Profil użytkownika


komentarze: 41, w dziale opowiadań: 27, opowiadania: 14

Ostatnie sto komentarzy

To też zapodam cosik:

"(...)                                                                                                                                                                                   Z Twego ucha jucha bucha
Za wysoko lecisz, zmysły tracisz
I o to chodzi stary
Cztery wymiary kultury hip hop
Który ze mną w konkury na mój słowotok (...)."                                                                                                                (Paktofonika - Powierzchnie tnące)                                                                                                                                    

PS. Żeby nie było, nie słucham muzyki tego rodzaju. To stwierdzenie faktu nie komentarz czy inicjacja dyskusji:)

 

Analiza fakt - drobiazgowa. Abstrahując do interpunkcji, niektóre uwagi postrzegam nieco "na wyrost". Przykładowo znam hełm garnczkowy dlatego w zdaniu jest: "(...) na jego twarzy pojawił się niechybnie pobłażliwy uśmiech". PS. A w ilu tekstach rycerz unosi przyłbicę?  Słowo jucha po prostu lubię, a tekst nie stanowi podręcznika krzyżówkowicza. Ale generalnie ok, przyjmijmy, że spolegliwy (w znaczeniu potocznym) ze mnie człek.

Czytało się w miarę dobrze, widać, że się przyłożyłeś, cyzelowałeś tekst. Ale przeszkadzało mi wrażenie wtórności, swoiste déjà vu. Już to gdzieś widziałem. Stare magazyn komiksowy "Relax" lub echo Antoniego Gołubiewa. Hmmm....

Tekst jeżeli chodzi o wykonanie -  ok. Może to kwestia pory porannej, lecz mimo wszystko klimatem przypomniał mi raczej zadanie z warsztatów dla piszących, swoistą wprawkę. Treść sprowadza się do schematu: "Siedział sam. Wspominał i było mu źle. Zrobił coś. Krzyknął ktoś."   

Zastanawiałem się, czy umieszczać tu informację, ale - czemu nie? "Emet" ( http://www.fantastyka.pl/4,7443.html )pisałem na konkurs, lecz z przyczyn pechowych nieco, nie zdążyłem. Mimo to zachęcam do czytania. Po prostu. Pozdrawiam. PS. Od jutra, porcjami, zapoznam się z tekstami konkursowymi. Teraz, zaraz spać legnę. Bom znużon okrutnie.

 

Dzięki. Tak naprawdę po lekturze nie mamy nawet pewności, czy Błaszczyński rzeczywiście był osobą za którą się podawał/uważał. Lubię niekiedy pozostawiać takie niedomówienia, niech czytelnik ma radochę:) Dlaczego zabił Rocha? Bo zdradził? Przyjął od niego jeszcze jedno zlecenie, bo potrzebował ostatniego kamienia, lecz pewnie nie mógł darować słabości. A pomysł z zamianą własnej osoby w golema jest mój, wątki o samym golemie oparte na analizie źródeł. To powoli zamienia się w moją słabość, tworzę wątki, które kiedyś, w kolejnych tekstach można rozwinąć. Dzięki. Uwzględniając jak początkowo wyglądał ten tekst po wrzuceniu na stronę - jest ok.   

 

 

Dzięki. Przyznam, że tekst pisałem na konkurs DUCHY. No i fatum. W sobotę posypał mi się sprzęt, a przy wklejaniu tekstu działy się psychodelia po prostu. Znikały polskie znaki, był potworny problem z akapitami. No, ale dłubałem pół nocy i jest. Proszę o wyrozumiałość. Miłego czytania. 

Wkleiłem. Tylko odstępy w tekście szlag mi trafił, co całkiem udanie psuje koncepcję. Ale czytać się da. Poprawki przy wspomnianej edycji łącznej.

- Uczniu mój, pora na egzamin. - głos czarodzieja tchnął mocą, wolą walki.
- Jak to egzamin? - Mar nagle poczuł się niezręcznie, w gardle rosła nieprzyjemna gula. Horn zaklął szpetnie wyraźnie poirytowany, pozbawiony laski cierpiał na niedosyt władczych gestów.
- Uczę cię już długo, bardzo długo. Pora byś pokazał co umiesz.
Ściany tawerny zdawały się zbliżać do siebie, Mar przestał słyszeć gwar innych bywalców, czoło zrosiły mu grube krople potu. - Tak nagle, bez zapowiedzi? Nie mam notatek, nie zdążyłem powtórzyć, mało spałem, głowa mnie boli...
- Milcz! Nie chcę się z tobą bzykać, tylko mam zamiar wyegzekwować jeden jedyny czar.
- Jeden? - ulga, to małe słowo na określenie ogarniającej go euforii. - Który?
- Hiperlewitacja.

Zrozumiał. Jeżeli mieli dogonić naukowca, bez koni, zaprzęgu, łodzi, generalnie jakiejkolwiek lokomocji, pozostawało im tylko to. Gdyby mag posiadał swoją laskę mogliby się teleportować, ale chwilowo mistrz nie dysponował nawet szczątkową mocą. Załamującym się głosem Mar zaczął recytować formułę:

Małaizdiw ałro ńeic
Rtaiw myzcin ęis łibzw yróg od
Taiwś ogej ot obein
Aind elteiwś w łyzcńat meikołbo z

Z każdą sylabą czuł się pewniej. Wiedział, że choć pamięć krótka jest to zostawiła słów tych treść, nie umknie jej już żaden gest, żadna myśl i żaden sens. Stół gruchnął ciężko o ziemię tłukąc misy, podrywając ciżbę z ław. Unieśli się, Horn nabierając pędu rozwalił okiennice i układając ręce wzdłuż boków wystrzelił na zewnątrz niczym pocisk. Za nim, wciąż intonując zaklęcie wzleciał Mar, na końcu, machając rozpaczliwie nogami karczmę opuścił Obrzynek.
- A ja? Też chcem jak ptaszek. Chcem! - darł się rozpaczliwie olbrzym. Nie tracąc czasu na finezję, młócąc bochnami pięści zgruchotał resztę ściany i wybiegł za nimi zadzierając głowę. Horn pomachał mu serdecznie. - Jesteś za ciężki! - krzyknął. - Biegnij za nami traktem, gdy odzyskam swoją laskę zafunduję ci lot nawet do ciepłych krajów.
- Chcem! Chcem! - głos olbrzyma cichł w oddali, przez chwilę widzieli jeszcze jego potężną sylwetkę pokonującą miarowymi skokami naznaczoną kocimi łbami wstęgę traktu.

Lecieli. Otaczała ich błoga cisza, stopniowo, w miarę jak oddalali się od domostw ich uszy poczęły pieścić radosne trele ptaszyn. Piórka lśniły tęczowo, dzióbki rozchylały się w ptasim uwielbieniu natury. Pod nimi, na ukwieconej mozaice łąk spłoszyła się dorodna sarna, szachownicę pól przecinały galopem półdzikie rumaki. Bzyczały pracowite pszczółki, kwiaty chłonęły ciepło dnia pyszniąc się barwami kielichów, a wiatr delikatnymi muśnięciami zdawał się pieścić łany zbóż.
(refleksja autora: poniosło mnie z tą słodyczą, przepraszam. Niechcący obejrzałem rano coś z Bollywood, już wracam do normy)           

Zaleciało gównem. Obok tłoczącego się w zagrodzie stada bydła dostrzegli kiwającą się nieporadnie w siodle, ciemną postać.
- Mamy go! - Horn nie krył triumfu. - Pikuj drogi uczniu, pikuj!

Wlad Szafer, naukowiec, laureat wielu nagród i wyróżnień, czołowy znawca roślin, Redaktor Naczelny Biuletynu Ogrodów Botanicznych, Muzeów i Zbiorów, opiekun ogrodów królewskich drzemał znudzony monotonią końskiego chodu. W kieszonce czuł budzący rozkosz kształt, paczuszka z żywym kawałkiem baniana monarszego Cannabis papaver rex. Oczyma wyobraźni już widział skażone zawiścią oblicza profesorów, radował się monarszą pochwałą, wydawał nagrodę, którą z pewnością otrzyma, gdyż niewątpliwie mu się należała.
Koń parsknął przyspieszając, kopyta inaczej, gwałtowniej zadudniły po kamieniach. Szarpnął za lejce.
- Prrrrrrrrrrrrry. - skarcił zwierzę.
- Bry! - krzyknął mu ktoś nad uchem. Nie zdążył zareagować, silne, brutalne szarpnięcie zadarło mu kubrak na głowę, koń zatoczył się z trudem unikając upadku. Przenikliwy dźwięk rozdzieranego materiału.
- Dzięki!
Znał ten głos. Mógł tylko bezsilnie wygrażać drobną pięścią oddalającym się napastnikom, widok Horna trzymającego strzęp jego ubrania z kieszenią zawierającą botaniczny skarb doprowadzał go do furii.
- Kij ci w oko chamie jeden! - zachlipał. Jako człowiek nauki nie orientował się w bluzgach oraz inwektywach. Teraz żałował, że w studenckich czasach częściej nie przebywał z kolegami. Przede wszystkim jednak żałował klęski zbrukania swoich snów i marzeń; szlag trafił jego Cannabis papaver rex

XXXXX

            Już drugą noc przyszło im spędzać na odchodzących od traktu ścieżkach. Mar, wyczerpany rzucaniem czaru na trzy osoby, odnawiał nadwątlone zasoby magicznej aury, Obrzynek milcząc niezmiennie nawiązywał po swojemu więź z ojcem, a Horn pieklił się, że: po pierwsze primo kończyły mu się zapasy ETOH, po drugie secundo widoki na znalezienie elfów były w najlepszym razie marne. Opatulony płaszczem, mamrocząc pod nosem gapił się w płonące drewienka ich szczątkowego (względy bezpieczeństwa) ogniska. Drgnął. Wydawało mu się, że kątem oka złowił jakiś ruch. Serce przyspieszyło nieznacznie, chociaż w takich chwilach zawsze odnosił wrażenie, że wszyscy je słyszą. Szmer za plecami, ruch traw tuż za chwiejnym, rzucanym przez ogień kręgiem światła.
- Uważa...- nie dokończył. Ktoś walnął go w tył głowy jednocześnie bezceremonialnie wpychając brudny knebel do ust. Tracąc zmysły dostrzegł jeszcze dwóch łuczników wręcz wyrastających z mroku.      

             Nie spiesząc się rozchylał powieki. Wracało czucie w ciele, ograniczona czaszką przestrzeń bolała niemiłosiernie. Zasadniczo miało to pewien aspekt pozytywny, na ogół łeb rypał go na kacu, teraz był trzeźwy, a czuł się podobnie. Chociaż, stwierdził po krótkiej, niezmiennie bolesnej refleksji, w dupie miał taką oszczędność. Rozejrzał się. Mając fachowo spętane ręce i nogi mógł niewiele więcej. Przy ognisku siedziało dwóch mężczyzn. Szczupli, od stóp do głów okryci strojem maskującym. Pokryte brązowozielonymi plamami sukno, dodatkowe elementy z porostów, kory, trawy, gałązek. Łuków nie widział, musieli położyć na derkach, obok siebie. Ignorowali ich jedząc w milczeniu. Trzeci dla odmiany stał mierząc do Horna z łuku. Dwie strzały o długich, misternie zdobionych drzewcach wbił w ziemię. Czarodziej nie wątpił, że w potrzebie zdąży użyć wszystkich. Znał takie strzały, widział już taki łuk i...Ten napastnik zdjął kaptur. Horn widział już takie uszy.
- Kurwa, wreszcie was znalazłem! - wypalił z mieszaniną strachu i niekontrolowanej ulgi.
- Kurwa, co? - elf najwyraźniej nie obejmował złożonego toku rozumowania czarodzieja. 

            - Więc powiadacie, że jesteście kim? - Horn łapczywie pochłaniał ciepłą owsiankę z miski. Długo trwało nim przekonał elfy, żeby poluzowały im więzy na rękach i nakarmiły. Obrzynek kulił się chlipiąc, a Mar obiecywał sobie solennie, że jak zachowa życie rozważy powrót do poprzedniego fachu, kiedy to był czeladnikiem u stolarza.
- Zwą mnie Legoland Orlando. - przywódca elfów siedział trzymając łuk na kolanach, strzała leżała na cięciwie. - Jesteśmy łowcami nagród.
- Kim? - Horn zakrztusił się autentycznie zaskoczony. - Przecież elfy nie współpracują z ludźmi.
- Wszystko się zmienia starcze...Niektórzy z nas mają dość ciągłego ukrywania się, daremnych, partyzanckich zmagań, asymilujemy się z ludźmi.
- Że co? - teraz nie wytrzymał Mar.
- Właśnie. - dorzucił czarodziej. - Przecież to głupota.
Legoland w jawnej groźbie uniósł łuk. - Nieprawda. Nie jest łatwo, lecz ludzie już teraz traktują elfy jak swoich. Regularnie odwiedzają nas w getcie, bez trudu otrzymujemy pomoc humanitarną.
Nie zważając na powagę swego położenia Mar i Horn zarechotali jednocześnie. - Słyszysz się klocku? - wysapał mag. - Słuchasz się jak gadasz?
Pozostałe elfy spojrzały na siebie zaniepokojone, Horn pojął, że najwyraźniej stawiali w asymilacji pierwsze kroki i po prostu nie znali ludzkiej mowy. Postanowił nie przeginać struny.
- Czemu na mnie polujecie? Nie ma istotniejszych, bardziej godnych obiektów?
Elf podrapał się po uchu.
- Zdziwisz się człowieku czarów, lecz nagroda za ciebie jest całkiem wysoka. Po drodze spotkaliśmy zresztą pewnego dziwnego jeźdźca w podartych ciuchach, dorzucił nam premię.
Mar doznał olśnienia.
- Naukowiec! - krzyknął tak głośno, że zwrócił na siebie uwagę elfów posilających się obok.
- Chcem jak ptaszek. Chcem! - rozległo się nagle tubalne wołanie i spomiędzy drzew wybiegł olbrzym. Trzeba było przyznać, że elfy reagowały błyskawicznie. Perfekcyjnie uniosły łuki naciągając cięciwy, z porażającą precyzją posłały jednocześnie trzy strzały o lśniących, opatrzonych zadziorami grotach prosto w spocony, włochaty tors Matoła. Wszystko przypominało taniec, balet śmierci. Tylko, że olbrzyma górskiego nie można zranić z łuku, o czym wiedziało każde ludzkie dziecko. No, ale te elfy asymilowały się od niedawna.

XXXXX 

Legoland Orlando otępiały wpatrywał się w tkwiącą w ziemi drzazgę. Obok, wycierając dłonie o płaszcz stał rozpromieniony Horn.
- Mam śpiewać? - upewniał się elf. Teraz, rozbrojony i spętany, wyglądał jak ucieleśnienie bezradności.
- Nie tylko ty. - oprawił go mag. - Zespół tworzycie.
- Ale ja nie umiem...
- Olbrzymie. - Mar z jawną satysfakcją skinął na olbrzyma. Pójdź do chłopów, porwij im jeszcze jedną krowę i pokaż naszym drogim elfom iloma szarpnięciami potrafisz ją rozerwać...Ostatnio szarpnięć tych było...Było? Jedno, nieprawdaż?
Matoł nie zdążył przejawić jakiejkolwiek aktywności, elfy zaczęły śpiewać. Wieki minęły od czasów, gdy ludzkie ucho słyszało pieśń Starszego Ludu. O pieśniach tych bajano w baśniach, mitowano w mitach i legendowano w legendach; wszyscy stanowczo przesadzali.
- Kurwa, ale wyją. - Horn desperacko zatykał uszy, lecz jego dusza zanosiła się własnym, upajającym śpiewem szczęścia. Banian monarszy Cannabis papaver rex rósł, wraz z nim czuł jak wraca magia. Jego magia. Elfy też to widziały. Śpiewały pewnie, dumne z daru życia który emanował z ich głosów.
- Mam siłę...
- Tak mistrzu, dopiąłeś swego. 

Dostrzegli jakieś niewyraźne sylwetki. Postacie powoli opadające z nieba. Czarne jakby wycięte z papieru. - Ki diabeł?
- Mistrzu! - Mar czuł, że zaraz popuści z przerażenia. - Mam retrospekcję, że hej!
- No, nie kulawe widziadełko - burknął czarodziej.
- Déjà vu! - zaskoczył wszystkich Matoł po czym zamilkł najwyraźniej porażony własną elokwencją.
Mar stał nieruchomo, z rozdziawionymi ze zdumienia ustami. Jeszcze przed chwilą niewyraźne, odległe sylwetki, opadając ku nim, zaczęły nabierać niepokojących kształtów. Trudno byłoby nazwać to lotem. Wiszące nad nimi postacie dość szybko opadały. W końcu osiadły na zrujnowanej podłodze opuszczonej przez napalonych chłopów chałupy.

Tym razem nie były to nimfy lubieżne ponad ziemską skalę, na wprost nich stał smagłolicy, gładko zaczesany brunet strzepujący dłonią niewidzialne paproszki z klap doskonale skrojonego, ciemnego garnituru. Szata z pewnością szyta była na miarę, standardowy ciuch przeważnie ma mniej rękawów. Elegant rozejrzał się oczyma błękitnymi w błękicie, nie przerywając ani milczenia, ani irytującej czynności. Była to zresztą jego jedyna wolna dłoń, pozostałych pięć ściskało rozmaite przedmioty, niektóre zagadkowe, stanowiące najwyraźniej dzieło magii lub boskich mocy.   
Mar rozdziawił usta (przy takim stopniu rozdziawienia nazywa się to już gębą) nie mogąc oderwać oczu od swoistego tańca synchronicznego sześciu wypielęgnowanych rąk. Nieznajomy dostrzegł jego fascynację i uśmiechnął się z ciepłą pobłażliwością prezentując garnitur perłowych zębów.
- Żyjemy w czasach, gdy nawet władca bogów musi akcentować swój status. - miał aksamitny głos, który jednak nie uspokajał, lecz budził czujność, respekt. Dźwięczała w nim zapowiedź niezmierzonej mocy, pewność własnej potęgi.
- Jesteś..? Jesteś? - Mar bełkotał z trudem artykułując znane z każdej świątyni X imię. - Jesteś Mamon?
- No, zależy od opcji. - bóg zbliżył się. Mimo, iż jego stopy (nosił trzewiki najwyższego gatunku) unosiły się nieznacznie nad ziemią, wzrostem nie przytłaczał. -  Zależy, gdzie robię jakiś cud, lub po prostu hospituję. Nazywają mnie Eru, Ilúvatar, Atum,  Ometecuchtli i Omecihuatl, Chaak, Anu, Crom, Kybele, Haldi, Ahuramazda, El, Rhiannon, Odyn, Perkun i Telawel, Zeus, Brahman, Jahwe...Pogubić się można. Ja lubię, gdy zwą mnie 47.
- Czemu akurat tak? - Horn, dotychczas wyglądający na lekko znudzonego, jakby nigdy nic zabrał się do nabijania fajki. Olbrzym gapił się z nabożnym podziwem nie na istotę, która dopiero co zstąpiła z niebios, lecz właśnie na starego czarodzieja o zabójczym oddechu. Bóg zmarszczył brew. - 666 źle się kojarzy, 13 mnie mierzi, 7 jest banalna, a powyżej miliona zalatuje megalomanią, zresztą w takiej abstrakcji większość potencjalnych wyznawców się pogubi. 47 brzmi zresztą tak tajemniczo. No i miałem czterdzieścioro sześcioro rodzeństwa...
Horn zaciągnął się wypuszczając strumień sinej mgły. - Miałeś powiadasz. Historia Twojej boskiej kariery sama w sobie musi składać się na boskie story...Ja miałem ledwie dwójkę rodzeństwa, a mało brakowało bym został mnichem lub żołnierzem.
Bóg wzniósł ręce, wyglądał teraz niczym koszmar lalkarza.
- Zamknąć mordy! - ryknął. - Nie po to mam na jednym przegubie zegarek  Vacheron Tour De Lile, na palcach drugiej dłoni kolekcję owalnych pierścieni z brylantami o trójkątnym kształcie i setką drobnych diamentów w paśmie 18-karatowego białego złota, na trzeciej boski sygnet rodowy, w czwartej ściskam inkrustowanego diamentami iPhone'a 4, w piątej komórkę "Le Million", a w szóstej dzierżę miniaturowy trójząb, by mnie lekceważyć! Jam jest 47, władca bogów!
Struchleli. Mimo, iż nie rozumieli nazw wymienionych artefaktów elfy padły kryjąc twarze w ziemi, Mar klęknął, a Obrzynek jak to miał w zwyczaju zaczął się wycofywać. Tylko Matoł, totalnie nie wyczuwając konwencji zaczął klaskać. Horn uśmiechnął się, a nie był to miły uśmiech.
- Drugi raz nie dam się nabrać na tą szopkę mistrzu Henryku, Rada musi się bardziej wysilić.
- Nie jestem jakimś tam Henrykiem, jam 47! - przybysz wyglądał na wkurzonego.
Mag podszedł do swej magicznej laski, chwycił ją pewnie gnąc młode, delikatne listki i mocnym szarpnięciem wyrwał ją z ziemi. Gryząc ustnik fajki strząsnął z kostura grudki ziemi.
- Teraz znów mam moc. - po raz pierwszy od dawna jego głos brzmiał poważnie. - Jeżeli jesteś Henrykiem, a Rada szuka ze mną zwady, to ją znajdzie. Jeżeli zaś jesteś boską szychą to po prostu powiedz z czym przybywasz. Nie robiłbyś tego całego pokazu gdybyś nie miał do mnie sprawy.
47 zmarszczył brwi, po czym wolno skrzyżował ręce na piersi. Ledwie mu się zmieściły. Całą postać, z sykiem jonizowanego powietrza pokrył całun wyładowań, tęczowych iskier.
- Obserwuję cię od dawna Hornie. - artefakt w piątej dłoni zadźwięczał przenikliwie, bóg poirytowany wcisnął guzik przywracając chwili klimat. - Jesteś niezwykłym człowiekiem. Mądry, kreatywny, wierzący wyłącznie w siebie, depczący prawa, zwyczaje i konwenanse. Potrzebuję kogoś takiego.
- Że co? - tym razem Horna udało się zaskoczyć, władca niebios zadowolony wzruszył ramionami. - Chcę cię mieć przy sobie, razem zaprowadzimy nowy ład we wszystkich światach.
Obrzynek przestał się wycofywać, sens tych słów powoli docierał nawet do niego. Mar zachwiał się, musiał głęboko zaczerpnąć powietrza, by wzrok odzyskał ostrość, a mięśnie napięcie. - Mistrzu, mistrzuniu najukochańszy...Zostaniesz bogiem.

Horn milczał. Nasunął kaptur głęboko na twarz, poślinił palec i powoli, metodycznie zgasił tlący się w cybuchu tytoń. Szurając brudną szatą podszedł do 47 i utkwił w nim swe wiecznie zmęczone, zamglone ślepia.
- Muszę się napić.
47 zaniósł się śmiechem, sejsmika jego echa przygniotła wszystkich do ziemi. Za jego plecami promienie światła tkały stopnie delikatnych, złocistych schodów. Świetliste stopnie pięły się wysoko, hen pod obłoki.
- Witam u siebie Horn. Teraz dopiero się zacznie.
Mar płakał. Zawsze uważał się za człowieka silnej wiary, o mocnym kręgosłupie moralnym. W końcu gdyby nie ten etyczny kark czyż wytrzymałby tyle przy czarodzieju pijaku, czy pozostałby przy nim? Teraz jednak miał kryzys wiary, wątpił.
- Świat ledwo mógł znieść Horna człowieka...- wyszeptał. - Czy kosmos jest gotów na Horna boga?  
- Ojcze! - Obrzynek zatrzymał się pod nieziemskimi schodami. - Weź mnie ze sobą.
Horn odwrócił się zaskoczony manifestacją uczuć swego syna. Po chwili zrozumiał; wszak każdy chciałby mieć tatę-boga. 

            

 

 

Nie dokończył gróźb. Horn przestał mamrotać. Po prostu. Mimo to wszyscy poczuli, że coś się zmieniło.
- Co robisz? - zapytał wiekowy chłopiec okraszając słowa inwektywami bynajmniej nie przystojącemu dziecku.
- Mistrzu, nie! - zawołał Mar. Właściwie to wołał odruchowo, niejako na wszelki wypadek. Po ostatnich wyskokach wiecznie upojonego maga nauczył się zakładać z góry, że coś pójdzie źle.
- Kie kurwy! Ki chuj! - zgrabnie zagaili wieśniacy prezentując ten rodzaj mądrości ludowej, który zawsze ujmował siłą ekspresji i prostotą interpretacji.
- Hmmmmmmmmm. Grrrrrrr. - wyseplenił odzyskujący koordynację nerwowo-mięśniową w żuchwie olbrzym górski.
Spod drzwi rozległo się narastające chlipanie Obrzynka, który znów żałował, że zamiast uciekać jak postanowił - zdążył. 
- Spieprzaj dziadu! - dorzucił po chwili olbrzym, osiągając szczyty przeznaczonej jego gatunkowi elokwencji. Zadowolony przysiadł rozciągając usta w przygłupim uśmiechu; wyraźnie czekał na rozwój sytuacji.

Horn splunął. Jego szata zafalowała nieznacznie, po zdobiących laskę, rzeźbionych głowach i wężowych splotach przemknęły korowody tęczowych iskier. Daleko, po nieboskłonie przetoczył się głuchy, dudniący grzmot, nadwyrężone belki sklepienia jęknęły przenosząc drgania do wnętrza chaty. Okiennice strzeliły sypiąc deszczem szklanych odłamków i drzazg, nienaturalnie cicho, obficie. W oknie pojawiły się ciekawskie, acz wystraszone oblicza zgromadzonych na zewnątrz chłopów, niemal natychmiast wszystko przysłoniła jednak gęsta, mlecznobiała powłoka. Podobna warstwa białymi kleksami błyskawicznie pokrywała ściany, podłogę, sufit. Plamy rozrastały się zlewając ze sobą; przypominało to makabryczną pleśń zagarniającą łapczywie pajdy chleba. Wielka, pleśniejąca kanapka. Oni byli wewnątrz niej. Mar przełknął ślinę, pożałował, że był trzeźwy. W pomieszczeniu zapadła głucha cisza. Mimo, że wokół wciąż kłębiła się ubłocona tłuszcza, do chaty nie docierał najsłabszy nawet dźwięk. Pierwsza odzyskała werwę chłopiec-starzec. Krzywiąc się z bólu, uwięziona w ciele dziecka starość dokuczała mu coraz bardziej, dopadł do Horna i okładając go piąstkami po udach zaczął krzyczeć załamującym się głosem: - Coś ty znów wymyślił partaczu? Rany, jak ja cię nienawidzę. Nienawidzę, słyszysz?
Czarodziej odetchnął głęboko i odsunął go niczym natrętnego szczeniaka. Ostentacyjnie podłubał palcem w uchu, wyjął go i nie przerywając bacznego studiowania uwięzionych pod paznokciem, żółtych drobinek odparł beznamiętnie: Jak niedosłyszysz, to masz problem mikrusie.
Stanął wewnątrz kręgu ludzi, którzy jeszcze przed chwilą chcieli go spalić.  
- Tak dla waszej uwagi. - prychnął pogardliwie. - Ten czar to tzw. sfera, zwana też kloszem. Nie można jej zniszczyć, zarazem cudeńko owo idealnie izoluje nas od otoczenia. Powietrza starczy nam tu na jakieś pół godzinki umiarkowanej aktywności. Tylko ja potrafię zdjąć czar, więc zabijanie mnie jest kiepskim pomysłem. Proponuję więc porozmawiać.... - przerwał słysząc potężne uderzenie oraz pełen niedowierzania jęk; olbrzym wykazał inicjatywę i postanowił wyjść krusząc ścianę czołem (technika „na byka" ewentualnie „z bani"). Inicjatywę musiał mieć nielichą, bo runął bezwładnie prezentując idealnie odciśniętą na czole fakturę desek. Ściany nawet nie zarysował. Przerażeni chłopi nerwowo przełykali ślinę, stali klnąc pod nosami, gładząc styliska siekier i wyrwane z płotu sztachety.
Horn trącił laską nieruchomego olbrzyma. - I nie hałasujcie jak to bydlę, bo się wnerwię. Przypominam wszystkim, że mam kaca i macie się z tym pogodzić. Cisza świadczyła o tym, że się pogodzili.
- Czego ode mnie chcecie?
Chłopi odsunęli się starając się unikać dotykania ścian. Sądząc po liczbie zębów, najbardziej elokwentny (miał wszystkie zęby, prawie...) odparł w imieniu grupy - My panie zasadniczo nic...My prości ludzie, gupi, nami łatwo ten tego....manipulować. A psy na waszej uchlanej miłości wieszał ten tu oooooooooo - wskazał na chłopca - chwast.
- I drewno nam porozdawał - dorzucił drugi.
- Podpałkę. - uzupełnił trzeci.
- A nawet zapałki! - czwarty po prostu musiał.
Dzieciak zrozumiał, że przegrał.
- Nienawidzę cię, bo spieszyłeś robotę! - starcza rozpacz wyzierała z dziecięcych oczu. - Nie chcę tak żyć.
Horn obserwował go uważnie, przestał się nawet uśmiechać, a na jego brudnej, zarośniętej twarzy pojawiło się coś niepokojąco obcego. Mar potrzebował dłuższej chwili, by to rozpoznać - emocja. Tak, to była emocja. Czarodziej Horn ujawnił ludzką cechę. I to trzeźwiejąc.
- Mam dla ciebie rozwiązanie...Zaufaj mi po raz ostatni.
Chłopiec odsunął się i obaj patrzyli sobie w oczy (jeden z góry, były to przymglone, wodniste oczy skacowanego mistrza sztuk tajemnych, drugi z dołu, były to pełne nadziei, acz czujne oczy zaklętego w dziecko starca).
- Na czym to będzie polegać? - chłopiec zacisnął piąstki.
- Zobaczysz.
Horn poruszył kciukiem, poprzyszywane do jego pasa kamienie zachrzęściły i rzucił czar (tylko w bajkach wymaga to cielesnej ekwilibrystyki). Mar zaczął się modlić, jednak tym razem nic spektakularnego się nie wydarzyło. Chociaż...Chłopiec roześmiał się, klasnął w dłonie po czym usiadł obok olbrzyma. Po chwili chichocząc bawił się pisząc na świeżym błocie „brudas".
- Co mu zrobiłeś mistrzu?
Horn wciąż miał dziwną twarz (to przez te emocje). - Zrozumiesz, gdy się dokona...
Odwrócił się do reszty.
- Ktoś nadal chce mnie spalić?
- Nie, ale dam górę złota za kawałek twojej magicznej laski! - zza barczystych pleców największego z wieśniaków wyskoczył malutki człowieczek, nikt go wcześniej nie zauważył. Zacierając nerwowo dłonie przypadł do nóg maga. Miał pobrużdżoną niczym stary bukłak twarz i doskonale skrojony, obcisły strój z ciemnej skóry, lśniącego sukna.
- Czego? No czego pytam? - Horn mocno, oburącz chwycił laskę.
- Panie jestem naukowcem. Życie poświęciłem ratowaniu roślin. - płacząc, niemal w religijnej ekstazie pogładził wiekowy kostur. - Twoją laskę wykonano przed wiekami z baniana monarszego Cannabis Papaver rex, to endemit, który rósł wyłącznie na dziedzińcu królewskiego haremu. Zapłacę ile chcesz za kawałek, kawałeczek, kolor laski świadczy, że rdzeń w niej jeszcze żyje. Zrobię zaszczepkę i mi wyrośnie.
Mag z niedowierzaniem pokręcił głową. - Mar słyszałeś kiedyś taką głupotę? (Mar musiał przyznać w duchu, że ostatnimi czasy nie słyszał).
- Dobra, tnij, tylko delikutaśnie, bo zamienię cię w kompost. Swoją drogą twoja wzmianka o rdzeniu laski mnie ożywiła...- ignorując bełkoczącego niezrozumiale dziwaka pogładził się lubieżnie po ustach. - Mar, gdy ta cała checa się skończy idziemy do burdelu w Tryplos. Niech dziwki postawią mojej lasce diagnozę po kolorku.
- Ależ mistrzu, ostatnio spaliłeś ten burdel...
- Co? - krzyknął pełen niedowierzania czarodziej.
- Wybawco! - zawołali z uwielbieniem chłopi.
Teraz zgłupieli obaj, mistrz i uczeń. Naukowiec skończył pobierać zaszczepkę Cannabis Papaver rex, z czcią schował wilgotny pakiecik do kieszonki i też zgłupiał. Chłopi, którzy najwyraźniej nie chcieli, by ta synchronizacja ich objęła pospieszyli z wyjaśnieniami.
- W tym burdelu to u nas wsie całe ruchały. Wsie panie. One nas, te dziwki, dupodajki głupie pozarażały wszystkich tryplami i wenerami rozmaitemi. Majątki potracilim na magię leczniczo. Majątki. A w dodatku żony nam teraz dup własnych nie dają...
Horn splunął soczyście i walnął laską o podłogę. - Tak być nie może. Ja dziś nie porucham, ale wy sobie ruchniecie. - z ujmującą wprawą wymruczał formułę. - Gdy tylko wrócicie do chałup wasze baby wam się nie oprą, będziecie je orać niczym kombajny.
- Niczym co? - metafora ich przerosła.
- Po prostu je zerżniecie tak dokładnie jakby wam przyszło wszystkie kamienie z pola wyzbierać. - wiedział, kiedy edukacja traciła sens. Rozochoceni chłopi niemal od razu zaczęli przebierać nogami.
- A nasi sąsiedzi. Ci na dworze? - jeden okazał zaskakującą empatię i troskę.
- Wasze baby będą tak się darły ze szczęścia, że inne też będą chciały. - uspokoił ich czarodziej. - W przyrodzie panuje symetria.
- Mistrzu, szacun. - Mar pokłonił się głęboko. - Nie wiem skąd u was dziś taka łaskawość i biegłość w sztuce, ale jestem zaszczycony, że dane mi było to oglądać.
- Nie przyzwyczajaj się. - siwobrody klepnął go poufale. - Przyjmijmy, że rzygałem zbyt obficie, nadto głęboko i wynurzyła mi się wrażliwość. Pochlam, przejdzie mi.
Mar zmęczony potarł nasadę nosa. - Mistrzu, czemu tak pijecie? Zdrowia żal...
- Powiem ci, powiem...- zamyślony oparł się o ścianę. - Tęsknię za synem.
- To mistrz ma syna?
- To było przed laty...Dostałem się do niewoli Amazonek. Zapłacono za mnie okup, uwolniły mnie w marcu, a we wrześniu został ojcem uroczego chłopca.
- Mistrzu, nie pomyliły Ci się miesiące?
Uśmiechnął się szelmowsko. - Wiem co gadam. To nie była taka zła niewola, zostałem nieco dłużej...
Mar wolał nie wyobrażać sobie pewnych sytuacji, był wrażliwy - Co było dalej?
- Bitwa, musiałem uciekać...Wiem jednak, że syn mój żyje, a jakby co bez trudu go rozpoznam.
- Po czym? Jak?
- To proste...Gdy mój syn zbliży się do mojej laski....- przerwał, gdyż Obrzynek kręcąc się w panice wzdłuż ścian potknął się o jego stopy. - Ta zacznie emanować błękitną poświatą.
- Tak jak teraz mistrzu..? - Mar z rosnącym zdumieniem przenosił wzrok z nagle rozświetlonej laski na totalnie zbaraniałą twarz mentora.
- Synu? - Horn pochylił się pieszczotliwie wsuwając palce między skołtunione włosy młodzieńca. Obrzynek zadygotał przerażony, po czym zemdlał zajmując miejsce tuż przy olbrzymie (ten pozostawał niezborny).

W chacie zrobiło się jakoś tak miło, zarazem niezręcznie, mag postanowił coś z tym uczynić, tym bardziej, że zapragnął zostać sam. Nie wspominając już o tym, że musiał wypić. Dużo.
- Cofam czar. - oznajmił. - Wszyscy uszczęśliwieni won!

Zostali sami. Wieśniacy wychodząc z trudem ukrywali wzwody w luźnych portkach, mieli jednak na tyle godności, że zostawili na podłodze co mieli najlepszego. Garść miedziaków, srebrnika, pajdę chleba, sznur czosnku, flaszę taniej gorzały i ser. Naukowiec czapkując wyszedł kładąc na zdruzgotanym blacie stołu pokaźny trzos. Nawet olbrzym zaczął jęczeć sygnalizując tendencję do wybudzenia. Tylko zaklęty w chłopca starzec się nie poruszył. Leżał, dziwnie spokojny, z wyrazem prawdziwego ukojenia w oczach. Mar tknięty przeczuciem sprawdził mu puls, daremnie nasłuchiwał oddechu.
- Nie żyje.
Horn tylko skinął głową, wciąż wpatrywał się w Obrzynka.
- Ten czar, który na niego rzuciliście...Co to było?
- Stwierdziłem, że zamiast przywracać mu stare, schorowane ciało, dam mu niewinność dziecka. W sumie wychodzi prawie na to samo... Odszedł radosny. W tym rzecz.
Mar podniósł flaszę i nie pytając o pozwolenie pociągnął z niej głęboko. Sapnął, chwytając powietrze w rozpalone gardło, po czym pociągnął raz jeszcze. Głębiej.
- Mistrzu. Przecież niedawno chcieli nas tu uwędzić, widłami pogonić, a teraz? Na wszystkich bogów to niesamowite!

            Dach chałupy zdmuchnęło, zasłonił twarz przed chmurą rdzawego pyłu. Wirujący snop światła objął ich wciskając oddech w płuca. Gdy, niczego nie pojmując, unieśli głowy, mrużąc oczy przed blaskiem, spod kłębiących się cumulusów rozległ się chór głosów: Ktoś nas wzywał?    

        

 

 

Już się określam:) Z przyjemnością dołączę do każdej z drużyn, proszę mnie po prostu dokoptować. No, ewentualnie wolę tam, gdzie jest więcej dziewczynek. Wenę łapię szybciej.

Mam piórko, mam:) DZiękuję za czujność i wstawiennictwo.

Milutko. Dziękuję wszystkim, którym się podobało. Teraz postaram się pisać częściej. Taki zmotywowany się poczułem:)

Cytat: "(...) z punktu widzenia geologii zasadniczo każde złoże jest anomalią". Poczytaj np. o teoriach dotyczących pochodzenia najstarszych złóż ropy. Rany, istnieje szereg teorii na temat powstania złóż złota. Podobnie tworzenie skamielin. Pozorna pwszechność różnych złóż nie powinna zacierać faktu, że powstanie każdego z nich wymaga często niewiarygodnego splotu okoliczności. Każdy ma prawo do opinii. Szanuję to.
"(...) jak w tym kierunku ma iść literatura to ja podziękuję." - nie reprezentuję całej literatury, opowiadanko żem popełnił:) Ale jakby co - proszę.
"ziemniaki bez kotleta" - ująłeś to tak papierowo, że nie wiem, o co chodzi. Jak o frytki to źle zastosowałeś pojęcie. Jeżeli w tym kierunku ma iść sztuka kulinarna, to podziękuję.

Nie podajesz uwag, tylko własną wizję mojego tekstu. No, ale każdy ma prawo. To miała być krótka forma literacka, nie dokonywałem wielopłaszczyznowego rozbioru psychiki bohaterów bo i po co. A pojęcie "anomalia" użyte jest akurat prawidłowo; zresztą z punktu widzenia geologii zasadniczo każde złoże jest anomalią. Anomalia to generalnie, w filozofii nauki, zjawisko, którego nie da się wyjaśnić za pomocą uznanych teorii naukowych; odchylenie od normy, od ogólnej reguły. Czyli po mojemu ok. 

Przeczytałem, niejako w rewanżu. Dobre. Niektóre kwestie ująłbym inaczej, ale to naturalne. Podpowiedź: przed opublikowaniem tekstu dobrze jest dać go do korekty innej osobie, mnie wspiera niewiasta i przy ostatnim opowiadanku uwzględniłem kilka jej sugestii. Oka autora lubi tracić czujność i obiektywizm.
PS. W moim przypadku nie żałuję, że mam do dyspozycji tylko jedną, inną od mojej płeć. Dorwałem całkiem niezły jej wariant.
Pozdrawiam i dzięki.  

Dziękuję za wszystkie uwagi. Odniosę się do nich tak lapidarnie, po mojemu. Co do tytułu - etymologia słowa 'chityna' pozwala na uzyskanie wieloznaczności pozornie suchego, chemicznego tytułu. Lubię takie smaczki. Odnośnie pozornej nieścisłości związanej ze skrzydłami...Sylwien, nawet nie sądziłem, że ktoś to wychwyci, gratulacje. Każdy ma swój pomysł, technikę, manierę pisania. Ja też. Pisząc operuję w wyobraźni obrazami, w tym przypadku spodobał mi się układ scen, który wymyśliłem. Po prostu. Nie zawsze należy kierować się logiką. Przykładem jest np. film Starship Troopers Paula Verhoevena (kto nie zna zachęcam do obejrzenia). Szkieletem filmu jest walka piechoty z gigantycznymi robalami na powierzchni planety. Rzeźnia. A przecież wystarczyłoby parę ładunków nuklearnych. No, ale wówczas film trwałby ok. 20 minut; góra pół godzinki. 
Traktujcie więc moją wizję jako swoistą licentia poetica. Zresztą świadomie zostawiłem sobie furtki umożliwiające ewentualny powrót do opowiadania. Skąd wzięła się oryginalność planety? Jakie było w odległej przeszłości jej znaczenie dla kosmitów którzy uwięzili zmiennokształtną? O niej samej z tekstu dowiadujemy się niewiele. I dobrze. Może nie potrafi wytworzyć z własnej tkanki skrzydeł pozwalających na swobodny lot, czy chociaż kontrolowane opadanie (prawo zachowania masy - myszy nie da rady zamienić w słonia). Może kosmici ją uwarunkowali? Cholera wie? Sam jeszcze nie znam odpowiedzi. Wiem, że pomysłów mam moc i szkolę swój warsztat.  
Pozdrawaiam:) 

      Dobre. Widać, że dopieszczałeś. Ponieważ jesteś ok, w weekend postaram się coś skrobnąć, też nieco przekornego i dam Ci znać. Czuję zarazem, że formy dłuższe, felietony wychodzą Ci lepiej. Pozdrawiam.  

Witam i dziękuję. Nie ukrywam, że jestem człowiekiem zapracowanym, piszę nieco do tzw. szufladki. Pomysłów mam od cholery i mała stymulacja zewnętrzna by nie zaszkodziła. Przebić się z czymkolwiek jest obecnie trudno - próbowałem. Ten linearnie zaplanowany tekst (chciałem by można było wyobrazić sobie akcję niczym ciąg następujących po sobie scen, obrazów) jest próbką pewnej wizji, chcę pisać więcej o rzezaku Grunerze. Elementy świata chcę odsłaniać stopniowo.
Odnośnie uwag. W transferze odebranym przez Grunera znajdują się punkty:
"Historia: wpływ rozwoju genetyki na dywergencję i radiację form w obrębie gatunku Homo sapiens. Transfery międzygatunkowe genów. Nowe ruchy filozoficzne. Nowe doktryny religijne. Sekty.
- Historia: wyodrębnienie się form stabilnych genomorfotycznie - człekopsy, minotaury, kotołaki, tęczoskórzy (patrz: dalej)." 
Sugerują one, że ludzkość przed Wielkim Błyskiem, nieźle grzebała w genach. Natomiast wizja miast, generalnie przyszłości oparta jest na podstawach naukowych (m.in. polecam książkę Weisman A., Świat bez nas). Akcja rozgrywa się w rejonach raczej suchych, w klimacie umiarkowanym. Pewne błędy w tekście już zauważyłem, ale to raczej detale stylistyczne i jeden błąd typu sens. Ale, gdy recenzji będzie więcej, może ktoś tekst zauważy. Ku mej radości. Dziękuję.  

Czyta się lekko, acz w umysł nie zapada. Warsztat wymaga szlifu, ale jest ok.

A mi się podoba. Krótkie, nie epatujące formą, nietuzinkowe.

Tekst się czyta. Spodziewałem się ostrego skrętu, jakiejś nietuzinkowej puenty. Niestety, może dlatego, że jest rano, końcówka zrobiła wrażenie słabe, zaleciało gimnazjum...

Nowa Fantastyka