Profil użytkownika

https://www.facebook.com/marcin.mon.autor


komentarze: 143, w dziale opowiadań: 131, opowiadania: 62

Ostatnie sto komentarzy

Dzięki za komentarz, Bellatrix – i miło mi, że wciąż pamiętasz “Szept…” :) Rzeczywiście, chodziło mi głównie o relacje międzyludzkie, a planeta miała być bardziej jak odwracający uwagę “red herring” oraz podkreślenie emocjonalnego wydźwięku tekstu (kontrast piękny, idealny świat kontra nieidealni ludzie). No i cóż, liczyłem się z tym, że niektórzy czytelnicy mogą poczuć lekki niedosyt…

Wielkie dzięki, Żongler, za tak obszerny komentarz. Nie spodziewałem się skojarzeń z Lemem i Disco Elysium, ale skoro tak Ci się skojarzyło, to tym lepiej :D

Jeśli chodzi o chiralność i jej bezpieczeństwo dla lustrzanych odbić, nie mam pojęcia, czy samo dotykanie trawy byłoby dla nas toksyczne. Myślę, że to ruletka. Możliwe, że jedyne osoby, które byłyby w stanie rzetelnie odpowiedzieć na pytanie, są zbyt zajęte pracą w laboratorium, żeby się nad tym zastanawiać ;) Mogę powiedzieć tylko tyle, że biologia i biochemia tego ekosystemu zostały sztucznie zaprojektowane, więc być może tajemniczy twórcy specjalnie stworzyli “ogród”, który ich nie zabije, gdy tylko dotkną przypadkowego badyla. W każdym razie, jak się pewnie domyślasz, odwrotna konfiguracja była mi potrzebna do podkreślenia obcości człowieka w tym pięknym miejscu i dla pokazania, że tu nie pasujemy.

 

Co do zgrzytów…

“klasyczna hałasująca klawiatura szczytu technologii lat 90’ zawsze bawi.”

Wyższość klawiatur mechanicznych nad membranowymi to wzgórze, na którym jestem gotowy zginąć :D

“Czy chwilowe rozmrażanie ciała (wybudzenie z „kriosnu”) i ponowne zamrażanie nie miałoby szkodliwego wpływu na stan zdrowia człowieka”

Pewnie trochę tak, ale cóż, gwałciciel rzadko myśli o dobrostanie ofiary. Zakładałem, że konsekwencje nie są na tyle poważne, żeby włączyły się jakieś alarmy.

 

Ciekawe, że według Twojego odczucia Adrienne na końcu przebaczyła. Moje zamierzenie było takie, że po prostu miała chwilę słabości, odruch z dawnych lat kazał jej się nie wyrwać z uścisku, a Rebecca zabiła ją, bo wiedziała, że nie może liczyć na przebaczenie i że jeżeli Adrienne dożyje odmrożenia kolonistów, Becca faktycznie zostanie ukarana za swoje zbrodnie.

Zresztą ogólnie, jak widzę, ludzie na najróżniejsze sposoby odczytują relacje i zachowania bohaterów. Minęło trochę czasu, od kiedy dostałem tak rozbieżne informacje zwrotne. Ciekawi mnie, co to oznacza i skąd się bierze.

 

A jeśli chodzi ogólnie o to, jak to wszystko jest ustawione tzn. tylko piątka ludzi czuwa nad tysiącami, a Procedury nie przewidziały konfliktów między członkami załogi itd… Na wszystko dałoby się znaleźć jakieś wymówki, ale no właśnie, to byłyby wymówki. Prawda jest taka, że bez tych warunków nie ma historii, którą chciałem opowiedzieć. Czasem bohaterowie po prostu muszą znaleźć się w odciętym od świata zamczysku w Rumunii, podczas nocnej burzy z piorunami, w rocznicę śmierci właściciela ;)

 

 

Dzięki za opinię! Rzeczywiście, na Steamie mam tę samą nazwę użytkownika i ten sam awatar, chociaż akurat nigdy nie recenzowałem żadnego Final Fantasy (za to ostatnio Baldura, a wcześniej IXION).

Jeśli chodzi o “lustrzane cząsteczki”, rzecz jest skonsultowana z ludźmi ogarniającymi biochemię , a ich zarzuty były jeśli już, to raczej w drugą stronę – że Rebecca jako członkini załogi powinna wiedzieć, czym jest chiralność i że Adrienne tłumaczy to bardziej czytelnikowi niż współzałogantce :) 

Jeśli chcesz wiedzieć więcej, mogę zaproponować tylko wikipedię, bo więcej materiałów nie posiadam :)

https://pl.wikipedia.org/wiki/Chiralno%C5%9B%C4%87_cz%C4%85steczek

“Z tego powodu organizmy, które spożywają związek chiralny, zazwyczaj mogą metabolizować tylko jeden z jego enancjomerów. Z tego samego powodu dwa enancjomery środka farmaceutycznego mają zwykle różną siłę bądź sposób działania na organizm[6].”

Dzięki! Właśnie to było dla mnie istotne – żeby na koniec dało się zrozumieć punkt widzenia obu bohaterek, i Rebecki, i Adrienne. A opisy zahaczające o purple prose (jakich zwykle nie stosuję) jakoś tym razem pasowały mi do melancholijnej opowieści o wyobcowaniu :)

Bardzo dziękuję wszystkim za komentarze :) Nie odpowiadałem przez dłuższy czas, ale wszystkie komentarze czytam! Miło mi, że ludzie nadal czytają mój dość leciwy już tekst.

Jeśli komuś mało, zachęcam do zapoznania się z moim zbiorem opowiadań “Bogowie i pielgrzymi” (darmowy e-book, ukazał się w lutym w ramach Fantazmatów). Oprócz odświeżonych, starszych opowiadań znajdziecie też jedno nowe, nigdy wcześniej niepublikowane (”Uchwycone w zwierciadle”).

https://fantazmaty.pl/czytaj/antologie/#bogowie-i-pielgrzymi

 

Uuu, nie pamiętam, kiedy ostatnio pisałem jakieś fantasy. Obawiam się, że to mogło być w okolicach gimnazjum. Ciekawe, czy trochę się od tamtej pory rozwinąłem :D

Fladrif, z ciekawości – jak Ci się to udało? W banku haseł wziąłeś “dominującą egzaltację”, a pod co napisałeś?

Darcon, zamysł był generalnie taki, że w tym ponurym świecie nie ma żadnego konkretnego powodu, dla którego zasiada na tronie poprzedni Matuzalem (Adonizomenon) ani nowy (Kromonas). Nie ma merytokracji ani innych wzniosłych idei, jest tylko człowiek, który pewnego razu trafił w (potencjalnie świadome) trzewia zigguratu. Zero sprawiedliwości, po prostu zbieg okoliczności wymuszony przez rachunek prawdopodobieństwa, albo – jeśli się nad tym zastanowić – przez sam ziggurat, który wszak potrafił wytworzyć i usunąć schody prowadzące na szczyt, a więc mógł również wytworzyć korytarz, który otworzył się przed bohaterem, bo, kto wie, może akurat kończył się termin przydatności poprzedniego Matuzalema?

Interpretacji może być wiele i nie chcę żadnych nikomu narzucać. Miałem swoją wizję i rozumiem, że może się ona nie podobać, szanuję to. I tym bardziej jestem wdzięczny, że jednak mnie (jeszcze) nie przekreślasz jako autora :)

Agunia, już zaakceptowałem zaproszenie i cieszę się, że Cię usatysfakcjonowałem :) Choć muszę ostrzec, że piszę przeważnie SF i na portalu nie mam ani jednego tekstu fantasy.

Swoją drogą ciekawe, że niektórzy dopatrują się w tym opowiadaniu science fiction, a inni fantasy. To chyba dowód na to, że jest inne, łączące oba gatunki. Zdradzę Ci po znajomości, że pracuję nad czymś dłuższym, co również (w pewnym sensie) łączy SF z fantasy :)

 

Kam_mod, zgadłaś – limit, co zrobisz? Dobrze, że mimo wszystko czytało się przyjemnie. I że również w Twoim odczuciu tekst wykracza poza utarte szlaki. Chyba o to chodzi w new weird – że to fantastyka, ale w sumie trudna do zaklasyfikowania? (chociaż orientuję się, że klasyczne weird fiction idzie trochę inną ścieżką)

 

Wilk-zimowy, nie czytałem żadnej z tych rzeczy, ale cóż, znajduję pewne pocieszenie w fakcie, że moje myśli i wyobraźnia chadzają podobnymi ścieżkami, co myśli i wyobraźnia bardziej uznanych twórców – aby tylko z umiarem ;)

 

Wicked G, na samym początku wyszedłem z założenia, że najlepiej będzie połączyć coś znanego (motyw zakazanej miłości) z tym, co obce (świat przedstawiony i jego biomechaniczno-cykliczne podstawy). Nie mam doświadczenia z weirdem, więc nie chciałem przesadzić i wyalienować czytelnika. A poza tym, w 24 tysiącach znaków nie umiem poszaleć z fabułą :)

Jeśli chodzi o absynt, wiem, że to mit, ale te trunki są całkiem inne – są to płynne idee albo interpretacje rzeczywistości. Jeden oferuje solipsyzm, drugi determinizm, a trzeci eskapizm.

Nana, bardzo mi miło, że czytało Ci się gładko i przyjemnie, na tyle dobrze, że dałaś się porwać biegowi wydarzeń.

Jeśli chodzi o akolitę, to od pachołka odróżnia go fakt, że jednak nie jest osobą świecką (może być kandydatem na kapłana albo po prostu kimś wyświęconym do oprawiania pomniejszych ceremonii). Pachołek jedzie nie po to, żeby odprawiać jakiekolwiek modły, tylko żeby wrzucać zwłoki na wóz.

 

Asylum, trochę rozumiem, że bohater może sprawiać wrażenie niedostatecznie zdołowanego nieszczęśliwą miłością, ale no cóż… Był limit znaków, a opowiadanie miało być o konstrukcji miasta i matuzalemowym reaktorze, więc potraktowałem uczucie odrobinę pretekstowo. W sumie to rozważania o dalszych losach ukochanej dodałem właśnie po krótkiej refleksji pod tytułem “Czemu on nagle o niej zapomniał? Ja wiem, że już odegrała swoją rolę w fabule, ale może lepiej chociaż sprawiajmy pozory, że jest nieszczęśliwie zakochany” ;)

 

Pendrive z całą pewnością :) Możemy uznać, że wszystkie pozostałe opowiadania na konkurs dzieją się w tym samym uniwersum i stanowią po prostu sny ludzi, którzy napili się tego absyntu :)

 

Ninedin Wisielec – bardzo Wam dziękuję za wizytę i opinie. Bardzo mnie one podbudowały, bo już zaczynałem myśleć, że mój weirdowy eksperyment zakończył się niepowodzeniem :)

Rozumiem. Wiem z własnego doświadczenia, że czasem czytelnikowi umknie istotny szczegół, jak w tym przypadku trzask rozdeptywanej świątyni/magistratu, co miało być ostatecznym dowodem na powiększenie.

Chociaż rozwiązanie z iluzją optyczną też byłoby bardzo ciekawe…

Wizytator… Wiem, że niby autor nie powinien bronić tekstu, że on ma się bronić sam, ale… Generalnie na tym polega weirdowość opowiadania oraz niesamowitość wnętrza zigguratu, zwłaszcza tych schodów, na których prawa grawitacji zaczynają dziwnie działać i które zdają się żyć własnym życiem. Senna logika, zaburzenie skali…

Nie dziwi Cię bardziej fakt, że bohater zwiększa się stukrotnie, do rozmiarów niemożliwych fizycznie, biomechanicznie i w każdy inny sposób?

Dzięki, Sy! Podejrzewałem, że zakończenia można się domyślać, ale uznałem, że w tym przypadku to będzie do wybaczenia.

Zastanawia mnie bardzo, że klasyfikujesz tekst jako SF, nie wiem, co o tym myśleć. Zazwyczaj piszę SF i jestem nim przesiąknięty, przyznaję. Ale byłem przekonany, że wydarzenia i świat są na tyle nierealistyczne i nienaukowe (sposób działania pijawek i trunków, schody pozornie albo realnie obdarzone własną wolą, dziwaczna zmiana rozmiarów/perspektywy itd), że nijak nie mogłyby mieć miejsca w żadnej, nawet najosobliwszej przyszłości. Zakładałem, być może mylnie, że poziom dziwaczności jest tu tylko trochę niższy niż np. u Jeffa Jeff VanderMeera w “Podziemiach Veniss” (przyznaję – jednej z bardzo niewielu książek z nurtu New Weird, które przeczytałem w życiu). Zabiłaś mi ćwieka.

A w ogóle to… czemu akurat “Mistrzu Cebuli”? :D

Wizytator, rozumiem, że opowiadanie jest bardzo specyficzne, bo zazwyczaj piszę SF. Próbowałem zastosować trochę inny styl, który lepiej pasowałby do osobliwych wizji i sennej logiki podgatunku weird fiction, z którym postanowiłem się zmierzyć w ramach konkursu. Ciekawi mnie, który fragment niewielkie rozmiary miasta i łatwość przemieszczania się – nie wiedziałem, że okaże się to problemem. W każdym dziękuję za pierwszą opinię!

 

Olciatka, cieszę się, że Ci się spodobało. Chciałem pierwszym zdaniem mocno zacząć i zaciekawić czytelnika :) A trunki same do mnie przyszły, jeszcze zanim pojawiła się reszta historii. Chciałem wykorzystać je jako pretekst do wplecenia ekspozycji.

Strasznie ciekawy konkurs… Od dawna chciałem w ramach odskoczni napisać coś weirdowego, a teraz wreszcie mam motywację. Hasło wzięte, słowo się rzekło i tak dalej ;)

Przeczytałem i osobiście nie jestem tak oczarowany jak przedpiścy. To znaczy… czytało mi się nawet przyjemnie, ale przyznam się, że chyba nie rozszyfrowałem wszystkich odniesień i urojeń tj. nie do końca umiałem sobie całą fabułę przełożyć na zdarzenia w realnym świecie (brak znajomości “Eneidy” z pewnością nie pomagał). Może po prostu tekst nie jest skierowany do mnie (pamiętam, że przy Twoich “Łzach skarabeusza” było podobnie).

Przeczytałem. Bardzo poprawny szort, ma wszystko, czego trzeba – trochę tajemnicy, trochę fantastyki, trochę emocji, plus coś rodzaju lekkiego zwrotu akcji na koniec. Styl jest w porządku – nie szalejesz ponad siły, nie porywasz się na karkołomne metafory i nietrafione porównania. Podobała mi się ta tajemnicza otoczka Śmierci budowana przez rzeczy typu “głosem, który nie był ani ciepły, ani zimny” albo “z uśmiechem, który nie był ani miły, ani szyderczy”. To Ci się udało.

Jeśli chodzi o minusy… Na dłuższą metę (gdyby to nie były 2 tys. znaków, a np. 30-40k) ta prostota i niewyrazistość stylu byłaby nużąca. Gdybym miał Ci dać jedną, prostą radę odnośnie stylu, brzmiałaby ona tak: “szczegółowe” rzeczowniki działają lepiej niż ogólnikowe (szersze pojęciowo). Przykładowo: sernik zamiast ciasta, matiz zamiast samochodu, corgi/kundel/Ciapek zamiast psa. Szczególnie brakowało czegoś takiego w momencie efekcie “życia przelatującego przed oczami”. Czytelnik odnosi wrażenie, że to życie było całkiem nijakie, sztampowe.

 

Dla przykładu zamiast:

Pierwsza dziewczyna. Żona. Ślub.

…można by napisać:

Młodzieńcze pocałunki skradzione za kłującymi krzakami malin. Pierwszy raz z Agatą, taki niezręczny, a jednocześnie magiczny. Sakramentalne “tak” wychrypiane przez zaciśnięte z nerwów gardło.

Nie zrozum mnie źle, nie chcę Ci narzucać stylu (przykład powyżej jest może aż nazbyt szczegółowy), rozumiem też, że w tym konkretnym momencie bardziej pasowały być może pojedyncze słowa. Po prostu chcę pokazać, że opowiadanie w obecnej formie czyta się jak totalnie wyzute ze szczegółów. Nawet nie poznajemy imion żony ani psa… Oszczędny styl jest w porządku, ale trzeba go choć czasem, w najważniejszych chwilach, doprecyzować i ubarwić smacznym konkretem.

Ogólnie jest tylko i aż przyzwoicie. Dobry początek, pisz dalej :)

(btw mój komentarz jest prawie tej samej długości, co opowiadanie :P)

 

Przeczytałem, ale nie mam nic do dodania, czego nie napisali przemówcy (przedpiścy, jak to się czasem mówi na forum). @Arnubis, masz cierpliwość świętego, podziwiam.

Przeczytałem. Pomysł i klimat bardzo ciekawy – już tytuł i tagi narobiły mi smaku na prawdziwą ucztę. Niestety, troszkę się rozczarowałem, choć trudno powiedzieć, czy to problem samego tekstu, czy moich wygórowanych oczekiwań.

Bardzo podobał mi się moment “oświecenia” tj. zawieszenia się Yoshiego i chwili, gdy przygląda się własnym procesom myślowym i schematom (programom), które kierują jego życiem. Android odkrywa sedno medytacji i to był dla mnie moment zachwytu. Android wsłuchuje się w swoje "myśli” i kontempluje pustkę pomiędzy nimi.

W pustce wewnątrz aluminiowo-silikonowego ciała, poza przetwarzaniem bodźców i szumem informacyjnym sieci, zidentyfikował uśpione programy oczekujące na aktywację. Odszyfrował pięć nazw: „Poranne_prace”, „Śniadanie”, „Obsługa_turystów”, „Obiad” i „Wieczorne_prace”. Nie znalazł jednak żadnych danych na temat przestrzeni, w której się znajdował, między ukończonym „Śniadaniem” a nierozpoczętą „Obsługą_turystów”. Być może był to tylko kolejny program, niemożliwy do zdefiniowania z obecnego położenia.

Być może znalazł się na drodze do odkrycia kategorii „dusza”.

Piękna, fascynująca rzecz…

Niestety, reszta opowiadania w moim odczuciu za bardzo skupia się na sztukach teatralnych i legendach, i była dla mnie, szczerze mówiąc, zagmatwana i trochę niezrozumiała. A może po prostu doszukiwałem się większej głębi tam, gdzie jej nie było?

W trakcie lektury wątku teatralnego odnosiłem wrażenie, że po prostu przeniosłaś “Westworld” do Japonii. Z powodu aktualizacji oprogramowania androidka zaczyna coś sobie przypominać poprzednie “odtworzenia” i poprzednie zgony. Wspomnienia jej się mieszają, szuka zemsty (choć nie bardzo wie, na kim). Nie rozumiem tylko, czemu ma zwidy z lisicą. Powiem tak: wątek Yoshiego wydawał mi się (albo przynajmniej mógłby być – po rozwinięciu) pięknym połączeniem filozofii Wschodu z kognitywistycznym hard SF o naturze świadomości i sztucznej inteligencji, a tymczasem wątek “aktorki” jest bajkowy, surrealistyczny i wnosi stosunkowo niewiele konkretów (chyba że go kompletnie nie zrozumiałem, co jest możliwe). Spodobało mi się tylko, że androidka patrzy na współczesny świat oczami jej postaci (w pociągu dopatruje się smoka itp).

Jeśli chodzi o język, z jednej strony pasuje do klimatu i treści, widać dużo pracy… ale z drugiej imho przesadziłeś z kwiecistością, a metafory nie zawsze są trafione. Zamiast płynąć przez tekst, trochę za często się potykałem.

Czysto subiektywnie podsumowując: jest w porządku, ale liczyłem na coś więcej… :(

 

 

Tekst bardzo podpasował mi pod względem tempa, języka i tematu. Z jednej strony rozumiem zarzut Finkli o brak działania, ale osobiście lubię czasem poczytać taki “wycinek życia”, zwłaszcza w przypadku krótszych form. Nie zawsze bohaterowie muszą stawać przed dylematami, napędzać fabułę, podejmować decyzje. Jak w życiu, czasem rzeczy się po prostu dzieją niezależnie od nas :) Oczywiście byłoby to męczące przy 60k znaków, ale przy kilkunastu takie podejście pozwala po prostu docenić pomysł i świat. A te, jak pisałem, zapewniły mi bardzo miłą poranną wycieczkę do Egiptu.

Klikam do biblioteki. Niech inni też się załapią na krótkie wakacje pod piramidami ;)

O! Co za miła niespodzianka na dzień dobry :) 

Wielkie dzięki za głosy. Gratuluję panom, z którymi dzielę podium, a także pozostałym pretendentom do tytułu, bo jednak znaleźć się w top 10 spośród setek (pewnie ponad tysiąca?) opowiadań z 2018 roku to sukces sam w sobie. Koboldzi artefakt przyjmuję, powieszę sobie nad drzwiami, bo kominka nie posiadam ;)

 

Wprawdzie to nie gala rozdania Oscarów, gdzie ze łzami wzruszenia dziękuję się mamie, tacie i siłom wyższym, ale pozwolę sobie powiedzieć kilka poważniejszych słów. Otóż wyróżnienie “Szeptu pielgrzymów” ma dla mnie tym większe znaczenie, że pisałem je w okresie, że tak powiem, przejściowym w moim życiu (twórczym i nie tylko). I, szczerze mówiąc, nie najlepszym. Może z tego wynika obsesyjna wręcz ilość researchu, bo wolałem być myślami na antarktycznej stacji Davis (która notabene posiada bardzo szczegółową stronę internetową, polecam zainteresowanym). Oglądałem jej zdjęcia i czytałem o życiu jej mieszkańców, pobrałem podręcznik do pilotażu śmigłowca, sprawdziłem w programie Stellarium, jakie konstelacje powinni zobaczyć na nocnym niebie bohaterowie w danym momencie roku o danej godzinie… W międzyczasie fascynowałem się muzyką podobną do tej z AtmoMusic (dark ambient) i nawet ją tworzyłem, co mnie oczywiście zainspirowało (zwłaszcza, że lubiłem eksperymenty z losowością). Ogólnie to był dziwny czas, z zewnątrz pozornie nudny, ale dla mnie na swój sposób fascynujący. Kiedy tylko mogłem oddać się kreatywnym pasjom, czułem się szczęśliwy…

 

Hm, chyba za bardzo się rozpisałem. W każdym razie dziękuję raz jeszcze. Nie chciałem przynudzać i psuć atmosfery radosnej celebracji :)

 

Hmmm. Może by tak założyć sobie drugie konto z nickiem Betelgeza? ;-)

Finkla, ale wiesz, że Betelgeza jest niestabilna i może w każdej chwili wybuchnąć? Chociaż może to zamierzone, nie oceniam ;)

Dzięki za komentarz, Sy! Analiza jak swego czasu na lekcjach polskiego ;) 

 

Podobnie jak rozdziały ukazujące przebieg nieprawdopodobnych zdarzeń, zakończone wyliczeniem szansy na nie. Ktoś tu zarzucał, że pokazujesz w nich wydarzenia jakby w zwolnionym tempie, ale moim zdaniem to zaleta, bo krok po kroku wyjaśnione jest dlaczego to było niemożliwe do spełnienia, a jednak się stało.

 

O widzisz, wreszcie ktoś dostrzegł zamysł! Pisząc te fragmenty zakładałem, że tutaj narratorem jest wszystkowiedzący, obojętny losowi człowieka wszechświat, który obserwuje wydarzenia z pewnym znudzeniem – tak jak człowiek obserwuje wysiłki topiącego się w szklance owada.

CountPrimagen, cieszę się, że nie żałujesz – to byłoby rozczarowujące, po kilku miesiącach zabrać się za tekst i uznać, że nie było warto… I przepraszam, że nie dałem Ci tej satysfakcji wytknięcia mi deus ex machina ;)

 

Mr.maras, dzięki za drugi, dłuższy komentarz. W dodatku bardzo miły :) Zgadzam się w kwestii narracji i tempa. Aha, i to nie do końca tak, że “wpada ktoś na chwilę ze swoim tekstem opublikowanym gdzieś indziej”. W sensie, że nie na chwilę. Faktycznie, w zeszłym roku, w okolicach sierpnia, zniknąłem (z powodów osobistych wyszła mi przerwa od portalu i regularnego pisania), ale od tego roku staram się znów być aktywnym użytkownikiem, znów piszę komentarze, jeden tekst już betowałem, a i może niedługo sam coś wrzucę…

No właśnie zauważyłem i dlatego postanowiłem tu częściej zaglądać :) Cieszy mnie ten fakt – tak więc bez obaw, doceniam zaszczyt, jaki mnie kopnął ;)

Dawno tu nie zaglądałem i widzę, że przegapiłem parę komentarzy (dzięki, Asylum i NoWhereMan!)

 

A co do ostatniego komentarza… 

może stać w jednym szeregu z Solaris i Ślepowidzeniem.

To niemała rzecz – znaleźć się ponad poziomem NF

…rumienię się :D

Dzięki, lk, za opinię!

Cóż, my już wiemy, jak to jest z Zębuszką, a nawet mikołajem, więc nie była specjalnie odkrywcza.

Ajaj, Finkla, po co ta uszczypliwość :P

 

A co do rymowanki, cóż, przeczytałem i nie mam nic do dodania. Ale na pewno przyjemnie się ją pisało, a po skończeniu rozpierała autora duma (bo autorzy ani trochę nierozpierani dumą raczej nie publikują utworu na portalu ;)), więc zasadniczy cel jest spełniony.

Pisz dalej, Kaneki (prozę).

Dawno nie czytałem tekstu, który w 1,5 tys. znaków zawarłby tajemnicę, fajny oldschoolowo-horrorowy klimat, błyskotliwy zwrot akcji, zabawny pomysł i jednocześnie eksperyment literacki! Wycisnąłeś z tak krótkiej formy wszystko, co się dało. Z czystym sumieniem daję klika do biblioteki, bo imho warto się z tym tekstem zapoznać (zwłaszcza że lektura nie zajmuje więcej czasu niż zaparzenie herbaty). Świetny debiut! 

Aha, a propos debiutu – dzięki Ci za to, że nie wystartowałeś fragmentem powieści fantasy na 150 tysięcy znaków, z czego 50 to wodolejstwo, bo bywa i tak ;) 

Opowiadanie czytało mi się nawet przyzwoicie (pomijając te momenty, kiedy potykałem się o przydługie zdania i zbędne przecinki). Boli mnie jednak – i to strasznie – fakt, że tekst jest istnym cmentarzyskiem niewykorzystanych, niedopowiedzianych i porzuconych bez rozwinięcia wątków, motywów i możliwości…

Przede wszystkim, moim zdaniem wyrzuciłeś do kosza 90% zagadnień z postapokaliptyczno-socjologicznej SF.

Lud Sepha wziął się od garstki uchodźców, którzy jakimś cudem znaleźli planetę i byli przez pięć pokoleń kompletnie odizolowani od reszty galaktyki, od imperium, od reszty ludzkości krótko mówiąc. Żyli zamknięci w dziwnym miejscu, budując swoje społeczeństwo prawie od zera (z prawami, tradycjami, administracją, przesądami, WSZYSTKIM). Najprawdopodobniej byli też pozbawieni większości dzieł kultury (jasne, mogli mieć trochę filmów i książek, ale w końcu to uchodźcy, więc pewnie mieli tylko to, co było pod ręką – a jeśli jednak przygotowali sobie odpowiednią bibliotekę, to Ty o tym nie wspominasz). Nie wiadomo, oczywiście, ilu tych “autochtonów” jest (chyba że mi to umknęło), ale podejrzewam, że przyrost naturalny mieli dość wysoki z powodu braku antykoncepcji oraz rozrywek innych niż radosna kopulacja, a także dzięki dostępności miejsca i zasobów (wszak Jerusalem miało służyć za schronienie ogromnej liczbie ludzi). Można więc założyć, że po pięciu pokoleniach jest ich całkiem sporo. Do tego dochodzi kwestia religii (ani “cywilizowani”, ani “odcięci” nie są całkowicie zsekularyzowani), która też powinna ulec jakiejś przemianie na przestrzeni tylu lat i odgrywać w ich życiu dużą rolę. I tak dalej, i tak dalej… W każdym razie – moim zdaniem ich kultura powinna stać się BARDZO odmienna.

I dlatego dziwi fakt, że nie było żadnego szoku kulturowego po zetknięciu tych dwóch kompletnie różnych społeczeństw, a Seph tak łatwo wpuścił tamtych, zamiast np. ogłosić krucjatę przeciwko intruzom albo wymagać od wszystkich nowo przybyłych przyjęcia ich wiary poprzez rytualne samookaleczenie (ok, to dość ekstremalne przykłady, ale chyba pokazują, co mam na myśli). Wydaje mi się, że większość ludzi po tak długim czasie mogłaby nawet zacząć powątpiewać w istnienie jakichkolwiek innych planet (zwłaszcza jeśli np. trzy pokolenia temu jakiś fanatyk religijny wykasował z bazy danych wszystkie dowody na ich istnienie)…

No po prostu nie kupuję tego, że potomkowie uchodźców tak długo siedzieli pod lodem, a potem na pierwszą grupę przybyszów zareagowali na zasadzie “okej, spoko, wchodźcie i pomajstrujcie przy naszych bezcennych reaktorach i szklarniach”.

Abstrahując już od tego zmarnowanego potencjału (i psującego ogólne wrażenie braku tła fabularnego, o którym już wspomniał NoWhereMan), parę kwestii pozostaje zwyczajnie niewyjaśnionych albo niedopowiedzianych. Nie wiadomo na przykład, o co chodzi z tymi pustkami. A motyw błysku w oku admirała istnieje chyba tylko jako zmyłka.

 

 

Rzecz czyta się naprawdę “folklorowo”, logika jest tu rozmyta jak, nomen omen, we śnie (ach, to całowanie księżyca!). Dobry foreshadowing faktu, że bohaterka nie żyje (“co by się szybciej na ten, eee… znaczy, tamten świat przeniósł”).

Na minus jedynie fakt, że – tak jak zaznaczyła Finkla – opowiadanie składa się tylko z dialogu i nie ma tu żadnej zmiany, żadnych działań ani decyzji. Jest dialogowa ekspozycja, a na koniec wprawdzie mamy fajny twist, ale trudno go nazwać “zwrotem akcji”, bo akcja była już “zwrócona” przed początkiem opowiadania (w sensie, że Maciejowa umarła wcześniej).

Mimo to daję KLIK, bo urzekła mnie stylizacja na legendę tudzież inną ludową opowiastkę.

Pocieszna scenka, całkiem miło się ją czytało. Trudno powiedzieć dużo więcej (zwłaszcza jeśli miałbym nie powtarzać rzeczy, o którym wspomnieli już przedpiścy). Osobiście chętnie przeczytałbym jeszcze na koniec króciutki fragment z tymi krasnoludami w rolach głównych.

Może jestem zmęczony, ale nie za bardzo rozumiem – zwłaszcza zakończenie niewiele mi mówi. Podoba mi się pomysł z pytaniami bezpieczeństwa, ale to nie wystarczy.

Cóż, żaden autor nie oczaruje wszystkich czytelników :)

Świetnie się czyta, zwłaszcza człowiekowi, który uwielbia film “Kontakt” i oglądał go ze 3-4 razy :) Hipisi, folia aluminiowa, “Elvis, wróć”, a do tego przeurocze kosmiczne Kermity… czego chcieć więcej? Może tylko mocniejszego momentu odkrycia sygnału, bo tutaj wypada to trochę blado w porównaniu z ciarogenną sceną z filmu. Ale z drugiej strony, to tylko inspiracja, a nie remake :)

Kawał dobrego, troszkę innego SF. Jak pewnie wielu innych czytelników, szybko domyśliłem się rozwiązania paradoksu i trochę się obawiałem, czy oprócz twistu, że chodzi o śmierć, będzie tu coś jeszcze ciekawego. Na szczęście było.

Podobała mi się zabawa starym, dobrym motywem “istoty z czystej energii” i pomysł na “radę gatunków rozumnych”. Plus za wplatanie subtelnych wątków lingwistycznych.

Odrobinę przeszkadzają brakujące przecinki i inne drobne niedociągnięcia, ale zakładam, że wkrótce większość zniknie. Moim zdaniem najsłabsza część tekstu to ta, w której kobieta przebywa na pokładzie, a główny bohater hasa w swojej kameleonowej formie. Wkrada się chaos, a klimat gdzieś ulatuje (wraca w momencie, gdy Psi/Haad postanawia znów porzucić fizyczną formę, nie mogąc już znieść świadomości śmierci).

Mimo wszystko opowiadanie wybija się na tle innych, więc niniejszym wklikuję do biblioteki :)

Dzięki za miłą lekturę!

Kto pamięta system “Wiedźmin. Gra wyobraźni”? Ja swoją przygodę z RPG zaczynałem nie od Warhammera czy innych DnD, tylko właśnie od rodzimego Wieśka. Nostalgia tak bardzo :)  

Ojej, nie wiem, co odpowiedzieć na taki komentarz jak Twój, sho – oczywiście oprócz “niezmiernie mi miło, że zyskałem fankę” :)

Wielkie dzięki za kolejne komentarze (na które odpowiadam z pewnym poślizgiem, ale lepiej późno niż wcale :))

Nie myślałem w ten sposób o nawiązaniach do rzeczywistego świata. Wydawało mi się, że łatwiej się dzięki temu utożsamić z bohaterem.

Nie mam pomysłu, jak można by wpleść te traszki do opowiadania :)

Zgadzam się z przedpiścami – autor zapomniał, że wiersz to nie tylko rymy, ale też rytm (równomierny rozkład akcentów). Mimo wszystko nie żałuję, że tu zajrzałem, bo tekst Wisielca 

Te poczwórne rymy to jak smarować marmoladę pasztetem

wywołał u mnie śmiech i poprawił mi humor z rana :)

Lekkie, przyjemne, Pilipiukowe. Spodobał mi się taki kontrast swojskiego i dziwnego.

Może odpowiedzialność za wszystkie przypały i machlojki spadała na nasze alternatywne wersje z normalnego świata… Zacząłem się zastanawiać, czy w wyniku likwidacji węzła ulegaliśmy stopniowemu zespoleniu z klonami

Moim skromnym zdaniem, ten fragment troszkę nie pasuje do klimatu, bo sugeruje coś poważnego i niedopowiedzianego, a w tym momencie opowiadanie się już praktycznie kończy i nie ma sensu wrzucać nowych wątków, to nie archiwum X.

Ale tak tylko się czepiam. Ogólnie, że biblioteka stanie się fajniejszym zakątkiem sieci, jeśli tekst się w niej znajdzie, więc klikam ;)

Wersja kanoniczna jest taka, że Drobiażdżki “po prostu” zwiększyły do 100% prawdopodobieństwo, że przypadkowe ruchy atomów w atmosferze ułożą się we wzór, który algorytm Alana zinterpretuje jako melodię. A więc melodia naprawdę tam była (Alan mógłby ją np. wyeksportować do pliku).

Chociaż jeśli się nad tym zastanowić, to skoro wywołały u niego sen o krwawiącej półkuli mózgu, to mogły też w inny sposób wpływać na umysł…

No cóż, znam wcześniejsze teksty z tego luźnego niby-cyklu i powiem tak: porządny sequel, czyli więcej tego samego :) Nie mówię, że to źle, bo czyta się przyjemnie, jeśli człowiek lubi takie klimaty (a ja lubię). Może tylko dialogi miejscami trochę sztywne/mało wiarygodne…

Aha, i chyba wolałem, kiedy wszystko było (albo mogło być) tylko w głowie bohatera, ale to już osobista preferencja :)

Wielkie dzięki. Jeśli chodzi o melodię, jej cel był taki, żeby przykuć uwagę Alana i przekonać go, że coś próbuje się z nim porozumieć. A jej pochodzenie… cóż, to właśnie jest najpiękniejsze w sposobie działania Drobiażdżków: one nie miały pojęcia o istnieniu melodii, tylko zwiększyły prawdopodobieństwo, że ktoś się nimi zainteresuje. Padło na Alana, który był nerdem, więc melodia z “Voyagera” to czysty przypadek, choć spersonalizowany i nieprzypadkowy :) Tak więc nie, niczego nie przeoczyłeś.

Lepiej zostawić czytelnika z niedosytem niż przesytem ;)

Nie będę nawet udawać, że zrozumiałem. Początek mi się podobał, kojarzył mi się z weird fiction, z “Wurtem”, “Podziemiami Veniss” i innymi pozycjami spod znaku Uczty Wyobraźni. Świat dekadencji, w którym ludzie tworzą sobie jakieś chore symulacje, bo są absolutnie zblazowani i stanowią coś w rodzaju niedoskonałego umysłu roju tj. takiego hive mindu, w którym indywidualizm został zatarty, ale nie wyeliminowany. Póki co, świetnie.

Niestety, im dalej, tym bardziej czytałem tekst raczej jako strumień psychodelicznych/onirycznych doznań niż coś, co mógłbym objąć rozumem. Posiłkując się tagami mogę zgadywać, że podróżujący w czasie bohater przeskakuje między “wcieleniami”, ale niestety metoda jest niedoskonała, więc jego wspomnienia robią się coraz bardziej mgliste (a jego umysł wypaczony). Z tego powodu zabijając ważnych dla historii ludzi i coraz bardziej rozpaczliwie usiłując zmienić bieg historii, niezamierzenie przyczynia się (i to nie pierwszy raz) do skierowania jej na dokładnie takie tory, jakich chciał uniknąć (skądinąd stary motyw, jeśli chodzi o podróże w czasie). Cykl się zamyka (włócznia i Gilgamesz – podobał mi się sposób, w jaki domknęłaś klamrą opowiadanie) i znowu się nie udało. Zmienił szczegóły (płeć mesjasza, miejsce lądowania Kolumba), ale i tak powstał Lucibus, czymkolwiek jest.

…a przynajmniej tak mi się wydaje, że o to chodziło. Czuć kryjące się gdzieś pod powierzchnią sensy i znaczenia, symbole i metafory, ale mi się wymykają. Nie umiałbym za nic powiedzieć (tak łopatologicznie), co konkretnie się dzieje w tym roku “bieżącym”.

Co do języka – moim zdaniem jest trochę zbyt nieprzystępny, zbyt barokowy, ale raczej w niezbyt pozytywnym sensie.

Podsumowując: cieszę się, że dobrnąłem do końca, bo tekst jest intrygujący i nietypowy, ale autentycznie przyprawił mnie o ból głowy :/

 

Edit:

Pytanie dla tych, co przeczytali: Dlaczego skarabeusz płacze?

 

Borze szumiący, to tam w ogóle jest jakiś skarabeusz? o_O

 

Powiem szczerze – to jedno z najlepszych opowiadań, jakie do tej pory czytałem na portalu. Jasne, udzielam się w sumie od niezbyt dawna, ale i tak :)

Mam nadzieję, że odrobina historii medycyny Was nie zniechęci.

Właśnie ta historyczna otoczka, klimat zupełnie innych czasów i ukazanie odmiennej mentalności jest jednym z najlepszych elementów. Do tego świetny, dopasowany do epoki język i naprawdę dobra historia.

Jeśli musiałbym się czegoś przyczepić, powiedziałbym, że elementy czysto szamańskie wypadają odrobinę blado na tym tle, tzn. szczególnie moment z wizjami po psychoaktywnym koktajlu mnie nie urzekł. Jasne, przekazał zwięźle to, co jest niezbędne do zrozumienia tekstu, ale osobiście wolałbym, gdybyś trochę tu popłynęła z tematem (współcześnie szamanizm jest ciągle żywy i nie brakuje w sieci opisów ayahuascowych albo innych tripów, którymi można się zainspirować).

Ale to tak w ramach czepiania się :) Ogólnie – jestem pod wrażeniem. KLIK!

 

 

Opowiadanie już dawno dodałem do kolejki, ale dopiero teraz się za nie zabieram – lepiej późno niż wcale…

Przede wszystkim, tekst trzyma w napięciu. Czyta się bez zgrzytów (i bez fajerwerków, ale nie wszędzie muszą być fajerwerki). Podział na kroki (pogrubione nagłówki) dobrze się sprawdził, w zasadzie to był jeden z czysto subiektywnych czynników, które mnie zaintrygowały i skłoniły do przeczytania.

Plus za świat (czytałem Twoje Fantazmatowe opowiadanie z pociągiem, więc widzę, że takie geopolityczne spekulacje to Twoja specjalność) i za pomysł z bohaterem, który usiłuje dorównać rodzicowi – albo raczej bohaterów, bo Marika również, nawet w dorosłym życiu, chce być wreszcie doceniona przez matkę. Marika z pewnością jest najmocniejszą bohaterką tekstu, na drugim miejscu dałbym Imperatora. Jego syn czasem wypada nieźle, choć przemiana „przegrywa” w naiwnego idealistę była imho zbyt gwałtowna.

Przeszkadzały mi tylko pewne, nazwijmy to, dysonanse nastroju, kiedy poważne opowiadanie robiło się odrobinę przerysowane, karykaturalne. Takie momenty to obrady w ISS (trochę za mocna parodia debaty politycznej) i totalna naiwność/emocjonalność Gerarda w finale (jeśli w założeniu miał taki wyjść, trzeba by te cechy jednak zarysować wcześniej, bo osobiście spodziewałem się, że rozgarnięty chłopak (i maniak kosmicznych MMO) będzie argumentował mniej emocjonalnie, a bardziej rozumowo). Innym dysonansem, który wystawia zawieszenie niewiary na próbę, jest coś, co już zostało wcześniej wytknięte, czyli jedna z najważniejszych osób w państwie, syn Imperatora, biega sobie bez nadzoru po mieście (i że w ogóle jakoś tak nie czuć tego, że Gerard jest tym, kim jest – z początku myślałem, że ten ojciec jest imperatorem w jakiejś grze :P).

 

Podsumowując, opowiadanie może nie jest idealne, ale jednak wciąga i zasługuje na to, żeby przeczytało je więcej osób. Klikam i niniejszym wyciągam tekst z poczekalniowego limbo :)

 

Edit: chyba przy dodawaniu nie dodałeś parulinijkowej zajawki, bo nie wyświetlił się news na stronie głównej…

Jest krótko, absurdalnie (w pozytywnym sensie), sennie (w znaczeniu: onirycznie, ale i niespiesznie, momentami nudnawo), styl trochę zgrzyta (to już wytknęli inni), ale mimo wszystko obrazy mentalne i pomysły zaliczyłbym na plus.

Wszystko dzieje się trochę zbyt “zwyczajnie”, jest zbyt rozwleczone w czasie, do życia bohaterki wkrada się rutyna, co raczej nie sprzyja budowaniu napięcia. W dodatku: za dużo tu realizmu jak na totalny absurd, a za dużo absurdu jak na realizm – wkrada się u czytelnika myślenie typu “minęło już tyle dni, a czy ona w końcu zadała pytanie współimprezowiczom, czy oni go w ogóle widzą, czy go znają?” itp. Polecałbym bardziej skupić się na kilku mocnych scenach niż w mało obrazowy sposób opisywać dłuższy okres. Nie wystawiałoby to tak mocno zawieszenia niewiary na próbę, a i klimat byłby gęstszy.

Zakończenie rozumiem tak, że ona śni się czerwiowi i to on jej podsunął tego obrzydliwego infodumpa (obrzydliwego znów w dwóch znaczeniach – dosłownie, bo wymiotowanie robakami i w przenośni, bo gadająca głowa z telepatrzydła mówi wprost co i jak).

Jeśli masz ochotę dalej bawić się w horror zahaczający o absurd/groteskę, mogę Ci polecić szorta “Długi” (https://www.fantastyka.pl/opowiadania/pokaz/20884), gdzie Issander w paru akapitach pokazuje, jak to się robi ;)

 

Niepokojąca tematyka, tajemnica zalatująca legendą miejską, odpowiednio dziwni kosmici – albo odpowiednio poważne urojenia – czyli wszystko, co lubię. Połączenie oniryczno-paranoidalnego klimatu z kluczową rolą, jaką odgrywała wpadająca w jakiś chory rezonans chirurgiczna śruba sprawiło, że autentycznie przechodziły mnie ciary. Bardzo podobał mi się też sen ze wspomnieniami Głosu i historią wibrostworzeń.

Opowiadanie, zwłaszcza jeśli nie analizować go za mocno na poziomie intelektualnym, tylko chłonąć tak, jak się chłonie – nomen omen – dźwięki, jest rewelacyjne. Nie chcę w ten sposób powiedzieć, że jest nielogiczne, pełne dziur fabularnych, bo to nieprawda, ale klimat i mentalne obrazy, jakie stwarza, są jego najmocniejszą stroną. I pewnie między innymi dlatego tak dobrze nadaje się na słuchowisko.

Jeśli miałbym na coś czysto subiektywnie ponarzekać, to Aron wydał mi się odrobinę zbyt nijaki jak na rolę, jaką odgrywa. Ja rozumiem, że to nieśmiały chłopak, ale zabrakło mi czegoś, co by urealniło, drobnego dziwactwa, jakiegoś szczegółu z przeszłości, pasji, nie wiem, czegoś jeszcze. Ale tak tylko na siłę się czepiam ;)

Klikam, bo nie kliknąć to ciężkiego kalibru grzech zaniedbania. Ponad arkusz tekstu śmignął nie wiadomo kiedy, dzięki!

Funthesystem, dzięki :) Z tekstem uderzałem do NF i chyba niewiele mu zabrakło do publikacji. Pan Michał Cetnarowski odpisał mi, że opowiadanie mu się w zasadzie podoba, tylko jest za długie i za mało dynamiczne, po czym zaproponował jego skrócenie i przeredagowanie (uczciwie zastrzegając, że nie gwarantuje, że skrócony tekst weźmie). Spróbowałem, skróciłem (choć nie udało mi się dobić do tych proponowanych 50-55 tys.), jednak tekst nie poszedł do NF, więc w końcu trafił do Silmarisa.

 

Staruch - ale to w tej szczęce skrzypi? ;) Co do zarzutów: demokracji nikt im nie kazał uprawiać, to już ich własna samowola. Gaśnicom nie poświęcałem ani chwili namysłu od czasów przysposobienia obronnego w liceum, więc dzięki za wytknięcie błędu merytorycznego. Rzeczywiście, o groźnych bakteriach jakoś nie pomyślałem… ale w sumie bohaterowie mogli być zbyt narwani, żeby się tym przejmować. :P

 

Regulatorzy Joseheim, wielkie dzięki za wytknięcie baboli, zaraz zabieram się (choć z opóźnieniem) za poprawki. Ja to Was strasznie podziwiam za to przywiązanie do szczegółów i za skrupulatność :)

 

Cień Burzy – piękne dzięki! Kwestia australijskiej kolonii Drobiażdżków jest megaciekawa, bo w sumie nigdy nie poświęciłem jej więcej uwagi. Myślę, że można by pokusić się nawet o wydumaną teorię, że właśnie one, jako te potężne, półboskie stworzenia, przyczyniły się do ucywilizowania Australii na tyle, by w przyszłości móc się połączyć się z kuzynami z Antarktydy. A po co im to wszystko? Nie wiem, może zwiedzają galaktykę? Niezbadane są drogi Drobiażdżków ;)

 

MrBrightside  – dzięki! Jak napiszę, to się podzielę, bo chyba póki co wyczerpałem szufladowe zapasy tekstów, którymi warto się podzielić ze światem :)

 

Anet – cieszę się :)

 

Szczerze mówiąc, tekst do mnie za bardzo nie przemówił. Podobało mi się tło fabularne (zakulisowe pociąganie za sznurki; ogromne znaczenie mediów społecznościowych i opinii publicznej w świecie przyszłości i fakt, że tylko wola followersów zmotywowała bohaterkę do działania – to akurat było świetne), jednak rozczarował mnie sposób, w jaki opisałaś rozwiązanie problemu bohatera (najpierw wzmianka, że zrobią i upublicznią film, a potem tylko zdań o komisji śledczej i tyle) – spodziewałem się czegoś więcej, a wyszło… antyklimaktycznie :P

Pod względem językowym czytało się gładko i z przyjemnością :)

Katia72 – nie miałbym nic przeciwko ;) Dzięki za komentarz

 

NoWhereMan – też uwielbiam takich kosmitów. Toma Clancy’ego miałem kilka razy w planach, ale jakoś nigdy się za to nie zabrałem. Dzięki.

 

Rogas – bez tego traktora nie wrócą do bazy i zamarzną na śmierć, bo nie mają przy sobie radia, żeby wezwać pomoc z Casey. Bohater musiał jednak zaryzykować.

 

PsychoFish – zgadzam się, chyba przydałoby się zacząć trochę dynamiczniej, a o pozostałych członkach załogi “zapomniałem”, bo, cóż, nie byli mi już potrzebni i tylko by zawadzali ;) Ale rozumiem, że to trochę dziwne, że nagle jakby zniknęli.

 

Mr.Maras – ok, to tymczasowa odpowiedź na komentarz ;) Dzięki.

 

Rossa – piękne dzięki :) Cieszę się, że tekst daje radę nawet z przerwą, bo osobiście obawiałbym się, że klimat gdzieś uleci

Jakiś szkic świata jest, opowieść zmierza do niezgorszego finału, niby wszystko okej, ale… Cała historia wydała mi się poprowadzona na szybko, czytało mi się ją bardziej jak scenariusz albo streszczenie, niż tekst literacki. To po części wina niezbyt dobrych, trochę drętwych/sztucznych/mało wiarygodnych dialogów (a trudno o świetne dialogi, kiedy bohaterowie są, jak to trafnie ujął Dalekopatrzacy, “archetypiczni”), a po części wina faktu, że zmiana relacji między bohaterami przebiega zbyt gwałtownie. Może po prostu tekst jest za krótki i brakuje w nim kilku scen, w których ludzie stopniowo przekonują się do gnomki?

Bo na razie wygląda to tak: najpierw Arjuk niechcący omal nie zabija Estery, a ona prawie od razu stwierdza, że ok, spoko, zdarza się. Tymczasem ludzie w schronie kulą się na widok gnomki, zamiast rzucić się do linczu, choć przecież ich świat umarł przez takich jak oni. Arjuk przez chwilę się unosi, że jak to, gnomy są złe, ręka sama sięga po miecz, ale już zaraz jej wierzy. Za kulisami pozostali ludzie w magiczny sposób przekonują się do gnomki i niedługo później posłusznie wkładają kolorowe ciuszki, rozpalają wielkie ognisko i pozwalają jej wprowadzić w życie plan.

Wszystko dzieje się za szybko i niezbyt, w moim odczuciu, przekonująco.

Jeśli chodzi o język, jest w porządku, czyli całkiem zwyczajnie.

Świat przedstawiony zyskałby na wiarygodności i głębi, gdyby przemycić kilka okruchów lore, jakąś nazwę własną, jakiś zwyczaj albo przesąd, cokolwiek. Bo na razie ten świat to masa białych plam, które wyobraźnia czytelnika wypełnia, z braku innych bodźców, nijaką przeciętnością.

W skrócie, jako betujący widziałem, że potrafisz lepiej pisać :)

Tekst jest specyficzny, ale o tym z pewnością wiesz :)

Napisany jest sprawnie, choć bez fajerwerków; osobiście brakuje mi tu odrobiny literackich ozdobników. Klimat, tematyka i te zaskakująco pasujące do całości niezauważalne przeskoki w czasie (które z początku miałem ochotę krytykować, ale koniec końców się sprawdziły)… To wszystko aż się prosi o więcej metafor, porównań, o “zlewanie się” skojarzeń, przenikanie się rzeczywistości… Pod względem formy mogły się dziać “rzeczy niestworzone”, konwencja pozwalała na mnóstwo eksperymentów, a w moim odczuciu tekst jest zbyt suchy i zwyczajny. Nie mówię, żebyś wprowadził w życie te wszystkie dziwne zabiegi, o których wspomniałem, ale jednak czegoś mi zabrakło i odczułem taki “dysonans stylistyczny”.

Co do treści, sam motyw tajemniczego zespołu jest świetny. Pewnie prawie każdy ma taki niszowy zespół, który znalazł w odmętach internetu, albo, co gorsza, który tylko pamięta i za nic nie może go odnaleźć. Tutaj zdaje się on istnieć jakby poza naszym światem, przenikać czas i przestrzeń, przemawiać do bohatera. Może istnieć albo nie istnieć. Tylko niezbyt podoba mi się fakt, że albo czegoś nie zrozumiałem, albo motyw nie został najlepiej wykorzystany tzn. spodziewałem się jakiegoś większego twistu, a nie otwartego zakończenia. (Chyba że ono nie jest otwarte, ale w każdym razie ja nie wiem, o co w końcu chodziło). Nie zrozum mnie źle, otwarte zakończenia są bardzo dobre, pod warunkiem, że czytelnik ma po lekturze kilka pomysłów, z których może wybierać. Ja nie mam w sumie żadnych. O co chodziło?

W skrócie, tak naprawdę podobał mi się głównie klimat i zabieg z przeskokami czasowymi (tj. nierozdzielanie odległych czasowo scen gwiazdkami). Trochę szkoda, bo widząc tag “weird fiction” i czytając pierwszą połowę tekstu, zrobiłem sobie wielkie nadzieje :)

 

Aha, a te cyferki na końcu to zaszyfrowana wiadomość? Coś jak przekaz podprogowy na winylowej płycie, słyszalny tylko po odtworzeniu od tyłu? Jeśli tak to plusik za kreatywne wykorzystanie medium ;)

[próbowałem z ciekawości sprawdzić w katalogach astronomicznych, czy to czasem nie jest oznaczenie Aldebarana albo Hiad, ale to chyba fałszywy trop]

Podobało mi się. Po krótkiej chwili człowiek przyzwyczaja się do formy (eksperyment Ci się udał) i składa sobie historię do kupy, co wychodzi tekstowi na dobre – bo oczywiście, jak sam zauważyłeś, pomysł nie jest nowy. Ale właśnie ta fragmentaryczność stanowiła urozmaicenie, które imho uratowało i w nienachalny sposób skróciło/streściło historię.

Najlepsze w tym wszystkim było pokazanie tych bardzo przyziemnych i baaardzo realistycznych skutków dla społeczeństwa – pomieszanie elementów boleśnie realistycznych (jak poziom debaty politycznej) z fantastycznymi.

Daję finalnego klika, bo to ciekawy tekst :)

Światowider, niech mnie w razie czego Finkla poprawi, ale “kwestia zaklęcia wykrywającego artefakty” była chyba rozwiązana w ten sposób, że po przecięciu na pół ta pieczęć nie uruchamiała “magicznego alarmu” (był chyba opisany moment, kiedy poświata gasła).

Dzięki, Finkla. Niesamowite, że tekst zapadł Ci w pamięć, mimo że czytasz miesięcznie taką masę opowiadań :)

Aha, i nigdy nie przeszło mi przez myśl, że komuś mogłyby przeszkadzać Drobiażdżki ;)

Finkla, tak, przyznaję się, to byłem ja. Akurat znalazłem się w odpowiednim miejscu o odpowiednim czasie, aby "dokliknąć" tekst do biblioteki :)

A w puencie rozbawiła mnie ta ironia losu ocieplona lekkim klimatem tekstu – na tej samej zasadzie, na jakiej niektórych śmieszy kreskówkowa makabra Happy Tree Friends :)

Bardzo lekko i przyjemnie mi się czytało. Młodzieżowy przygodowo-hogwartowy heist, paczka dających się lubić postaci, zabawna puenta – wszystko, czego potrzeba. Nie mam chyba do dodania nic, czego nie pochwalili już przedpiścy, więc po prostu powiem, że dobrze się bawiłem :)

Podziwiam za kreatywne wykorzystanie motywu przewodniego :) Podoba mi się język i to, jak narracja oddaje stan głównego bohatera, te jego skojarzenia i myśli w rodzaju: “…ślepe, bezwolne, zaklęte w kamieniu. Mnie też ktoś zaklął w tym cholernym życiu.”

Z kwestii technicznych nic mi się nie nasunęło, przedpiścy wyłapali, a Ty poprawiłaś.

Wyjazd do Stanów można by lepiej umotywować i uzasadnić, bo wydaje się taki… nagły. Np. że Wojtek już od dawna miał rozpisany plan, a bohater wykorzystał oszczędności, które odkładali z żoną na coś tam, a teraz już na pewno tego nie kupią i w ogóle to nie chce ani tych pieniędzy, ani życia, nic go nie obchodzi, więc leci do Stanów, bardziej po to, żeby spełnić marzenie starego przyjaciela niż dla siebie.

Ale to oczywiście tylko szczegół. Klik się należy :)

Świetne opowiadanie. Może jestem miękki i sentymentalny, ale mnie strasznie ruszyło ;) Bardzo, nomen omen, plastyczny język, a ci bohaterowie są naprawdę przekonujący, ludzie jak żywi. Fantastyka jest tu lekka, ale jednak istotna fabularnie, bo bez efektu “magicznego ołówka” dziewczyna nie doświadczyłaby czegoś, co tak naprawdę (w jej odczuciu) miało nigdy nie być jej dane, a to rozgoryczenie pchnęło ją do samobójstwa. Mój jedyny (bardzo subiektywny) zarzut jest taki, że motywacja do zakończenia życia była tak delikatnie nakreślona, że musiałem się wrócić i przyjrzeć słowu “pustka”, żeby załapać. Mi zabrakło jakiegoś zdania, które by to podkreśliły, jakiegoś może foreshadowingu, sam nie wiem.

Daję klika, inaczej być nie może.

Opowiadanie nie jest idealne i pozostawia pewien niedosyt (np. w kwestii umysłów, które odziedziczyły Ziemię po ludziach), ale jednak mi się podobało. Fragmentaryczność/urywkowość w tym przypadku się sprawdza (bo obłęd, odurzenie, utrata poczucia czasu itd), więc nie uznaję tego za mankament. Uznaję za to fakt, że motywacje bohatera, nawet szalonego, powinny być lepiej zaznaczone (przecież chorzy psychicznie, zwłaszcza w świecie fikcji, ze swojego punktu widzenia postępują sensownie) – mocno wybiło mnie z rytmu to, jak nagle i bez uzasadnienia zabił Zuzę. Gdybyś chociaż opisał nawałnicę szalonych, paranoidalnych myśli, które nagle wypełniły jego głowę, jakiś chory ciąg skojarzeń, cokolwiek…

Mimo wszystko, atmosfera samotności w nieludzkim tłumie jest tak sugestywna, a początek tak intrygujący (aż mi się Ubik przypomniał ;)), że zwyczajnie nie mogę nie dać klika. Pomimo swoich wad, tekst jest na tyle ciekawy, że warto się było z nim zapoznać.

Jeśli ktoś twierdzi, że scena mu nie pasuje, a ja wyjaśniam, że zarzut stawiany o punkt widzenia mija się z rzeczywistością, to nie jest to stanie nad karkiem w empiku, ale wskazanie, że nie ma racji.

 

Mówisz tak, jakby czyjeś subiektywne odczucia mogły być mylne, a przecież czytelnik naprawdę czuje te rzeczy (np. nudę, niesmak), nawet jeśli nie umie tego przekonująco uzasadnić. Autor, podobnie jak jak Mistrz Gry w RPG albo tłumacz literatury, powinien przede wszystkim zadbać o zainteresowanie i szeroko rozumiany komfort odbiorcy.

Prawdziwe problemy tekstów nie tkwią w zarzutach (czymś namacalnym, co można wytknąć), a w fakcie, że np. dana scena czytelnikom nie pasuje. Jeśli, przykładowo, jedna z pierwszych scen odrzuca większość czytelników, to nie ma znaczenia, kto ma rację z merytorycznego punktu widzenia, bo Twój tekst nie jest czytany. Bez uwagi i wyobraźni czytelników pozostaje tylko martwym ciągiem literek.

 

A skoro mowa o braku czytelników… Wczuj się w naszą (czytelników i komentujących) sytuację i odpowiedz szczerze: jaki sens ma właściwie czytanie Twoich kolejnych tekstów i, nie dajcie bogowie, komentowanie pod nimi, skoro i tak dowiemy się, że nie mamy racji i z tekstem wszystko jest w porządku (a pokora jest przereklamowana). Wrzucasz opowiadania dla samego wrzucania, a nie dla informacji zwrotnej, rozwijania warsztatu i przekonania się, jak inni ludzie odbierają Twoje słowa?

Darcon, wielkie dzięki za opinię. Chyba faktycznie (jak pisałem we wstępie) niektóre szczegóły bym sobie dzisiaj darował, co być może przyspieszyłoby ten fragment. Albo może nie opisałbym całej katastrofy z punktu widzenia tego beznamiętnego, wyliczającego prawdopodobieństwo narratora.

 

cobold, haha, albo raczej:

e. nieogarem, który wrzucił tekst pod wpływem impulsu i nie skojarzył, że konkursy mogą z czymkolwiek kolidować.

W każdym razie dziękuję :)

Bardzo podoba mi się klimat i świat, iście von Daenikenowskie czczenie bóstw z niebios, wątek zwalczających się kultów, społeczeństwo, gdzie koń jest czymś niezwykłym, a statek kosmiczny nie itd. I chętnie bym dał tego brakującego klika, gdybym tylko… rozumiał o co tu chodzi. Niestety, pojęcia nie mam, co, gdzie, kiedy i dlaczego się dzieje, więc opowiadanie było dla mnie jak całkiem ładny układ plamek w kalejdoskopie, jak wspomnienia snu, który przed przebudzeniem miał swoją pokręconą logikę, ale przy porannej kawie już nie bardzo… Bohaterka coś sobie przypomina. Zmienia się jej punkt widzenia. Technologiczni “bogowie” zamierzają ją wtajemniczyć w to, jak naprawdę wygląda świat? Ale czemu jest drapieżnikiem?

Chętnie przeczytałbym dopracowaną i rozbudowaną, bardziej czytelną wersję tej opowieści :)

 

Kwestie techniczne – chyba troszkę się spieszyłaś. Przecinki migrują u Ciebie w dziwne miejsca, gdy tylko w pobliżu pojawia się słowo “który”, ale to już wytknęli przedpiścy. Z innych rzeczy, o których chyba nikt nie wspomniał:

Tyle pamięta

Nagły przeskok do czasu teraźniejszego wybija z rytmu, bo reszta jest w przeszłym

 

Bóstwa patrzą i obradują. Widzieli zepsucie jakie się szerzyło

Zgrzyta mi niezgodność rodzajów – bóstwa to one, a potem piszesz (oni) widzieli, przymykali itd. Czemu nie Bogowie?

 

Ubłagałam Inni, aby otworzyła wrota do innych wymiarów. I ciebie, kapłanko Lede, wybrałem

Zaraz, to jakiej płci jest mówiący?

 

Drogi Autorze… powiem tak: Twoje podejście do krytyki jest, delikatnie mówiąc, nieortodoksyjne.

 

Moim zdaniem, w kwestii feedbacku nie ma czegoś takiego jak “zarzut wyssany z palca”. Jeżeli czytelnikowi coś nie pasuje, to znaczy, że nie pasuje i już. Jeśli tylko jednemu, można to zrzucić na karb osobistych preferencji. Jeśli na tę samą rzecz narzeka więcej osób, warto się zastanowić nad przyczynami, zamiast bronić tekstu. Ja wiem, że bardzo trudno jest się oduczyć bronienia tekstu, wyjaśniania, tłumaczenia i tak dalej. Bardzo długo nie mogłem się pozbyć tych impulsów. Ale tekst musi bronić się sam. Koniec końców, nie będziesz stał przy regale w Empiku i strofował ludzi, którzy odstawili Twoją książkę na półkę po zerknięciu na pierwsze zdanie, że źle przeczytali i nie załapali tej genialnej aluzji, a w ogóle to akcja zaczyna się od drugiego rozdziału.

Z informacją zwrotną jest tak, że czasem czytelnik sam nie wie, czemu mu coś nie pasuje, albo wręcz wskazuje na jeden problem, choć tak naprawdę uwiera go coś innego. Przykładowo: czytelnik narzeka, że stawka jest za niska i brakuje poczucia, że sukces lub porażka bohaterów jest istotna. Mógłbyś zbyć jego komentarz, mówiąc “no jak to, przecież pół kontynentu wyleci w powietrze, jeśli nie wsadzą MacGuffina z powrotem do Szkatuły Przeznaczenia, głupoty gadasz” ALBO… zadać na chłodno kilka pytań i odkryć, że tak naprawdę Twoje postaci są mało wyraziste i ciężko je lubić, a świat przedstawiony wydaje się mało realny, wręcz papierowy, i to właśnie dlatego czytelnika ani grzeje, ani ziębi jego zniszczenie.

Słowem – proponuję mniej emocji, więcej pokory. Krytyka to tylko słowa. Lepiej się na nie uodpornić jak najwcześniej.

śniąca, niewiele rzeczy jest tak wielkim komplementem dla autora jak fakt, że pamiętasz opowiadanie po dwóch latach :)

 

maciekzolnowski, dzięki – nigdy nie myślałem o sobie jako o artyście barokowym ;)

 

Deirdriu, cieszę się, że tempo, o którym mówisz, Cię nie odstraszyło, bo zdarzali się czytelnicy, którzy twierdzili, że właśnie za wolno się to wszystko rozwija i główny motyw pojawia się zbyt późno. No cóż, dobrze, że tekst znajduje odbiorców, dla których jest w sam raz :)

Wielkie dzięki, nie spodziewałem się :)

Btw dopiero dzisiaj odkryłem ten wątek (jakoś wcześniej rzadko zapuszczałem się do Hyde Parku) i przeczytałem, że w związku z opierzeniem powinienem coś zrobić. Wysłałem  swoje dane berylowi (bo link prowadził do jego profilu) – nie za późno?

Bardziej przedstawienie absurdalnej sytuacji niż konkretna opowieść, ale czytało się bardzo gładko i momentami byłem autentycznie ciekaw, w którą stronę pójdziesz i jak rozwiążesz pewne kwestie. Skończyłem z niedosytem, ale przynajmniej bez poczucia zmarnowanego czasu. “Poprawnie z plusem” ;)

Na mnie tekst zrobił spore wrażenie, podoba mi się atmosfera obłędu/odrealnienia i mnogość możliwych interpretacji (osobiście chciałbym wierzyć, że chodzi o schizofrenię katatoniczną, gdzie na przemian może występować pobudzenie (wtedy bohater kuje w ścianach bez sensu) i zastyganie (wtedy zmienia się w Długiego, jest uwięziony, wrośnięty we własny dom)). Zgadzam się, że warto by to trochę rozwinąć, dopisać chociaż 500 znaków – ot, tu i tam coś dodać, zagęścić atmosferę, osaczyć czytelnika…

Mimo wszystko, mało który tekst poniżej 2k znaków potrafi tak przyjemnie poruszyć mrokolubne struny w mojej duszy. Zdecydowanie moje klimaty. Korzystając z nadanej mi mocy, daję KLIK :)

Jeszcze nie przeczytałem Twojego tekstu, ale już teraz tak z ciekawości zapytam: ile rozdziałów powinno Twoim zdaniem mieć opowiadanie? Bo wiesz, skoro prolog + 1. rozdział mają blisko arkusz wydawniczy (40 tys. znaków), to na ile Ty planujesz całość?

Nie odbieraj tego jako złośliwości, po prostu 37 tys. to objętość w sam raz na pełnoprawne opowiadanie. Jeśli się rozpiszesz, wyjdzie Ci minipowieść ;)

Kiedy przeczytam, napiszę bardziej merytoryczny komentarz :)

Podoba mi się ten przesadnie bajkowy, dziwaczny styl, świetnie podkreśla makabrę tej jakby-ludowej-ale-nie-do-końca opowiastki. Co do samej treści… Swoją reakcję opisałbym tak: konsternacja spod znaku “yy, co ja czytam…?”

…ale w sumie lubię się czasem tak poczuć :)

Pomijając fakt, że moje myśli ostatnio nie opuszczają rynsztoka i spodziewałem się innego “złotego deszczu”, rozbawił mnie Twój tekst :) Podsklepowy filozof operujący na przemian uroczo wyświechtanymi powiedzonkami i mądrym słownictwem, jakiego bym się po nim nie spodziewał, a do tego ciekawa ironia losu i przyjemna puenta. Nie jest idealnie, ale na tyle krótko i pociesznie, że przyjemnie mi się czytało.

Co bym zmienił? Osobiście pozbyłbym się części powiedzonek i skrócił przydługawe przekomarzanki o tych nadliczbowych 600 znaków (w efekcie z longara zrobiłby się szort), a oprócz tego niektóre fragmenty są trochę mało czytelne i przydałoby się je przeredagować (np. drugi akapit tekstu). Poza tym nie mam w sumie zastrzeżeń, jest lekko i zabawnie, czyli chyba zgodnie z planem.

cobold, Perrux, funthesystem, NoWhereMan, Finkla – piękne dzięki za Wasze opinie! I oczywiście dziękuję Loży za piórko. Postaram się od teraz być bardziej aktywnym na forum, aby używać swojej nowo nabytej mocy w słusznej sprawie :D

Cień Burzy, ojej, rumienię się :) Dziękuję za wnikliwą i obszerną opinię; sam się dzięki Tobie co nieco dowiedziałem o własnym tekście ;) Kwestia genezy piątki (psychopata od początku vs. psychopata z obłędu) jest ciekawa i nie myślałem o tym w ten sposób. Ta informacja zwrotna jest dla mnie cenna.

Powiem tak: chodziło mi raczej o bezsilność bohatera wobec pozornie losowych zdarzeń (takich jak mianowanie psychopaty “bogiem”) i dlatego zrobiłem z niego taką, a nie inną postać. A przynajmniej tak mi się wydaje, bo wymyśliłem go raczej podświadomie i przez myśl mi nie przeszło, że mógłby się taki stopniowo stać. Czy gdyby na początku był zdrowy i empatyczny, i dopiero później się “zepsuł”, czytelnik nie miałby wrażenia, że sytuacja w piekle numer pięć jest winą Tamtych, bo to oni złamali psychikę piątki? Natomiast w obecnej sytuacji Tamci popełniają raczej grzech zaniedbania. Zwyczajnie nie dopilnowali swoich “traszek w wiadrze” (patrz komentarz skierowany do Finkli).

Joseheim, dzięki za opinię i wyłapanie usterek! Półpauzę poprawiłem już drugi raz i znowu wróciła jak bumerang, ale przynajmniej teraz znam powód :) A co do Twoich wątpliwości – oczywiście nie mam pojęcia, jak naprawdę by się zachowali, ale wydaje mi się, że dodatkowe stresory mogły wpłynąć na stan psychiczny tych ludzi. Dużo rzeczy się na to złożyło: globalny kataklizm (wzmianka o kolorze nieba i deszczu kwasu), odkrycie, że istnieją kosmici, porwanie, izolacja i de facto obóz koncentracyjny w piwnicy [albo raczej 24, ale o tym nie wiedzą]). Myślę, że przy czymś takim Guantanamo się chowa…

MrBrightside, dzięki, poprawiłem potknięcia. Masz rację, tak jak większość SF, tak i “Nadzorca” stanowi lustro, w którym przegląda się ludzkość… My też byśmy tak pewnie postąpili z traszkopodobnymi kosmitami. A gdyby, nie daj Boże, przypominali karaluchy…

 

Wisielec, rzeczywiście, znam oba eksperymenty i miałem je z tyłu głowy podczas pisania :)

 

Rgruz, ha, dla twórcy nie ma chyba nic lepszego niż zostać czyjąś inspiracją :) Dzięki, życzę wytrwałości i mnóstwa ciekawych pomysłów!

Jeszcze dam Ci znać, może faktycznie się skuszę.

Tak z ciekawości – ponad dwieście stron w Wordzie to na oko kilkanaście arkuszy wydawniczych. Więc ile tego już masz, 600 tysięcy znaków?

Jeśli pozwolisz, Galu Anonimie, skupię się na stylu. Na przykładach (głównie z pierwszego akapitu, bo nie musiałem daleko szukać) będę wyjaśniał, o co mi chodzi.

 

Pierwsza najbardziej podstawowa sprawa – niedopracowanie tekstu. Spokojnie, nie pali się. Niech on trochę odleży, ostygnie jak ten, nie przymierzając, zabity smok. Nawet samodzielnie, bez sczytywania przez znajomych, wychwyciłbyś wtedy takie przecinkowe kwiatki jak “oparta, o jeszcze ciepłe, smocze truchło”.

 

Po drugie, zwracaj uwagę, czy dane sformułowanie lub metafora ma sens, czy jest wewnętrznie spójna albo czy nie jest wieloznaczna. Na przykład:

 

Westchnęła, z marzeń o miłym odpoczynku pod pierzyną przed dalszą podróżą nie pozostały nawet mrzonki, czekało ją spanie na podłodze.

Wiem, że chodziło o coś w rodzaju “było bardziej niż pewne, że będzie spała na podłodze”, ale wyszło trochę bez sensu. Tak jakby mrzonki były tu czymś pozytywnym.

Tego typu rzeczy jest tutaj sporo. Może ktoś inny wymieni więcej przykładów.

 

Trzeci, największy grzech opowiadania: zaczynasz od spokojnej, niezbyt fascynującej sceny, która ma miejsce po walce, a potem – ciągle w tym samym akapicie – relacjonujesz pokrótce walkę. Ja wiem, że dla bohaterki ten smok to zwykły jaszczur, ale jednak jako pokutę zadaję Ci poczytać o zasadzie “show, don’t tell” (i może jeszcze o technice “in medias res”, bo może od tego byłoby lepiej zacząć?)

 

No nic, pewien potencjał na pewno jest – pisz dalej, a teksty niech leżakują jak dobre wino. Zamiast wysyłać od razu na portal, pisz kolejny. A potem dopiero wróć do pierwszego. Na pewno sam(a) znajdziesz wiele rzeczy, które poprawisz, co wyjdzie opowiadaniu na dobre :)

Jeśli potrafisz mi podpowiedzieć, jak mógłbym zabrać się do udostępniania tego rodzaju materiału, będę niezmiernie wdzięczny.

Proponowałbym pobetować teksty innych ludzi (najlepiej te obszerniejsze) i potem poprosić o odwzajemnienie przysługi. Podejrzewam, że inaczej może być ciężko. Bądź co bądź, to spory kawałek tekstu (pi razy drzwi 50-65 stron książki drukowanej).

 

EDIT: Niewykluczone, że się skuszę, przeczytam i skomentuję, zwłaszcza jeśli byłbyś skłonny mi kiedyś w zamian pobetować :) Ale póki co nie obiecuję.

(Zapewnienie, że powieść powstanie jest, nie powiem, motywująca. Tak samo jak to, że fragment stanowi w pewnym sensie zamkniętą całość).

Przeczytałem (przyznam, że końcówkę trochę pobieżnie) i powiem tak: pogubiłem się. Nie bardzo rozumiałem, jak działa ta symulacja/awatary i czemu to dokładnie służy, miałem kłopoty z poukładaniem sobie w głowie przeszłych zdarzeń itd. Może to przez zmęczenie, ale wydaje mi się, że dałoby się lepiej poprowadzić uwagę czytelnika i precyzyjniej dawkować mu informacje.

Dialogi wydały mi się dziwne, ale bohaterka też jest dziwna (i jest to, jak rozumiem, zamierzone), więc to pewnie dlatego. Język, pomijając potknięcia, bardzo przyjemny. Główny bohater jakiś taki bez wyrazu.

Hm, chyba tyle mam do powiedzenia. Wybacz niezbyt wnikliwy komentarz.

Finkla, dzięki za komentarz i za decydującego klika ;) Twoja interpretacja pokrywa się z oficjalną tj. moją wersją, tak to właśnie zaplanowałem… z jedną drobną różnicą. Jednak żeby to wyjaśnić, muszę najpierw zaspokoić Twoją ciekawość odnośnie Tamtych, bo tak się składa, że tło fabularne mam trochę wyraźniej zarysowane, niż widać to w tekście (może kiedyś pokuszę się o rozwinięcie).

Otóż Tamci są kosmitami, którzy obserwowali nas od jakiegoś czasu. Galaktyczni przyrodnicy, badacze biosfer. Nie chcieli się wtrącać, ale gdy naszą planetę nawiedziła niespodziewana, acz zaczerpnięta z powieści Grega Egana katastrofa (wybuch supernowej, który doprowadził do zniszczenia warstwy ozonowej, zjonizowania atmosfery i generalnie skreślenia Ziemi z listy planet nadających się do zamieszkania), postanowili uratować nasz gatunek. Nie dlatego, że nas lubią, tylko dla samej bioróżnorodności we wszechświecie.

Wyobraź sobie, że idziesz obok niewielkiego stawu i widzisz, jak do wody wlewają się toksyczne odpady. Wiesz, że w stawie mieszkają traszki – nie są zbyt rozgarnięte ani piękne, ale za to rzadkie, żyją tylko w tym jednym stawie. Więc bierzesz dwa wiaderka i łapiesz kilkadziesiąt stworzonek. Wiesz, że bez wody nie przeżyją, więc wlewasz trochę czystej wody. Pływają sobie w wiaderkach, tłoczą się, włażą jedna na drugą. To znaczy, że się boją czy po prostu tak się zachowują? Trudno stwierdzić, to tylko głupie traszki. Przypomina Ci się, że są wodno-lądowe i obawiasz się, że kiedy się zmęczą, to utoną. Wrzucasz im kilka kamieni, żeby mogły na nich odpoczywać. Okej, traszki uratowane.

Kiedy niesiesz wiaderka, kamienie przesuwają się, zgniatając kilka traszek. Wzruszasz ramionami, trudno, i tak wszystkich nie uratujesz, a to w końcu tylko głupie traszki. Wrzucasz im trochę larw ze sklepu wędkarskiego i je zostawiasz. Musisz zająć się kilkunastoma innymi gatunkami, które – powiedzmy sobie szczerze – trochę bardziej Cię interesują.

Wracasz do traszek, a te ciągle są jakieś pobudzone, włażą sobie nawzajem na głowy, rozglądają się oczkami jak paciorki. Czego one jeszcze chcą? Nie masz czasu zastanawiać się cały dzień nad emocjonalnymi potrzebami płazów, więc wpadasz na pewien pomysł. Kto lepiej wie, czego potrzeba traszkom, niż same traszki? Wybierasz dwadzieścia cztery osobniki, żeby to one opiekowały się pobratymcami (w tym momencie sypie się moja metafora ;D), a potem stwierdzasz, że skoro już tak długo zawracałaś sobie nimi głowę, równie dobrze możesz się czegoś dowiedzieć o ich psychologii. Wybierasz jednego „nadzorcę” (albo i więcej – nie wiadomo, ilu ich jest), żeby oceniał postępowanie decydentów. Za pomocą garści tagów, rzecz jasna, bo to tylko głupie traszki. A potem, zadowolona z siebie, zostawiasz wiaderka w garażu. Wrócisz rano.

I tak to mniej więcej widzę. Więc to nie jest tak, że „organizatorzy tak ustawiają grę, że nie ma dobrych władców”, tylko po prostu nie za bardzo rozumieją ludzi, nie umieją się wczuć w ich sytuację i w sumie chodzi im raczej o to, żeby gatunek nie zniknął, niż o samopoczucie złapanych obiektów. Może więcej uwagi poświęcają wielorybom.

Co do ucieczki Dziewiątki – Tamci zaprojektowali cele i przewody wentylacyjne w taki sposób, żeby po (prędzej czy później nieuniknionej) ucieczce wpaść z powrotem do „terrarium”.

 

Wybranietz, na pewno tę samą papkę jedzą stłoczeni w piekłach ludzie-widma. Główny bohater chyba woli się nie zastanawiać, czy dostaje inny produkt, czy może tę samą “zieloną pożywkę”. A paskudna woda z poidełka jest oparta na faktach, więc nie wiem, może po prostu brat słabo czyścił ten pojemniczek :)

 

NoWhereManBardzoGrubaLola, dzięki za opinię i za klika! Cieszę się, że klimat paranoi jest wyczuwalny, bo oczywiście taki był zamysł. A z tą mnogością możliwych interpretacji to mi zabiliście ćwieka… Nikt ze znajomych nie dał znać, że to nie jest oczywiste – pewnie każdy rozumiał tekst po swojemu i był pewien, że o to właśnie chodziło :)

RogasDarcon, dzięki Wam z całkiem innej perspektywy spojrzałem na tekst i na swój sposób przekazywania informacji czytelnikowi. Chyba już nie pierwszy raz rzeczy dla mnie oczywiste są całkiem nieoczywiste dla odbiorcy. Muszę to przetrawić i wyciągnąć wnioski :) Dzięki za wnikliwą analizę, Darcon!

Dzięki, Darcon. Hmm co konkretnie zasugerowało Ci, że że obiekt numer pięć ma większe pole do manewru? Tzn. pewnie czegoś nie wyjaśniłem albo wprowadziłem czytelnika w błąd, ale mam wrażenie, że napisałem, że każdy z nich ma do dyspozycji halę, szpon i parę ustawień (światła, mieszanka powietrzna itp). Typ nr 5 po prostu ma mniejsze opory przed wykorzystaniem pełnego potencjału tych narzędzi – sensie, że normalny człowiek, widząc zachowanie podopiecznych, które mu się nie podoba, dla postrachu pomacha groźnie szponem, a psychopata się nie będzie szczypał i oderwie winowajcy (albo “winowajcy”) ręce.

Katia72, dzięki! Skojarzenie z “Cube” chyba faktycznie jest trafione. Cóż, czasem człowiek pisze i pisze, męczy się nie wiadomo jak długi, a i tak wychodzi z tego gniot, a kiedy indziej kilka puzzli w głowie dopasuje się do siebie i opowiadanie praktycznie samo się napisze :D “Nadzorca” był jeden z tych przypadków, za co dziękuję siłom rządzącym wszechświatem ;)

Podoba mi się klimat. Chociaż mogło być nawet bardziej makabrycznie :) Z początku z jakiegoś powodu myślałem, że ona jest jakimś liczem albo czymś w tym rodzaju (nie wiedzieć czemu, zasugerowałem się stwierdzeniem, że te rzeczy są jej częścią i rozumiałem ten rytuał w ten sposób, że ona sobie te elementy wkłada z powrotem do ciała). Ale się zorientowałem, że ona je po prostu… podziwia? Utrzymuje z nimi emocjonalną więź?

No i ciekawa puenta, że babeczka się dobrze konserwuje :P

 

Aha, małe potknięcie wychwyciłem, łap:

Właścicielce na sprzątanie nie starcza jej już sił

 

 

Nevaz, w ramach wyciągania wniosków z krytyki chciałbym dopytać – co to znaczy, że historia jest “opowiedziana powierzchownie”? Możesz rozwinąć?

 

Funthesystem, dzięki za komentarz i za klika. Cieszę się, że Ci się podobało :) Co do tych artystów przyszłości – opłaca się mieć tych kilka stert karteczek z niewykorzystanymi pomysłami, które można później poddać recyclingowi (pomysły, nie karteczki), żeby urozmaicić pisane akurat opowiadanie :)

Finkla, wiadomo, są gusta i guściki. Tekst mocno inspirowany “Nagim lunchem” (nie tylko narkotyki, ale i ta wszechogarniająca owadzia obecność). Paralaksa faktycznie była wciśnięta na siłę, bo akurat w trakcie klarowania się pomysłu pojawił się konkurs o miejskiej paralaksie :P

 

Rossa, dzięki za opinię. Miło zobaczyć, że mój styl może komuś podpasować :)

 

Anet, super, cieszę się :D

 

NoWhereMan, dzięki za komentarz i klika. Chciałem, żeby przy okazji zakończenia czytelnik sam się zastanowił, w co uwierzył, a w co nie… i co jego zdaniem zobaczył bohater, jeśli cokolwiek.

 

Dzięki, Reg. Poprawki wprowadziłem. Co do fantastycznonaukowego charakteru tekstu… Oprócz drobnych futurystycznych wstawek (to tylko setting, wiem) , chodzi głównie o ten fragment i jego implikacje:

 

– Tak, chodzi mi o Japońską Histerię.

(…)

– Wirus…

– …nanowirus…

– …przestawiał im coś w głowach tak, że małe zagrożenie wydawało im się ogromne, co nie? „Zaburzona percepcja ryzyka” – dodaje, zadowolony z siebie. Zdaje się mówić: „ja też potrafię używać trudnych słów”. – Dostawali świra, jak wykresy giełdowe szły w dół.

– O to głównie chodziło. Najmniejszy dołek postrzegali jako załamanie rynku, a ich gwałtowne reakcje o mały włos nie wywołały prawdziwego kryzysu, który odbiłby nam się czkawką nawet tu w Polsce.

 

Sztucznie skonstruowany wirus, który zmienia ludziom funkcje kognitywne to zdecydowanie element SF. Czy jest on istotny fabularnie? Moim zdaniem tak. Chodziło mi głównie o to, że nasz pierwszoosobowy narrator jest mało wiarygodny, ale można mu uwierzyć, jeśli się chce. Delta-9 jest więc albo po prostu nowym, silnym narkotykiem, albo – jeśli czytelnik postanowi zaufać narratorowi – futurystycznym nanowirusem, który miesza w głowach zakażonym, “rozdzielając” miasto na Poznań i nie-Poznań.

 

A może winne były raczej miliony kłamliwych, mniejszych od bakterii bytów w mojej krwi. Zresztą, pewnie nie tylko mojej. Ludzie dotykali się, kichali, kaszleli, pieprzyli się, częstowali się jedzeniem i piciem. Każdy mieszkaniec Poznania był zakażony tym fałszem. Kłamstwem, które filtrowało, co możemy zobaczyć i dotknąć, a czego nie.

Istniało inne, ukryte miasto. A mój umysł nie chciał mnie tam wpuścić.

 

Obecnie kojarzy mi się to trochę z powieścią “Miasto i miasto” Mieville’a. Zabawne, że przeczytałem ją dopiero później :)

Reg, zajmę się tym dzisiaj hurtowo. Ostatnio skumulowało mi się tyle poprawek, redakcji, bet i innych rzeczy z edycją tekstów, że – przyznaję się bez bicia – już nie mogłem się zmusić do edytowania opowiadań na portalu. Za dużo tego samego w pracy i po. Ale Twoje korekty i tak by nie przepadły, nie bój się :)

Bellatrix, dzięki, właśnie o te międzykulturowe różnice w pojmowaniu różnych rzeczy mi chodziło. Księżycowy królik jest metaforą odmiennej interpretacji rzeczy (w tym “duszy”) przez Chińczyków.

 

Tarnina, nie będę udawał, że w 100% rozumiem, co piszesz, bo z filozofią jakoś tak zawsze mi było nie po drodze ;) Ale przynajmniej sprawdzę termin, o którym wspomniałaś.

 

regulatorzy jak zawsze niezawodna w kwestiach korektorsko-redakcyjnych :) Dzięki!

 

NoWhereMan – super, że Ci się podobało i tym bardziej super, że babol nie jest chyba aż tak paskudnie zauważalny, jak myślałem. Mimo wszystko należy Ci się Złoty Klopsik :P

 

Marlow, dzięki za obszerny komentarz. Cieszę się, że tekst może się podobać. “Alchemy and artificial Intelligence” brzmi w równej mierze ciekawie i dziwnie, dodam do listy książek, które chciałbym kiedyś przeczytać :)

 

Nowa Fantastyka