Profil użytkownika

Ostatnie sto komentarzy

Dość wyczerpująco kwestię stosunku średniowiecznego Kościoła Katolickiego (tak oficjalnie jak i w powszechnym odbiorze) do badań pośmiertnych wyjaśnia Rafael Mandressi w I tomie Historii ciała pod redakcją Vigarello (str 285-7).

Skrótowo: przywoływany w tym zakresie dekretał Bonifacego VIII “Detestande feritatis” z 1299 dotyczył w istocie zakazu praktyki rozczłonkowywania zwłok celem ułatwienia ich transportu. Część anatomów uznało, że rozciąga się on również na ich praktyki, co doprowadziło do istotnego zmniejszenia ilości sekcji, ale nie do ich penalizacji. Przykładowo Mondino de Liuzzi z Bolonii w 1316 otwarcie przyznawał się w swojej Anathomii do przeprowadzania badań zwłok, podobnie Guido da Vigevano w 1345r czy Guy de Chauliac (skądinąd duchowny i lekarz trzech awiniońskich papieży) w 1363r. Z drugiej strony inni anatomowie i chirurdzy (np. Henri de Mondeville) w tym samym okresie pisali, że do wykonania sekcji potrzebne jest specjalne zezwolenie Kościoła rzymskiego.

Wydaje się, że większe znaczenie od instytucjonalnego sprzeciwu mogły mieć w tym zakresie przeszkody kulturowe, choć i tu nauczanie Kościoła od Tertuliana po św. Augustyna głosiło, ze zrozumiałych skądinąd przyczyn, że integralność zwłok nie ma przełożenia na losy ciała po zmartwychwstaniu.

W średniowieczu każdy przypadek nagłego zgonu bez udziału czynników zewnętrznych określano jako apopleksję.

Co do samych dolegliwości bólowych, stosunkowo rzadko pojawia się w ówczesnym piśmiennictwie medycznym termin “cardialgia” odnoszący się do ogółu bólów w klatce piersiowej i górnej części brzucha (”cardia” to wpust żołądka) łączonych pierwotnie raczej z przełykiem i żołądkiem, który jednak ostatecznie da nazwę całej kardiologii. Zasadniczo jednak  objawy choroby wieńcowej zostały w sposób spójny opisane dopiero w drugiej połowie XVIIIw, jako “nowa i nieznana wcześniej choroba” przez Rougnona i Heberdena.

Ukryłem ją tylko dla siebie. I dla księcia.

Tylko my dwaj w całym mieście mogliśmy zobaczyć w niej Madonnę.

– Rzucam klątwę na władcę tego Babilonu i na jego potomków! (…) A ciebie i twoje dzieci błogosławię – dodał.

Jeśli znajdą się chętni do poprowadzenia reedycji, udzielam nieodpłatnej franczyzy.

Wiedziałem, że tak było.

Takich Lożan Loża potrzebuje.

A ja szczerze myślę, że Loża potrzebuje świeżości. Także z punktu widzenia samych Lożan jako autorów, bo to kolejne doświadczenie pozwalające poprawiać swój warsztat i fajnie, że kolejne osoby mogą z niego korzystać. Natomiast petryfikacja pewnego stałego układu, oczekiwań, wymogów, gustów grozi tym, że portal będzie wypuszczał w świat kolejne klony autorów wyuczonych wg. stałego schematu.

 

Jeśli, na odchodnym (mam nadzieję, że nie znikniesz?!), mogę mieć życzenie – trzym za mnie kciuki, przez chwilę, za dobre wybory w trakcie lożańskiego roku.

Nie zniknę. I już trzymam, bo to trudna robota dla wrażliwców. Dzięki!

 

Z TAK-ami akurat bywałeś dla mnie wyjątkowo łaskawy.

 

O, patrz, jakieś niedopatrzenie ;)

 

 

Jako że lada chwila miłosierny Beryl odepnie mi lozańską plakietkę, i ponieważ postanowiłem, że nigdy więcej nie będę pretendował do jej powtórnego przypięcia, uznałem, że to dobry moment aby dać Wam okazję do zroastowania moich TAK-owych i NIE-owych decyzji.

Ze swojej strony chciałbym jedynie wyjaśnić, że jurorowania w Loży nie traktowałem nigdy (no dobra, przynajmniej w ostatnim roku), jako okazji do karmienia własnego ego czy mądrzenia się, ale jako spłatę długu wobec Wszystkich Ludzi Portalu, od których (wbrew temu co pisze Maras w swoim poradniku) uważam, że sporo się nauczyłem. Nigdy nie siliłem się na obiektywizm, w który nie wierzę, ale kierowałem się uczciwością wobec samego siebie, co sprowadzało się do oceniania bez względu na prywatne znajomości, sympatie i znaczenie autorów, do podchodzenia do ocenianych tekstów bez uprzedzeń i z tak świeżym umysłem, jak to tylko było możliwe, ale również na przedkładaniu efektu emocjonalnego opowiadania nad aspekty techniczne. To właśnie miałem na myśli, kiedy pisałem, że dla mnie kluczowe było, czy danego tekstu autorowi zazdroszczę. Uważam, że ostatecznie takie podejście jest bardziej właściwe niż systemy punktowe, którymi tez miałem okazję posługiwać przy okazji jurorowania w konkursach, ale które uważam za odległe od rzeczywistych oczekiwań normalnego czytelnika. Nie twierdzę, że się nie myliłem, nie upieram się też, że byłem konsekwentny, ale mogę jedynie powtórzyć, że robiłem to w dobrej wierze.

Za wszystko dziękuję.

Myślę, że dług spłacony.

A teraz możecie rzucać pomidorami.

No cóż, masz prawo do takiego oceniania, choć ja uważam, że to może być krzywdzące. Bo ktoś może napisać świetne opowiadanie, trudne narracyjnie, ciekawe stylistycznie (nie mówię tu teraz o swoim, żeby nie było;)), a Ty i tak nie docenisz, bo gdzieś już coś podobnego widziałeś. :> Poza tym popatrzyłam sobie, jak rozdawałeś TAKi i nie zawsze TAKowałeś opowiadania szczególnie oryginalne.

Saro, przeczytaj, proszę, jeszcze raz cały mój komentarz. Fragment o “Klarze i słońcu”, który chyba dotknął Cię najmocniej, to tylko część tego (przyznam, że mętnego, ale cóż – zmęczenie materiału) wywodu, i to część raczej żartobliwa, która miała rozładować (jak widać nieudanie) atmosferę piórkowego NIE.

Cały komentarz odnosi się natomiast do tego, że Twoje opowiadanie uważam za poprawne, ale nie piórkowe. I fakt, że przeczytałem “Klarę i słońce” nie ma tu nic do rzeczy. Bo nie o wtórność mi chodzi, ale o to, że “Najsmutniejszy człowiek” nie dość mnie zachwycił, nie dość wzruszył, nie dość zapadł w pamięć. Bo Ci go nie pozazdrościłem. Dlaczego? Mam wrażenie, że to wszystkiego po trochu: na poziomie pomysłu, narracji, kompozycji, psychologii – wszystko jest letnie, ale nie gorące. Ale nie potrafię wskazać palcem: weź tu i popraw. A tego ode mnie, jako od członka Loży, masz prawo Ty i inni autorzy oczekiwać. Dlatego pozostaje mi jedynie trwale z kandydowania do Loży zrezygnować.

Nadrabiam przespany listopad, bo czas wyłonić najlepszego z najlepszych ;)

Bardzo moim guście, bo i historia, i malarstwo, i tajemnica. A w ogóle skojarzyło mi się z “Syreną i panią Hancock”, a to bardzo pozytywne skojarzenie.

Warsztat nie zardzewiał, choć imiesłów wywiódł Cię raz na manowce:

Czując się swobodniej pośród walijskich pasterzy, niż w ciasnym i głośnym city, nie mogło być inaczej.

Tak, widziałem, co tam wyżej pisałeś o żachwach.

Niezależnie od tego, dobrze, że znowu jesteś :)

Jedną z najtrudniejszych rzeczy w lożańskim komentowaniu jest tłumaczenie, dlaczego dobrego opowiadania nie uznaje się za piórkowe. Zacznę więc z drugiej strony – napiszę, jakie to teksty są dla mnie zasługujące na TAK-a. Kryterium jest proste: po przeczytaniu piórkowego opowiadania muszę zazdrościć autorowi, że napisał je jako pierwszy, w związku z czym mnie się to już nigdy nie uda. To kryterium skrajnie subiektywne i niekwantyfikowalne, choć najuczciwsze. W sumie chyba też niesprawiedliwe, ale sprawiedliwość w uczuciach jest niedorzeczna.

No więc, czas przyznać, że ja Tobie “Najsmutniejszego człowieka” nie zazdroszczę, pewnie głównie dlatego, że w kategorii utrzymanych w japońskim klimacie tekstów o myślących lalkach ze sklepowej witryny całą swoją zazdrość wylałem, i to nie tak dawno, w kierunku Kazuo Ishiguro.

Pewnie niewiele Ci z tego komentarza przyjdzie, ale ja naprawdę nie widzę poważnych defektów technicznych czy konstrukcyjnych, na które mógłbym zwrócić Ci uwagę. Umiesz pisać, potrafisz wzruszać, trzymasz poziom, pozostaje tylko czekać na taki pomysł, który opakowany umiejętnościami zabłyśnie prawdziwie.

Czego szczerze życzy ustępujący z Loży -

 

wujek cobold

 

 

Oj, Marasie, zbieram się do tego komentarza i zebrać nie mogę.

Bo ja naprawdę chciałem na koniec lożańskiej posługi dać Ci znać, że cenię Twoje pisanie. Ale o tym, że pisać potrafisz, wiesz bez mojego stempelka. I w tym, że pisać warto tylko o rzeczach ważnych, też Cię nie trzeba utwierdzać. Zauważyłeś też pewnie, że wiara silniej mówi do mnie niż mędrca szkiełko i oko, w związku z czym nie będę dokonywał logicznego rozbioru tekstu, tylko pozwolę mu się ścisnąć za gardło.

Cóż, kiedy nie ścisnęło.

Zastanawiam się: dlaczego? Może to wina rozmiarów (choć chyba najmniej), może standardowego sztafażu (jeden oryginalny pomysł by nie zaszkodził), może tego Mikołaja, jednak, jak dla mnie, pretekstowego i łamiącego klimat? Gdybym był lepszym komentatorem pewnie lepiej potrafiłbym zanalizować i nazwać przyczyny swojej decyzji, ale chyba nie za komentarze zostałem wybrany do Loży. Prawda jest taka, że w trakcie lektury nie zaznałem tej niezwykłej chwili, kiedy wszystkie słowa, obrazy i uczucia składają się w godną zazdrości niesamowitą całość.

Mam szczerą nadzieję, że zrozumiesz, że kieruje mną tylko uczciwość.

Jak Ty to mówisz? “To tylko króciutka antybajka na świąteczny konkurs”?

Mimo wszystko, chyba jednak trochę więcej.

 

Są filmy i są książki, które pamiętamy dzięki pojedynczym, odciskającym się na mózgowych zakrętach obrazom. I to jest właśnie ten przypadek – pierwsza scena tego opowiadania to dla mnie majstersztyk, nie tylko haczyk na czytelnika, ale właśnie ten element, dzięki któremu tekst zyskuje własny, niezapomniany smak. Dalej jest bardzo porządna, amerykańska narracja drogi, niezła przemiana bohaterów, przyzwoity finał. Ale w mojej głowie zostaje to, od czego zacząłeś. I nawet trochę zmarnowany (bo nie tak dobrze rozegrany jak otwarcie) motyw z wiecznie odradzającym się do śmierci Cypherem (toż to postać na miarę hyperionowego ojca Dure) nie psuje ostatecznego efektu.

 

Początek nie wróżył dobrze – zapowiadało się jako czytelna z góry wariacja na temat “Opowieści wigilijnej”. Do tego ten czarny przystojniak wyskakujący z kapelusza. Ciekawie zrobiło się, gdy padło słowo “piekło” (nie rozszyfrowałem pierwszego greckiego śródtytułu) i gdy zobaczyłem, że budujesz kolejne poziomy w sposób mniej standardowy.

Jest w konstrukcji całości trochę chaosu, tak jakbyś kolejne części wymyślała na bieżąco, ale (co w sumie dla mnie dziwne) ten brak konsekwentnego schematu daje wrażenie świeżości. I ta świeżość mnie przekonuje.

Dobrze i mądrze wymyślona historia o czymś, co ważne i prawdziwe. Do tego z pięknym ostatnim zdaniem. Ale jakoś mi nie pasuje do tej skrótowej formy – taka przebieżka po eonach daje efekt bardziej satyry niż dramatu, do tego bohaterowie, niby stali, ale zmienni nie mają w krótkich odsłonach szansy naprawdę się pokazać. Ja bym to widział pokazane w większej formie, z głębią i oddechem.

Świat wyraźnie inspirowany „Cieplarnią”, ale moim zdaniem lepszy niż u Aldissa (oszczędziłeś nam brzunio-brzusiów ;)

Doceniam (i w sumie kupuję) konstrukcję z dwiema liniami fabularnymi. Świetny wątek Alicji/Ruty. Narkotyczny epizod z życia Lilii, moim zdaniem, wypływa trochę za późno.

Sporo literówek – nie do tego mnie przyzwyczaiłeś. Technicznie jeszcze kilka innych mankamentów: niezgrabne, niezrozumiałe zdania („Oczywiście, z jej trzech Zwiędłych Kwiatów musiała przyjść niemowa.”), dziwne określenia („dół podkolanowy” – kto tak mówi, poza moimi kolegami z pracy? Zresztą jeżeli już, to „w dole”, nie „na dole”), mignęły mi niekonsekwentne konstrukcje czasowe, jakaś przyszłość w przeszłości, dwukrotne „ów” na małej przestrzeni (nigdy nie zrozumiem umiłowania do tego pretensjonalnego zaimka w tekstach niestylizowanych), gimbusowate fragmenty dialogów w drugiej części. Ale to detale, do łatwego poprawienia.

Gorzej z fabułą, rozwiązanie trochę z czapy – w świecie, gdzie posiadanie potomstwa jest zbędnym luksusem, kilka osób zawiązuje intrygę i wyrusza w śmiertelnie niebezpieczną podróż tam i z powrotem, żeby podstępem połączyć i zresocjalizować obcą matkę z dzieckiem?

Tak, że nie wiem. Ale świat naprawdę świetny.

No, dobra. Technicznie jeszcze trochę pracy przed Tobą: powtórzenia (agresji/agresor), niepotrzebne synonimy imion, otwarcie do wygładzenia (motyw z lżejszą przesyłką nieczytelny na tym etapie, a właściwie niepotrzebny) – ale wiedz, że wzruszyłeś. A to bezcenne.

Poległem na kompozycji. Cały czas miałem nadzieję, że ten schemat z wprowadzaniem coraz to nowych par postaci (człowiek+android) znajdzie na koniec uzasadnienie fabularne, że zaskoczysz mnie łącznością formy i idei opowiadania, udowodnisz, że to coś znacznie głębszego niż eksperyment formalny. Nie doczekałem się, lalkarz pociągający za wszystkie sznurki to za słabe uzasadnienie dla poniesionego przy okazji kosztu, jakim jest zerwanie z ciągłością emocjonalną. Co więcej, nie byłeś konsekwentny, na koniec wrócili Marina i Earl, tylko, że ja już wtedy nie pamiętałem, kim oni byli.

Tu byłem naprawdę blisko TAKa. Podobał mi się pomysł na to opowiadanie, konstrukcja, klimat. W historii Abigail wyczułem prawdziwą tragedię i coś …epickiego. W tej bezwolnej nosicielce pamięci innych ludzi, podlegającej kolejnym wadliwym przebudzeniom poczułem jakieś odległe echo hyperionowego księdza Dure. Za słabo to jednak pokazałaś, zbyt pobieżnie. Pomyślałem sobie, że gdybym był przygodnym czytelnikiem, nie znającym autorki, nie mającym do niej zaufania, to po lekturze zostałbym z jeszcze większym uczuciem rozczarowania. Dlatego nie mogłem głosować za piórkiem.

Długo zastanawiałem się nad decyzją piórkową. Bo to jest więcej niż dobrze napisane opowiadanie w swoim gatunku. Tylko że mnie już ten gatunek nieco nudzi, bo historii o wejściu do wewnętrznego świata outsidera przez kochającego członka rodziny już kilka czytałem (na portalu wspomnę choćby „Odejdź królestwo moje” Funa i „Przez czarne jezioro przepłynę, wszystkie ścieżki przejdę” FoloinStephanusa). I jest tak, że pierwszy kontakt z tego typu opowiadaniem zawsze robi ogromne wrażenie, a potem jest już jednak poczucie wtórności. Nie zrozum mnie źle, to nie wina autora, ale też nie wina czytelnika – tak już jest, że w odbiorze tekstu opartego na śmiałym emocjonalnie pomyśle, ważne jest czy spotykasz się z tym rozwiązaniem po raz pierwszy, czy nie. Szukałem tutaj czegoś oryginalnego, dla mnie takim ciekawym elementem było pokazanie syna bohaterki nie tylko jako dziecka, lecz również jako dorosłego mężczyzny. Skrzywiłem się na jednoznacznie negatywne przedstawienie lekarzy – wiem, to subiektywny punkt widzenia, i wiem, lekarze bywają beznadziejni, ale nawet z czysto literackich powodów wolałbym coś bardziej zróżnicowanego i zniuansowanego (ale nie myśl, że tym przegrałeś u mnie Tak-a ;) Pochwalić muszę za świetny tytuł, i w ogóle świetny motyw koni. No i cieszę się ostatecznie, że zostałem przegłosowany.

Bardzo ciekawy setting, ale wykonanie nieco mnie rozczarowało – jakieś takie bez myśli przewodniej, nieuporządkowane. Po pierwsze: te pozostałości po koncepcji synestezyjnej – dla mnie nijak nie spójne z duchem opowiadania, ani nie czuć w nich japońskości, ani nie są uzasadnione logiką opowieści, stanowią dodatkowy wymiar, który nie poddaje się literackiej brzytwie Ockhama. Po drugie – ale to najmniejszy problem – drażniły mnie nieco kumulacje japońskich terminów w niektórych akapitach; miałem wrażenie, jakbyś co jakiś czas przysiadał nad słownikiem czy leksykonem i wykorzystywał zawarte w nim wiadomości. Takie „wyspy” riserczu zawsze dają wrażenie, że autor jest w temacie pełnym zapału neofitą, a nie doświadczonym ekspertem (co zresztą z reguły musi być prawdą, ale chodzi o to, żeby to ukryć).

Największy problem mam jednak z kocówką, z tymi nieszczęsnymi dodatkowymi rozdziałami. Spotkanie ojca Petitjeana z ukrytymi chrześcijanami, tak przecież poruszające, zostało tu przedstawione w sposób bardzo skrótowy, bezemocjonalny i właściwie niepowiązany z wcześniejszymi zdarzeniami. Brakuje mi tu wyraźnie zaznaczonej, może wręcz genetycznej, więzi między rodziną uratowaną przez Hachiro a tymi anonimowymi wiernymi. Zupełnie już jednak nie rozumiem sensu ostatniej sceny – czy ma ona stanowić rodzaj gorzkiego żartu, refleksji o ironii losu? Odnoszę wrażenie, że opowiadanie, które napisałeś nie jest tekstem czysto rozrywkowym, lecz rości sobie prawa do pewnej refleksji historycznej. Nie jest ona specjalnie czytelna, tym niemniej gdzieś tam delikatnie pobrzmiewa, a ostatni mikrorozdział skutecznie ją niszczy.

Dziękuję jeszcze raz wszystkim!

 

Myślę o Twoim komentarzu, Leniwy, bo podobna, choć też pojedyncza opinia pojawiła się już przy “Dziewczynie z papieru i ognia” – problem “przeładowania”, to może być grzech pierworodny opowiadań pisanych w duecie. We dwóch mamy więcej pomysłów, niż w pojedynkę, trudniej jest też zdjąć nogę z gazu, bo do pewnego stopnia (choć nieświadomie) każdy z autorów próbuje się popisać przed tym drugim. Wypracowaliśmy sobie z Krzyśkiem metodę pracy maksymalnie niwelującą te zagrożenia, ale rozumiem, że dla niektórych odbiorców wciąż jest w tej kompozycji zbyt wiele nut ;)

Początek zapowiada wariacje na temat lemowskiego bladawca, szybko jednak opowieść zyskuje inny celestialno-infernalny i demiurgiczny wymiar (nota bene: zdanie o niebie, które zatrzymało się o ledwie jeden wymiar od świata bohaterów jest jednym z najlepszych w tekście). Świetne to zderzenie dwóch porządków, świetne też słowotwórstwo i oparcie tekstu na rytmie pojawiania się kolejnych metali. Te oryginalne motywy sprawnie nanizałeś na zupełnie klasyczną oś questu (jest nawet śmierć wiernego wierzchowca!) tworząc bardzo udane połączenie wg mojej ulubionej zasady: coś nowego, coś starego, coś pożyczonego.

Grzech odnajduję jeden, ale za to poważny – za późno wprowadzasz kluczową dla księcia umiejętność posługiwania się dźwiękiem (ja wiem, że ona tam przemyka w naukach nauczycieli ale niknie za umiejętnościami olfaktorycznymi Ura).

Grzech to, jak rzekłem, kompozycyjnie poważny, ale całość warta jest mszy.

Ładne nawiązania: od Saint-Exupery’ego po Bernarda z Cluny. W pewnym momencie zadrżałem, bo odkryłem podobieństwa do jednego z tekstów, nad którym teraz pracuję (choć u mnie zamiast Róży jest Anastazja ;) Pięknie budujesz sceny opisowe i klimat, tego naprawdę zazdraszczam.

Problem mam z główną osią fabularną, po raz kolejny opiera się ona na schemacie: bohater podejmuje się rozwiązania tajemnicy – wpada w ciąg niejasnych, onirycznych wizji – ktoś przychodzi i mu wszystko tłumaczy. Tym razem, na szczęście, dodajesz dalszy ciąg – scena poświęcenia Róży jest naprawdę ładna, wzruszająca, niemniej wciąż przesilenie dokonuje się za pomocą ingerencji sił nadnaturalnych, co jest rozwiązaniem łatwym, a mnie zaczyna nużyć bezwolność głównego bohatera. Przypuszczam, że w skali całego tworzonego przez Ciebie cyklu, ta dynamika będzie miała inny charakter, zyska swój smak i rytm, ale w skali mikro zdaje mi się niesatysfakcjonująca.

A gargulec uroczy ;)

Sprawnie napisany, dobrze skomponowany tekst, z kilkoma udanymi twistami (choć ten o ojcu bohaterki niedociągnięty).

Co ciekawe, właściwie nie mam zarzutów natury etycznej, jeśli pominąć finał (ale jesteśmy już dużymi dziećmi i wiemy, że nie zawsze wygrywają ci dobrzy) i niemiłosiernie przerysowaną postać ministra, to reszta wydaje mi się dość wyważona (widzę np. kpinę z uporu, z jakim Anna wypiera ewidentne objawy infekcji). I właściwie do momentu sceny z politykiem kupuję tę historię, sama rozmowa z ministrem wydaje mi się natomiast drętwa („– Co!? – Danutę aż przeszedł dreszcz. – Jak to wykorzystaliście? – Nieświadomie zadała pytanie na głos.”) i okropnie infodumpowa (też to widzisz, skoro próbujesz uciec w „Niby znała historię i przebieg wydarzeń, ale gdy słyszała te rzeczy od ministra, jego opowieść rzucała nowe światło na interpretację faktów.”). Dla kontrastu sposób rozpoczęcia tej sceny (z opowieścią o myszach) uważam za bardzo udany.

Kilka rzeczy wymagałoby doprecyzowania (np. powód, dla którego sceptycy wchodzą do tych wirusolandów, nie wiedząc, co tak naprawdę dzieje się za murami), do tego kilka zgrzytów gramatycznych i zagubionych przecinków. W sumie jednak, jak na tekst niepokojąco zbliżający się do quasi-publicystycznej satyry, której nie znoszę, to opowiadanie zostawia u mnie bardzo dobre wspomnienie.

Dzięki, Silver!

Nie pytaj mnie, co dokładnie chciałem osiągnąć ;) Zawsze staram się tak konstruować te opowiadania, żeby umożliwić kilka równorzędnych dróg interpretacyjnych. I wolę prowokować pytania, niż na nie odpowiadać. Ale za najbardziej udane uważam takie teksty, w których Czytelnik odnajduje spójne tropy, o których wcale nie myslałem w trakcie pisania. To jest dopiero dowód na autonomię słowa. I to jest prawdziwa magia pisania.

Gratulacje dla wszystkich Snoumarłowiczów!

Miejsce jest sprawdzone pod kątem możliwości rozmowy. Ja parkuję w Galerii Kazimierz i podchodzę spacerkiem. Z tym bistro w Artetece nie dałem rady się skontaktować. Jeśli mielibyście inne pomysły, zawsze mogę odwołać rezerwację.

Pomysł rzeczywiście oryginalny, ale i wymagający. A wykonanie, w moim odczuciu, nie sprostało.

Brakuje mi tu porządku – w konstrukcji świata, w tonie opowieści, w tempie i czytelności narracji.

Nadużywasz pewnych chwytów – np. tego z porównaniem do dwóch fraz w cudzysłowach – za pierwszym razem to bawi, za drugim (a ten następuje dość szybko) jest odgrzewanym kotletem, za trzecim już razi. W ogóle mam wrażenie, że za dużo, jak na tak oniryczną opowieść jest tutaj tych narracyjnych żarcików (np. z tucznikami) – to opowiadanie klimatem powinno stać, a nie mrugnięciami do czytelnika. W rezultacie magia się rozwiewa i zostaje poczucie chaosu.

Poprzednich Igrzysk nie czytałem, więc mam na świeżo. Skoro to ponowne wykorzystanie motywu opisanego już uprzednio, to istniało ryzyko, że nie opiszesz go wystarczająco czytelnie dla nowego odbiorcy – ale niczego podobnego nie doświadczyłem. Z drugiej strony, to właśnie pomysł mentalnych pojedynków jest zasadniczą wartością tego opowiadania, znacznie przewyższającą obudowującą go fabułę.

Sama historia bohaterki to już raczej young adult w swoim przeciętnym wydaniu, nie stroniące od typowych uproszczeń, balansujące między pop-psychologią a histerią niedojrzałej bohaterki. Nadzieję rozbudziła scena finałowego pojedynku, z obiecującym motywem podwójnych wspomnień, ale całość zburzyło wyciągnięcie z kapelusza obowiązkowej traumy z dzieciństwa.

 

Tak – za długie. Tak – zbyt intensywne. Tak intensywne, że musiałem przerwać w połowie, odpocząć i wrócić na drugi dzień. Ale wróciłem, bo chciałem więcej.

Świetnie jest to napisane: dynamicznie, gdy trzeba – lirycznie, gdy trzeba – mądrze. Zdania-perełki, błyskotliwe, oryginalne treściowo i literacko są rozsiane po całym tekście. No i piękne światy, bo tu każdy rozdział to osobny świat, odrębny, skończony i osobna opowieść, autonomiczna, domknięta. Za każdą z nich należą się oklaski, choć moja ulubiona to ta z Gamalem.

Lektura była dla mnie prawdziwym rollercoasterem.

Zaczyna się mdławo: motyw Romea i Julii filozofujących nie wiadomo o czym, okraszony wzmianką o raku wydał mi się nieszczery, pretensjonalny i nieświeży. Nie przepadam przy tym za takimi suchymi dialogami, bez didaskaliów, choć muszę szczerze przyznać, że nie miałem problemu rozpoznaniem, kto w danym momencie mówi. Haczyk złapałem w drugiej scenie, z intrygującą tajemnicą bohatera. Retrospekcja z księżycowej fabryki to chyba najlepszy moment tego opowiadania: dobrze napisany, naturalny i wprowadzający wreszcie oryginalny motyw, na którym zasadza się cała opowieść. Później jakość znowu odrobinę siada, mam zastrzeżenia do psychologii zachowań poszczególnych bohaterów i do ich niepełnego wykorzystania. Sam koniec dość nieunikniony, choć znowu psychologicznie nie wystarczająco podbudowany – tam jest zbyt mało literackiej przestrzeni między winą a karą. Spodziewałem się raczej, że car coś wywącha i bohatera doścignie zewnętrzna sprawiedliwość.

Ale ten zasadniczy pomysł – to jest naprawdę coś!

Jedno z dwóch opowiadań, które przysporzyły mi największego decyzyjnego kłopotu. Jest oryginalny pomysł, widać risercz, technicznie bez wyraźnych wpadek (poza twardymi oczami), nieźle rozegrane wprowadzenie wielu bohaterów, dobrze dobrane imiona, które się nie mylą, no i mój ulubiony bladerunnerowy motyw związku z SI ;) Pewnie wolałbym, żeby zaczątkiem nowej ludzkości byli Chell i John, ale pomysł z Min jest intrygująco dwuznaczny. W ogóle podoba mi się motyw wymuszonej poprawności politycznej w wydaniu Spinozy i Neglieba.

Z drugiej strony, jak na prawie dwupokoleniową odległość w czasie brakuje mi tu nowych problemów ludzkości i nowych technologii – są klasyczne: przeludnienie, degradacja środowiska i kryzys energetyczny, technologicznie poza holosześcianem też bez oryginalnych gadżetów. Zwraca uwagę iście hollywoodzki sposób organizacji wyprawy, niefrasobliwość i tempo działań jej członków. Są to wprawdzie rzeczy limitowane atrakcyjnością opowieści, ale może trzeba było zacząć od zdalnie sterowanej sondy wgryzającej się w powierzchnię Ziarna, a dopiero po jej awarii postawić tam człowieka z młotem pneumatycznym?

Początek niezachęcający, choć ładnie klamrujący z epilogiem. Dialogi nie zawsze naturalne, momentami infodumpowe:

Spodziewaliśmy się, że Oumuadua jest wytworem obcej cywilizacji. W zasadzie, to mieliśmy na to nadzieję, więc nic się nie zmienia. Musimy jakoś poradzić sobie z nieprzewidzianymi drobnymi niedogodnościami.

 

Udany zabieg z motywem muzycznym – ten los pukający do drzwi rzeczywiście słychać za każdym razem, gdy o nim wspominasz. Nie bardzo natomiast łapię związek między Beethovenem a Mehofferem. Można powiedzieć, że na tym właśnie polega synestezja, na pokazywaniu związków między odległymi doznaniami, ale to powoduje, że opowiadanie broni się tylko w ramach konkursu, nie jako samodzielna opowieść. Dla zewnętrznego odbiorcy potrzebny byłby jednak jakiś klucz, pokazujący nieoczywisty, ale pozwalający współdoznać synestezji łącznik między tymi elementami. Podobnie niesamodzielnie jest w warstwie fabularnej – opowiadanie sprawia wrażenie prologu do właściwej historii, samo nie tylko nie domyka wątku, ale właściwie nie buduje logicznej fabuły – przełożony powierza Gienkowi misję i sugeruje, że od jej wypełnienia zależy czyjeś życie, Gienek błąka się między wizjami, do niczego samodzielnie nie dochodzi i otrzymuje wyjaśnienie od Adamowicza, który znał je już wcześniej.

Technicznie chropawo, np.

współpracownika i zarazem jedynego oprócz niego samego pracownika

Piękne opowiadaie o tym, czym się różni godność od dumy, a duma od pychy. Zwróciłem uwagę na dojrzałość kompozycji, z poszarpaną, a przecież czytelną, chronologią. Mam słabość do takich biblijnych lub mitologicznych retellingów, a Twój nie jest, jak to się często zdarza prostym odwróceniem ról, ale zarazem pogłębia motywację Nimroda, jak i ukazuje prozę życia samych budowniczych.

Językowo całkiem sprawnie, z elementami stylizacji na bliskowschodnią opowieść, choć sam początek z nieco zbyt wysokim progiem wejścia – nie wiadomo jeszcze kto, do kogo, kiedy i o czym mówi, więc trudniej podążać za logiką zdań. Zatrzymałem się na “A ja tylko nie kradnę” i kawałek dalej na wzmiance o Nimrodzie, z której nie wynika, że dotyczy przeszłości.

Rozbudowałbym wątek syna – jedna scena, bez zaznaczonego konfliktu i z dość szybkim finałem, to za mało by zbudować emocje – stąd relacja Miszael/Szafat przegrywa z parami Miszael/Nimrod i nawet Miszael/Noemi.

A dla mnie bomba!

Ująłeś mnie tymi czeskimi imionami, tytułami, w ogóle stylizacją językową (bardzo wyważoną) i klimatem – nie zwróciłem na to uwagi w “Szóstym kręgu” i w ogóle nie zdawałem sobie sprawy, że jeżeli gdzieś w pobliżu mamy Shire, to właśnie na Morawach ;)

Świetny, choć nie od początku oczywisty, motyw Krainy Ułudy. Ale przede wszystkim doskonała ewolucja: od rubaszności do liryki, równolegle poprowadzona w samym tekście, jak i w przemianie bohatera – Honzy. Genialny motyw związku troll/nimfa i wszystkiego, co się za nim kryje. No i wreszcie inteligentna zmyłka, co do tego, kim jest konkursowa księżniczka i na czym polega jej ratowanie.

Dłużyzn nie doświadczyłem.

Przeszkadzała mi narracja w czasie teraźniejszym, w moim odczuciu pasująca albo do tekstów krótszych (gdzie nie zdąży zmęczyć), albo do wyraźnie dłuższych (bo pozwalają się czytelnikowi przyzwyczaić). Wytłumaczenie dla jej wybory odnalazłem w charakterze Krainy Ułudy i we fragmencie:

Jawa czy ułuda? Jak je rozróżnić, nie wiadomo, chyba że na drugi dzień. Miraż jest wtedy, gdy każdy pamięta co innego; prawda, jak wszyscy to samo.

– a to oznacza, że użycie czasu przeszłego niejako sankcjonowałoby obiektywizm narracji, na który w tym tekście nie było miejsca. Myślę, że gdybym dostał podobną podpowiedź wcześniej, nie narzekałbym na czas teraźniejszy.

ale jest przecież poetą, mówi i tworzy językiem wysmakowanym, poetyckim, i to dla niego jest język naturalny.

Trafna uwaga. Tylko, że właśnie takie smaczki giną w nadmiarze stylizacji i kiedy czytelnik nie jest pewien, czy autor mówi poważnie, czy puszcza oko. Kiedy w Shreku królewna pyta “Zali wżdy?”, to wszyscy wiedzą, o co chodzi. Podobnie w oryginalnym Wiedźminie – pojedyncze trafne słowa w dialogach robiły całą robotę.

 

Motyw starości superbohatera wcale nie taki oryginalny, ale zawsze przejmujący. Do tego gorzki finał, bardzo w wiedźmińskiej konwencji.

Odbiłem się od stylizacji, generalnie przesadzonej (chwacko się spisałeś, tak jak drzewiej bywało) momentami wysilonej (wiele kruszcu trzeba wydać), patetycznej (Geralcie, cóż zamierzasz?), z błędami gramatycznymi i stylistycznymi (Tyś zabawiasz, znamionowała uczucie), niepotrzebnie przeciekającej z dialogów do narracji (by szparko wyruszyć w drogę).

Dziwne rzeczy w tym świecie dzieją się z winem, które najpierw jest czymś, co Geralt wspomina z lepszych czasów, a potem okazuje się być nowinką, tak wielką, że i słowo ‘winorośl” jest wymieniane, jako coś wymagającego wytłumaczenia. Do tego, jako synonim dla wina używasz „małmazji”, która jest nazwą własną, zniekształconym „malvasia” pochodzącym od konkretnego szczepu. To tak, jakbyś pisał, że Geralt pił Sauvignon blanc, czy Pinot noir, co burzy immersję w fantastycznym świecie.

Fajnie wykorzystałeś opozycję brud/czystość i sam motyw kąpieli, choć już symboliczna walka Geralta z nałogiem pachnie tanią antyalkoholową agitką.

Tu nie wiem, co się podziało:

To stanowiło zajmującą jego umysł pociechę bytowania w rozwalającej się chałupince na podgrodziu zamku komesa Tymoteusza i opróżnianiem kolejnych flasz trunku.

A to, naprawdę dobre:

Dwa razy wypowiedziałeś słowo z ludzką posoką związane, dwa razy… – Głos Fulka przypominał syczenie żmii. – Pierwszy i ostatni.

To ja się przyznam, że nie rozumiem. Czy Elizeusz zastąpił Ananiasza? Jeśli tak, po co wysłał Mosze do Naza? Kim był Mosze, gdy nie był sobą? Jeśli nie był sobą, czemu Rachela była wciąż jego ukochaną? Czemu Naz potrzebuje podstępu, aby wejść do Świątyni, skoro i tak steruje Aniołami? Czemu Trzeci Prolog jest Prologiem? Czemu błogosławieństw jest osiem, skoro miało ich być osiemnaście?

Językowo wciąż bardzo dobrze, ale chwilami z pójściem na łatwiznę:

Jeśli ogólnodostępna część Świątyni uosabiała jej majestat, to za Wewnętrzną Bramą rozciągała się domena przepychu.

Mosze nie wiedział na co, ale milczał, zapatrzony w cuda, jakie pierwszy raz w życiu przyszło mu oglądać.

Show, don’t tell ;)

 

Zabrakło mi gry znaczeniowej z imionami bohaterów. Bo, że kapłan, to od razu Ananiasz, to trochę mało.

Motyw z drugim mesjaszem obdarzonym czarną grzywką i kwadratowym wąsem ryzykowny, ale pod wprawnym piórem mający szansę na rozwinięcie w coś intrygująco porypanego. Tyle, że w tym opowiadaniu wyraźnie odklejony od głównej linii fabularnej i sprzedany za pomocą wtrętu narracyjnego.

Dobrze poprowadzone, ma swój klimat.

Od początku czuć ten zwierzęcy lęk Obcych i skrywaną drapieżność narratorki.

Niezgrabności gramatyczne i nie zawsze uzasadnione powtórzenia wymagają prostej redakcji, jest ich jednak wyraźnie mniej niż poprzednio. Co ciekawe, to że polski nie jest Twoim pierwszym językiem skutkuje czasem oryginalnością sformułowań, na które rodowitemu Polakowi trudno byłoby się zdobyć – np. “człowiek mały, okrągły i chętny” :)

Brakuje mi trzeciej wzmianki o Samuelu, czegoś, co pogłębiłoby tę, ważną przecież dla opowieści, postać.

Pisałem Ci kiedyś, że Twoje opowiadania przypominają mi klasykę anglojęzycznej SF – potwierdzasz to w tym tekście. Ludzkość jako zagrożenie dla siebie i kosmosu to motyw atrakcyjny, ale wielokrotnie już przerabiany, od współczesnego opowiadania oczekuje się złamania klasycznych tropów, dodatkowego twistu, drugiego dna.

Żeby nie przedłużać:

 

Winston Niles Rumfoord wprowadził swój prywatny statek kosmiczny w sam środek nieopisanej na mapach infundybuły chronosynklastycznej, w odległości dwóch dni drogi od Marsa. Towarzyszył mu jedynie pies. Winston Niles Rumfoord i jego pies Kazak istnieli teraz jako zjawiska falowe – pulsowali zapewne w odkształconej spirali, która poczynała się na Słońcu, a kończyła na Betelgeuzie.

Jeśli trylogia o Księżycu, a wyraźnie nie Żuławski, to pewnie “Luna” McDonalda.

Duży plus za kompozycję. Średni plus za klimat i dekoracje – średni, bo czytałem już na portalu „Encephalodusa” Belli i „Adhezję przykrych myśli” Słowika (ależ to był świetny konkurs).

Z drobiazgów, na które zwróciłem uwagę: w tego typu opowiadaniu problemem jest zawsze wprowadzenie bohaterów w sposób nieprzytłaczający dla czytelnika – Ty robisz to bardzo udanie, niejako w dwóch setach, a przy tym naturalnie, istotność bohatera nie zależy od kolejności pojawiania się, bo późniejsze POV-y wywodzą się nie tylko z pierwszego zestawu. Bardzo dobrym przy tym zabiegiem jest obdarowanie bohaterów nazwiskami wywodzącymi się z różnych kręgów kulturowych, to znacznie ułatwia zapamiętanie, kto jest kim.

W warstwie pomysłu spodobało mi się wykorzystanie teorii endosymbiozy i wspomnienie bloba – inna sprawa, że zastanawiam się, czy ograniczenie tylko do jednego z tych motywów nie spowodowałoby, że opowiadanie byłoby „czystsze” koncepcyjnie (na pewno byłoby ekonomiczniejsze, ale kto bogatemu zabroni szastać pomysłami).

Za sprytne posunięcie uznałem obsadzenie w roli lekarza nieprofesjonalistki – to pozwala obronić się przed zarzutami dotyczącymi błędów formalnych. Gorzej z fragmentami odnarratorskimi, tu przydałaby się beta, żeby uniknąć „płynięcia krwi w odwrotnym kierunku” i „wbijania igły w rdzeń kręgowy”.

Największe zarzuty mam do technikaliów – tekst wygląda na niedopracowany, przejrzany niewystarczającą liczbę razy. Nie chodzi o sam styl, bardziej surowy niż np.  w „Księciu”, bo on jednak pasuje do tego rodzaju opowiadania, ale o babole w rodzaju „niezniszczone na tyle, by dawały się rozpoznać”, czy „pokazywał obraz ukazujący”.

Jako autor wątku, czuję się wywołany, żeby podejść do tablicy i odpowiedzieć: nie wiem.

 

Uzyskałem od JeRzego zgodę  na wykorzystanie logo, nawiązałem kontakt z drukarnią, zebrałem zapisy, ale zaproponowałem, żeby zbiórką pieniędzy, zamówieniem i rozsyłaniem koszulek zajął się już ktoś inny, bo na te rzeczy (a konkretnie samo rozsyłanie) nie mam po prostu czasu.

 

Zgłosił się nawet ochotnik…

Żeby nie było wątpliwości: byłem na TAK.

 

Uczucie, o którym wspominasz, włącza mi się raczej, gdy czytanie mi się nie klei i automatycznie włącza mi się wyłuskiwanie wszelakich baboli.

Powinieneś chyba staranniej dobierać lektury ;)

 

Co do sensu ostatniego zdania mojego poprzedniego komentarza – można tworzyć opowiadania, które są całymi światami, a można tworzyć całe światy, do których opowiadania są tylko bramami. Pierwsze podobają się większości, drugie – imponują niektórym czytelnikom. Coś za coś.

Z podobnej tematyki (rolnicza kolonia, odcięta od dostaw, teoretycznie samowystarczalna a nagle zagrożona zagładą) polecam “Kwarantannę” Connie Willis (była w którymś Donie Wollheimie).

Pierwsze zdanie zrozumiałem, zwróciłem tylko uwagę na jego błędną konstrukcję.

Z królikami dalej nie rozumiem – nie mogli ich trzymać w klatkach?

Jak Ty mnie, Bright, zaimponowałeś tym opowiadaniem.

Choć zacząłeś od falstartu. Cała pierwsza scena wydała mi się odpisana od Syfowej „Czerni”. Ale przeczytałem do końca i wybaczyłem (choć nie zapomniałem), bo u Ciebie takie wprowadzenie jest nie tylko wabikiem na czytelnika, ale bardzo udaną prezentacją świata, postludzi i samej bohaterki (kupiłeś mnie słowem „artystka”), a przy tym domyka się klamrą zakończenia.

Znasz pewnie to uczucie, kiedy czytasz książkę i nie umiesz się nią cieszyć jako czytelnik, bo skażony własnym pisaniem i rozmowami na portalu analizujesz technikę autora. Coś podobnego miałem w tym wypadku, ale efekt był paradoksalny – nie przejmowałem się, że ten tekst jest trudny, nie przeszkadzało mi, że nie wszystko wyjaśniasz, ja po prostu poczułem szacunek dla autora. Szacunek za rozmach kreacji (przecież wystarczyłaby zwykła sceneria postapo, bez szczelin, plazm, piramid, SI/WI, gasnących słońc itd. – a Ty wrzuciłeś tutaj mnóstwo nieobowiązkowych, autorskich elementów; zrobiłeś to z gestem, którego wymaga trzymanie się perspektywy bohatera i unikanie infodumpów) i za konsekwencje w języku (niełatwym, ale spójnym).

Stworzyłeś opowiadanie niepozbawione błędów (hermetyczny język, zachwiane proporcje, luki), ale imponujące. Co więcej, wydaje mi się, że jedno jest nierozerwalnie związane z drugim.

No nie kupuję tego.

Nie kupuję przyspieszonej ewolucji, która zmienia nie tylko zwyczaje żywieniowe, ale również w istotny sposób wygląd pszczół, a z drugiej strony kanarka nie zmienia, bo przecież nawet przez lornetkę widać, że to wciąż kanarek.

Nie rozumiem, czemu króliki, będące świetnym rozwiązaniem problemu żywieniowego, można wybudzić z anabiozy dopiero wtedy, gdy okaże się, że szarańcze to pszczoły, ale już bezużyteczne kanarki można odmrozić wcześniej.

Nie rozumiem problemu krzyżowania krewnych w siódmym stopniu, skoro cała idea zaludnienia obcej planety opiera się na chowie wsobnym między kolonistami.

Potykam się na braku logiki (choć podejrzewam antropocentryczną optykę) pierwszego zdania. Dlaczego ewolucja miałaby być zależna od faktu wykrycia życia przez ludzi?

 

Wrażenie zrobiły: konstrukcja fragmentu o redukcji problemu głodu, z powracającym refrenem procentów i epizod z „listem siedemnastu”.

No nie kupuję tego.

Nie kupuję przyspieszonej ewolucji, która zmienia nie tylko zwyczaje żywieniowe, ale również w istotny sposób wygląd pszczół, a z drugiej strony kanarka nie zmienia, bo przecież nawet przez lornetkę widać, że to wciąż kanarek.

Nie rozumiem, czemu króliki, będące świetnym rozwiązaniem problemu żywieniowego, można wybudzić z anabiozy dopiero wtedy, gdy okaże się, że szarańcze to pszczoły, ale już bezużyteczne kanarki można odmrozić wcześniej.

Nie rozumiem problemu krzyżowania krewnych w siódmym stopniu, skoro cała idea zaludnienia obcej planety opiera się na chowie wsobnym między kolonistami.

Potykam się na braku logiki (choć podejrzewam antropocentryczną optykę) pierwszego zdania. Dlaczego ewolucja miałaby być zależna od faktu wykrycia życia przez ludzi?

 

Wrażenie zrobiły: konstrukcja fragmentu o redukcji problemu głodu, z powracającym refrenem procentów i epizod z „listem siedemnastu”.

Jak dla mnie równocześnie za mało szalone i za mało uporządkowane.

Że sam nie wiem, czego się czepić?

Szaleństwa brakuje mi w obrazach kreowanych światów – całe mnóstwo tych wizji, ale wszystkie takie grzeczne, letnie, nie ryją beretu, nie zostają na dłużej. Coś tam mignęło przy tych cukierkowych lasach, przy górze-twarzy, ale zaraz zgasło, zabrakło obrazu, który ukłułby duszę, wryłby się w pamięć.

Porządku natomiast zabrakło mi przy opisie szkieletu tego świata. W przeciwieństwie do wcześniej komentujących nie odgadłem kim (bo jednak nie „czym”) jest narratorka. Nie odgadłem, bo nie spodziewałem się konkretnej odpowiedzi; początek, w którym najpierw sugerujesz, że wszystko jest snem, a potem dopiero przeskakujesz do celowych kreacji spowodował, że nastawiłem się na rodzaj onirycznej narracji, w której nie należy szukać logiki. Bardzo konkretnie zaczęło się robić w trakcie ucieczki labiryntem, zobaczyłem, że ten świat ma swoją strukturę, geometrię, ale było już za późno, żebym zmienił nastawienie.

Pomysł z kolejnymi iteracjami głównej pary jest tutaj najmocniejszy, ale przyszedł, w moim odczuciu, za późno i trochę utonął w kolejnych, pustych kreacjach bohaterki.

Bardzo przyjemne, płynne opowiadanie.

Trochę chciałem ponarzekać na niepotrzebną scenę wprowadzającą, uratowałeś się powrotem Kaspra w finale, ale tylko uratowałeś – mogłoby go nie być. Fajna kreacja Bereniki, gorzej z samym Joachimem – jakiś taki przezroczysty. Humor różny, ale, jak dla mnie, nieprzekraczający granic dobrego smaku; za scenę z Tyfusem (nawiązanie do Tyfona?) pijącym gorzałkę masz u mnie dodatkowy punkt. Fabularnie płynnie, bez potknięć, choć rozczarowany jestem sposobem rozwiązania questa – nie lubię, kiedy nikomu się nie udaje, przychodzi super bohater i sobie radzi, bo jest po prostu super (nawet jeśli polega to na użyciu super brytana).

Redukowałbym nawiązania – fajnie wychodzą, jeśli są spójne, z jednego kręgu tematyczngo, u Ciebie jest “Shrek”, “Harry Potter”, “Hobbit” nurzane w Pratchetcie, do tego praska defenestracja, i “Ghostbusters”.

Technicznie – odniosłem wrażenie, że bardzo uważałeś, żeby ani nie pomylić, ani nie powtórzyć podmiotów w kolejnych zdaniach, co zaowocowało nadużywaniem drętwych synonimów w rodzaju „mężczyzna”, „chłopiec”. Można tego uniknąć, trzymając się w obrębie akapitu jednego podmiotu, np. tutaj:

Za conocne stróżowanie mężczyzna dostawał kilka nędznych miedziaków. Przyjaciel powiedział mu kiedyś o panienkach w Gaffel, które za odpowiednią sumę potrafiły naprawdę umilić człowiekowi życie. Wartownik wszystko policzył i wyszło mu, że aby skorzystać z takiej rozrywki, musiałby nie jeść przez cztery miesiące.

Rozpoczęcie drugiego zdania od „Słyszał od przyjaciela, że…” pozwoliłoby uniknąć w trzecim „wartownika”.

Było blisko.

Podoba mi się początek – scena bardzo sensualna, wprowadzająca erotyczne napięcie, informująca o relacji między bohaterkami i zapowiadająca rozdźwięk między ich światami. Duże wrażenie robi też zakończenie, którego wprawdzie mimo odszyfrowania akronimu nie zrozumiałem, co jednak nie przeszkodziło mi ulec mocnemu wrażeniu jakiejś epickiej tragedii będącej udziałem bohaterki. Pomiędzy tymi dwoma fragmentami jest już różnie. Sam związek bohaterek bardzo na plus, intrygująca kreacja Bianki. Z drugiej strony cudny pianista z włosami do obojczyków (!) grający na białym fortepianie niemiłosiernie trącił kiczem (choć co ja mogę wiedzieć o kobiecych fantazjach?). Najbardziej jednak przeszkadzał mi nadmiar gierek słownych, wewnętrznych nawiązań, czysto literackich popisów – żeby pozostać w poetyce opowiadania, jak mawiał cesarz Józef w „Amadeuszu” – „za dużo nut”. Symptomy tego pojawiły się już w pierwszym zdaniu:

Grube płatki śniegu leniwie ozdabiały kaptur wełnianego płaszcza Bianki oraz wystające spod niego rude sprężynki.

W takim rytmie zdania, gdzie każdy rzeczownik i czasownik dostają swój przymiotnik lub przysłówek jest dla mnie coś nużącego i szkolnego – zrezygnowałbym z „leniwie”.

Poważniej potknąłem się na akapicie:

Szeptany marketing trafił na podatny grunt. Bianka szczerze zapragnęła niezapomnianych wrażeń, gdy tylko zapomniała o poprzednich. Do „Innych Światów” jechały z sąsiedniego miasta pociągiem. Podobno właścicielem lokalu był jakiś profesor, matematyk, fizyk czy chemik. Enigmatyczne, choć bardzo zachęcające opinie nie precyzowały, czego wrażenia dotyczyły, Adela jednak miała pewne podejrzenia.

Wracasz tutaj w ostatnim zdaniu do pojawiających się na początku „wrażeń”, ale czy te „wrażenia” były za słabo zaakcentowane, czy utonęły w powodzi dalszych słów, dość, że musiałem się wrócić, żeby je odnaleźć, gdy nawiązałaś do nich ponownie.

Najlepiej chyba to, o co mi chodzi pokazuje przykład dwóch zastosowanych przez Ciebie metonimii:

Przypominała tycjanowski obraz.

Adela lubiła podziwiać sztukę.

– Boli mnie głowa – smutno powiedziała sztuka.

O, to jest naprawdę dobre. Przyklasnąłem.

Ale chwilę później:

Dziś jej palce biegały po klawiaturze fortepianu, szukały dłoni pianisty, a Bianka była tylko instrumentem. Który chwilę później, gdy w stanie odprężenia wyrównał już oddech, spytał:

Tu już nie zażarło. Trochę dlatego, że nie zagrał rodzaj gramatyczny, trochę przez to dziwne frazowanie z kropką przed „który”, ale głównie dlatego, że po raz drugi w krótkim czasie użyłaś podobnego chwytu.

Umiesz, Bella, bardzo dużo. Na pewnym jednak etapie chodzi bardziej o to, żeby kiełznać swoje umiejętności, uderzać z rzadka, a celnie. Co za dużo, to niezdrowo. Nagromadzenie chwytów formalnych utrudnia lekturę, zaburza jej płynność.

Było naprawdę blisko, ale ja wolę surowość „Szóstej”.

Po kilku minutach musiałyśmy wracać na nasze miejsce i kiedy byłyśmy nowe, martwiłyśmy się, że będziemy coraz słabsze, bo zdarzało się często, że nie mogłyśmy zobaczyć Słońca ze środka sklepu. SP Chłopiec Rex, który był wtedy z nami, powiedział, że nie ma się czym martwić, bo bez względu na to, gdzie się znajdujemy, Słońce ma sposoby, by do nas dotrzeć.

Nie oglądałem, ale wszystko wskazuje na ekranizację “Chudszego” Kinga.

Szacunek dla całej ekipy!

Powiadają, że zostałam oszukana, że w istocie nie było to jej serce, ale serce zwierzęcia – może jelenia, a może dzika. Mówią tak i mylą się.

Tytułem opowiadania są trzy rzeczowniki pospolite – trzy słowa stanowiące leitomotivy tej opowieści.

Jak dla mnie – lepsze niż “Bobry”. Czyli jesteś na krzywej wznoszącej. Noirowe tropy dobrze ograne, znowu mamy femme fatale, ale w innej roli, świat się rozrasta – mam szczerą nadzieję, że wystarczy Ci pomysłów na jeszcze kilka odcinków.

Humor bardzo różny: od świetnego (jętka głosząca koniec świata), przez niezły (wspomnienia modliszki o mężu), po taki sobie (parafraza sceny z “Jak rozpętałem II wojnę światową”). Fabuła pełni rolę drugorzędną wobec zabawy konwencją i to wcale nie jest złe (choć mogłoby być lepsze). Finał uroczy :)

Niezależnie od nominacji – kolejne przygody ropucha będą czytane.

Jesień to czas suszenia, konserwowania, czas zbierania jabłek i wytapiania gęsiego smalcu. Zima to czas głodu, śniegu i śmierci, a także zimowego święta, kiedy wcieramy gęsi smalec w skórę całej świni, nadzianej jesiennymi jabłkami, po czym pieczemy ją w piecu lub na rożnie i podczas uczty dzielimy się chrupkim mięsiwem.

To opowiadanie u mnie na mocnym czwartym miejscu.

Bardzo podobał mi się początek – oryginalne nawiązanie do pandemii, z wykorzystaniem perspektywy tzw. sceptyków, uczciwym, bo nie ośmieszającym, ale pokazującym socjoekonomiczne podłoże tych zachowań. Bardzo to dobrze przy tym napisane, soczyście, dynamicznie, z bezpośrednim, a czytelnym zanurzeniem w świat, z wykorzystaniem dorobku postapo, ale w sposób nie sprawiający wrażenia kalki, tylko inteligentnego nawiązania.

Gorzej wypadła końcówka – w moim odczuciu nie rozegrany do końca duet Gruba-Wtyczka (co on jej dał, co ona mu za to dała) i nieczytelny motyw neuropasożytów, nie pozwalający wystarczająco wybrzmieć finałowi.

Komentuję pospiesznie, żeby nie przegapić szansy wygrania książki (tak, zagłosowałem m.in. na to opowiadanie w plebiscycie ;)

Brawa przede wszystkim za konstrukcję – niby chaos, a uporządkowany. W przypadku takiego pomysłu na opowieść, bardzo łatwo pójść na żywioł, pokusie tej ulegali najwięksi, żeby wymienić tylko Dicka i Strugackich (a muszę przyznać, że najbardziej mi się Twoje opowiadanie kojarzy ze “Ślimakiem na zboczu”, pewnie przez ten nagły awans bohatera). A ja sobie bardzo cenię, kiedy czuję, że autor cały czas konsekwentnie panuje nad wątkiem opowieści – wie dokąd, po co, i którędy zmierza. 

Językowo bardzo dobrze, ale, że wcześniej czytałem “Księżycowego księcia”, wiem, że to nie szczyt możliwości autora.

Nowa Fantastyka