Profil użytkownika


komentarze: 73, w dziale opowiadań: 18, opowiadania: 1

Ostatnie sto komentarzy

Przeczytałem “Hashtag” Mroza i napisałem recenzję.

 

RECENZJA

Remigiusz Mróz – "HASHTAG", czyli powieść słaba w szczególe i znośna w ogóle

 

 

W okresie wakacyjnym ludzie pozwalają sobie na różne szaleństwa: wyruszają w podróż dookoła świata, skaczą na bungie albo zapisują się na kurs tańca. Ja również dałem się ponieść i sięgnąłem po „Hashtag” – nową powieść Remigiusza Mroza. Przyobiecałem sobie, że przeczytam tę książkę, zanim Mróz zdąży wydać kolejną, a więc miałem niewiele czasu i od razu przysiadłem do lektury.

„Hashtag” to moje pierwsze zetknięcie z Mrozem. Dotychczas omijałem jego książki z jednego powodu: poleca je bardzo dużo ludzi. Wszędzie. W internecie, w prasie i na ulicy. Zwykle to zły znak. Nie chodzi o to, że jestem jakimś literackim hipsterem i gardzę wszystkim, co nie wygląda na Hegla w oryginale (wręcz przeciwnie!), po prostu z rezerwą podchodzę do produktu, o którym tyle się mówi. A szczególnie gdy chodzi o książki, bo o nich zwykło się raczej milczeć. W każdym razie na „Hashtag” mogłem spojrzeć nie przez pryzmat poprzednich powieści autora, za to bez żadnych oczekiwań. No i z drobnymi wątpliwościami.

Historia rozpoczyna się zupełnie niewinnie: Teresa, główna bohaterka, otrzymuje esemesa z informacją, że w paczkomacie czeka na nią przesyłka, której w ogóle się nie spodziewała. Kobieta cierpi na fobię społeczną, jest bardzo otyła, przez co ma całą kopę kompleksów i doprawdy wychodzi z domu tylko wtedy, kiedy naprawdę musi. A jeżeli już jej się to zdarza, to od razu zalewa się potem, wzrok kieruje w ziemię i unika kontaktu z kimkolwiek. Mimo to zbiera się na odwagę i postanawia odebrać tajemniczą paczkę, co – jak można się domyślić – wplączę ją w śmiertelną intrygę, a trup będzie się ścielił gęsto.

W blurbie na tylnej okładce napisane jest jeszcze, że „Teresa na nowo odkrywa swoją przeszłość, przez media społecznościowe przetacza się nowy trend, a kolejny internauci zamieszczają wpisy z dziwnym hashtagiem. I że nie byłoby w tym nic interesującego, gdyby nie fakt, że osoby te od lat uważane są za zaginione.”

Pokrótce: jest gorzej niż średnio, ale nie beznadziejnie. Powieść cierpi na kilka przypadłości, co prawda żadna nie jest śmiertelna; to taki poborowy na komisji wojskowej: cherlawy, garbaty, z zapadniętą klatą, ale ostatecznie zdolny do czynnej służby wojskowej.

Wątki fabularne klejone są na ślinie, a im dalej, tym wydaje się, że autorowi bardziej zasychało w gardle. Znaczy trzyma się to wszystko, owszem, ale proszę nie opierać się o ścianę, bo odpadnie. Mówiąc wprost: historia przedstawiona mogłaby się wydarzyć, ale wymagałaby tylu zbiegów okoliczności, tylu przypadków i nieszczęśliwych splotów, że… Cóż, zgodzimy się chyba wszyscy, że na przykład można trafić szóstkę w lotka powiedzmy dwanaście razy z rzędu, prawda? Trudno z tym oponować, ot, matematyka.

I niby wszystko mamy w książce wyjaśnione lepiej lub gorzej, każdy zwrot akcji, i niby wszystko jest zracjonalizowane, ale przecież zdrowy rozsądek podpowiada coś innego. Przynajmniej przez pierwsze dwieście stron miałem wrażenie, że oglądam randomowy thriller na Netflixie, wiecie, jeden z tych, gdzie widz podejrzewa już nawet samego trupa, że zabił siebie, a potem kolejny tuzin ludzi. Są zaginione osoby, jest duża tajemnica, ktoś coś wie, ale nie powie, Mróz żongluje wątkami, a kiedy piłeczka wyleci mu z ręki, to zamiast starać się ją podnieść, po prostu dobiera sobie trzy kolejne i próbuje zrobić salto w tył.

W ogóle zabawne, że końcówka to łopatologiczne tłumaczenie czytelnikowi, co się właściwie wydarzyło. Mróz na dwóch ostatnich stronach streścił pół powieści i podomykał większość wątków. Większość, nie wszystkie – i to też jest dziwne. Nie chodzi o otwarte zakończenie, otwarte zakończenia są super – raczej, bo ja wiem?, o pewną niedbałość albo świadomość, że w zasadzie cały bałagan można usunąć, upychając wszystkie brudne skarpetki w dolnej szafce – przecież mama i tak nigdy tam nie zagląda. W posłowiu Mróz dodaje kolejnych kilka wyjaśnień, ale nie brzmią mi zbyt przekonywająco. Na plus zasługują natomiast cliffhangery, niektóre zwroty akcji oraz to, że pierwsza połowa powieści trzyma się kupy i fabularnie daje radę. Szkoda, że druga wygląda trochę tak, jakby ktoś wrzucił do kotła masę różnych pomysłów, zwrotów akcji, terminologii używanej przez informatyków, doprawił Netfixem i porządnie zamieszał.

Nie wiem, jak w innych powieściach, ale tutaj Mróz wydaje się trochę na siłę poruszać różne ważne współczesne problemy społeczne. Zresztą to chyba taki ogólny trend. Dobry thriller, kryminał, fantastyka, ciekawa historia, niebanalni bohaterowie? Zapomnij, dzisiaj to za mało. Teraz należy Przemycać Treści. Na przykład o wpływie internetu trza pobajdurzyć. Albo o problemach ludzi z fugą dysocjacyjną. Albo o skutkach zanieczyszczania wód gruntowych. I w zasadzie w tym nie ma nic złego, dopóki robi się to dosyć umiejętnie. A u Mroza jest tak różnie, podług zasady: dobra, dorzucę jeszcze coś o nielegalnych polowaniach na rekiny, przecież to takie Ważne Społecznie.

Opisy i dialogi wyglądają jak krótkie artykuły z Wikipedii. Mnóstwo dat, faktów, nazwisk z historii i popkultury żywcem wyjętych ze słownika i wrzuconych w losowych momentach.

Bohaterowie również lubią gadać ze sobą hasłami ze słownika. Z dowolnych słowników. Facet kłóci się ze swoją żoną? Wspaniale, to najlepszy moment, żeby przypomnieć jej o embargu nałożonym przez USA na Włochy w 1962 roku. Albo zrobić mini wykład o Brzytwie Ochckama. Trochę jak w filmach z bollywood, tam każda okazja jest dobra, żeby zatańczyć. U Mroza w każdych okolicznościach warto przytoczyć wyniki jakichś badań albo ciekawostkę ze świata nowych technologii.

Myślę, że po części ten zabieg miał uwiarygadniać fabułę, te nazwiska, daty i miejsca były po to, żeby powieść osadzić w jakichś ramach i obudować. Ale wyszło komicznie. Szczytem jest dyskusja na temat wypoku, słowa „odjaniepawlić” oraz że (cytuję): „Twój outfit specerowy to prawdziwy sztos”. How do you do, fellow kids?

Dwa słowa o języku. Ten jest zupełnie przezroczysty – ten sam dla narracji pierwszo– i trzecioosobowej, i bardzo szkoda, bo jestem pewien, że Mróz umie pisać ładniej stylistycznie.

A najzabawniejsze jest to, że książka kuleje na prawie każdym froncie, ale… cholera, czyta się to całkiem, całkiem (sztos!), mimo że co chwila zgrzyta (nie-sztos) i zwodzi w każdym rozdziale (nie-sztos), i że momentami jest żałośnie (nie-sztos!)!

Ha, taki zwrot akcji! Widzicie, ja też umiem! Najwyraźniej dużo nie-sztosów daje coś w rodzaju sztosu. To jest chyba ten efekt synergii. A embargo na Włochy w 1962, pamiętajcie podczas kłótni.

Ponarzekałem sobie, ponaśmiewałem się, ale Mrozowi przecież i tak nie zaszkodzę, ba, życzę mu kolejnych osiemdziesięciu książek, bo – mówiąc zupełnie poważnie – ten chłopak przecież umie pisać, tylko przy okazji bardzo dobrze rozumie rynek i jego potrzeby, więc wypuszcza na świat takich cherlawych poborowych. Mięso armatnie zawsze w cenie. Byleby karabin utrzymał.

 

A teraz proszę się nachylić i kaszlnąć.

Miesiąc temu chwaliłem się debiutem, a teraz tylko szepcikiem wspomnę, że powieść ukazała się również w postaci ebooka → https://ebooki.swiatczytnikow.pl/ebook/9788324583133,hubert-fryc--szeptac.html

Hu­bert, po­ciesz mnie…

Chyba nie jestem w tym najlepszy. Po prostu rób swoje i czekaj ze spokojem w sercu.

 

opowiedz o tych różnych przygodach…

Wolę nie, jeszcze nie teraz. ;-)

 

 

Ale droga do tego momentu była już bardzo długa, bardzo monotonna i chyba bardzo standardowa. Wygrzebywanie się z grafomanii, lata pisania dla siebie, kilka odrzuconych opowiadań (raz mnie na przykład redaktor Paweł Dunin-Wąsowicz opieprzył przez telefon, że mu zawracam gitarę  pytaniami o jakiś beznadziejny tekst; i skąd ja mam właściwie jego numer), szukanie własnej drogi literackiej, wypracowywanie jakiegoś swojego stylu i tak dalej. Ba, nawet ta powieść miała już różne przygody, choć akurat Dolnośląskie odpowiedziało szybko.

Ge­ne­ral­nie je­stem uza­leż­nio­ny od pa­pie­ru i ina­czej czy­tać nie po­tra­fię.

To samo mam, nie potrafię czytać na monitorze, czytnika wciąż nie kupiłem, ale ja po prostu lubię papier i lubię zbierać książki. W zeszłym roku kupiłem pewnie koło 50-60, ale przypuszczam, że nowych nie więcej niż 20. Reszta to stare wydania dorwane na allegro albo w antykwariatach dosłownie za kilka złotych.

No to eks­pres. Mu­sia­łeś się wstrze­lić w za­po­trze­bo­wa­nie

To na pewno.

 

czy­ta­łem, że to re­alizm ma­gicz­ny, ale już nie je­stem tego pewny…

Ba, sam nie jestem pewien. ;-) To raczej proza obyczajowa z elementami realizmu magicznego; ale wydaje mi się, że sam czytelnik będzie to mógł sklasyfikować podług własnego uznania i odczuć, bo chyba zostawiłem jakieś pole do interpretacji.

 

 

To też podpytam, jeśli można :) Ile znaków ma książka i jak to się przekłada na strony na papierze? Ile czasu upłynęło od wysłania do przyjęcia przez wydawcę, a ile od przyjęcia do premiery?

Książka jest krótka, coś koło 350 tysięcy znaków, stron będzie 250, format standardowy.

Od wysłania do pierwszego mejla zwrotnego typu: jesteśmy wstępnie zainteresowani – jakieś dwadzieścia godzin. Od podpisania umowy do daty premiery – niecałe pół roku.

Patrz, funthesystem, wygoniła nas!

Cho do tamtego wątku!

dla twór­czej in­spi­ra­cji – długo po­wsta­wa­ła ta książ­ka?

Siedem-osiem miesięcy, ale kilka fragmentów miałem napisanych już wcześniej (koło 50 tysięcy znaków), przy okazji prac nad poprzednią powieścią, której nie dokończyłem.

 

@funthesystem – dzięki!

 

 

Było bom­bo­we.

O rany, dzięki. A ja z nim miałem ten sam problem co ze wszystkimi moimi teksami – zaraz po napisaniu przestało mi się podobać. Co gorsza ono poszło do druku prawie dwa lata po tym, jak je napisałem.

 

Co to za wy­daw­nic­two?

Książnica, czyli w zasadzie siostra Wydawnictwa Dolnośląskiego, ale Dolnośląskie zajmuje się teraz głównie kryminałami. A kiedyś mieli przecież całą osobną serię dedykowaną fantastyce. Twardoch tam publikował, Rogoża, Gene Wolfe…

 

Ale że kto? Jaki Fryc? ;)

Hubert Fryc

z tyłu dupa,

z przodu nic.

 

Tę fraszkę powiedziała mi moja mama, jak byłem małym chłopcem. Do dziś mam kompleksy.

 

Dzień dobry, ktoś mnie tu jeszcze pamięta?

Nazywam się Hubert Fryc, debiutowałem sobie w Nowej Fantastyce kilka lat temu, później było jeszcze jedno opowiadanko (w tak zwanym międzyczasie publikowałem coś w Esensji, a do tutejszej biblioteki wpadł mój młodzieńczy tekścik Obłęd w kawiarni Południe), a teraz debiutuję powieścią.

Powiastka nosi tytuł “Szeptać” i jest czymś z pogranicza prozy obyczajowej i realizmu magicznego. Jeżeli ktoś lubi taki klimaty, bliskie niektórym utworom Szostaka albo Małeckiego (oczywiście z zachowaniem proporcji), to zachęcam, można już kupować, premiera 31.01.

A kolejna powieść już jest właściwie napisana, będzie się nazywała “Zdziczeć” i będzie dużo cięższa, trudniejsza i niezbyt wesolutka. Mam nadzieję, że pojawi się jeszcze w tym roku. A, i jeszcze zbiorek opowiadań powstaje, on będzie chyba najbliższy klimatom fantastycznym.

Tyle chwalenia się, dziękuję osobom, które komentowały moją niezbyt częstą aktywność na forum, i dawały rady, i ganiły, i wskazywały błędy.

 

“Szeptać”

Nawet fanpejdż  zrobiłem, nie wiem po co, bo nie wiem, co ja tam niby będę wrzucał. Ale jest, może podszkolę się trochę w marketingu.

 

A, i mam jeszcze coś takiego jak bloga. Tam będą lądować różne szorciki i inne krótkie teksty, które lubię pisać, bo mnie uspokajają. Niedługo pewnie zmienię layout, bo taki skromniutki teraz.

 

 

 

 

Wspaniała sprawa. Dukajowi należy się rozgłos za granicą od “Czarnych oceanów”. Trzymam kciuki za porządne tłumaczenie.

Funthesystem, fleurdelacour, michal85em – wielkie dzięki. Spróbuję się odwdzięczyć dobrym pisaniem.

 

Dzięki, funthesystem, jest mi bardzo miło.

 

Czy “Sieroty” są eksperymentem stylistyczno-narracyjnym? Poza “pierwszoosobową narracją bezosobową” (“się widziało”, “się szło”, zamiast “widziałem”, “szedłem”) nie dostrzegam w “Sierotach” żadnych eksperymentów. A i ta narracja, umówmy się, nie jest jakaś wyjątkowo eksperymentalna – Dukaj napisał w ten sposób cały “Lód”, a ja wciąż będąc pod wpływem “Lodu” i Dukaja raczej nieświadomie przemyciłem to “się” do “Sierot”.

A skoro nie dostrzegam w “Sierotach” żadnych eksperymentów prócz “się”, to chyba po prostu w ten sposób piszę. Ale nie wiem, musiałby to ocenić ktoś z zewnątrz. Na pewno preferuję zdania wielokrotnie złożone i w ogóle lubię autorów, którzy – choćby z przeciętnym skutkiem – próbują się wyrwać poza taki poprawny, uładzony styl. I jeżeli jest okazja do stylizacji, bo historia wydarza się na przykład na wsi i kilkadziesiąt lat temu, to chętnie z tego korzystam. Trudno mi powiedzieć z jakim skutkiem. Ale staram się. :-)

 

 

Staruch, Shodan – serdeczne dzięki, że Wam się chciało napisać kilka zdań na temat mojego opowiadania. Mam nadzieję, że następnym razem to moje pisanie przypadnie Wam do gustu bardziej.  ;-)

 

Gdyby ktoś jeszcze zechciał się wypowiedzieć, ocenić, zganić – będę, oczywiście, bardzo wdzięczny, bo taka informacja zwrotna jest dla mnie niezmiernie ważna. Ja te opinie biorę sobie do serduszka i staram się poprawić i więcej nie grzeszyć i czegoś nauczyć.

Bardzo Ci dziękuję. W najbliższych miesiącach powinno się trochę ruszyć z tymi moimi publikacjami – i opowiadania będą się ukazywać to tu to tam, i nie zawaham się pochwalić jakby co. No i powieść napisałem, ale jeżeli co z tego będzie to raczej później niż wcześniej.

MC – ale pamięci można pozazdrościć! Kiedy ja Ci to moje opowiadanko podesłałem? 3 albo 4 lata temu. Ja nie pamiętam, co czytałem w zeszłym tygodniu.

Dzięki! Pozytywne opinie są bardzo motywujące – zresztą niepozytywne też, więc nie krępujcie się, jakby co.

 

A tymczasem skończyłem pisać książkę. Jest jeszcze kilka dziur i całe partie czekają na przeredagowanie – ale najtrudniejsze (mam nadzieje) za mną. W czerwcu-lipcu rozsyłam wydawnictwom. Trzymcie kciuki.

Dzięki za miłe słowa. Spróbuję się odwdzięczyć dobrym pisaniem. Póki co kończę powieść i jest mi strasznie ciężko. Przeżywam męki, bóle, wewnętrzne jęki i zgrzyty.

“Ballada o Bogdanie Wyklętym”, 10 lub 11/2014. Najoględniej rzecz ujmując, literatura zna lepsze debiuty. Ale cieszę się, że to już za mną.

 

uradowanczyk, zygfryd89 – dzięki za miłe słowa.

To też zapewne wpłynęło na to, że finał mi nie pasował do całości. Bo bohater, słysząc wynurzenia Łysego, łatwo uznał: Demon? Ach tak, to wszystko wyjaśnia!

Nie potrafię tego obronić. Wtedy, jak to pisałem, musiało mi to pasować. Musimy uznać, że Łysy był bardzo przekonujący. Zresztą podaje pewne fakty z życia Wrony, które mógłby wiedzieć tylko… no, ktoś, kto zna Prawdę. No i Wrona tam się gdzieś łamie, nie wie, czy to prawda, czy nieprawda, w końcu zawiesza sądy, ale ostatecznie jest tak skołowany, że już tylko przytakuje. Ale to nie jest bynajmniej próba obrony tego opowiadania, raczej rekonstrukcja tego, co sobie myślałem, pisząc ten tekst.

 

 Pani zabiła żonę swojego kochanka, bo ten jej wmówił, że jest ona (żona) zmiennokształtną kosmitką, która chce zniszczyć ludzkość (przy okazji – pan kochanek też miał być zmiennokształtnym kosmitą, tylko takim, który miał ludzkości bronić).

Cóż, jeżeli istniał cień podejrzeń, że żona kochanka naprawdę jest zmiennokształtną kosmitką, chcącą zniszczyć ludzkość, to sprawa nie jest prosta. Nie sądzę, żeby istniała jakakolwiek dobra metoda demaskacji zmiennokształtnego kosmity chcącego zniszczyć ludzkość. Zabójstwo wydaje się być wówczas dość racjonalnym posunięciem – oczywiście jeżeli mamy cień podejrzeń, ale przecież nie jesteśmy wariatami, prawda? Cień podejrzeń nie jest rzucany bezpodstawnie – w końcu o sprawie mówi nam zmiennokształtny kosmita chcący uratować ludzkość. Moim zdaniem zabójczyni jest moralnie czysta. To tak na marginesie, jakby kto pytał. Mam nadzieję, że sąd orzekł podobnie.

I wtedy uwierzyłam, że Autor, pisząc ten tekst, nie miał jeszcze w pisaniu większego doświadczenia. ;)

A mówiłem, mówiłem!

 

 

Dzięki za opinie, Tensza, ocha. Kiedyś, jak pokazałem kumplowi ten tekst, to powiedział coś takiego, że lepiej, gdyby w tym opowiadanku nie było fantastyki. I im dłużej piszę, im więcej próbuję pisać, tym bardziej staram się z tej porady czynić zasadę ogólną. To znaczy jak najmniej fantastyki – i mam nadzieję, że z pożytkiem dla mojego pisania.

Ale coś jest na rzeczy. Pamiętam, że po moim debiucie w NF ktoś już zauważył coś podobnego – że coś się tam w tym debiutanckim opowiadanku nie kleiło, że nie wszystkie partie tekstu przystawały do siebie. Tutaj może faktycznie to zakończenie jest kiepskie i nie pasuje? Teraz trudno mi się do tego odnieść tak naprawdę, bo mnie się calutki tekst nie podoba. Ale pracuję nad sobą.

 

Dziękuję za miłe słowa. Jest mi tym przyjemniej, że to stary tekst. Nie sądziłem, że się spodoba. W każdym razie mam nadzieję, że w przyszłości będę się mógł odwdzięczyć dobrymi opowiadaniami – albo i dłuższą formą. Albo flaszką wódki. Na przykład.

 

@PsychoFish – kurczę, głupio mi, bo miałem napisać, co myślę o Twoim opowiadaniu w NF. I ja go czytałem, i pamiętam, że mi się podobało, ale oczywiście o wystawieniu opinii zapomniałem. Obiecuję się poprawić.

 

 

No pewnie, przecież nie może się podobać wszystkim. Dzięki za Wasze opinie.

 

I stąd ten awatar? ;)

Nie mam pojęcia, dlaczego taki awatar. Narysowała go moja siostrzenica. Ale Twoja interpretacja jest okej.

Jeśli twierdzisz, Hubercie, że ten tekst jest słaby, to nawet nie chcę myśleć, jak wyglądają Twoje dobre teksty.

 

Ja mam obsesję na punkcie pisania. Nie będę się jakoś uzewnętrzniał i opowiadał historii swojego życia, ale to pisanie… no, ważne dla mnie jest, bardzo ważne i dawno już wyszło poza ramy zwykłego hobby. I myślę o pisaniu cały czas, i nawet śnię o pisaniu – to chyba trochę grafomańskie jest, takie podchodzenie do pisania. I trochę mi wstyd, jak widzę swoje stare teksty. Tak naprawdę nie wiem, czy te nowsze są lepsze. Tak mi się zdaje, ale nie potrafię stwierdzić tego na pewno.

 

Czegoś, co chwyta za serce, sięga w głąb duszy i doprowadza do zawrotu głowy.

 

To bardzo miłe, dziękuję. Nie sądzę jednak, że potrafiłem ten efekt uzyskać świadomie. Samo się napisało, co jest chyba o tyle groźniejsze, że skoro nie znam recepty na takie pisanie, to raz się uda chwycić-sięgnąć-zawrócić, a innym razem nie. Tym niemniej – strasznie mi miło.

 

 

I nie mogę się już ich doczekać.

Jedno opowiadanie czeka w kolejce do publikacji u MC (mam nadzieję, że to nie jest tajemnica), inne piszę do “Pocisku” Orbitowskiego – no i (najważniejsze) po wielu perypetiach kończę pisać powieść. Ale nie wiem, czy co z tego będzie. Bo może jeszcze warsztat nie ten, i trzeba się podszkolić z rok-dwa. Zobaczymy.

http://esensja.stopklatka.pl/tworczosc/opowiadania/tekst.html?id=20751&strona=1#strony – tu jest linik do jednego mojego opowiadania sprzed dwóch lat, ale mało tam fantastyki.

 

 

prawie nie wykurzały błędy interpunkcyjne. A było ich kilka (nawet w pierwszych dwóch rozdziałach). Policzyłem: 6.

Stare opowiadanie, dawno nie sprawdzałem go pod kątem interpunkcji – zresztą pod żadnym kątem. Niewykluczone, że w całym tekście naliczyłbyś ze 166 źle postawionych przecinków.

 

 

 

 

 

 

 

Skończyłem czytać “Rącze konie” McCarthy’ego i “Berlin – wspomnienia Polaków z robót przymusowych”. Teraz czytam “Myśli o dawnej Polsce” Jasienicy i “Nienawiść” Srokowskiego.

Polecam wszystkie powyższe tytuły. McCarthy jest geniuszem.

Okej, zaczynam poznawać tutejszą hierarchię.

Wasza loża zbudowana jest na podobieństwo loży masońskiej? Są jakieś tajne obrządki? Nosicie dziwne czapki i długie szaty? Zaczynacie od poziomu Czeladnika kończycie na Wielkim Mistrzu? Rządzicie światem?

No dobra. Pod naporem argumentów – ujawniam się. Nie robiłbym tej hecy, nie publikowałbym jako anonim, gdybym wiedział, że tym anonimem to można sobie zostać, ale pod pewnymi obostrzeniami. Nieznajomość prawa szkodzi.

Popoprawiałem błędy, pouzupełniałem, co tam uzupełnić należało.

 

To okienko z “fragmentem reprezentacyjnym” uzupełniłem, ale po zaakceptowaniu zmian nic się nie wyświetla. Rozumiem, że wyświetli się, jak tekst wskoczy do biblioteki.

 

Jeszcze raz dziękuję za wszystkie uwagi i komentarze!

Ostatnio przeczytałem “Żar” Sandora Maraia i “Reytana. Upadek Polski” J. M. Rymkiewicza.

Teraz czytam “Drach” Twardocha i “Niemcewicza od przodu i tułu” Zbyszewskiego.

 

Całą powyższą czwórkę polecam.

Trudno powiedzieć. Ja planuję być, więc z dużym prawdopodobieństwem – nie będzie mnie.

5 marca to tak fajna data, że i ja bym przyszedł. Choć nikt mnie na forum nie zna, bom leniwy i rzadko się udzielam.

Jacek Dukaj – “Lód”.

 

To jedna z tych kilku(nastu) książek (obok, na przykład, Schulza, poezji Leśmiana, Myśliwskeigo, Redlińskiego), które zawsze mam na biurku pod ręką, bo jak mi nie idzie pisanie, to otwieram na której bądź stronie i czytam parę zdań, przerzucam kartki, czytam kolejne kilka i tak dalej, póki coś się we mnie nie odblokuje. To muszą być książki autorów polskich, koniecznie.

Kiedyś sobie pomyślałem, że jeżeli będę w stanie napisać jedno takie zdanie, jak każde zdanie Dukaja w “Lodzie” – to będzie dobrze, bardzo dobrze. Za przykład niech posłużą dwa pierwsze akapity “Lodu”:

 

“14 lipca 1924 roku, gdy przyszli po mnie czynownicy Ministerjum Zimy, wieczorem tego dnia, w wigilję syberjady, dopiero wtedy zacząłem podejrzewać, że nie istnieję.

Pod pierzyną, pod trzema kocami i starym płaszczem gabardynowym, w barchanowych kalesonach i swetrze włóczkowym, w skarpetach naciągniętych na skarpety – tylko stopy wystawały spod pierzyny i koców – po kilkunastu godzinach snu nareszcie rozmrożony, zwinięty prawie w kulkę, z głową wciśniętą pod poduchę w grubej obszewce, że i dźwięki docierały już miękkie, ogrzane, oblane w wosku, jak mrówki ugrzęzłe w żywicy, tak one przedzierały się w głąb powoli i zw wielkim mozołem, przez sen i przez poduszkę, milimetr za milimetrem, słowo za słowem…”

 

 

 

Również gratuluję! Trzeba gonić Dukajów i całą tę resztę, co to ma po piętnaście Zajdlów na koncie. Jak kto debiutem zdobywa nominację, to jest szansa.

No i patriotyzm lokalny się we mnie odzywa, bo my prawie sąsiedzi. I mamy wspólnych znajomych, więc też troszkę czuję dumę! I kciuki trzymam.

O,  jak miło znaleźć się pośród TAKICH nazwisk – nawet jeżeli to po prostu lista wszystkich fantastycznych opowiadań z zeszłego roku.

Czytam Steinbecka po kolei, dopóki mi starczy ochoty. Ładnie jest teraz wydawany przez Prószyńskiego, można się skusić. Jestem po “Myszach i ludziach” (kiedyś czytałem, teraz sobie odświeżyłem, wrażenia niezmiennie pozytywne) oraz po “Gronach gniewu”. Polecam każdemu, kto jeszcze Steinbecka nie czytał.

Proponuję, żeby ujednolicić do 5 złotych cenę wszystkiego, żeby a) było mnie stać na wszystko, b) ku chwale socjalizmu i gospodarki centralnie planowanej.

Wątek dotyczy autorów fantastyki czy nie tylko?

 

edit

Chyba w ogóle pisarzy, nie? Może zamknę się we współczesnych. I jeszcze trochę zawężę listę, bo ostatnio czytuję głównie prozę chłopską i wiejską, poza tym na pewno ktoś inny wspomni o dobrych pisarzach innych nurtów, a ta proza wiejska taka omijana.

  1. Wiesław Myśliwski – trzeba przeczytać Jego książki, najlepiej wszystkie – bo to jeden z najlepszych współczesnych prozaików, chyba mój ulubiony. Jeżeli kiedyś będę w dziesiątej części pisał tak jak On, to będę się czuł spełniony. Jego proza to mnóstwo pięknej, takiej prostej i chłopskiej filozofii, cudowny język i melodia słów (nie wiem, co to znaczy, ale tak to czuję). Pewnie każdy coś Myśliwskiego czytał, ale warto przypominać sobie od czasu do czasu.
  2. Marian Pilot – doskonały “Pióropusz”.
  3. Paweł Potoroczyn – “Ludzka rzecz”. Świetnie, z humorem i ze swadą napisana powieść. Autor jest erudytą, bez wątpienia. Komuś mogą przeszkadzać ciągłe anegdoty i didaskalia, przez co główny wątek fabularny stoi w miejscu. Ale i tak warto.
  4. Jan Jakub Kolski – moim zdaniem filmy kręci lepiej niż pisze (Jańcio Wodnik – chyba mój ulubiony polski film), ale i tak czy siak warto czerpać z jego realizmu magicznego.
  5. Edward Redliński – “Konopielka”. Raz na rok, czasami rzadziej, zdarza mi się przeczytać coś, co otwiera mi oczy na literaturę, sprawia, że zaczynam o pisaniu myśleć troszeczkę inaczej (coraz rzadziej to miewam – ale miewam). Tak było z “Konopielką”, gdy przeczytałem ją po raz pierwszy.
  6. Ignacy Karpowicz – “Sońka”. Trochę na styku wsi i miasta.
  7. Inne nazwiska i tytuły: “Hrywda” Marii Radziewiczówny (warto wspomnieć, mimo że nie jest to proza współczesna), “Ksiądz Rafał” Macieja Grabskiego (powieść pięknie naiwna), co tam jeszcze… “Złodziej ryb” Rafała Wojasińskiego (minimalistyczna, nieco dziwaczna, ale warto).
  8. A poza nurtem wiejskim to oczywiście Olga Tokarczuk, genialna pisarka, stawiam ją gdzieś obok Dukaja i wspomnianego Myśliwskiego.

 

To tyle tak na szybko.

Potwierdzam. Aż prosi się o opowiadanie, choćby szorcik… :)

Proszę bardzo.

 

 

SZORT O ROZWIĄZŁOŚCI MAŁŻEŃSKIEJ I PATOLOGIACH Z NIĄ ZWIĄZANYCH

 

Impreza była pierwszorzędna.

Maniuś półleżał na stole pijany i puszczał bańki nosem. Chrapał, aż trzęsło jego wielkim brzuszyskiem, aż meblem trzęsło, aż krzesło, na którym siedział, trzeszczało i resztą sił utrzymywało ciężar pijusa.

Maniuś miał żonę Walerkę i kolegę, Witka, oboje brali udział w zabawie, a teraz oboje stali przy kaflowym piecu, miziali się i uśmiechali do siebie. Wypili niewiele mniej niż Maniuś, o, tyle akurat, iżby nie zasnąć i w sam raz, żeby mieć się ku sobie. I już szorstkie jak pumeks dłonie Witka miały dotknąć rumianej od gorzałki twarzy Walerki, już ich usta miały się połączyć, już ciała spleść, gdy oto Wituś zwalił się na podłogę, jakby rażony piorunem. Ale to nie był piorun, ino pasek Maniusia; Maniusia, co jakimś cudem podniósł się z krzesła i dobył pasa, dotychczas rezerwowanego  jako argument w dyskusjach z dziećmi, bo to były najgorsze chachary w okolicy.

– T(h)e, najpierw zapytaj! – mruknął czujny mąż do kolegi, którego kark przyozdobiony był teraz czerwoną pręgą. I poszedł Maniuś spać dalej.

 

 

edit

A, nie zauważyłem, że zostałem uprzedzony! Mój szorcik gorszy!

 

 

W krakowskich Empikach, na ten przykład, zawsze nowy numer Nowej Fantastyki jest i to kilka dobrych egzemplarzy, nie trzeba się spieszyć. Wydanie Specjalne takoż.

Postaram się być, ale nie obiecuję. Szanse pół na pół, zobaczymy, jak się wyrobię jutro.

No, apel napisałam i Hubert od razu się zgłosił na stąpanie, zadzieranie i inne :)

Ba, w stąpaniu jestem najpierwszy.

Nawet nie mam przy sobie całego opowiadania, bo o ile zazwyczaj archiwizuje to, co napisałem średniowieczną metodą wysyłania pliku z tekstem z jednego mejla na drugi – tym razem tego nie zrobiłem. I to opowiadanie kwitnie gdzieś na starym dysku. I dobrze, niech go świat nie widzi, bo dziadowskie.

Wróćmy do tematu, bo nam moderator łapy ubije.

Wyobrażam sobie ten film jako cichą, subtelną, kameralną historyjkę o przyjaźni i przygodzie – oczywiście zamkniętą w dwugodzinnym filmie. Takie przeciwieństwo Władcy Pierścieni. Niestety, musiało być epicko, żeby hajs się zgadzał.

Obejrzałem, jestem rozczarowany. Nagromadzenie jakichś absurdalnych scen okazało się zbawienne – iżby nie usnąć, bo jest długaśnie i nieciekawie. Schrzaniono taką śliczną książkę. Trzeba otrzeć łzy i ruszyć dalej.

Gdzieś kołacze mi się po łbie taka myśl gdzieś przeczytana, że “jeżeli asumptem do włączenia twojego umysłu jest cytat, to jesteś dupa nie myśliciel” (to luźna parafraza, ale sens chyba zachowałem). Mnie tam często poruszają cytaty i często obrazy/rysunki/zdjęcia.

Pamiętam, że ze dwa lata temu bardzo mocno mnie ruszył ten obraz Agnieszki Szady z Esensji:

 

 

 

 

I zainspirowany – napisałem opowiadanie, które zaczynało się tak:

 

Kiedy rozwarło się niebo?

Rozwarło się niebo letnią nocą. Po cichym jeziorze płynęły poszarpane chmury; delikatne i skrzydlate, tak że wyzierały spod nich roje gwiazd, całe skupiska, zbiory, konstelacje – i księżyc; wielki głaz, słońcem nafosforyzowana kula.

Gdzie rozwarło się niebo?

Rozwarło się niebo nad jeziorem, nad milionem wysp i wysepek, nad domem Jana, w najciemniejszym punkcie nieba, gdzieś pomiędzy Orłem, Koziorożcem i Strzelcem – tak przynajmniej wydawało się Janowi, ale Janowi wydawało się wiele rzeczy, z których być może żadna nie miała miejsca.

Kto widział rozwarcie nieba?

Rozwarcie widział Jan. Ten sam, który jeszcze kilka dni temu był ośmioletnim Jasiem, ten sam, który zdążył poznać smak nadziei, ale nagle ją stracił.

Jan od początku rozumiał, że wody są głębokie i że gdy naprawdę nie będzie wiedział, co ze sobą zrobić, stanie przed tymi wodami, uczyni znak krzyża, tak jak nauczyli go rodzice – i wreszcie wskoczy w zimną toń, wprost w pyzaty księżyc. I gdy ten moment miał nastąpić – właśnie wówczas niebo się rozwarło.

 

Na szczęście nie przyszło mi do głowy, żeby komuś to opowiadanie podsyłać, bo wyszło słabe i niegodne takiej ślicznej inspiracji.

https://www.youtube.com/watch?v=6AhXSoKa8xw – a tutaj kawałek, którego ostatnie wersy zinterpretował (w tym miejscu → http://genius.com/4869068/Kendrick-lamar-the-blacker-the-berry/So-why-did-i-weep-when-trayvon-martin-was-in-the-street-when-gang-banging-make-me-kill-a-nigga-blacker-than-me-hypocrite) niejaki Michael Chabon.

Właśnie dlatego wolałem mieć tę deklarację na piśmie PRZED spotkaniem…

Dzień dobry. Ja się wstępnie piszę, o ile chcecie być moimi koleżankami i kolegami.

@Malakh – na forum Weryfikatorium są setki postów na ten temat. I to spod klawiatur pisarzy (znaczy – takich prawdziwych, z normalnych wydawnictw), pseudo-pisarzy, a nawet pseudo-wydawców. Warto przewertować te tematy tam.

 

Z jednej strony chciałoby się, żeby JeRzy w którymś wstępniaku albo Rafał Kosik w swoim felietonie odpowiedział, z drugiej aż żal nadawać takiej pisaninie pozory istotności, ustosunkowując się do niej.

Replika byłaby chyba całkiem na miejscu. Choć – absurdalność niektórych tez zawartych w tym tekście przekracza pewne granice i dla potencjalnego adwersarza stwarzałaby możliwość do prawdziwych tortur nad artykułem, i to bez zbędnego wysilania się. Panu Kosikowi podsyłałem link, więc o tym cudzie na pewno wie.

 

Kiedy będzie można przeczytać ten artykuł za darmo, bez konieczności wpłacania 99 groszy i dotowania GW?

Mnie też cały czas działa. W razie czego, gdybyś się nie mógł dogrzebać do pełnego tekstu, dawaj znać.

rooms – dziękuję raz jeszcze. Jeżeli swoim tekstem sprawiłem Ci choć połowę tej przyjemności, jaką Ty sprawiłaś mi swoją pochwałą, to czuję się lepszym człowiekiem. Prawie świętym.

Hah, taka refleksja na start: co za czas, że autor od razu z recenzentem w dyskusję wchodzi – i to pod recenzją. Kiedyś takie rzeczy to tylko na konwentach i tylko jak się człowiek dopchał z pytaniem…

Ale na konwentach to z Autorami, natomiast autorek-debiutant znacznie mocniej czeka na opinię recenzenta-czytelnika niż recencent-czytelnik na… niż vice versa. (Pogubiłem się, ale wiadomo, o co idzie.)

 

Wziąłeś sobie temat, moim zdaniem, niełatwy, wręcz trudny. Napisałeś opowiadanie, które czyta się na jeden raz. Jasne, część motywów/rozwiązań fabularnych – szczególnie gra z czytelnikiem, czy to omam człowieka, uciekającego w fantazje od nieudanego życia, czy też już nadnaturalna sprawa, z tym nocnym lasem – jest wtórna. Nie poradzisz, trudno napisać coś oryginalnego, zarówno w formie jak i treści, postmodernizm jest. ;-)

Ano pewnie, trudno o dobry pomysł, wydawnictwa biją się o dobre pomysły. Zresztą nie chciałem szaleć z oryginalnościami, bo debiutant gotowy się na tym przejechać – powymyślam cuda, później się okaże, że to klapa, a nie cuda. Zresztą temat partyzantów był już w polskiej fantastyce poruszany: i u Twardocha, i u Cetnarowskiego i u Orbitowskiego. Więc wolałem pójść w stronę małego realizmu, skromnej historii podlanej “swoim stylem”, trochę takim poetyckim (stąd te fragmenty Kaczmarskiego). Listonosza-partyzanta jeszcze nie było, pomyślałem. Motyw z omamami/jawą/snem – to oczywiście było milion razy, będzie kolejne milion; bałem się, iżby nie opisać tego zbyt banalnie albo sztampowo. Sam nie wiem, jak wyszło.

 

Samą historię, wydaje mi się, właśnie tak można odczytać, albo jako urojenia złamanego faceta, wychowanego w etosie AK, patriotyzmu podpisywanego krwią – albo jako niezwykłe, listopadowe nawiedzenie, swoiste Dziady.

Ale którą interpretacją kierowałem się rok temu, pisząc to opowiadanie? – nie wiem. Tutaj czytelnik może sobie wybrać co zechce. Ja, jako autorek, się pod tym podpiszę.

 

Wkładasz więc w narrację sugestię, że imć Gil zwariował, duchowi dziadka przydajesz kwestii: że wnuk kretyn, że inna jego walka, że przy żonie i córce powinna być – a ten, bęcwał, na starość zamarzył sobie las i polskie leśne życie, za wolność strzelanie. Jak dla mnie – czysta tragedia, bohater – ganiony, racja jego – ośmieszona przez współczesny organ ścigania. Jakby nie zostawiasz tej furtki, możliwości, że Gilowi jednak się w głowie nie pomieszało (albo ja jej nie zauważyłem), co, w moim odczuciu, skutkuje nieco pejoratywną oceną jego działań.

Okej, teraz łapię. Rzeczywiście, można to odebrać jako minus. Bo w istocie – nie dałem miejsca bohaterowi na rehabilitację, a w każdym razie nie zostawiłem tej (jak sam piszesz) furtki, że bohater jednak nie sfiksował.

Z mojej perspektywy wszystko, co ma Bogdan, to swoje szaleństwo. Ono jest pewne i niezbywalne. Czy duch dziadka objawił się wnukowi naprawdę to drugorzędna kwestia. Na swoje usprawiedliwienie mam tyle, że chyba nie czułem potrzeby, by wybielić Bogdana. Zwariował? Zwariował. Sfałszował listy? Sfałszował? Kropnął faceta? Ano kropnął. Bogdan to postać tragiczna (Witkacy miał śliczne określenie tego rodzaju katastrofizmu, ale nie przypomnę sobie jakie). To jest trochę tak, że gdy twój wróg jest wrogiem zewnętrznym, to masz duże szanse, że go pokonasz. Ale gdy wróg siedzi w twojej głowie, to jest kłopot. Szczególnie, że za kompana Bogdan ma chłopka-roztropka i znikąd pomocy. Mówiąc jeszcze inaczej: bohater nawet przez chwile nie postępuje w porządku w stosunku do świata. Coś sobie roi – i te rojenia są asumptem do błędnych działań.

Ale OK, fajnie, żeś mi to wyłożył, teraz kumam. I być może gdybym coś podobnego przeczytał u kogoś innego, to też miałbym mieszane uczucia.

 

I jak czytać tę końcówkę? Niby matka, znerwicowana, tez ucieka do męża, w nocny las, szczęśliwa, że znów się spotkają – ale czy to dobre zakończenie? Czy taka ucieczka w przeszłość jest pozytywna? Czy to nie szaleństwo, uciekać od teraźniejszości, od jutra – do wczoraj? Jakaś taka dramatyczna niemożność stawiania czoła następnemu dniu?

Pewnie. To szaleństwo. Wcale nie twierdzę, że to wesołe opowiadanie ani że bohaterowie postępują w nim słusznie. (W sumie jedynym głosem rozsądku wydaje się być narratorka – druga po narratorze trzecioosobowym – czyli Marta, córka Gila.) Ale z mojej perspektywy zakończenie jest pozytywne, jeżeli tylko wyjdziemy od negatywnego założenia. Już tłumaczę, bo czuję, że znowu się gubię. Mam po prostu wrażenie (poparte jakąś tam obserwacją), że czasami najpiękniejsze co się może człowiekowi przytrafić to szaleństwo. W ogóle ucieczka w szaleństwo jest czymś… kojącym? No nie wiem, kiedy zdrowy rozsądek rozkłada ręce, labirynt okazuje się bez wyjścia, ściany w domu kurczą się i zacieśniają… Bohaterowie może tracą kontakt ze światem, ale znajdują swoją niszę. Taka forma eskapizmu, w tym przypadku do lasu, do rodziny. I zostawiają “na powierzchni” cały dobytek, w lesie jest wszystko, czego potrzebują. Mnie ucieszyło to zakończenie, bo zdawało mi się, że jednak w jakimś minimalnym stopniu oddałem rację temu wariatowi, Bogusiowi. A, miej coś z tego opowiadania, Boguś, zwariowałeś, ale niech szaleństwo będzie teraz twoją racją, grubasie.

 

Bo widzisz, ja uważam, że patriota dziś, to ten, który mimo wszystko płaci podatki, chodzi na wybory i skreśla, co mu sumienie każe, a przy tym ma rozumu tyle, że w bełkot polityków nie wierzy, tylko liczy, analizuje, cedzi przez zdrowy rozsądek – i robi swoje.

I ogólnie chyba taki wniosek płynie z tego opowiadania. Przynajmniej w tej swojej tyradzie podobne słowa wypowiada dziadek. Tocz swoją kulkę gnoju, gnoju – mówi wnukowi. Ale wtedy jest już za późno, Bogdan pogrążył się w swoim szaleństwie. Czy zrobił dobrze? Pewnie nie. Ale uciekł w swoje szaleństwo i niech mu się wiedzie.

 

Ci, co umarli, z karabinem w ręce pół wieku temu, są dla mnie z innego świata, ci, którzy w nich wierzą do dziś, gęby sobie kombatantami wycierają – niech wierzą, niech sobie wycierają, nie osądzam ich, najczęściej ignoruję. A odniosłem wrażenie, że właśnie w tym tekście pojawia się cień osądu.

Tutaj się trochę różnimy. Nie zasadniczo – ale właśnie trochę. Dla mnie tamci żołnierze są jak najbardziej realni dzisiaj, i to chyba cała różnica. Znaczy jak dla mnie politykę historyczną mamy do cna spieprzoną, bo przez pół wieku honorowało się oprawców, a szczuło bohaterów. Wszystko, co mam do zarzucenia, to okres lat 90, kiedy był czas (na świeżo po roku 89) na rozliczenia. Przespaliśmy, przehuśtaliśmy, trudno. Teraz jest już za późno. Zostaje pamięć i honorowanie we własnym zakresie. Mój dziadek walczył wtedy, po wojnie, biegał po lasach, dostał kulę w głowę, przykryli go liśćmi. W sumie całe to opowiadanie jest dla dziadka. Zresztą tekst zacząłem pisać jakoś w listopadzie zeszłego roku, gdy mnie z tatą wzięło na wspominki. 

A różnimy się trochę, bowiem patriotyzm dzisiejszy rozumiemy chyba całkiem podobnie, u mnie dochodzi do tego jeszcze ten element polityki historycznej: patrzmy do przodu i idźmy do przodu, ale wiedzmy, co mamy za plecami i miejmy te sprawy poukładane.

 

Nie lubię ideologicznie/światopoglądowo ułożonej beletrystyki, bliższy mi reportaż w stylu “Cesarza”, gdzie czytelnik sam sobie nazywa, sam się uśmiecha, sam się przeraża – a autor, który wszak tego nie przeżył inaczej jak popatrując z boku lub spisując relacje, podaje tylko opowieść.

Zarzut rozumiem, trudno mi się do niego odnieść o tyle, że bynajmniej w moim zamyśle nie była ocena historyczna partyzantów/bolszewików. Za chudy jestem w uszach, żeby się brać na poważnie za rozliczenia, a jeżeli miałbym się brać nie na poważnie, to lepiej sobie odpuścić. Co, w moim mniemaniu, uczyniłem. Jeżeli spomiędzy akapitów (albo całkiem wprost, kto wie) coś podobnego wypływa, to, że tak powiem, bez mojego udziału. Widać mimowolnie wylazło ze mnie nastawienie do obu stron konfliktu i jakieś osobiste zaangażowanie.

Zresztą znajomy, przeczytawszy to opowiadanie jeszcze przed publikacją, powiedział coś w stylu: “E, ja myślałem, że ty w sprawach historii taki bardziej na prawo jesteś, a tutaj widzę, że partyzant zabija bezbronnego esbeka we śnie”.

 

I z takich, między innymi powodów, nie wiem co zrobić z twoim opowiadaniem. Jest dobre, jest dobrze, że znajduje się na nie miejsce, ale wątpliwości mnogo…

I dobrze, bo mieliśmy pretekst, żeby sobie pogadać. Nie wiem, czy merytorycznie odniosłem się do Twoich wątpliwości. Nie tylko pisania się uczę, ale też dyskutowania o pisaniu. Szczególnie o pisaniu swoim, bo okazuje się, że to wyjątkowo trudne.

 

Dlatego dziękuję Ci bardzo Fishu, bo Ci się chciało poświęcić trochę czasu na wyłożenie mi tego czy owego. Ja to sobie schowam w serduszku i wykorzystam na własny użytek. Podczas pisania, o.

 

 

Nie wiem, czy to tak wypada, żeby autorek odpowiadał na opinię recenzenta, ale chrzanić konwenanse – tym bardziej, że od kilku dni jestem dumnym użytkownikiem tego forum, toć wolno mi więcej, ba, prawie wszystko.

Przede wszystkim strasznie dziękuję, PsychoFishu i gratuluję, bo recenzja niebanalna i godna najlepszych ryb w stawie. Jestem tutaj nowy, ale nadrobiłem zaległości i przejrzałem poprzednie Twoje recenzje. Myślę, że czytelnik napisanej w takiej formie recenzji ma radochę przynajmniej tak samo dużą, jak autor przy jej pisaniu.

Co się zaś tyczy opowiadania –  żadnej rozbuchanej repliki z mojej strony nie będzie. Póki co bardzo się cieszę, że tekst trafił pod recenzencki nóż, i napawam się tym, i czerpię z tego. Szczególnie, że odbierasz ten tekst nieco inaczej niż ja. Ot, choćby dla Ciebie zakończenie jest pesymistyczne – dla mnie optymistyczne. Zarzuty co zgrzytów w konstrukcji albo co do rozwiązań fabularnych – wszystko to z pokorą przyjmuję na klatę, szczególnie, że ktoś napisał mi już coś podobnego, ergo: nawet jeżeli nie macie racji, to jest Was dwoje, a ja sam. I aż strach się sprzeczać, bo ani się obejrzym, a po pysku zbierzem. Dziękuję też za miłe słowa, znaczy, że warsztat dziadkowski nie jest, i że mieszane uczucia – bo przecież mieszane, to już nieźle – debiutant może się spodziewać najgorszego ze strony czytelników. Lekceważenia na przykład albo – co gorsze – obśmiania.

 

Równie gorąco dziękuję użytkowniczce rooms – nie do końca wiem, jak zbudowałem ten klimat, ale jeżeli się spodobał, to znaczy, że jakiś jednak zbudowałem.

 

Nowy forumowicz będzie mile widziany? Czy może starsza część forumowej braci zechce go przetrenować, jak to się robi z nowym w wojsku albo z nowym w szkole?

A dla mnie Dukaj jest geniuszem i obok Olgi Tokarczuk i Wiesława Myśliwskiego – najlepszym współczesnym polskim pisarzem.

Zacząłem czytać Dukaja mając z 15 lat i to był dla mnie szok poznawczy – do wtedy nie wiedziałem, że w ogóle można pisać w taki sposób, kreując światy, a nie tylko je opisując. Nie jestem jakimś wielkim fanem science fiction (klasykę, owszem, doceniam, ale specjalnie poza nią się nie wychylam), stąd pewnie moją ulubioną książką Dukaja jest najbliższy mainstreamowi “Lód”. I “Lód” też był dla mnie szokiem poznawczym, do dziś pamiętam początkowe fragmenty “Lodu” przedrukowane w Nowej Fantastyce (a później sprostowanie w NF, że owe fragmenty są wersją wcześniejszą i ta finalna, książkowa, będzie się od nich różnić), i jak wracając z liceum, czytałem je w półmroku zimnego jak diabli dworca kolejowego.

Cześć, jestem tu nowy. Do rejestracji na portalu zachęciła mnie dobrze tu znana @krajemar, zachwalając tutejsze forum, że interesujące, że ciekawe – i że tworzą je sami dobrzy ludzie. Moje pobieżne obserwacje – pobieżne, bo jako niezarejestrowany przeglądacz nieraz się tutaj zapuszczałem (i nikt nic o tym nie wiedział, haha! Czasami jestem tak szczwany, że sam się siebie boję!) – są podobne. A moment wybrałem nieprzypadkowy, bo wreszcie, po latach walki z wrodzoną mi grafomanią, udało mi się zadebiutować w NF. Przyrzekłem sobie być aktywnym użytkownikiem i takie tam.

No to jeszcze raz: cześć!

Nowa Fantastyka