciej wrócić do ciemnego boru.
Nieustannie nasłuchiwała. Słyszała w gąszczu kwilenie dziecka. Serce biło jej żywiej w piersi na myśl, że mogłaby takie dzieciątko uratować. Zabrać sobie i nie dławić się już samotnością.
&
Słońce stało wysoko na niebie. W lesie ptaki aż zanosiły się od treli. Bolek nazbierał naręcze kaczeńców i obsypał nimi Zosię. Dziewczyna pokraśniała z zadowolenia, zarzuciła mu na szyję miękkie ramiona i pocałowała namiętnie.
Ujął jej dłoń i całował powoli końce palców. Potem szeptał jej coś do ucha, czekając, aż pozostali znikną w lesie.
Wtedy oparł ją o pochyłą brzozę i całował, miętosząc pełne piersi.
Dziewczyna wzdychała, a jej policzki i rozchełstany dekolt pokryły czerwone plamy. Gdzieś w górze wołała kukułka, a oni zatracili się w namiętności.
Bolek zaczął podciągać spódnicę i koszulę, ale wtedy Zosia odepchnęła go i uciekła.
– Trzeba ich dogonić, bo zostaniemy w lesie sami! – krzyknęła przez ramię.
– Chciałbym zostać z tobą na chwilę sam na sam – wysapał. – Zosia, poczekaj!
Jednak dziewczyna gnała przed siebie, przeskakując zręcznie z kępy na kępę i omijając błoto.
Za to nieostrożny Bolek kilka razy wdepnął w grząski muł. Za każdym razem wyrywał buty, wśród przekleństw i mlaskania brei.
Wreszcie dogonił ją, objął, ale odtrąciła go i uskoczyła.
– Zosia, co tobie? – wydyszał. – Obraziłem cię albo czymś wystraszyłem? Zosia…
Coś uderzyło go pod kolano i upadł wprost w płytką wodę, między trzciny i tataraki.
Woda cuchnęła mułem, a on wkurzył się nie na żarty.
Jakieś ręce złapały go za ramiona i wydawało mu się, że wpychają go w toń, więc zaczął szarpać się i kląć, dławiąc się błotem.
Wtedy jednak ktoś podniósł go i Bolek gwałtownie zaczerpnął tchu.
Nieznajome dłonie wędrowały po jego piersi i brzuchu, wpełzając w spodnie.
– Trzeba sobie będzie jakoś radzić – wykaszlał. – Bo jestem cały mokry.
Dłoń zacisnęła się na woreczku ze złotymi dolarami, które skrywał w spodniach i szarpnęła brutalnie.
Chciał zaprotestować, wyciągnął ręce, ale wtedy coś z impetem wepchnęło go z powrotem w błoto.
Niewypowiedziane słowa zmieniły się w bulgotanie. Poczuł na plecach ucisk ciężkich, podkutych butów Kaśki.
Jednak znowu była obok! – zdołał jeszcze pomyśleć.
Szarpał się z całych sił. Zaparł ręce w muliste dno i usiłował wstać, ale wtedy kolejne, ciężkie buty stanęły na jego głowie.
&
Dawno minęło już południe, kiedy Łobodowa pozwoliła przystanąć na dłużej, tam gdzie strumień rozlał się w niewielkie, zielonkawe jeziorko. Tym razem nie było nic do jedzenia, a za to dzięki tryskającym źródłom wody mieli do syta.
– Czemu panna Zosia taka markotna? – spytał Alek.
– Kawaler gdzieś mi się zapodział. Poszedł za potrzebą w krzaczki i nie wrócił – odparła dziewczyna, patrząc smętnie na swoje ubłocone buty.
– A, bo tu w lesie pełno wilków… – zachichotała Kaśka, a matka parsknęła cicho.
Zosia spojrzała na nie szklistym wzrokiem i wydawało się, że zaraz wybuchnie płaczem. Potem jednak kopnęła gniewnie kamień i odeszła nadąsana.
– Takie już są chłopy – pocieszała ją matka, starając się przybrać poważny ton. – Mnie też jeden zalotnik porzucił. Ilem łez przelała, ile ludzkiego gadania wysłuchała. A ten i tak się Wawrzkowi nie spodobał.
– Nic nie powiedział! – chlipnęła.
– Ale się nie podobał!
Kaśka dłuższą chwilę czyściła sobie buty o trawę, aż uznała że starczy i zagadnęła, siląc się na szept:
– Za doktora mogłabyś się wydać, gdyby tak owdowiał…
Prowadzący osłabłą żonę doktor obejrzał się zdumiony.
– Kiedy on jest stary! – prychnęła gniewnie.
– Pewnie nawet pięćdziesięciu lat nie ma. Odkarmiłoby się go, to by zaraz lepiej wyglądał. A byłabyś sobie panią doktorową. I mamę miałyby kto leczyć, w razie choroby…
Doktorowa chciała przysiąść na trawie, ale mąż objął ją wpół i próbował pociągnąć dalej. Ona jednak opadła ciężko, popiskując i przygarnęła do siebie walizkę niczym dziecko. Kiwała się, kołysząc pakunek i nic nie mówiła. On usiadł obok, objął ją ramieniem i nucił jej smutną piosenkę. Po chwili kobieta oparła się o jego pierś i ucichła.
Podróżni weszli na powrót w las, a doktor podszedł do jeziora, zamoczył gałganek w wodzie i wrócił do żony. Położył jej kompres na czole i szeptał coś do ucha.
– Będziecie musieli coś dopłacić! – dobiegło z krzaków.
Doktor podskoczył przestraszony.
Zza liści wyłonił się Wawrzek – syn Łobodowej.
– Nie wiem, ileście tam mojej matce zapłacili, ale pewnikiem niewiele. Ona zawsze była za miękka. A pan doktor na pewno majętny. Trza będzie dopłacić! – dodał twardo.
– To może już na miejscu. Jak dotrzemy do celu – szepnął słabo Jaworski, usiłując podnieść żonę.
– A ja bym wolał teraz. Co tam stara ściska w walizce? – Wawrzek podszedł do nich blisko.
– Prywatne nasze rzeczy. Pamiątki znaczy się… – Doktorowi plątał się język.
– Pokaże pan! – Wielkolud wyciągnął rękę.
– Nie mogę! To pamiątki po naszych… z przeszłości.
– Rozpatrzę się w tych pamiątkach! – warknął i wyrwał walizę z rąk patrzącej nieprzytomnie przed siebie kobiety.
Zaczął szarpać się z paskiem, aż klamra pękła i na trawę wysypały się zdjęcia, niemowlęca sukienka i kilka książek.
Doktorowa schyliła się i zaczęła zbierać rozsypany dobytek i na powrót układać w walizce. Nuciła przy tym niekończącą się litanię imion:
– Abraham, Miriam, Izydor, Szmul, Hanna, Noemi, Jozue, Paweł, Rachela…
– Jak śmiesz! Kto ci pozwolił tak nas traktować, ty psi synu! Jesteśmy ludźmi! – wrzasnął doktor i próbował odepchnąć Wawrzka.
Ten jednak stał niewzruszony i patrzył na rozsypane szpargały.
– Takie śmieci nosicie? A gdzie macie złoto?! Gdzie złoto chowasz, Żydzie?! – wrzasnął i pchnął doktora w pierś.
Cios był tak mocny, że Jaworski runął do tyłu i z impetem uderzył w wystający z ziemi pień. Jego głowę zaraz otoczyła ciemna aureola krwi.
– Adam! – krzyknęła Jaworska przeraźliwie, a potem uklękła na ziemi i zbierała rzeczy do walizki, poprawiając bez końca.
– Chodź! – powiedział młody Łoboda, wyrywając jej walizkę i powtórnie rozsypując jej zawartość.
Wstała, ale nie poszła za nim. Podniosła z ziemi włóczkową czapeczkę i wbiegła do jeziora, jakby szukała tam schronienia. Spódnice pociągnęły ją w głąb i po chwili jedynie fale na wodzie wskazywały miejsce, gdzie zniknęła.
– Ty głupku! – wrzasnął Nowak, wyskakując zza tarniny. – W spódnicach miała całe dobro, a ty jej pozwoliłeś do wody skoczyć! Jak my to teraz wyciągniemy!
– Nie chciałem go zabić – mruknął, patrząc na swoje wielkie ręce, jakby był zaskoczony własną siłą. – Miał tylko coś dopłacić.
– Koni trzeba będzie, sznurów… – Nowak jakby go nie usłyszał. – A wystarczyło babę przytrzymać, byśmy zabrali, co trzeba! Mogła potem pławić się do woli. I tak cuchnęła jak trup…
&
– Gdzie są państwo Jaworscy? – spytała zaniepokojona Alicja. Do jej uszu znowu dobiegało z lasu ciche wołanie. Rozejrzała się niespokojnie i oblizała wargi.
– Pewnie zmęczyli się i zostali chwilę odetchnąć – burknęła Zosia.
– To może na nich poczekamy? Może ktoś powinien wrócić i zobaczyć, czy nic się im nie jest? Chyba coś z lasu słyszałam…
– Kaśka też została gdzieś z tyłu i Nowak… Znajdą się z czasem.
– A czy daleko do jakichś domów? – spytała Sokołowa. – Szarzeje powoli, wokół dzikie zwierzęta, a my jesteśmy już bardzo zdrożeni.
– Już mniej niż godzina drogi do leśniczówki.
– Będzie tam jakaś strawa? – dopytywał Mietek, oblizując wargi.
– Coś tam pani Łobodowa jeszcze ma w koszykach! – zapewniła głośno gospodyni.
– Ale trzeba by chyba po nich wrócić. Doktorowa wyglądała na bardzo chorą! – upierała się Alicja.
– Panna lepiej nogi wyciąga, bo i ją w lesie zostawimy, a wilków po wojnie nie brakuje! – postraszyła Łobodowa.
Alicja podeszła do Mietka i szepnęła:
– Czuję się, jakby mnie ta rodzina wzięła w niewolę.
– A mi się zdaje, że nas prowadzą w kółko – odpowiedział.
– O czymże szepczą gołąbeczki? – huknął Nowak, wpychając głowę między ich ramiona.
Jego jedyne widzące oko patrzyło czujnie i taksująco. Jakby oceniał ich siły i sprawdzał, na ile może sobie pozwolić.
Mietek zatrzymał się, zaciskając pięści, ale Alicja wzięła go za rękę i pociągnęła na bok.
– Wydostańmy się tylko z tego lasu! – szepnęła, zaciskając palce na jego ramieniu. – Wydostańmy się, a potem możemy zrobić, co… zechcemy!
Mężczyzna popatrzył na nią poważnie i powoli kiwnął głową.
Kiedy wyszli na niewielką polanę, do zawodzenia wózka dołączył płaczliwy dźwięk dobiegający gdzieś z daleka.
Sokołowa wzdrygnęła się i spojrzała z przestrachem w stronę, z której dobiegał.
– Co to? Brzmi jak skarga potępieńca!
– Kiedy wreszcie wyjdziemy z tego okropnego lasu?! – krzyknęła piskliwie Marysia.
Alicja zaczęła drżeć i szeptać kolejne strofy wiersza:
„Ty zaś miecza dobywaj i groź ostrzem gołem
Marom zmarłych, by do krwi nie lazły rozlane…j”
Niemal natychmiast dołączył do niej Marcin, mimo że matka usiłowała go uciszać. Chłopak wyszedł na pień i deklamował w uniesieniu:
„Zarzniesz im czarną owcę wraz z czarnym koźlęciem,
Łbami ku Erebowi, oblicze zaś swoje
Odwrócisz w górę rzeki; i niebawem roje
Duszyczek nieboszczyków zaczną się tam znęcać …”
Zamilkł, gdy Nowak uderzył go kijem w nogi. Chłopak upadł i zaszlochał, osłaniając twarz dłońmi, jakby był małym dzieckiem, które wierzy, że może się za nimi ukryć.
– Nie tykaj mojego syna! – wrzasnęła Sokołowa i dodała szeptem: – Widzisz?! Widzisz?! Nikt nie może wytrzymać twojej poezji!
Jęk płynący z lasu narastał i dźwięczał już kilkoma tonami.
– Ruszajcie się! Odpoczniecie, jak dotrzemy do chaty! – krzyknęła, poganiając ich Kaśka. Twarz miała zaciętą, a oczy złe.
Podróżni zwarli się w ciasną grupę i żwawo ruszyli do przodu. Na końcu szedł kulejący Marcin.
&
Minęli kolejny strumień, wspięli się na niewielkie wzniesienie i oczom ich ukazały się rozstaje dróg, na których rosła wielka, rozszczepiona piorunem wierzba. Nad roztrzaskaną głową drzewa sterczały jak rozczochrana czupryna liczne, młode pędy.
Alicja zatrzymała się i bezwiednie dotknęła swoich włosów.
Gdy podeszli jeszcze bliżej, zobaczyli pod okaleczonym drzewem pokrytego plamami mchu i pleśni świątka, posadzonego na rachitycznej, krzywej brzózce.
Na twarzy i dłoniach Jezusa frasobliwego farba złuszczyła się cienkimi, bladymi płatkami. Coś lub ktoś przekrzywił brzozę. Rzeźba wyglądała, jakby miała zaraz runąć, albo zniknąć pożarta przez grzyby. Jedynie smutne, czarne oczy wpatrywały się w mijających go ludzi z bólem.
Alicja przeżegnała się trwożliwie i spazmatycznie zaczerpnęła tchu.
Po prawej zobaczyli studnię z żurawiem i niską, drewnianą chatę. Okna zabite były deskami, a słoma na dachu czarna i przegniła.
– No i jesteśmy na miejscu – poinformowała radosnym tonem Łobodowa. – Zośka, wyprzęgnij konia, niech se oddychnie. Tylko tym razem porządnie wbij kołek, żebyś nie musiała jutro sama ciągnąć wózka!
Zośka fuknęła gniewnie, ale wzięła się do roboty.
Wnosiła do domu jakieś worki, a potem zaczęła wynosić ciężkie, wiklinowe kosze. Kaśka układała dobytek starannie na wózku.
– Nabierz wody! – rozkazała synowi Sokołowa. – Muszę umyć ręce.
– Ta studnia jest zamknięta – poinformował Nowak. – Jak potrzeba komuś mycia, to mijaliśmy przed chwilą strumień, można sobie tych kilka kroków podejść. Ułóżcie się, jak chcecie. Kto woli w cieple, niech śpi na stryszku, kto chce powietrza, może ułożyć się przy ognisku.
Większość podróżnych usiadła pod drzewami i odpoczywała zdrożona.
– Coś tu cuchnie! – Marysia zmarszczyła nos z obrzydzeniem.
– Psa ktoś utopił – odparła krzątająca się przy wozie Kaśka. – Siądźcie za domem. Ognisko tam rozpalimy, odpoczniemy, pogawędzimy…
Sokołowa poszła do źródła, a reszta podróżnych zajęła się rozpalaniem ogniska. W prowizorycznej drewutni leżały patyki i porąbane większe kawałki drewna.
Kaśka podrzuciła jakieś papiery i zręcznie skrzesała ogień, a potem zaczęła obierać jarzyny i wrzucać do wielkiego, osmalonego gara.
Mężczyźni spozierali na nią w milczeniu, przełykając ślinę.
– Ciekawe, czy każą coś dopłacić – mruknął Mietek do Aleksego.
– Coś tam jeszcze mamy…
Zmęczona Alicja usiadła przy ogniu. Kręciła w dłoniach gałganki i szeptała coś cicho, zasłaniając usta.
– „Kalypsy długowłosej, którą u ogniska samą siedzącą zastał”. – Korzystając z nieobecności matki, Marcin dosiadł się i uśmiechnął nieśmiało.
Już miała mu odpowiedzieć wierszem, kiedy nagły powiew wiatru obrócił rzucony w ogień papier. Zobaczyła chudą dziewczynkę z ciemnymi mysimi ogonkami, trzymającą za rękę pulchnego chłopca. Mogła mieć osiem, dziesięć lat, była poważna i przejęta. Za nimi na fotelu siedziała piękna kobieta z niemowlęciem na kolanach.
Mimo różnic w wyglądzie Alicja poznała doktorową Jaworską.
Płomienie lizały ciemne oczy, kolczyki w kształcie kwiatów i pulchną, niemowlęcą rączkę.
Alicja zajęczała przeraźliwie i uciekła do domu. Wspięła się po stromych, skrzypiących schodach na stryszek, gdzie wcisnęła się w ciemny kąt za rozpadająca się, malowaną skrzynią.
Tam dłuższą chwilę na przemian chlipała cicho i szeptała sama do siebie.
Gdzieś z dołu słyszała cichutkie, ale coraz natarczywsze wołanie, więc położyła się, zatkała sobie uszy i próbowała usnąć.
&
Podróżni zjedli ze smakiem zapiekankę. Potem Nowak przyniósł schłodzoną w strumieniu butelkę wódki i poczęstował mężczyzn.
– Młody, pijesz? – zapytał Marcina.
– Nie pije, nie pali i nie ugania się za spódniczkami! – warknęła Sokołowa. – Kto to widział dawać dziecku wódkę!
Pod czujnym okiem matki chłopak smętnie słuchał gawęd o wojnie, podróżach i życiu. Łobodowa z córkami milczały, jakby na coś czekały. Wawrzek spał pod drzewem, ignorując wszystkich.
Kiedy wypili, zapytali o więcej. Nowak uśmiechnął się krzywo, splunął pod nogi, ale polazł w las. Chwilę po nim w lesie zniknął Marcin.
– Gdzie cię niesie?! – zawołała matka, ale nie odwrócił się, ani nie odpowiedział.
Wrzasnęła sójka i w gęstwinie znowu coś zachrzęściło.
Pili drugą butelkę, kiedy Alek wstał i krzyknął:
– Zosia ma syreni ogon. Miałeś rację młody, ona jest syreną. Teraz na pewno mnie zje…! – Dodał nieco bełkotliwie. Potem zakwilił jak dziecko i zwymiotował sobie między nogi.
Zosia zachichotała nerwowo, a Wawrzek spojrzał spod oka.
Po chwili Mietek złapał się za głowę. Poczerwieniał na twarzy i zaczął sapać jak miech.
– Niet! Niet! W pojezd ja uże nie magu! – zajęczał przeraźliwie i zataczając się, uciekł w krzaki.
– Co im się stało?! – spytała Sokołowa. – Tacy ułożeni młodzieńcy, a zachowują się jak dzicy!
– Pić to trzeba umieć – mruknął Nowak. Wyciągnął z buta piersiówkę, pociągnął duży łyk i podał Wawrzkowi.
– Czemu pan pije co innego? – drążyła Helena. – Co chciałeś podać memu synowi?! – wrzasnęła dziko!
– I tak wyrośnie na maminsynka…!
Alek leżał na mchu i rozpaczliwie usiłował zaczerpnąć tchu.
– Kochany, co tobie? Patrz na mnie! – szlochała Marysia, szarpiąc go za ramię.
A on drapał się paznokciami po gardle, aż zaczęła z niego płynąć krew. Usiłował objąć dziewczynę, ale odskoczyła i płacząc spazmatycznie, stanęła z boku.
Podchodziła, głaskała go po włosach, a potem z płaczem uciekała.
– Miał być moim ukochanym – szepnęła do Heleny. – Myślałam, że uśmiechnęło się do mnie szczęście.
Sokołowa, która szykowała się do kłótni z Nowakiem, pochyliła się nad młodzieńcem i krzyknęła:
– On się chyba czymś zatruł! Twarz ma siną, oczy mu wychodzą z głowy! Źle z nim! Niech mu ktoś pomoże!
Nikt nie zareagował. Córki Łobodowej jadły spokojnie, Nowak palił machorkę, a Wawrzek dokładał drewna do ogniska.
– Ludzie, co z wami?! – wrzasnęła Sokołowa. – Trzeba mu pomóc, bo umrze!
– Całkiem, jak mój tata… – mruknął Marcin, który nagle wyszedł zza domu.
Chłopak był blady jak mąka, miał zakrwawione palce, na szyi dyndał mu błyszczący wisior, a na plecy miał zarzucony parciany worek.
– Skąd to masz?! – doskoczyła do niego Kaśka i usiłowała zerwać srebrną ozdobę.
Odepchnął ją z niespodziewaną siłą.
– A ze studni! Byli tam ukryci, uwięzieni jak mój ojciec… Wypuściłem ich. Tato! – wrzasnął przeciągle.
– Marcin, przestań zaraz! – syknęła jego matka. – Twojego ojca tu nie ma! Szukamy go!
– Ale po co go, mamusiu, szukamy? Przecież został nad rzeką, nieopodal domu…
Poprawił worek na plecach, niczym płaszcz wieszcza i zaczął deklamować:
„Zbrodnia to niesłychana,
Pani zabija pana;
Zabiwszy grzebie w gaju,
Na łączce przy ruczaju…”
Matka skoczyła do niego i uderzyła w twarz, aż chłopak się zatoczył. Na policzku zostało płytkie zacięcie po paznokciach, ale on zachowywał się, jakby tego nie poczuł.
– Przestań! Natychmiast przestań. On chciał nas zostawić! Mówił, że się przy mnie dusi! – wrzeszczała.
– Będę guślarzem i nakarmię głodne dusze – szepnął, rozcierając krew na policzku. – A jest ich tu całe mnóstwo – dodał, tocząc dokoła błędnym wzrokiem.
Potem wyjął zza pasa sierp i ciął ją w gardło. Helena upadła, a syn pochylił się nad nią tuląc ją, płacząc i pozwalając tryskającej krwi zalewać mu twarz.
– Mamo, chodźcie tu szybko! – wrzasnęła Kaśka. – Młody otworzył studnię i zarżnął panią Helenę jak świniaka!
W tym momencie Wawrzek podszedł do płaczącej Marysi, szepnął jej coś na ucho, wziął ją za rękę i poprowadził w las.
&
Słysząc krzyki, Alicja podeszła ostrożnie do małego okienka i z przerażeniem oglądała całe zajście. Widziała, jak Marcin wyciera dłonie o trawę i znika w lesie.
Dostrzegła nieruchome ciała obu braci i Heleny Sokół, zaciągane do lasu przez córki Łobodowej, a potem jeszcze kurtkę i buty Mietka pakowane do kosza.
Przypomniały jej się ubrania suszone na słońcu przed domem i poczuła ból brzucha. Chciała uciekać, ale wiedziała, że nie ma szans. Nie miała też żadnej kryjówki. Poza skrzynią na stryszku znalazła tylko sienniki i stół z narzędziami. Były tam sierpy, noże, młoty, piła, a nawet brony.
Dlatego w końcu została przy oknie i patrzyła.
Niebo zaróżowiło się, a z lasu zaczął dobiegać ni to skrzek, ni jęk, aż wreszcie spore ptaszysko pofrunęło nad domem. A w dole coś rozpaczliwie kwiliło. Miała nawet wrażenie, że to woła ją po imieniu i prosi o ratunek.
Minęło sporo czasu, kiedy z lasu wyłonił się Wawrzek.
Podał Zośce biały pakunek i zagadnął z uśmiechem:
– Kto jest najlepszym bratem?
– Jedwabna bluzka! Wawrzek, mój kochany braciszek – krzyknęła z zapałem i rzuciła mu się na szyję.
– Dla ciebie mam broszkę, żebyś się nie boczyła – rzekł do Kaśki, a ona posłała mu złe spojrzenie.
– Tyś se też dogodził – burknęła. – Godzinę cię nie było.
– Jeszcze nam ta chuda szczapka została – mlasnął Nowak.
– A gdzie ona? – spytała Łobodowa.
– Polazła spać na górkę.
– Skoro śpi, to może by ją zostawić? – poprosiła Zosia.
– Jedź do domu z dobytkiem – rozkazała jej matka. – My sobie tu już poradzimy. Może byś się zabrał z Zosią i znowu pojechał pociągiem? – zagadała miękko Nowaka.
– Lepiej jutro zabiorę towar do miasta na jarmark. Coś się zawsze sprzeda. A nowego nam nie trzeba…
– No, dobrze – powiedziała zgodnie. – To idź, załatw sprawę z dziewczyną, a potem odpoczniemy.
Zośka zaprzęgła konia do wózka i ruszyła w narastającą noc. Nowak wyciągnął siekierę z pieńka stojącego obok drewutni.
Alicja odskoczyła od okna. Nie czuła już strachu. Na myśl, że Nowak mógłby jej dotknąć, zalała ją fala takiego obrzydzenia, że aż poczuła w ustach gorycz żółci.
Pisk w lesie narastał. Alicja pomyślała, że woła ją Sara, żona doktora. Sama nie wiedziała, skąd przyszedł jej do głowy pomysł, że tak właśnie się nazywała.
Poczuła, że może ją odnaleźć i uratować, a wraz z nią jeszcze kogoś… może Mietka.
Zacisnęła zęby, złapała pierwszą rzecz, jaka wpadła jej w ręce i zbiegła na dół.
&
W tej samej chwili do zgromadzonych przy ognisku dobiegło z lasu wołanie:
– Nie tak szybko! Chyba o kimś zapomnieliście!
Obejrzeli się zdziwieni. Zza kępy jałowca wyszedł Marcin. W czarnej od krwi twarzy lśniły jasnym blaskiem złote oczy.
– Jagniątko samo wróciło! – zaśmiał się chrapliwie Nowak. – Chodź tu, chłopaku. Skończymy to. Nie będziemy się po nocy ganiać między drzewami.
Marcin podszedł do niego tak szybko, że Nowak aż cofnął się o krok.
Rodzina Łobodów poderwała się zaniepokojona. Spostrzegli, że Marcin nie jest sam. Za chłopakiem stało coś, co wyglądało jak wielki, szary pies. Łobodowa zmrużyła oczy i zawołała:
– Adam, uważaj! On wilka przywiódł z lasu.
Nowak poprawił siekierę w ręce i ruszył na wilka. Z drugiej strony podkradał się Wawrzek.
Wilk podniósł się na tylne łapy i powoli podszedł do ognia. Wtedy zobaczyli, że stwór nie miał sierści tylko szaro-siną skórę. Dorównywał wzrostem Wawrzkowi. Stał, kiwając się pokracznie na szerokich stopach i szczerzył w uśmiechu ostre kły.
– O Jezusie, a co to?! – Łobodowa uciekła do tyłu i wywróciła się, aż płomienie wystrzeliły na jej kurtkę i chustkę.
Ubranie zaczęło się na niej palić i Kaśka doskoczyła do niej, by je gasić.
Potwór podszedł do Nowaka, który czaił się, gotów do uderzenia. Opadł na łapy, jakby nastawiając kark na cios, ale równocześnie ukąsił mężczyznę w nogę i zręcznie odskoczył.
W tej samej chwilo Marcin sierpem otworzył Wawrzkowi brzuch.
Nowak upadł, klnąc. Przytomnie zerwał z siebie koszulę, udarł z niej pasy i usiłował obwiązać sobie nogę ponad raną.
– Zostaw mnie, łap widły! – wrzasnęła Łobodowa do córki.
Wawrzek wył i próbował odczołgać się w stronę lasu, zostawiając na trawie smugi krwi i rozwleczone wnętrzności.
Potwór pochylił się i zaczął łakomie zlizywać krew z trawy.
Wtedy z lasu wyszło jeszcze pół tuzina cuchnących mułem stworzeń o szarej skórze. Jedne miały pod uszami różowe, poruszające się rytmicznie skrzela, innym wystawały z głów, piersi i pleców noże, bagnety i zaostrzone kije.
– Biegnij po świątka – rozkazała córka Łobodowa. – Tylko to może nas uratować!
Niewysokie stworzenie o głowie okolonej niczym wężami dziesiątkami drobnych, wijących się warkoczyków podeszło do Łobodowej i spojrzało jej prosto w oczy. Kobieta zbladła i cofnęła się tak blisko ognia, że jej kubrak i włosy na głowie zaczęły dymić.
– Nie chciałam! – szepnęła.
– Zaprowadzę cię do miasta, ale będziesz mi musiała coś w zamian dać – mruknęło stworzenie ludzkim głosem. – Nie muszą to być pieniądze – dodało, szczerząc w uśmiechu ostre jak szpilki, drobne ząbki.
A potem jednym ruchem upazurzonej łapy wyrwało kobiecie oko.
Łobodowa wrzasnęła, złapała zwisający z oka krwawy strzęp i usiłowała wepchać sobie z powrotem. Kaśka zaszła stworzenie od tyłu i przebiła widłami, a potem zasłoniła się świątkiem wyrwanym razem z brzózką, która służyła mu za oparcie.
– Weź srebrny łańcuszek i zamknij studnię – rozkazała jękliwym głosem matka. – Potem zawróć Zośkę i zabierz mnie i brata do domu.
– Nie wiem, czy wytrzymacie drogę! Odejdź, pokrako, w imię ojca i syna…! – wrzeszczała.
– I ducha świętego! – dokończyła Alicja.
Powoziła wózkiem zaprzężonym w dwa upiory, dzierżąc w dłoniach powrozy, które miały zadzierzgnięte na szyjach. Za pasem sterczał jej wielki młot i zakrwawiony sierp. Usta miała karmazynowe, oczy lśniące i wyglądała naprawdę pięknie.
– Tu nie ma Boga! – krzyknęła. – Są tylko duszyczki potępione, a ja jestem ich pasterką! Usłyszałam płacz i uwolniłam je ze studni.
– Pozwól nam odejść – zaszlochała Łobodowa. – My niewinne, to wszystko Nowak.
Patrzyła na Alicję, jakby widziała ją pierwszy raz.
– Ty masz! Skąd…?!
– Pomyślałam, że i mi będzie ładnie w jedwabnej bluzce – odparła z uśmiechem i zaraz dodała: „Mam-li z pochew obnażyć miecz ostry i cięciem?”
– „Łeb mu strącić z tułowia – o, niechajże spadnie” – odpowiedział Marcin i podszedł, wywracając Kaśkę na ziemię.
Ustawiła brzozę ze świątkiem na piersi Kaśki i wbiła ją kilkoma uderzeniami młota.
W tej samej chwili z lasu wyszedł nagi Mietek. Potoczył błędnym wzrokiem dokoła i zwymiotował.
– Mój brat nie żyje! – wycharczał. – Oni to zrobili! – wskazał na Łobodów.
– Za to pożywią się nimi niebożątka – odparła spokojnie.
Niebożątka przystępowały właśnie do uczty na żywych i martwych. Słychać było chrupanie, mlaskanie i nieludzkie wrzaski.
Alicja podeszła do Mietka i pocałowała go w usta, a potem szepnęła:
– Bardzo mi szkoda, ale nie pasujesz do Odysei.
Wyciągnęła zza pasa sierp i cięła młodzieńca w szyję. Po czym dodała:
– Poszukamy z bratem rodziców, którzy zaginęli na wojnie. Zaopiekujemy się sobą i wspólnie zamieszkamy w mieście. Musisz wrócić do szkoły – rzuciła do Marcina.
Zapakowali do plecaka najpotrzebniejsze rzeczy i trzymając się za ręce, ruszyli drogą, na wschód. Świt budził się wraz z trelami skowronka i strofami wierszy, które zgodnie deklamowali.