- Chodź synu. - Czarodziej Horn ruszył w kierunku schodów wiodących do nieba. Szedł pewnym krokiem podpierając się swoją nową magiczną laską. Za nim podążył przywołany, niedawno poznany, syn i górski olbrzym przez wszystkich zwany Matołem. Mar otarł łzy z twarzy i pobiegł za oddalający się mistrzem. Przed chwilę zastanawiał się nad tym, aby najnormalniej w świecie nawiać, zostawić czarodzieja boga i poszukać sobie innego zajęcia, ale myśl o tym, co mógł zrobić czarodziej używając nowej boskiej mocy spowodowała, że z przerażenia stanęły mu dęba wszystkie włosy. Mamom widząc jego najeżoną fryzurę zachichotał, pstryknął palcami i zniknął. Co do elfów, to ci przywarli do ziemi, próbując chyba wykopać w niej dziurę, a może jedynie wznosili tak intensywnie modły, bo aż się wokół nich unosił kurz. Bardziej uniżonego, większego hołdu bóstwu już się nie dało okazać.
Horn zaczął przeklinać po jakiejś mili uporczywego wspinania się w górę. Schody, chodź solidnie wykonane i aż błyszczące od złotej farby, były wąskie, nie miały poręczy i zdawały się ciągnąć w nieskończoność.
- Co jest, gdzie to niebo!
- Mistrzu, jeszcze trochę – szepnął przerażony Mar. - Bóg wiatru, jeszcze nas strąci, jak zaczniesz przeklinać.
Horn tylko cicho prychnął, ale więcej się nie odezwał. Za Marem i czarodziejem wlekli się, wyraźnie już wykończeni, jego podopieczny i olbrzym górski. Nikomu jakoś nie służyła ta wspinaczka.
- Przydałoby się napić – stwierdził po pokonaniu drugiego kilometra Horn. - Wino i okowita już mi z głowy wyszumiały. Zaczynam rozsądnie myśleć, a niezbyt to lubię.
- Spójrz mistrzu, to chyba brama! - krzyknął czarodziejski uczeń.
Faktycznie, zza chmury zaczęły majaczyć niewyraźne zarysy bramy.
- Musi być z platyny – stwierdził czarodziej. - Schody złote, a do ziemi wiodą. Nim wyżej, tym zamożność powinna wzrastać.
Chmurę rozwiał delikatny, choć mroźny wiaterek. Dochodzili do bramy. Rzeczywiście odrzwia to były wielkie, ale jakieś zaniedbane; byle jakie, na pół spróchniałe, deski spinały zardzewiałe metalowe zawiasy. Murek, którego trzymała się brama, na pół odarty z tynku groził zawaleniem. Zmurszałe cegły z ledwością trzymały się na lichej zaprawie. Na długość parunastu kroków, przed wejściem, ciągnął się skalny, zarośnięty trawą występ. Z trudem mogli się pomieścić na nim nasi arenoauci.
- Komórka „la milion” - burknął czegoś zły czarodziej – a gospodarstwo zaniedbane.
- Tu nie doi się krów – zdziwił się Obrzynek. - To niebo.
- Głupiś – machnął w jego kierunku czarodziej. Nie przejął się smutną miną syna, postąpił dwa kroki do bramy, pochylił się i szarpnął za poły podartej marynarki śpiącą tam postać. Wyjątkowo obrośnięty, niemiłosiernie obszarpany stróż długo nie dawał się obudzić. W końcu otworzył swojej zapuchnięte, kaprawe oczy, poderwał się z ziemi i zaczął im podejrzliwie przyglądać.
- Od Mamona, czy Pani Wiosny? - w końcu spytał.
- Od tego z dużą ilością rąk i niepotrzebnych gadżetów – wyjaśnił czarodziej.
- Czyli nie do burdelu. - Raczej stwierdził niż zapytał strażnik niebiańskiej bramy.
- A są dziewczyny? – spytał olbrzym górski.
- U pani Wiosny tak, a u Mamona nie ma. - Strażnik z niechęcią spojrzał na olbrzyma.
- Jak to nie ma?- zdziwił się Obrzynek.
- On woli chłopów od dziewczyn. Czy tak trudno to pokapować. Macie, jaką gorzałkę? - Zwrócił się do czarodzieja. - Na górze wszystko już wysuszyli.
Czarodziej słysząc to wyraźnie się skrzywił. Z niechęcią zaprzeczył ruchem głowy.
- Dobra. - Stróż wyciągnął z kieszeni podartej marynarki mały notesik. - Zostały pytania. Czy chcesz się czarodzieju obudzić?. - Czytał z notesu. - Czy też może śnić dalej?
- A jak się obudzę, to będzie tam wino? - Horn oblizał wyschnięte wargi.
- Jak najbardziej.
- A jak tu wejdę?
- Następna dostawa – strażnik zajrzał do notesu – jest przewidziana za jakieś pięćdziesiąt lat.
- To wole się obudzić.
- Proszę bardzo. - Stróż zamknął notes i pstryknął palcami.
Obraz bramy, strażnika przed niej stojącego i towarzyszących mu przyjaciół najpierw się rozmazał, a potem pokryła wszystko nieprzenikniona mgła. Czarodziej próbował ją rozwiać za pomocą czarów rzuconych swoją laską, ale ta też gdzieś zniknęła. W końcu, gdy już naprawdę zaczynał się bać zobaczył pochylającą się nad nim twarz pani Pompadour.
- Gdzieś ja jestem? - szepnął spierzchniętymi wargami.
- Żeby się tak spić. - Pani Pompaduor pokręciła z oburzeniem głową.
- To był tylko sen?
- Tak mistrzu. - Obok damy stał jego uczeń Mar. - Już się o ciebie martwiliśmy. Mówiłeś do siebie, krzyczałeś. To było takie dziwne.
- A ten tłum z pochodniami?
- Pamiętasz? - Mar wyglądał na zaskoczonego. - Chcieli podpalić dom, ale straż ich przegoniła. To tylko chłopi i nie mają prawa do sądu nad szlachetnymi. Jak im strażnicy o tym przypomnieli i o wieszaniu winnych samosądu, to poszli sobie.
- A chłopiec?
- Nie jest zadowolony z twoich czarów. - Tym razem mówiła Pani Pompadour. - Ale nie sądzę, aby już ciebie nachodził. Nie powinieneś tego pamiętać. Majaczyłeś, byłeś nieprzytomny.
Nagle czarodziej zrozumiał. Ten dziwny sen nie był przypadkiem. Jego gorsze ja chciało zapanować nad nim, a to znaczyło jedno i dopiero ta myśl naprawdę go przeraziła.
- To nie był zwykły sen – zaczął mówić – i nawet moje wczorajsze zachowanie nie należało do moich normalnych reakcji. Ktoś zakłóca pracę prządek i manipuluje moim umysłem.
- Ale kto? - spytał Mar.
- Jedynie mój nauczyciel może mieć na mnie taki wpływ, ale on by tego nie zrobił. Po co kiedyś tłumił we mnie złe instynkty, aby je teraz rozbudzać? To szaleńcze i niewyobrażalnie niebezpieczne praktyki.
Horn poderwał się z łoża. Zgiął się wpół. Czuł jak jego wnętrznościami szarpie nie dające się opanować uczucie mdłości. Jednak nie zwymiotował, gdyż nie miał już czym.
- Mój mistrz jest w niebezpieczeństwie. Musimy go ratować. - Wyszeptał pełnym zgrozy głosem.