Profil użytkownika


komentarze: 455, w dziale opowiadań: 360, opowiadania: 224

Ostatnie sto komentarzy

@ostatecznie nie wiadomo czemu dziewczynka uciekła (…)

 

Szafa na ubrania hermetyczna nie jest, więc śluz musiał z niej nieźle wyflukiwać, gdy się po wręby nim wypełniała – dziewczyna uciekła na ten widok. Każdy by uciekł. Oczekiwanie, że otworzy drzwi, poczeka, aż się zawartość wyleje, przetrze Pana Ślimaka chusteczką higieniczną, a następnie, w ramach masochistycznego hepiendziku, zaproponuje mu np. wspólną kąpiel, jest odrobinę, rzekłabym, bezzasadne. 

 

Mnie co innego nie pasuje: Otulony jej naftalinową ciemnością, czuł się bezpieczniej. Wielbłądzia wełna płaszczy tłumiła odgłosy z zewnątrz, zmieniając ostre głosy ludzi w niegroźne brzęczenie.

Dlaczego nosił na sobie szafę z zawartością? Przecież sama w sobie była wystarczająco ciężka i nieporęczna. Nie mogła być trzydrzwiową landarą, bo by jej nie uwlókł, a do nieco mniejszej, ale wypełnionej płaszczami, chyba by się nie zmieścił. Więc jak to było?

 

Zawsze nosił na plecach szafę.

Nieprawda! Nie zawsze:  

1. pewnego dnia zaczął nosić ze sobą skrzynkę po owocach

2. Używał coraz większych skrzyń. W końcu chodził już z szafką na buty, w której mógł ukryć cały korpus

3. ciągle szukał nowych mebli i ostatecznie skończył z tą szafą.

Na początku, chadzał równieżmaleńką szafką nocną, za co zresztą został wyrzucony z pracy.

A więc ta, już od pierwszego zdania intrygująca, szafa noszona od „zawsze” na plecach, coś kręci.

Tyle. Bo poza tym opowiadanie robi wrażenie. Mocne. Trochę zbliżone do tego, które towarzyszy  lekturze „Przemiany” Kafki. Paskudne. Dobry tekst, napisany dobrym stylem – mam na myśli słusznie beznamiętny sposób narracji i świadomie pospolity, „zwyczajny” język, bez zbędnych „ozdóbek”. Można byłoby to i owo próbować poprawić, ale jakoś nie odczuwam takiej potrzeby, wręcz wydaje mi się, że to opowiadanie ma prawo zachować swoją (minimalną) „chropowatość”.  Trudno mi będzie zapomnieć o „Jednym człowieku z szafą”.  Pzdr.

Turpistyczne fantazy bizarro z elementami hard porno? No, cóż. Po czterokroć nie moja bajka i, jak wnoszę z liczby oraz treści komentarzy, nie jestem w tym odosobniona. Skoro jednak przeczytałam, to dam głos. Zamierzałeś wykreować postacie maksymalnie odrażające – zewnętrznie, wewnętrznie, moralnie, mentalnie i pod każdym innym, dowolnie wybranym względem.  To akurat wyszło ci aż nazbyt dobrze. Co prawda krasnolud – nomen omen – Mendes, okazał się mniejszą mendą (albo zabrakło mu okazji na zaprezentowanie pełni możliwości), niż jego zamiennik – Rex, ale nic to nie zmienia. Trudno odmówić ci sprawności językowej, zaskakującej (przynajmniej mnie) inwencji w tworzeniu wyzwisk, umiejętności dopasowania sposobu i stylu wypowiedzi się do paskudnego charakteru bohaterów. To taki swoisty minus dodatni. Postać Rexa (nieustająco obrzydliwa) i fabuła – zbudowane (obrzydliwie) konsekwentnie, (obrzydliwie) sugestywnie i (obrzydliwie) plastycznie. Nadal minus dodatni. Natomiast minusami ujemnymi są: opublikowanie na portalu tekstu, w którym nie raczyłeś posprzątać. Zostawiłeś błędy w zapisie dialogów, łączniki zamiast pauz lub półpauz, olałeś interpunkcję, szwędające się literówki i łatwe do wysłuchania powtórzenia. Bajzel po prostu. Próba żonglowania rysami twarzy i rysami na metalu – niewypał. Nie wybrnąłeś z zadania wystarczająco zręcznie – kalambur zdechł: Rysy które zauważył na mieczu nie były w istocie metalowymi a twarzowymi. Nie istnieją ani metalowe ani twarzowe rysy. Są za to rysy na metalu i rysy twarzy.

Działań poszukiwawczo-naprawczych przeprowadzać w twoim tekście nie będę, bo musiałabym raz jeszcze uważnie go przeczytać, co mocno przekracza mój próg odporności – na bank nie jestem tym odbiorcą, ku uciesze którego opowiastkę tę napisałeś, ale chętnie luknę, jeśli wrzucisz coś bardziej lajtowego. Pzdr.

@Realuc  – Jako inicjator mogę zgłosić się z tymże pomysłem do odpowiednich instancji, dajcie tylko znać, czy rzeczywiście dobrze myślę

 

Dobrze myślisz. Zgłaszaj do instancji.

 

 

Hej, Adamie! Cieszę się, że Cię piszę. 

Chwilę temu spostrzegłam, że  na NF jestem zarejestrowana od 2010 roku, a nie od 2014. Ranyboskie! Przez moment sądziłam, że znowu coś nawywijałam! Organizm mam tak skonstruowany, że jeśli jest sposobność zrobienia jakiejś głupoty, to na pewno z niej skorzystam. (Na przykład wiem, że nie mam pamięci do nazwisk. Kiedyś, z racji obowiązków służbowych, musiałam powitać osobę o nazwisku Gibas. Żeby je bezbłędnie zakonotować, zastosowałam metodę skojarzeń: Gibas czyli gibać się  czyli podskakiwać. Git! Gość wszedł na salę. Dałam głos. Początek poszedł mi świetnie, jestem dość wygadana. Przyszło do wymienienia nazwiska. Jedyne, jakie wysupłałam ze splątanych zwojów mózgowych brzmiało: Podskoczyć. Boszszsz… Kurtyna!). Tym razem jest jednak wszystko w porządku – data została przeniesiona ze starego forum, urodziny nowej strony nadal aktualne!

@Zygfryd89 Ja także uważam, że Brajt wykonał pierwszorzędną, a przy tym wolontariacką robotę – dla technologii IT dziesięć lat to bez mała epoka, a stworzona przez niego strona nadal przecież działa. Nie proponuję więc z okazji rocznicy powielania żalów, bo od tego są inne, istniejące od dawna wątki, ale zwykłą imprezę urodzinową. Po upływie dekady nazbierało się trochę wspomnień. Przez stronę przewinęło się mnóstwo ciekawych osób – jedni zostali, inni rozwinęli skrzydła i odlecieli, niektórych, jak dj Jajko wspomina się z sentymentem, o nielicznych zapomniało się bez żalu.

 

Drabble urodzinowe – doskonały pomysł!

@Staruch Lubię psysmiley Bezpieczniej jednak będzie, gdy pozostanę niebinarnym Wilhelmem z Baskerville, bo zbitka tytułu Twojego opowiadania, mojej pci i psa od Sherlocka stwarza niebezpieczne duże pole dla ryzykownych skojarzeń wink

O, rany! Dobre! Bardzo dobre. Niczym kontynuacja Zapisków oficera Armii Czerwonej – Miszki Zubowa, Piaseckiego. Czerwonoarmiejec swoje notatki podsumował zdaniem: W ten sposób, energicznie i chlubnie, rozpocząłem ja swą nową działalność na chwałę Rosji i WIELKIEGO wodza ludzkości, Stalina, oraz dla zwycięstwa partii komunistycznej na całym świecie. A więc to tak gość skończył! Patrzcie ludzie! Finis coronat opus. Jakie Miszki dzieło, taki Miszki finisz. I tak powinno być. Sergiusz by cię pochwalił za ten tekst i wypunktował zalety, więc ja dam sobie spokój – próg dla mnie za wysoki.

Literówki i drobiazgi do korekty się plączą, ale sam znajdziesz przecież. Pozdrawiam, Staruchu. Szacun.

@Finkla Dzięki, W_baskerville. :-) (…) komentarz, godzien wyrycia złotymi zgłoskami w księżycowym regolicie. (…) Ku chwale antynauki! ;-)

 

Darz bór, Finklo! Darz bór! Wyryjmy złotymi łopatkami dołek w tym regolicie i wrzućmy do niego hiperpoprawność. Niech spoczywa w pokoju! Ku chwale antynauki, antyków i antybiotyków;-)

@Bailout, @Fascynator – bardzo dziękuję! Szczerze mówiąc nie spodziewałam się, że na forum fantastyki tak mało fantastyczna pisanina znajdzie jakikolwiek odzew, a już na pewno nie tak miły. Nie sądzę, aby mój tekst nadawał się do poczekalni, ale doceniam waszą propozycję. Pzdr.

Nie jestem do końca pewna, czy moje wspomnienia wpisują się w temat wątku. Mogą się nie wpisywać! Ale może się wpisują. To wpiszę.

 

Historia jest dość stara  –  pochodzi z czasów mojej heroicznej walki z nałogiem nikotynowym. Standardowy skład naszej rodziny rozszerzony był wówczas o suczkę Bunię – prawie dalmatynkę i bez mała foksteriera, o skłonnościach kleptomańskich  oraz wypasionego kocura-podrzutka, który okazał się kocicą. Na dodatek tą kocicą okazał się tak bardzo, że ku ogólnemu zaskoczeniu wyprodukował sześcioro kociąt.  Gdy tylko niemowlęta nieco obeschły, C.G. Kocica (kocur otrzymał imię Ciągle Głodna Kocica, w skrócie C.G.) natychmiast dokonała ich alokacji z klatki schodowej w naszą prywatną przestrzeń mieszkalną. Im bardziej maleństwa nabierały sił i masy, tym żwawiej postępowała ogólnodomowa demolka. Cztery podrostki dość szybko znalazły rodziny zastępcze, ale pozostała dwójka solidarnie i entuzjastycznie przejęła przydział ich czynności. Gdy już pogodziłam się z myślą o nieuchronności remontu generalnego, C.G. zdecydowała, że ona i dzieci wybierają wolność  na klatce schodowej,  ze swobodnym dostępem do terenów łowieckich oraz zielonych. Odetchnęłam. Każdego ranka sprawdzałam tylko, czy mi się koci bilans zgadza. Zgadzał się, aż do pewnego dnia, gdy ze zgrozą przyszło mi stwierdzić:  Debet! Kociąt zero a nawet minus dwa!  Kicianie i przeszukiwanie krzaków nie przyniosły rezultatu, a C.G. akurat zrobiła sobie dłuższe wychodne – przywołanie uciekinierów z zastosowaniem jej matczynego autorytetu było niewykonalne. Pozostało mi tylko jedno – zwrócić się o pomoc do świętego Antoniego,  niezawodnego patrona roztargnionych i niespójnych wewnętrznie, czyli mojego ulubionego, z którego usług korzystałam często, nieudolnie usiłując  nie nadużywać jego cierpliwości.

Pomyślałam sobie jednak: „Jakże to tak! Do świętego z pustymi rękami inwokację wznosić!?  Nie uchodzi!” Porządnej świeczki akurat nie posiadałam, a ogarek, jak wiadomo, dla kogo innego przeznaczony. Nie miałam wyjścia, musiałam zaproponować  handel wymienny. Skupiłam się więc  należycie i wysłałam do Antoniego czołobitny komunikat: „Najmocniej szanownego Świętego przepraszam, wiem że zawracam głowę, ale sprawa jest paląca! Kocięta mi wcięło! Dwie nieduże sztuki. Jeśli szanowny Święty byłby łaskaw pomóc mi je odzyskać, to ja w podzięce przestałabym palić! Stoi? No, to czekam. Pozdrawiam serdecznie. Amen”.

Kolejka petentów do świętego musiała być w tym dniu dość długa, bo zwlekał  z odpowiedzią i zwlekał. W końcu jednak usłyszałam: „Idź, ciemna białogłowo do garażu a  wyciągnij ze środka sierściuchy swe, które się tam zadekowały, gdy  facet, który jest twoim mężem, wyjeżdżał rano do pracy. A! I nie pal!”

Ulżyło mi! Wypuściłam na świat boży parkę głodną jak zając na przednówku i wywaliłam do kosza zaczętą paczkę papierosów. Umowa to umowa – nie odważyłabym się kopać z takim cennym wybawicielem. Minęło trochę czasu,  ja miałam świeższy oddech i w płucach mi nie świstało, a kocięta trzymały się grzecznie domu. Aż tu dnia pewnego wszystko zaczęło się od początku. Maleństwa przepadły! Garaż sprawdziłam zaraz na wstępie, Antoniemu przypominałam się sugestywnie, wielokrotnie  i natarczywie.  Ale nic! Żadnej reakcji!  Rozjuszyło mnie to z lekka, bo jak każdy niepalący palacz byłam dość nerwowa, więc niewiele myśląc walnęłam  z grubej rury: „O, kochany święty panie Antoni! Nie tak, psiakość, żeśmy się umawiali! Ja przestałam palić, a pan mi kotów nie pilnujesz?! Nieładnie!”

Nie odpowiedział. Stres ogryzał mnie do gołej kości, więc żeby się ratować, pognałam do kiosku po L&M, lighty oczywiście, bo czerwone okropnie mi szkodziły. I żeby historię zakończyć dodam, że kocięta samoczynnie odnalazły się po paru  dniach – wesolutkie, wyluzowane i pełne wrażeń. Za to ja zaliczyłam bolesną wtopę, a nawet dwie – nie dość, że wróciłam do nałogu, to na dodatek święty Antoni nigdy mi nie wybaczył wiarołomstwa. Czasem jeszcze pomagał, owszem, ale tak na odwal się,  na pół gwizdka i bez entuzjazmu:  zapodziałam służbowe kwity – znajdowałam tylko spinacz, zgubiłam portfel – wracał do mnie bilon oraz skasowany bilet etc. W końcu nasze kontakty mocno się rozluźniły. Niestety, tym w świetlistych wianuszkach na głowach nie ma co fikać, nawet jeśli rzecz idzie o sprawę kocią.

Opowiadanie napisane zwięzłym, żołnierskim stylem, bez zbędnych fioków, żabotów i precjozów stylistycznych. Jednowątkowe – dokładnie tak, jak pambóg opowiadaniom przykazał – o wyraźnie zarysowanej, przemyślanej linii papilarnej: Agata – prostata – mikstura – wymiata. Kolejna zaleta, której nie sposób przecenić, to niezaprzeczalne, a wręcz, powiedziałabym, olbrzymie walory edukacyjne tekstu, które w sposób fleksyjnie bezpruderyjny udało się autorce wpleść w tok wydarzeń. Jest ich sporo, lecz pozwolę sobie zwrócić uwagę jedynie na dwa z nich: w końcu poruszona została ważna, a niesłusznie dotąd pomijana, kwestia wielkości ptaka naszego czarnoksiężnika. Był ogromny, co wystarczająco tłumaczy niegasnące i pełne poświęcenia zainteresowanie nim archeologów, w tym archeolożki Agaty. W dzisiejszych czasach, zdominowanych przez hodowlane pokurcze detaliczne, takich ptaków już się nie uświadczy! Sprawa kolejna – spirytusowych leków homeopatycznych nie należy mieszać z alkoholem. Wskazówka cenna, choć w moim przypadku odrobinę spóźniona. Gdybym znała ją wcześniej, nie przepijałabym piwem imbirowym maceratu z zielonych orzechów na mazurskim Duchu Puszczy, lecząc rozstrój żołądka. (Stolica Łotwy jest zdecydowanie przereklamowana!) Och! I jeszcze jedno, co ogromnie ujęło mnie w tym opowiadaniu – czuć, że autorka przystępując do realizacji koncepcji fabularnej, wykonała solidny reaserch w zakresie nomenklatury naczyń laboratoryjnych – rzadko można spotkać się z taką pieczołowitością. Brawo!  Przytoczę cytat jako dowód: przy pomocy długiej rurki zatykanej od góry palcem. Po raz drugi – brawo!

Tekst autorstwa Finkli uważam za cenny wkład w rozwój koncepcji literatury fantastyczno-antynaukowej. Pozdrawiam serdecznie i z należnym szacunkiem.

Reklamacja (Pardon!)

Jeśli   Ambush + Irka_Luz + Finkla + Użytkownicy (Skryty?) + ja = 5 nominacji do biblioteki dla Opowieści o księciu Egonie, to dlaczego  Egona nie ma w bibliotece? Tak tylko pytam.

Humor, owszem, chwilami rubaszny, ale dobrze wpisujący się w konwencję komedii ludowej i przy tym utrzymany w należytych ryzach. Fabuła maleńka,  intryga prościutka i super – to także  cecha comedii dell’arte, która pod tym względem specjalnie wyszukana nie była, kolejny plus dla Anonima. Za to warstwa słowna, element najważniejszy dla publiki, która komedie takie oglądała, by móc urechotać się po pachy , odjazdowa, zabawna i sprytnie przemyślana: gra słów – kalambury – facecje. Duże brawa! Na koniec to, o czym już wspomniała Finkla ­– w zabytkowe ramki comedii dell’arte autor oprawił obrazeczki – memy o nader współczesnej treści. Zadrwił równo ze wszystkich,  ale w stylu poczciwie i dobrodusznie złośliwym.  Miłe. Nawet finał, który w pierwszym czytaniu wydał mi się cokolwiek wymuszony, ostatecznie zaakceptowałam, jako „twórczą” interpretację  eufemistycznego określenia „tam, gdzie król piechotą chodzi”.  Jeszcze raz – brawo! Pzdr.

 

Takie te namierzyłam przez przypadek:

Gdy Egon przeciskał się przez niemal nagi tłum z wyraźnym oburzeniem wymalowanym na twarzy, tak Erik zdawał się być zachwycony, do tego stopnia, że zapomniał o narzekaniu na ciężki ekwipunek.

 

Początkowe „gdy”  nerwowo boksuje się z „tak” w kolejnym zdaniu. Można wypróbować spójniki skorelowane:

O ile Egon przeciskał się przez niemal nagi tłum,  z wyraźnym oburzeniem wymalowanym na twarzy,

o tyle Erik zdawał się być zachwycony do tego stopnia, że zapomniał o narzekaniu na ciężki ekwipunek.

Lub:

Egon, przez niemal nagi tłum, przeciskał się z wyraźnym oburzeniem wymalowanym na twarzy, za to Erik zdawał się być zachwycony do tego stopnia, że zapomniał nawet o narzekaniu na ciężki ekwipunek.

Przecinek po „zachwycony” – zbędny. Pozostałe, które dorzuciłam – wydają się być i potrzebne i dyskusyjne jednocześnie. Można dogłębnie przeanalizować, ale to nieco nużące zajecie.

 

Niski troll zeskoczył z hamaka i podszedł do Egona. Sięgał mu zaledwie do pasa, ale książę nie mógł się oprzeć wrażeniu, że spogląda na niego z góry.

 

W ostatnim zdaniu należałoby rozwiać wątpliwości co do tego, kto na kogo spogląda z góry, bo chwilowo to książę łypie na trolla, więc żarcik trochę nie wypalił. (Sięgał mu zaledwie do pasa, ale książę nie mógł oprzeć się wrażeniu, że jakimś cudem ten konus  spogląda na niego z góry. No, coś w tym guście).

 

Książe (ogonek zjadło) Egonie (przecinek) nie dam sobą dłużej pomiatać (bez przecinka) temu kurduplowi, zaprowadźcie mnie do miasta.

 

Nikt już nie zwracał uwagi na trolla. Na nic się też zdały błagania i groźby.

 

Nikt już nie zwracał uwagi na trolla. Na nic się też zdały jego błagania i groźby.

Zaimki, choć nie cieszą się dobrą sławą, czasem są niezbędne. Dodałam na próbę.

 

– Cóż cię skłoniło (przecinek) by zamieszkać z taką kreaturą – zapytał w drodze Egon.

Gdy wyrzucono go z miasta za ciągłą krytykę(przecinek)  postanowiłam wyruszyć wraz z nim – wyjaśniła Lukrecja.

 

– Przyłącz się do mnie w moich wyprawach.

 

Uuuu! Nie. W całości nie. To jest kiepskie zdanie.

Przyłącz się i bądź mi (zostań mym) towarzyszem w wyprawach. Ciut lepiej. Ciut!

 

Biblioteka

Mnie także czytało się nieźle. Udało ci się utrzymać tekst w duchu dziewiętnastowiecznych „strasznych” powiastek, nawiązania do Poe oczywiście widoczne (in plus), motyw zaprzedania życia i duszy demonowi w zamian za przywrócenie do życia ukochanej – stylowy i fajnie wpleciony. Przy okazji przypomniałam sobie o istnieniu tomu  opowiadań zatytułowanych „Niemiecka nowela romantyczna”, wydanym kiedyś tam, kiedyś przez BN. Czytałam dawno, chyba sobie odświeżę, bo nastrój twojego opowiadania jakoś mi się z nimi skojarzył.  W sumie “Dwór Crawfordów” okazał się ciekawy, koncepcja „wywołania wilka z lasu” dziadkową „bajeczką” na dobranoc, też w zasadzie OK – wprowadza faktyczną  horrorowość  do tekstu.  Prowadzenie narracji w czasie teraźniejszym nie należy do zabiegów, za którymi bym przepadała, ale skoro taka była twoja koncepcja, to nie mam prawa jej podważać.  To, o co się nieco potknęłam przy lekturze – wyłuszczyłam poniżej. Może ci się przyda, może nie.  Pzdr.

 

Z wielkim znużeniem włóczy się po wielu pomieszczeniach swej sadyby.

 

Po kolejnych pokojach/komnatach  – pozwoliłoby uniknąć tego prawie powtórzenia i nieadekwatnego (IMO) do dworu słowa „pomieszczenia”.

 

Musi robić to zupełnie sam, odkąd odeszła służba a dwór był ogromny.

 

Zaplątany szyk zdania: Odkąd odeszła służba, musiał sam to robić, a dwór był ogromny.

 

Owa myśl pojawia się w głowie Sama, gdy akurat mija zasłonięty brudną tkaniną obraz.

 

Nie wytykam błędu, bo go nie ma, tylko informuję o moim – czytelniczym odczuciu niemiłego zaskoczenia. Samuel, opłakujący uwielbianą żonę, osłania jej portret BRUDNĄ tkaniną czyli czymś, co równie dobrze można nazwać szmatą? W pewien sposób bezcześci tym wizerunek i pamięć o ukochanej. Można byłoby rozważyć użycie przymiotnika „zakurzona” np.:  tkaniną zakurzoną tak samo, jak wszystko wokół.

 

Patrzy dłuższą chwilę na unieśmiertelnione na płótnie oblicze ukochanej. Rozmyśla. O losie jej, jak i swoim.

 

Zarówno o jej losie, jak i swoim.

Zarówno (…}, jak i (…)  to spójnik skorelowany, zestawienie wyrazów utarte, niezmienne czyli takie, które nie lubi, gdy go się bezpodstawnie pozbawia któregoś elementu.

 

Jest tak pogrążony w przeszłości, że nie słyszy zegara wybijającego dziesiątą, której to godziny tak niecierpliwie wyczekiwał jeszcze kilka chwil temu.

 

Drugie „tak” do wyrzucenia bez szkody dla całości, albo (w ostateczności) podmienić na „jakże”.

 

Z tuby gramofonowej dobiega go uspokajający ton którychś z sonat fortepianowych Mozarta.

 

Gramofon nie odtwarzał jednocześnie kilku sonat zapisanych na płycie, tylko jedną po drugiej, a więc liczba pojedyncza: którejś sonaty fortepianowej Mozarta/którejś z sonat.

I raczej „spokojne/kojące/łagodne  dźwięki”, nie „ton”.

 

Po policzku spływa mu samotna łza.

 

Bardzo poetycko, ale fakt, że płacze tylko jednym okiem, daje niezamierzony, za  to z lekka komiczny efekt.

 

W mgnieniu oka prowadzony jego zdolną ręką pędzel tworzy idealną kopię widoku za oknem.

 

To malarz był zdolny, a jego ręka wprawna.

 

Wybrzmiewają ostatnie nuty Mozartowskiego utworu utrwalonego na szelakowej płycie.

 

Sprawdziłam cię w necie, przyznaję, bo pierwsze płyty kojarzyłam wyłącznie z ebonitem, o szelaku nie wiedziałam. Interesująca informacja.

 

Unosi igłę i ściąga płytę. Zerka na następną, leżącą obok urządzenia. To jeden z walców Chopina.

 

Płyta to płyta, więc nie może być „jednym z walców Chopina”.

Płytę zdjął, bo ściągnął funkcjonuje  bardziej w znaczeniu „opuścił w dół” np. ściągnął spodnie.

 

Ponownie targana samotnością i żalem psyche młodego mężczyzny udaje się w podróż do przeszłości.

 

Co miałeś na myśli? Czy to, że psyche jest ponownie targana żalem, czy to, że psyche ponownie udaje się w podróż do przeszłości? Lepiej, aby druga opcja była prawdziwa, ale wtedy należałoby zmienić szyk wyrazów w zdaniu – „Targana samotnością (…) ponownie udaje się w podróż do przeszłości”.

 

Marie uwielbiała walce. A w szczególności te Chopinowskie. Kochała też tańczyć. Zawsze, gdy w dworze wybrzmiewała muzyka tego utalentowanego kompozytora, Sam wiedział, że Marie wyciągnie go do tańca. Przypomina sobie ich pierwsze wspólne tany. Bardzo się opierał. Na twarzy Sama pojawia się uśmiech. Doskonale pamięta tę niezręczną sytuację. Jego ukochana poruszająca się z gracją mitycznej nimfy i on pląsający w komiczny sposób. Jednakże mimo straszliwych początków Marie osiągnęła coś, co wydawało się Samuelowi niemożliwe. Nauczyła go tańczyć. Na balu, który odbył się kilkanaście miesięcy później, pokazał, czego zdołał się nauczyć, co doprowadziło do istnego oblężenia ze strony wielu pięknych dam, pragnących ruszyć w tany poruszającym się wdzięcznie mężczyzną. 

 

Tańce, hulanki, swawole buszują po tym „kawałku” i okrutny zamęt czynią. Okrutny! A efekt jest taki, że w całości wymaga on szlifu, uporządkowania i odciśnięcia z dużego nadmiaru wody. Jest niedobry, krótko mówiąc.

 

Jego domowa biblioteka jest bardzo imponująca.

 

Imponująca = wspaniała, olśniewająca. Wyraz imponująca nie potrzebuje wzmocnienia swojego znaczenia przez dodanie  „bardzo”, bo już ma je w sobie zapisane.

 

Kiedyś nie miał tyle czasu na lekturę swych pokaźnych zbiorów, teraz jednak ma go mnóstwo.

 

Dopiero co biblioteka Samuela była „bardzo imponująca”, a już się skurczyła do zaledwie „pokaźnej” = sporej = dwa regaliki i szlus?

 

Samuel dociera do końca pierwszej księgi, gdy stary zegar zaczyna wybijać pierwszą po południu.

 

Godzina pierwsza to jedno zegarowe bum. Gdyby zegar wybijał północ, to byłby sens zaznaczać, że dociera do końca księgi pierwszej, gdy zegar zaczyna wybijać dwunastą, a kończy ją wraz z ostatnim uderzeniem tegoż zegara. W cytowanym przypadku: „gdy zegar wybija” – poprawnie i wystarczająco.

 

Siada na krytym baldachimem łożu.

 

Łoże tapicerowane/kryte  baldachimem raczej nie było, więc sugeruję coś takiego: Siada na łożu ukrytym pod baldachimem// siada na łożu osłoniętym baldachimem.

 

Amontillado kończy się w zastraszającym tempie, a Crawford nie znajduje ukojenia. Udaje się ponownie do piwniczki, po więcej wina. Po dłuższej chwili wraca z sześcioma kolejnymi butelczynami. Opróżniając czwartą butelkę czuje, że kręci mu się w głowie. W trakcie otwierania szóstej pada na łóżko i zasypia. Budzi go zegar wybijający piątą.

 

Samuela, po wchłonięciu wina z sześciu butelek, powinien obudzić święty Piotr, dzwoniąc mu kluczami nad uchem, a nie zegar. Chyba, że w piwniczce przechowywał wyłącznie „małpeczki”.

EDIT: A! Doczytałam, że miał kłopot z zejściem z tego świata, czyli mógł pić na umór a umoru i tak nul. OK, przyjmuję, ale bez przekonania, bo skoro nie dał rady zrobić sobie swoistego  kęsim kęsim na powrozie, to promile też nie powinny na niego działać. Niemożność urąbania się jak szpak w imię zdrowia psychicznego, to by dopiero był ból! Ten fragment też jest stylistycznie nieładny i (IHMO) wymaga przemyślenia.

 

potwór powtórnie obejmuje władanie nad ciałem Samuela

obejmuje we władanie ciało

przejmuje władzę nad ciałem

 

Najstarszy i najwierniejszy sługa w dziejach dworu Crawfordów błaga go o litość, po czym ginie w brutalny sposób.

 

W brutalny sposób coś się robi: zabija, przerywa wypowiedź, przesłuchuje, ale nie „ginie”.

 

Szybko biegnie do piwniczki na wino. Schodzi na dół. Odnajduje w półmroku beczki z naftą. Całe szczęście nie zostały uszkodzone przez myszy. Musi wtaszczyć je na górę. Są potwornie ciężkie(…)

 

 Nafta w wielkich bekach i na dodatek w piwnicy na wino? A potem butelki węgrzyna  zamknięte korkami zalatującymi Łukasiewiczem stawiał na stół? Fu! 

Owszem, należało Samuelowi umożliwić wzniecenie pożaru, ale nie naciągając aż tak szczegółów. We dworach były specjalne pomieszczenia, tzw. lampiarnie. Tam służba czyściła lamy naftowe, przycinała albo wymieniała knoty, uzupełniała zasobniki kerozyną (kerozynę pożyczyłam od ciebie – nie znałam tego słowa) i tam też przechowywano jej zapasy w blaszanych bańkach.  Zapragnął Samuel efektownego fajera – mógł go łatwo wzniecić bez zasmradzania szlachetnych trunków, podpałki na pewno by wystarczyło.

(Żeby myszy uszkodziły beczki z naftą, musiałyby najpierw wytrąbić cały zapas amontillado – na trzeźwo żadna nie byłaby tak głupia, żeby łamać osobiste uzębienie na dębowych dechach, tylko dla wątpliwej przyjemności golnięcia setuchny śmierdziela).

Zaskakująca koncepcja. Bardzo zaskakująca! Wykorzystanie znanych elementów/atrybutów komedii dell'arte i splątanie ich z testem  Rorschacha?! No, wow! Tajemniczymi i niezwykłymi drogami chadza twoja wyobraźnia. Skojarzenie odległe, wydawałoby się, ale gdy ubrałeś je w słowa, okazało się, w dziwaczny sposób, celne.  Kolombina, Arlekin, Poliszynel/Jolka-fiolka, Black Monday/ miszmasz osobowości, rozmaitość postrzegania, dewiacje, szpital psychiatryczny, lekceważenie upływu czasu – poszalałeś niczym Dysonans poznawczy, tyle, że zrobiłeś to w doskonałym stylu. (Nie czuj się urażony tym porównaniem – lubię gościa i z masochistyczną przyjemnością czytuję jego „wrony” – poziom absurdu i totalne lekceważenie norm wszelakich, doprowadził do swoistej doskonałości).  

Bardzo dobrze napisany, frapująco oryginalny tekst. Kliknę bibliotekę, bo wart jest szerszej publiczności. Pzdr.

 Chwytam, mniej więcej. Dzięki. Nieco archaiczny mechanizm, trochę przypomina dziubanie trzcinowym rylcem na glinianej tabliczce. Mozolne zajęcie. Ta strona faktycznie potrzebuje dializy, bajpasów i liftingu. Biedna starowinka.

Kiedyś czytałam „Objawienie” Ferreiry. Dawno temu. Nic już nie pamiętam, poza tym, że podczas lektury towarzyszyła mi myśl, jak perfekcyjnie i precyzyjnie autor nazwał TO (nawet nie wiem co), co ja czułam/o czym wówczas myślałam, ale skonkretyzować swoich ulotnych wrażeń nie potrafiłam.  Nigdy już nie  wróciłam do tej książki, może z obawy, że moje „objawienie”, po latach, okaże się jakąś pomyłką albo złudą, albo że się rozczaruję.  Niech lepiej sobie trwa w dawnej formie.

Dziś, czytając A noc na powrót staje się zupełnie cicha, przypomniałam sobie tamte moje odczucia i tamten, pełen zdumienia podziw dla subtelności i absolutnie zaskakującej trafności, z jaką niektórzy potrafią ująć w słowa przeróżne człowiecze enigmy. Bardzo piękny tekst napisałeś, Anonimie. Piękny – w tym najprostszym, szlachetnym znaczeniu i niezwykle uniwersalny.  Poruszył mnie, przeraził, pozwolił pomyśleć, pogrzebać „w sobie”.  Podziwiam. Pzdr.

Zamieściłeś najpierw niewielki fragment i to do niego się odniosłam. Teraz dopiero zauważyłam, że tekst  się rozrósł, ale muszę go odpuścić. Dużo, dużo pracy przed tobą, jeśli chcesz pisać dobrze, lepiej, coraz lepiej.

Powtarzasz, niepotrzebnie, te same informacje, nie bierzesz pod uwagę, że wyrazy bliskoznaczne nie znaczą dokładnie tego samego i nie można w sposób dowolny jednego zastąpić drugim. Opisy bohaterów – straszliwa kawa na ławę. Narrator  ładuje  z grubej rury i narzuca czytelnikowi swoje – jedynie słuszne – opinie:  np. dziewczyna przeciętnej urody, mężczyzna dość przystojny. Ciemna noc, pełgające płomyki ogniska, a na twarzy laski widać nawet mały pieprzyk przy nosie. Długo by można wymieniać resztę, nazwijmy to, zastrzeżeń. Super, że piszesz. Mam nadzieję, że także dużo czytasz, bo to właściwie jedyna droga do wypracowania porządnego warsztatu i godziwego stylu. Powodzenia.

 

Nari przywiązał dwa upolowane zające do sznura który służył mu jako pas, po czym ruszył w kierunku swojego obozu. Nora chłopaka była małą jaskinią u podnóża pagórka gdzieś w środku lasu. Nie miała ona nawet 5 metrów głębokości, jednak mieściło się tam jego posłanie z liści i trawy, a także ognisko przy którym ogrzewał się i piekł jedzenie.

Nie tracąc czasu ruszył więc do małej dziurki w ziemi którą zwał domem.

 

obóz https://sjp.pwn.pl/slowniki/ob%C3%B3z.html

jaskinia https://sjp.pwn.pl/szukaj/jaskinia.html

nora https://sjp.pwn.pl/szukaj/nora.html

dziurka https://sjp.pwn.pl/szukaj/dziurka.html

Obóz nie jest norą, nora nie jest jaskinią, jaskinia nie jest małą dziurką w ziemi! Informację na temat schronienia, z którego na co dzień korzystał Nari i nazywał go swoim domem, udało ci się maksymalnie zagmatwać i rozwlec aż na cztery zdania, z których – co najgorsze – nie wyłonił się żaden konkretny obraz owego „domu”.  

 

5 metrów głębokości

 

W tekstach literackich używamy liczebników, nie cyfr.

 

Jeśli na dnie norojaskinioobozu, czyli małej dziurki w ziemi, zmieściło się posłanie dla sporego osobnika (skoro dał radę zwinnie pomykać, dźwigając przytroczone do pasa dwa zające i nie nadeptywał przy tym nieboszczykom na uszy, to był raczej dość pokaźny) i aneks kuchenny, to nie jest ważna informacja o jej głębokości, ale o powierzchni. Tylko nie w metrach kwadratowych!

Obszerna/dość obszerna/ na tyle obszerna, że zmieściło się w niej to i owo/ spora/przestronna/ itp.

 

 (…) piekł jedzenie.

 

Zupa też jest jedzeniem, ale się jej nie piecze. Przyrządzał jedzenie/strawę/posiłki.

 

(…) był Valkinem, pół człowiekiem, pół zwierzęciem. Jego rasa przegrała wojnę z ludźmi wiele lat temu, co sprawiło że valkiny są uważani za ten gorszy gatunek.

 

Straszny galimatias. Jeśli valkin jest nazwą hybrydy tak, jak np. centaur – to mała litera, nie wielka. A wtedy konsekwentnie i poprawnie: „valkiny są uważane”, tak jak i „centaury są uważane. Jeśli jednak stworzyłeś jakąś grupę etniczną, co by sugerowała wielka litera – „był Valkinem” – to bądźże wytrwały: „Valkini są uważani”.  Valkin – Valkini, tak jak Litwin – Litwini, identyczna odmiana. Trzeba by się na coś zdecydować, bo cienko jest.

 

Pomiędzy drzewami paliło się ognisko, a naokoło niego siedziała dwójka podróżników.

 

Zostawmy ognisko, niech sobie płonie spokojnie, a wróćmy do pospolitego pokoju ze stołem ustawionym centralnie. I teraz spróbuj usadzić WOKÓŁ niego DWIE osoby! Albo będą siedzieć obok siebie, albo naprzeciwko! Aby spełnić pragnienie usadzenia gości wokół stołu, należałoby zaprosić jeszcze co najmniej dwójkę gości. Z ogniskiem jest dokładnie tak samo.

 

Jego czysta ogolona twarz wyglądała przyjaźnie, mimo faktu że obok w ziemi wbity był wielki dwuręczny miecz.

 

wbity – w kogo? w co? – w ziemię

tkwił – w kim? w czym? – w ziemi

 

Posiadanie dwuręcznego miecza nie stoi w sprzeczności  z „posiadaniem” miłej twarzy, poddanej starannym zabiegom barberskim. Raczej świadczy o tym, że gość nie jest durniem (gładko ogolonym), który w podróż po bezdrożach zabiera kosmetyczkę z zawartością, licząc, że potencjalnego agresora pokona, psikając mu dezodorantem w oczy. Przeciwnie, ma olej w głowie – wyposaża się w porządny oręż  i krzepą także dysponuje – dwuręczny miecz trochę waży. A kim jest w istocie, okaże się później. Tak myślę.

 

Ubrany był w ciemnoniebieskie szaty a z jego twarzy zwisała długa szarawa broda.

 

Zwisająca z twarzy broda byłaby do zaakceptowania wyłącznie w przypadku, gdyby opis dotyczył sąsiada, ku uciesze dziatek przebranego za świętego Mikołaja. Jemu broda miałaby prawo „zwisać z twarzy”, bo chińczyki  straszny szajs sprzedają – tego okolicznościowego zarostu za nic się nie da solidnie i porządnie przymocować. Więc zwisa. I dynda.

 

Starzec tylko marudził i wyzywał ich swoim ochrypłym głosem by byli cicho.

 

Starzec wyzywał ich, by byli cicho. Gołym okiem widać, że czasownik „wyzywać” załapał się do towarzystwa na krzywy ryj i powinien się z niego co tchu wynosić. Ewentualnie może pozbyć się pierwszego „y” i wtedy zabrzmi nieco sensowniej.

Gdy ta dwója dyskutowała zażarcie(…)

Tu kolejna, śmieszna literówka.

 

Chwilę potem, gdy rozbrzmiało bulgotanie, podróżnicy zjedli potrawkę.

 

Można się zbulgotać!

 

(…) rozpalili pochodnie, zgasili ognisko i ruszyli w dalszą podróż.

 

Pochodnie i świeczki zapalamy, ognisko rozpalamy.

 

Chłopaka jednak to nie obchodziło, bardziej interesowało go czy w garnuszku zostało jeszcze trochę potrawki, albowiem podróżnicy śpieszyli się tak bardzo, że zostawili swój kociołek.

 

Garnek-garnuszek-kociołek.

Po kiego ci tyle garów? Przecież najważniejsze było to, co się w nich znajdowało. Jednym kociołkiem można było obskoczyć całą tę imprezę przy ognisku.

Dlaczego czepiłeś się potrawki? Wielokrotnie! I jak można po zapachu poznać, że to akurat potrawka a nie np. zwykłe mięso duszone z ziołami? Przecież znowu najważniejsze jest to, że strawa apetycznie pachniała, a nie czy mięcho zaprawione było zasmażką i śmietanką, czy też żółtkiem z odrobiną soku z cytryny. (Tak się podobno przyrządza potrawkę. Nie wiem, nie potrafię zrobić, ale sprawdziłam).

Całej trójce nie wróżę powodzenia na dalszej drodze ku przygodom, skoro są na tyle niepociumani, że zapominają zabrać tak niezbędny wędrowcom sprzęt, jak kociołek. Na następnym postoju będą jeść szczaw i mirabelki.

Czy punkty biblioteczne są do okienek przy opowiadaniu dodawane ręcznie, a nie z automatu? Moje kliknięcie z 7 lutego nie zostało zaliczone. Coś sknociłam? Mogę poprawić, jeśli mus taki.

Co do “zamaszystej” spódnicy – masz rację, ma prawo do życia tak samo jak zawiesiste zupy, więc oczywiście niech macha na zdrowie. Pzdr.

Prawdą jest, że ci oddelegowani do pracy rano, we dnie, wieczór, w nocy, lekkiej roboty nie mają.  Czasy mamy gniewne, psychiki rozhuśtane, nerwy powiązane szpagatem w pęczki, bo inaczej dawno by się rozleciały. Depresja w gratisie. To się ma prawo udzielać nawet tym z góry. I tak sprawa w twoim opowiadaniu wygląda. Ładnie wygląda. I ludzko i anielsko. Numer 404 dodany do zetki  nieprzypadkowy, prawda?  Tak mi się wydaje. Czasem przestajemy się w życiu prawidłowo wyświetlać, ale można wtedy próbować odświeżyć  naszą jaśniejszą stronę. Dać szansę. Uda się – sesji ciąg dalszy, nie – błąd 404, martwy ekran i finito. Nadinterpretacja? Czytelnikowi wolno!

 

Przeczytałam, że błędy już poprawiłeś, jeśli więc wskażę któreś ponownie, to wybacz – nie zdążyłam z komentarzem wycelować.

 

Kasztany i resztki łupin leżą w kałużach, które deszcz znaczył zmarszczkami.

 

Efektem tej żonglerki czasami  jest informacja, że kasztany leżą wyłącznie w tych kałużach, które wcześniej deszcz znaczył zmarszczkami. IHMO – lepiej 2 x teraźniejszy.

 

(…) my urabiamy sobie łokcie (…)

 

Mogliby sobie „urobić łokcie”, gdyby dorabiali do pensji jako „rozpychacze łokciowi” w środkach transportu publicznego. Oczywiście w godzinach szczytu! Jeśli tego nie robią, to albo dodać brakujące „ręce”, albo podmienić „sobie” na „się po”.

 

Jedyne, co możesz, to z czasem rozpoznawać, z którego coś będzie, a z którego nie. Ten mój od samego początku sprawiał problemy. Zresztą, sam zobaczysz, z czasem będziesz wiedział (…)

 

Pierwszy przecinek zbędny.

 Owszem – dialog, język mówiony itd., ale powtórzenia psują zdanie. Tym bardziej, że pierwsze „z czasem” nie jest do końca trafione: Jedyne, co możesz, to nauczyć się rozpoznawać (…) Zresztą, sam zobaczysz, z czasem będziesz wiedział (…) Luźna propozycja.

 

Deszcz bębni o czaszę parasoli.

 

O jedną czaszę za mało, czyli o jeden ogonek za dużo.

 

Z 404 (…) Wiem, a co jeśli nie wystawię Zetki

 

Sądzę (na zasadzie analogii, bo nie sprawdzałam), że nazwa zetka, tak jak np. rozmiary odzieży M – emka, S – eska, powinna zaczynać się małą literą.

Z404 – na obraz i podobieństwo L4//Z03 – bez spacji , albo tak jak WD-40 (genialny wynalazek!) z łącznikiem. Chyba możesz wybrać dowolną opcję, choć druga wygląda wg mnie lepiej.

To mnie było miło, Anonimie. Dziękuję. A skoro już jestem, to dopiszę to i owo, może zachęcę kogoś do lektury, bo naprawdę warto Twój tekst przeczytać: kapitalne dialogi, błyskotliwa, dowcipna narracja zaskakująca odjechanymi skojarzeniami, piękny język, fantastyczna koncepcja i jakże precyzyjne wykonanie. Malutkie powiadanie z pełnowymiarowymi bohaterami. I, prawdę mówiąc, jestem zdziwiona, że nie ma ono “wzięcia”. Dlaczego? Bo nie prawi o apokalipsie, postapokalipsie, zagładzie, fruwających jelitach, gnijących zwłokach i gałkach ocznych turlających się po schodach? Prawdopodobnie się nie znam na trendach, więc lepiej dam spokój.

A “Pewnego razu na balu” szczerze polecam!

 

PS.

Luknij:

Nie można wykorzystywać swojej pozycji, to poniżania innej istoty, tylko dlatego, że ma odmienne zdanie!

Pierwszy przecinek zbędny, chyba się uchował po korektach. I czy zamiast „to” nie powinno być „do”?

 

Książę aż sapnął i zakręcił zamaszystą różową spódnicą zwracając się do szambelana vel owcy. 

 

Marszczoną spódnicę widzę, nawet suto marszczoną jestem w stanie zobaczyć (ale bym jej nie założyła). Ale „zamaszysta” spódnica? Nie miało być przypadkiem „zakręcił zamaszyście”?

Ja czasem nie wiem, skąd mi się to bierze…

Skądkolwiek by się nie brało, słusznie czyni!

Nie wiem jak się ma comedia dell arte w innych tekstach konkursowych, ale w twoim poczuła się naprawdę komfortowo.

 

(…) wzniosła chude ręce do góry w geście dezaprobaty. 

 

Zauważyłeś, prawda?

 

I popędziła, przebierając cieniutkimi, jak trzciny Złotogrodu, nogami.

 

Przecinkowe gwałturety + posiekane w talarki porównanie. Pozwól, że sobie pozwolę:  I popędziła, przebierając nogami cieniutkimi jak trzciny Złotogrodu.

 

Tutaj schowały się za potężnymi cyprysami i chichocząc, zaczęły się przebierać.

 

Drugie „się” zbędne, a brzęczy nachalnie!

 

Zulejka zrzuciła spódnice na ziemię i, w samych pantalonach, próbowała rozszyfrować, przez jaki otwór założyć strój Arlekina, a Mandarynka usiłowała pozbierać rzeczy, sama przemieniona już w dorodny, ciemnoczerwony granat.

 

(…) przez jaki otwór założyć (…) Stroju Arlekina nie da się założyć przez żaden otwór. Z otworem gębowym, okiennym i kanalizacyjnym włącznie. Koncept rozgryzania przez Zulejkę zawiłości „konstrukcyjnych” kostiumu padł. A raczej wypadł. Przez otwór. Dowolny.

 

(…) usiłowała pozbierać (…)  – usiłowanie to zamiar wykonania czynności // podjęcie próby jej wykonania, a więc nie ten kontekst, bo Mandarynka faktycznie zbierała rozrzucone ciuchy – bez żadnego „ale”.

 

Stojąc z jedną nogą w kombinezonie, drugą w samych pantalonach (…)

 

Pantalony i kombinezon rozjechały się w nieuzasadnionym, szerokim rozkroku stylistyczno-składniowo-logiczno-estetycznym. Nic w tym zdaniu nie gra, choć po dodaniu paru malutkich wyrazków i drobnym przemeblowaniu, da się go łatwo ustawić do pionu.

 

Mandarynka z przerażeniem kucnęła na ziemi.

 

Nie miała innej możliwości – przecież przebierała się pod parkowym cyprysem wyrastającym z ziemi.

 

Zrobimy rewolucję, jak się patrzy!

 

Bez przecinka.

 

Kucharz z wielką wazą zupy zahamował w ostatniej chwili przed grupą porwawczą[1]

[1] Tak, „porwawczą”. To idealne słowo w idealnym miejscu. 

 

Całkowicie się zgadzam. Przecież to oczywiste – grupa mieszana, porywająco-wybawcza.

Interpunkcyjnie – grubsza robota do wykonania. Pomijam.

Poza tym (i paroma innymi, którym odpuściłam, bo czas nie guma) – bardzo atrakcyjne, abstrakcyjne i absurdalne opowiadanko, z absolutnie urzekającym Wujem-Czarną Dziurą (opis świetny!), księciem panem-pastereczką, kontestującym Fikandrem i resztą! Plastycznie – super!  Bardzo celnie oddałeś słowami chaos kolorów, dźwięków, światła, różnorodność prawdziwie dellartowskich postaci. I ten finałowy, zaskakujący epizod – jak z klasycznej komedii omyłek. Bardzo udana „produkcja” – doskonale mi się czytało. A, i byłabym zapomniała – brawa za słowotwórstwo! Za całokształt również. Pzdr.

Opowiadanie sympatyczne i niezobowiązujące. Pozdrawiam z Nowym Rokiem.

 

Smoka należy w dialogu traktować w sposób nieurągający jego godności.

 

Każdy ma swoją godność, więc dlaczego pan dialog miałby jej nie posiadać, ale w tym zdaniu jest ona raczej dla smoka zarezerwowana . Szyk wyrazów: W dialogu smoka należy traktować (…)

 

Jak powiadają ci, którzy sceny takie na własne oczy widzieli, jednym ciosem ogona potrafi rycerzy jadących w pełnych zbrojach samotrzeć z siodeł wysadzić.

 

  1.  Jak powiadają ci, którzy sceny takie na własne oczy widzieli(…)

     

    Wcześniej nie pojawiła się żadna scena, o której można byłoby teraz (post factum) napisać, że byli tacy, którzy ją na własne oczy widzieli. A na taką sytuację wskazuje konstrukcja zdania. Konkretne informacje powinny się więc pojawić  choćby w drugim zdaniu składowym, np. Jak powiadają ci, którzy na własne oczy przykłady smoczej mocy widzieli/oglądali, nawet i trzech rycerzy w pełnych zbrojach potrafi jednym ciosem ogona z siodeł wysadzić. Nieco –  ale tylko „nieco” – lepiej, bo przemeblowanie jest punktowe, a powinno dotyczyć całości zdania.

  1.  (…) jednym ciosem ogona potrafi rycerzy jadących w pełnych zbrojach samotrzeć z siodeł wysadzić.

     

    Szyk wyrazów w trzecim zdaniu składowym wskazuje, że to smok samotrzeć trzech rycerzy z siodła wysadzał. Czyli nie był z niego taki znowu chojrak, skoro do walki z trójką zbrojnych stawał w towarzystwie żony i szwagra.

     

    „Samotrzeć” to, w przypadku tego tekstu, atrakcyjnie brzmiący archaizm, ale jego użycie jest całkowicie nieuzasadnione. Samotrzeć  znaczy we trzech/ we troje, ale w znaczeniu „samemu z dwiema innymi osobami”, bo składa się z zaimka „sam” i liczebnika „trzeci”. To który z trzech rycerzy był tym pierwszym, któremu towarzyszyło dwóch innych?  [Ze smoka taki ci mocarz był, że nawet i Rolanda w pełnym rynsztunku bojowym, samotrzeć pomykającego, jednym ciosem ogona z siodła potrafił wysadzić. O! O to chodzi! Mechaniczne zastąpienie  trzech rycerzy, rycerzami jadącymi samotrzeć, to pomyłka].

To zdanie, na „pierwszy rzut ucha” sprawiające wrażenie atrakcyjnego, wymaga wg mnie porządnej redakcji. W całości!

 

W księgach uczonych zapisano, że ogniem piekielnym, który z paszczy smoka zionie, potrafi ta bestia na jednym wydechu wieś całą nawet osiem dymów licząca podpalić.

 

Smoki się rozmnożyły. Bestia podpalała chałupy ogniem piekielnym pożyczanym na lewo  z paszczy konkurencyjnego smoka. Wywalić „smoka”, użyć zaimka „jej” (bestii), a żeby bilans wyszedł na zero, zlikwidować „ta”.  I raczej „jednym wydechem” niż „na jednym wydechu”. Przecież poczwara nie paplała ciurkiem na jednym wydechu, tylko używała „duchania” jak miotacza ognia.

 

Smoczyca nie mniejsze spustoszenie zasiać potrafi, a bywa, że w przypływie furii i większe.

 

Dlaczego „zasiać”? Jeśli chcemy zaznaczyć czynność niedokonaną, mówimy/piszemy – „siać spustoszenie”, a czynność dokonaną „spustoszyć”. Frazeologizm „zasiać spustoszenie” nie istnieje, bo i potrzebny nie jest. Za to można „zasiać wątpliwości”! Wiadomo także, że górale zasiali owies. Obfitość zbiorów – nieznana.

 

U większości gatunków wystarczy znaleźć miejsce, z którego widzieć będziemy oba ślepia poczwary, gdy ta na wprost zerka.

 

Założyć można, że „u większości gatunków” miejscem takim – najlepszym do oglądania oczu wyrośniętej poczwary – będzie jej wydatny nochal, więc to tam należy przycupnąć.  Tylko uważać trzeba, coby na smoczym katarze noga nam się nie omsknęła.

 

Niech spotkanie o nas bestia zachowa we wdzięcznej pamięci.

 

spotkanie z nami/wspomnienie o nas

Miałam na myśli lubczyki skłaniające do lubienia/kochania, a nie przyprawowy chwast.

Rozumiem – założenie było OK, ale ja – czytelnik  – go nie zrozumiałam, bo poskąpiłaś mi niezbędnej w tym celu wiedzy. Skoro lubczyk Aliny nie ma wiele wspólnego z lubczykiem z Herbapolu,  powinnaś mi tę istotną różnicę jakoś zasugerować. Może używając np.  neologizmu? Przyszłoby ci to z łatwością, bo (tu proszę wpisać odpowiednie komplementy na temat  swojego potencjału językowego i mocy wyobraźni , a ja je chętnie parafuję).  I, korzystając z okazji, dodam jeszcze, że koty Aliny noszą świetne imiona – „mówiące”, inspirujące i, co ważne, krótkie. Także mam kota (płeć żeńska),  ale zanim wypowiem ostatnią zgłoskę jego imienia, zazwyczaj zdąży już zasnąć. Sprawdza się – to imię – wyłącznie w przypadku wizyty u nowego weterynarza, w momencie, gdy pragnie on wciągnąć pacjenta do rejestru i prosi o dane. Odpowiadam, a potem z satysfakcją, która jest  formą słusznego rewanżu za standardowo wygórowany rachunek, patrzę, jak dłonie zastygają mu nad klawiaturą. Następnie słyszę pokorne pytanie, czy może wpisać tylko początek. Zgadzam się łaskawie z odrobiną pogardy. Pełne imię kotełki brzmi zwyczajnie: Nio Gardenia Gladiola Szczoch-Zaraza Czetwertyńska. (Żaden z członów tego zestawu nie jest przypadkowy!)

Pzdr ;D

Zgrabne, wartkie, ładny język i fajny styl. Podobała mi się zawartość horroru w horrorze – nie lubię tego gatunku, ale lektura twojego opowiadania była naprawdę relaksująca (?). Morderczy koteczek wielce satysfakcjonujący – nie wolno rozjeżdżać autami żadnych koteczków, szczególnie tych, których imiona wieszczą masakrę. Ofiary działalności pacyfikacyjnej zhybrydziałego zwierzątka  starannie wyselekcjonowane – podtatusiały szef z korpo kupujący sobie dwudziestolaski i podwładny-przydupas! Trudno im współczuć marnego końca – kot tak chciał!  

Tworzysz bardzo dobre, naturalnie brzmiące dialogi, takie jakby „podsłuchane”. Samodzielnie, czytelnie, bez dopowiedzeń narratora przekazują informacje na temat aktualnie panującej atmosfery, charakteryzują bohaterów, ich nastrój, nadają tempa wydarzeniom. Duży plus!

Ogólnie – milutki horrorek, trochę w typie uwspółcześnionych braci Grimm.

 

Przede wszystkim cieszyła się jednak wizją, opadających szczęk koleżanek, na widok nowiutkich butów i jaspisowej skrzynki na eliksiry.

 

Składnia się posypała. Interpunkcja również. Imiesłów w tym zdaniu nie ma prawa bytu i generuje problemy.

Przede wszystkim cieszyła się jednak wizją koleżanek, którym opadają szczęki  na widok jej nowiutkich butów i jaspisowej skrzynki na eliksiry.

Zdecydowanie wypada zaznaczyć, że buty i skrzynka są jej – Aliny własnością.

 

Zamierzała (przynajmniej na początku) chwalić się, że zarobiła sporo na wynalezionych minionego roku lubczykach instant.

 

Nawiasy, brzydko wydzielające wtrącenie, z powodzeniem można zastąpić półpauzami, a i przecinki także by tu zagrały.

Zioła instant to nie „wynalazek” Aliny – od dawna są produkowane w takiej formie, lubczyk również wynalazkiem nie jest – matka natura już jakiś czas temu uprzedziła nas w tym względzie. Alina mogła sporo zarobić np. na wykoncypowanych w minionym roku smakowych wersjach lubczyku instant. I lubczyk w liczbie pojedynczej, bo to ziele cierpiące na brak najbliższej rodziny – nawet, niebożątko, odmian żadnych nie posiada.

 

We wsi gadano, że to do niego wrzucono w czasie wojny trupy. Jedni opowiadali, że byli to Niemcy, którzy przyjechali spacyfikować wioskę, inni, że szukający schronienie Żydzi, lub jacyś ludzie wracający z Niemiec ze złotem.

 

Po skróceniu do niezbędnego minimum widać, że jest źle, bo rodzaje rzeczowników nie mają szans na dopasowanie się.

(…)wrzucono trupy. Byli to Niemcy.  Albo jeszcze krócej: trupy byli to Niemcy

Ewentualna wersja:

(…)wrzucono trupy. Jedni opowiadali, że były to ciała Niemców itd.

 

Staw pokrywała cieniutka warstwa lodu. Rzuciła na lód sznurki z zaklęciem

Obróciła się, ogarniając wzrokiem otoczony białymi sosnami domek, uśpiony ogród i otaczający całość zachłanny las.

Widać.

 

szukający schronienie Żydzi

Kłócili się na stojąc na śniegu.

– Ale ja się na tej płaszczyźnie jestem zero.

z nosa wisiały mu zamarznięte szpiki.

 

Pozostałości po poprzednich wersjach/ literówki.

 

Spodoba się, mieszczuchom

cieszyła się jednak wizją, opadających szczęk koleżanek

Mówiła, też, że w sprawki zamieszane było pół wsi,

Poza tym nie ma tego, jak teraz odkręcać!

i czekał na gości, jak gospodarz.

schronienie Żydzi, lub jacyś ludzie

 

Resztę pominęłam. Masz oszałamiająco nieortodoksyjny stosunek do interpunkcji.

 

Zauważyła, że na chodniku za domem zaparkował czarny jeep. Ostatni raz rzuciła okiem na staw i ruszyła w stronę furtki.

 

Brzmi to tak, jakby staw był otoczony ogrodzeniem z furtką. Jeśli nie był, to sugerowałabym podmianę – jeepa postawić na chodniku przed furtką, Alinę puścić w kierunku domu, a najlepiej – „w stronę samochodu”.

 

zamknęły się w łazience i wypindrzyły się na bóstwa.

 

Pierwsze „się” wystarczy, drugie to już nadmiar.

Pzdr.

 

 

Co do tego “ale” – to słowo mi się po prostu dobrze kojarzy. ;)

Skojarzenie słuszne a nawet pożądane, szczególnie gdy pisze się opowiadanie, w którym napoje energetyzujące odgrywają niebagatelną rolę. Temat trzeba czuć! winkSkładnia też tak do sprawy podeszła, tylko nieco przesadziła z zaangażowaniem. ALE chciała dobrze!

Powodzenia w konkursie, Krokusie (ten rym to na szczęście ;)

Mnóstwo zalet – kompozycyjnych, fabularnych i językowych. Bardzo dobra scena pożaru. Bardzo dobre spiętrzanie kolejnych problemów i ich precyzyjne dawkowanie, co sprawia, że fabuła rozwija się dynamicznie, sprawnie, zaskakująco, nie gnając jednak w podskokach do finału. Tempo narracji idealnie dostosowane do zmieniających się wydarzeń,  pięknie zarysowane postaci, przemyślnie wprowadzony wątek ujawnienia skutków działania czar-wódy, pozwalającej widzieć przyszłość, kapitalnie zaskakujący pomysł odnalezienia Agrafa w beczce z Novakiem, a wcześniejsze okoliczności tego wydarzenia –  zabawne i nader sensowne. Bardzo, bardzo dobre dialogi. Nieoszukane reakcje i relacje  na linii mąż – żona, świetnie oddane uczucia i emocje obojga. Dobre wszystkie nazwy własne, ale dwuznaczna Vilka Noc – odjazd! No, po prostu kawał fajnego, emocjonującego i chwilami zabawnego opowiadania – chciało się go czytać! Tytuł także mi się podobał, coś na kształt Seks, prochy i rock and roll.

Bibliotekę – jak najbardziej zasłużoną – już masz, ale opowiadanie jest konkursowe, więc może ci się przyda któreś z moich spostrzeżeń. (Nie obrażę się, jeśli na własny użytek nazwiesz je mędzeniem).

Uwagi powyżej, dotyczące tekstu – nie odpowiadają chronologii wydarzeń, bo notowałam je sobie ot, tak – od któregoś tam momentu lektury, żeby mi nie umknęły.

 

W tekście jest wiele zdań złożonych, w których nie wydzieliłeś przecinkami zdań wtrąconych, ze szkodą dla jasności przekazu. Nie wskazałam ich – komentarz rozrósłby się jeszcze bardziej, a można je samemu wyłowić, czytając tekst na głos, bo przecinki są „słyszalne” i da się je uzupełnić „na ucho”.

 

Zaciągnęła się, puściła w powietrze obłok dymu. Ile jeszcze ma tu czekać?

Gdyby to była zacytowana myśl Lii  – „Ile jeszcze mam tu czekać” byłoby OK – nie mówimy ani tym bardziej nie myślimy, sztywno trzymając się norm językowych, więc potocyzmy są oczywistością. Ta kwestia pada jednak z ust wszechwiedzącego narratora, dla którego nie są przewidziane tego typu fory, więc powinien był powiedzieć „Jak długo ma tu czekać?”

 

(Aleś wymyślił imię! Lija!  Odmienia się jak „żmija”! Ciekawe, czy okaże się, że to nomen-omen J Na razie lubię kobitę!)

I wtedy //z niewielkiej dziury w dachu tuż obok niej //zaczął przeciskać się bezkształtny cień.

Przeciskać się – przez kogo? co? – przez dziurę

Wypełzać – z kogo? z czego? – z dziury

Ilekroć dochodziło do takich sytuacji, brała ją ochota, żeby tupnąć nogą w samym środku tej plamy i sprawdzić, czy rozpryśnie się jak kałuża.

„tupnąć nogą – w kogo? co? – w sam środek tej plamy”

 

Agraf rzeczywiście się nie spieszył.

Dobre imię! Na drugie pewnie wabi się „Rozpięty”. A gość zdecydowanie powinien się spiąć! Zdecydowanie! Nie działałby tak żonie na nerwy.

Jedna z moich ulubionych kwestii z Vabank:

 – Ttto co mmam powiedzieć Spiętemu?

– Żeby się rozpiął!

Pokiwała głową i stosownie odczekała chwilę, zanim podjęła temat.

„Taktownie” nie brzmiałoby lepiej?

Lija przewróciła oczami. Przeciągał ten moment specjalnie, ale to przez jej rozgorączkowanie.

Nie. Błędna konstrukcja. To zdanie współrzędnie złożone przeciwstawne (drugie składowe jest równoważnikiem, ale nic to). Byłoby poprawne, gdyby brzmiało np. Przeciągał ten moment specjalnie, ale Lii zupełnie to nie przeszkadzało. Wtedy czynność odwlekania/przeciągania chwili, w której ciekawość żony zostanie zaspokojona, przeciwstawiałaby się temu, że Lija olewała perfidne zachowanie męża – czyli plan złośliwca nie wypalił. A przecież to nieprawda – płonęła z ciekawości i gorączkowo pragnęła usłyszeć odpowiedź. Czyli: Agraf Rozpięty przeciągał ten moment specjalnie (dlaczego?) bo wyczuł/dostrzegł jej rozgorączkowanie/gorączkową ciekawość. Proponuję przemyśleć. 

Weszli do „Vilka nocy”. Obecność kobiety w karczmie nikogo nie powinna dziwić, ale z pewnością przyciągała uwagę.

Masz jakiś problem ze zdaniami współrzędnymi przeciwstawnymi – tak jak wyżej, zresztą.

 „Obecność nie powinna dziwić, ALE przyciągała uwagę.” Skąd to „ale”? Co się czemu przeciwstawia?

Obecność kobiety nie dziwiła, ale uwagę jednak przyciągała. – OK.

Obecność kobiety przyciągała uwagę, ale nikogo nie dziwiła – też OK.

Mus przemyśleć.

Trzymała się tuż za jego plecami. Tak było naturalniej, ale też pozwalało Lii skoncentrować się na łapaniu myśli biesiadników.Byle tylko iść za szerokimi plecami Agrafa.

Tak wyglądało naturalniej i/a przy okazji pozwalało Lii skoncentrować się na łapaniu myśli biesiadników.

W tym zdaniu treści się łączą, więc potrzebny spójnik „i” (ewentualnie „a” z dodatkiem), nie kolejne „ale”! Co innego, gdybyś napisał: Tak było naturalniej, ALE nadal dość śmiesznie.

Ponadto dwa razy – niepotrzebnie – powtórzona informacja o tym, że Lija kryła się za plecami męża.

A może: Takie zachowanie było stosowniejsze – w sensie bardziej zgodne z konwenansami praktykowanymi przez szowinistycznych facetów.

I wtedy zobaczyła „Siwego”, jak przezwała go sobie w myślach.

Raczej „nazwała”.

Siwy siedział przy stoliku sam i pilnie obserwował otoczenie z grymasem wielkiego niezadowolenia, co charakteryzowało całą klasę robotniczą, ale w jego oczach Lija dostrzegła to, czego szukała. Zgorzkniałą pogardę do wszystkich w karczmie, jaką mógł emanować jedynie ktoś, kto doświadczył degradacji w zakładowej hierarchii. Ktoś, kto bardzo chciałby wrócić do starego porządku.

Jakim cudem – bez czytania w myślach, a jedynie na podstawie wyrazu twarzy Siwego – Lija mogła wyciągnąć tak szczegółowe wnioski i na temat jego „degradacji w zakładowej hierarchii” i pragnienia „powrotu do starego porządku”? Co oznacza „grymas wielkiego niezadowolenia charakteryzujący całą klasę robotniczą”? Dość kuriozalna uwaga.

Gorycz i pogardę malującą się na twarzy – rozumiem. Emanującej, zgorzkniałej pogardy – niestety, nie.

I znowu zdanie, w którym użycie spójnika „ale” sugeruje rozłączność treści, a tej rozłączności de facto brak: Siwy pilnie obserwował otoczenie(…), ALE w jego oczach Lija dostrzegła to, czego szukała. To nie do przyjęcia. Po co zresztą łączyć te zdania – każde zawiera inną informację, więc spokojnie można przekazać je w zdaniach odrębnych.

Położyła dłoń na ramieniu Agrafa, wypiła jeszcze raz i razem z kieliszkiem odeszła od stołu.

Obraz Lii odchodzącej od stołu razem z kieliszkiem” rozbawił mnie, przyznaję. Kieliszek ledwie pełznący na uginającym się pod nim denku i Lija obejmująca biedaczynę wpół, żeby nie runął na glebę i wrąbka sobie, nie daj Bóg, nie wyszczerbił. Inaczej się tego nie da zobaczyć, niestety.

– Idą zmiany – zagadnęła na ślepo, kładąc swój kieliszek na blacie.

Na prawym boczku go położyła, żeby złapał drugi oddech, czy na lewym? Tak czy siak, rozsądnie zrobiła. Po tylu kolejkach kielonek miał prawo nie móc nie tylko iść, ale nawet prosto na denku ustać. Dokonałeś powtórnej, acz przypadkowej, antropomorfizacji tego użytecznego naczynka. I nie jest to dobry pomysł.

Wzrok Siwego nerwowo przeskakiwał po całym otoczeniu.

Siwy sobie, a jego wzrok sobie. Siwy egoistycznie ciągnął siwuchę,  więc wzrok miał tego dosyć (wiadomo, co wóda potrafi zrobić z oczami!) i poszedł sobie poskakać dla zdrowia po całym pomieszczeniu. (Przecież to Siwy nerwowo, choć ukradkiem, lustrował otoczenie).

 

Chwyciła butelkę, żeby sobie nalać. Nagle poczuła, że łapie jej rękę i przyciska flaszkę do blatu.

W tej nawiedzonej karczmie furt wszystko – żywe i nieżywe –  jest schlane tak, że przestaje siebie przypominać. Lija chciała chwycić butelkę za szyjkę, a tu zonk – złapała ją za rączkę! Na dodatek pojawiła się jeszcze jakaś konkurencyjna flaszka, którą trza było ujarzmić, więc Lija ręką butelki przyszpiliła tę drugą do blatu. Albo jakoś tak. Skomplikowane, kurczę! Nawet mnie się w głowie zakręciło, choć jestem tylko po mocnym earl greyu bez cytryny i cukru.

Bawiła się zapalniczką, a Siwy wodził wzrokiem za srebrnym przedmiotem.

Jeśli jej nie przerzucała z ręki do ręki tylko np. obracała w palcach, to nie było za czym wodzić wzrokiem. Drobiazg, ale zauważalny i należałoby doprecyzować.

– Świetnie się składa – kontynuowała – bo widocznie mamy problemy w tej samej osobie.

(…) z tą samą osobą. Problem ma się z kim, z czym (N),  nie w kim, w czym(Msc).

Znów chwyciła butelkę i nalała najpierw Siwemu, potem sobie. Nie oponował. Wypiła zawartość kieliszka, nie czekając na starca.

Naprawdę Siwy był starcem? To może ten Novak, choć był to bez wątpienia „gnój pieprzony”, chciał dziadusia na słuszną emeryturę wysłać, a nie „znowu się go pozbyć”? Nieważne. W każdym razie starzec to brzmi durnie. Ja bym zamieniła na „starego” – bo przynajmniej nie trąci stetryczałym matuzalemem i pozory pałera zachowuje. A to może się w przyszłości przydać.

– To nienajlepsze miejsce do tej rozmowy – stwierdziła, a Siwy niemal niezauważalnie pokiwał głową.

Niezauważalnie to można skinąć/kiwnąć głową. Pokiwał – czyli kilkukrotnie „zadyndał” czerepem – dość trudno tego nie zauważyć.

Dostali do dyspozycji niewielkie mieszkanie w oficynie niedaleko rynku, niespełna kwadrans marszu od Vilkowskiej.

W oficynie czego? Jednej z kamienic niedaleko rynku, czy jakiegoś innego budynku?

Rewolwer ukryty pod kocem tuż obok, buteleczkę chloroformu skombinowaną przez rebeliantów na ostatnią chwilę i lnianą szmatkę

„skombinowaną w ostatniej chwili

(…) którzy wyłamują palce za krzywe spojrzenia i (przetrącają) karki za słowo sprzeciwu.

Dodałam „przetrącają”, bo karku „wyłamać” się nie da, a poza tym zdanie kulało.

I wtedy zobaczył Liję, właśnie taką, którą kochał.

taką, jaką kochał

tę, którą kochał

Jechała na tyle wozu, na stojąco, jedną ręką trzymając powróz przywiązany do burty, a drugą wycelowany w niebo rewolwer. Na koźle siedziało dwóch dryblasów z twarzami pełnymi upokorzenia.

Czyli po prostu „stała w tyle wozu” – ekonomiczniej i bez powtórzeń przyimków.

Lija to sensowna babka – nie celowałaby z rewolweru w niebo, bo i po co? Po prostu trzymałaby uniesiony/skierowany w górę rewolwer.

„twarze pełne upokorzenia” – jestem na „nie”. Źle to brzmi.

– Stań tam! – krzyknęła, a woźnica posłusznie zaciągnął wodzepowóz zatrzymał się kilka kroków przed Agrafem.

 Ściągnął wodze // zaciągnął hamulec. O „powozie” niżej.

– A teraz, drodzy panowie, wyjaśnienia – zawołała Lija, wyskakując wozu. – Przejmujemy waszą furmankę i dokumenty z karczmy. W zamian dostaniecie ten oto powóz – wskazała na pojazd, na którym siedział Agraf– wraz z beczkami gorzały (…)

O ile wóz i furmanka mogą być bez problemu stosowane wymiennie, o tyle „powóz”(pojazd do transportu ludzi) jako odpowiednik transportowego wozu konnego (furmanki), średnio się sprawdza, a prawdę mówiąc – wcale się nie sprawdza. Chaos nomenklaturowy się wkradł. Ogarnij go.

Łysy i brodacz pokiwali z minami bardziej zdziwionymi niż przerażonymi.

Czym byli uprzejmi pokiwać? Kiwnąć/pokiwać można ręką, nogą, głową.  

Długi, murowany z szarych kamieni budynek, górował nad miastem pilastym dachem, który Lija kwitowała grymasem obrzydzenia, ilekroć go widziała.

Miastem – pilastym, o mieście – pileście, miasto – pilasto. To mi przypomina wpuszczanie w kanał „obcojęzycznego” – wystarczy takiego skłonić, aby odmienił przez osoby „ja noszę kalosze”. I odmieni: ty nosisz kalosisz, on nosi kalosi, my nosimy kalosimy  itd. Stary numer. Zawsze nam wychodził!

Lija nie mogła grymasem obrzydzenia kwitować dachu, lecz co najwyżej jego wątpliwą urodę.

Ponad fabrykę wznosił się ceglasty komin(…)

fabryką

Na jego szczycie przezornie wylano cienką warstwę cementu i powtykano skrawki szkła.

skrawki – papieru, materiału, bibuły

odłamki – szkła, metalu

Taką przeszkodę mogliby pokonać kradnąc książkę z recepturą ohenwódki, ale nie pucołowatego, niechętnego do relokacji starucha, który ową książką okazał się być.

Niby wiadomo o co chodzi, ale wiedza ta nie ma źródła w treści zdania. Jego logika jest dość karkołomna:  Jakimś cudem obiekt zainteresowania pary bohaterów – pucułowaty (co zapewne miało znaczyć – pulchny, korpulentny, tłustawy, a więc dość ciężki) staruch, okazał się być książką, którą, owszem,  byliby w stanie udźwignąć, pokonując najeżony odłamkami szkła mur, gdyby nie to, że staruch tą książką jednak nie był, swoje ważył, bo się ździebko spasł i przez ten mur żadną miarą przetargać go nie daliby rady. Noooo! Grubo! Szczególnie, gdy doczyta się jeszcze, że „pucułowatego” starucha planowali „ukraść”. Tak jak książkę. Bo on się przecież książką – metaforycznie –  okazał. Ale nią nie był…. Uff!

Do strażników podjechali jako dwóch wieśniaków-pomocników z karczmy, o wyglądzie na tyle niewinnym, by nie skłaniać ku wyjęciu broni z kabury, ale też nie wzbudzać zainteresowania naiwnością.

(…) jako dwaj wieśniacy – pomocnicy z karczmy. Czyli Lija przebrała się za mężczyznę? Chyba wcześniej nie było mowy na ten temat. Czy się mylę?

„Niewinność” i „naiwność” – znaczenie tych wyrazów nie współgra z kontekstem. Przecież Lija i Agraf nie wystylizowali się na  włościańskie aniołki w zgrzebnych acz bielonych giezłach, lecz  przywdziali jakieś zwykłe, robociarskie łachy. Chcieli wyglądać na tyle pospolicie i niegroźnie, aby nie wzbudzić w strażnikach podejrzeń.

Lija pociągnęła za lejce przy wartowni, a przed szlabanem.

Zatrzymując konie – ściąga się lejce, a nie pociąga za nie. Ponadto lejce nie były „przy wartowni”, tylko zostały gdzieś tam, w stosownych miejscach, do szkap przyczepione.

 Patrzyli na siebie, mężczyzna podniósł dłoń, jakby chciał ją chwycić. Lija cofnęła rękę. Byli dwójką karczemnych pomocników – taki gest mógłby wywołać spore zamieszanie, a już na pewno zwrócić niepotrzebną uwagę.

W pierwszym zdaniu mężczyzna chciał chwycić własną dłoń! Co do reszty – dość nieprawdopodobne, aby podanie sobie rąk przez dwóch parobków, mogło zrobić na pijanych wozakach jakiekolwiek wrażenie. Co innego, gdyby parka wozigorzałów chciała sobie buzi dać.

Wtedy zauważyła, że wzdłuż kolejki wozów przechadza się, niby spacerkiem, ale za to z bystrym wzrokiem, Jasmin Reichert.

Ewidentnie zdania współrzędnie złożone przeciwstawne są twoim przekleństwem. Albo natręctwem? Co ma spacerek do bystrego wzroku? Lija zuważyła Reichera przechadzającego wzdłuż kolejki wozów – OK. Szedł wolno, pozornie bez celu, ale czujny wzrok, jakim obrzucał podpitych parobczaków, mówił coś innego – OK. [Ewentualnie: Reichert przechadzał się spacerkiem bez ukochanej u boku, ale za to z wypasionym bullterierem na smyczy. I wtedy mamy zdanie o treści przeciwstawnej: brak towarzystwa (kobiety) contra posiadanie towarzystwa w postaci piesełka.]

Odkorkował jedną i wypił sążnisty łyk.

Sążeń to antropometryczna miara długości, więc do picia nijak nie pasuje.

Pociągnął potężny/porządny łyk?

Alkohol odcisnął już na nim swoje piętno, ale bliżej mu było do zmęczenia, aniżeli pijackiej niemoty.

Skoro alkohol odcisnął na Novaku „swoje piętno” https://sjp.pwn.pl/slowniki/pi%C4%99tno.html

to czytelnik ma prawo się spodziewać, że w kolejnym zdaniu będzie mowa np. o plamach wątrobowych na twarzy opoja. A dostajemy przecież info, że spirol co prawda podziałał błyskawicznie, ale nie zwalił Novaka z nóg. Sprawił jedynie, że delikwent poczuł słabość i zmęczenie.

 I jak, u licha, piętnu może być „bliżej do zmęczenia niż pijackiej niemoty”?

 

 W końcu zirytowany wstał i zaczął ściągać ubranie przez głowę. Novak utknął z rękami podniesionymi w górę i twarzą zasłoniętą białym materiałem.

I tu akurat „ale” by się przydało: W końcu zirytowany wstał, (i) zaczął ściągać ubranie przez głowę Novak, ale utknął z rękami podniesionymi w górę i twarzą zasłoniętą białym materiałem.

 

Nie liczyła, że Reichert ją przeoczył, ale bardziej wtopiła się w krajobraz.

Nie liczyła, że dzięki temu Reichert jej nie zauważy, ją przeoczył, ale przynajmniej nie wyróżniała się już tak z otoczenia.  Lub coś w tym guście, bo ten krajobraz z wozami załadowanymi gorzałą to taki jakby z czapy.

 

Nie potrafiła skupić myśli i zacząć czytać, co też kryło się za tymi przenikliwymi oczami.

Nie potrafiła się skupić, aby zacząć czytać jego myśli i próbować odkryć, co też kryło się za tymi przenikliwymi oczami. Luźna propozycja. Żeby „czytanie myśli” wyeksponować.

 

Nie odpuszczał. Trzymał dokumenty przed sobą, choć wystarczyło położyć je na wozie, tuż obok ramienia Reicherta.

Zbędne, mylące, błędne.

– zdobyła się na prostacki śmiech, który setki razy słyszała od czerwonolicych staruchów w knajpach, gdy tylko odsłoniła choćby obojczyk.

Czepiłeś się tych staruchów. Na młodszych jej ponętny obojczyk nie działał? Wymień dziadków choćby na  „bywalców knajp”, bo „czerwonolicy staruchowie” brzmią, że tak powiem, apoplektycznie. Trupem gotowi paść.

Po myślach chodził jej Agraf.

Myśli chodzą po głowie, nie Agraf po myślach.

 

Pzdr

 

@GreasySmooth

Dziękuję bardzo, cieszę się, że się spodobało.

Tak, nawet bardzo się podobało. “Różne takie” upolowałam dopiero w trakcie drugiego czytania, bo podczas pierwszej lektury tak byłam zaabsorbowana wydarzeniami, że nie miałam absolutnie żadnej ochoty ani potrzeby “zawieszać się” na czymkolwiek. Nie za często mi się to zdarza, przyznaję ze skruchą.

nawet się za bardzo nie zdołowałem, a jest czym :)

Dobrze, że się nie zdołowałeś, bo głupio bym się poczuła, a ponadto nie było czym – dużo trudniej jest dokonać dokładnej korekty we własnym tekście, niż w cudzym, jak wiadomo. Pzdr.

Misternie utkana fabuła, ciekawa konstrukcja tekstu, kapitalni bohaterowie. Zenon, styrany nieśmiertelnością wampir-vege w parze z epizodyczną, ale jakże kolorową i frywolną  Bernadettą – rozbrajający. A do tego ta warstwa poważniejsza – udręczająca i bolesna wiwisekcja Zenona, która w rezultacie przynosi mu ulgę. Dobre. Finał jak mrugnięcie oczkiem – rozładowuje napięcie. Doskonale mi się czytało. Bardzo oryginalny koncept, bardzo dobry tekst.

 

– Co to, to nie… – zaczął mamrotać, sięgając po klamkę.

Sięgnął do klamki. Ewentualnie do kabury po glocka. Glock to też klamka. Podobno.

 

– To do widzenia – powiedziała nieco smutno. – Albo… au revoir? – ni to powiedziała, ni to spytała. Zatrzepotała rzęsami. Zenon rzucił się ku drzwiom.

 

Powtórzenia widać.

Skoro Zenon już  sięgał do klamki, to znaczy, że stał przy drzwiach. Nie miał więc specjalnie możliwości „rzucić się ku” nim.

 

Po dłuższy czas usiłował samego siebie przekonać, że to jednak nie jego sprawa.

Widać.

 

Tak, lepiej to zostawić, akurat mi jeszcze potrzeba problemów z tym… Zenon zadrżał. Nawet w myślach bał się tego imienia.

 

Bać się czegoś w myślach? Czy nie chodzi raczej o to, że Zenon nawet w myślach bał się wypowiedzieć/przywołać jego imię?

 

Zenon obrzucił wzrokiem mieszkanie i zauważył otwarte szuflady od sekretarzyka, rozrzucone dokumenty na komodzie i zwisający z niej, odłączony od gniazdka kabel od telefonu

 

Szuflady – kogo? czego? – sekretarzyka

 Wyciągnięty z gniazdka kabel telefonu. Jw. 

 

Jego przeciwnik zamknął oczy i oparł potylicę o wezgłowie.

Siedział w fotelu, a wezgłowie w pierwszej kolejności kojarzy się z łóżkiem. Oparł o zagłówek?

 

Wstyd i ból były tak wyraziste, jakby wszystko wydarzyło się przed chwilą. Próbował przywołać wspomnienie znowu, ale chwycił pustkę. Wciąż czuł wstyd, ale nie pamiętał, co go wywołało…

Dużo wstydu. Upokorzenie nadaje się?

 

Zenon spojrzał na mężczyznę, którego imienia nie znał. Podobnie zresztą, jak zapewne sam zainteresowany.

 

„sam zainteresowany” – żadną miarą! Z wielu powodów, w tym choćby i z tego, że nieborak ewidentnie odszedł był od zmysłów, więc gdzie by mu tam do otumanionej głowy przyszło, żeby się interesować własnym imieniem albo i czymkolwiek innym. Miał dużo większe problemy. I na dodatek o nich też nie wiedział. Pech.

 

„Podobnie zresztą jak zapewne” to lekka nadprodukcja. Albo: podobnie jak i sam zainteresowany albo jak i zapewne sam zainteresowany

 

– Nie wiadomo, co jest przed czym… – rzucił nieśmiało Zenon, w nadziei, że te słowa ogólnie pasowały do wywodu nieproszonego gościa.

Zdecydowanie potrzebny czas teraźniejszy – pasują do wywodu.

 

Tak, wspomnienia nie są ułożone na linii czasu, one są czasem…

 

Zrozumiałe, ale dwuznaczne, szczególnie z tym trzykropkiem na końcu.  Wg mnie należałoby wzmocnić drugie zdanie, aby jasno zabrzmiało, że to one same (wspomnienia) są czasem, a nie, że czasem są ułożone, a czasem poplątane.

 

– A twoja głowa niczym kronika, dokładnie tego mi trzeba, by się tej sztuki nauczyć.

„dokładnie takiej mi trzeba”

 

Wydał z siebie krótki okrzyk, a echo od razu powiedziało mu to, czego się bał.

Czyli co mu to echo powiedziało? A kuku, bum? Niedobrze. Intencja zrozumiała, ale to za mało.

 

Złapał dłonią za fotel, by upewnić się, że dalej nie jest już w ciemnej piwnicy bez wyjścia…

Zamieńmy fotel na coś innego i zobaczymy, co wyjdzie.

Chwycił dłonią szklankę, żeby upewnić się, że nie jest już w piwnicy.

Chwycił dłonią poręcz, żeby upewnić się, że nie jest już w piwnicy.

Chwycił dłonią za nos, żeby upewnić się, że nie jest już w piwnicy.

Żadna z tych metod nie jest dobra i raczej trudno przy jej pomocy upewnić się, że nie jest się już w piwnicy.

Owszem, zamysł zrozumiały, ale wykonanie kulawe.

 

Nic jej przecież… – zaczął, ale nagle naszło go wspomnienie, niczym nieproszony gość:

Po dwukropku przytoczona jest treść wspomnienia, więc szyk wyrazów należałoby zmienić:

Nic jej przecież… – zaczął, ale nagle, niczym nieproszony gość, naszło go wspomnienie:

 

to jego głos wybrzmiał nieco rzężąco.

 

„rzęzić” to dość rzucający się w uszy czasownik, a tu i gargulec rzęził i Zenon rzęził. Któryś z nich, najlepiej ten drugi, mógłby wydawać z siebie jakiś inny głos np. chrapliwy/chrypliwy/chropawy.

 

Gdy Zenon podążał stopień po stopniu, z piętra niżej doszedł go głos dziecka:

Do poważnej naprawy, bo składnia i błędna i paskudna.  

 

Zenon z tęsknotą popatrzył na rośliny na parapecie niczym na dawno nie widzianych przyjaciół

Podkreślony ort.

 

Wyciągnął rękę do wrzosu, trącając łokciem doniczkę z krwiściągiem, która spadła w dół.

Klasyką „spadania w dół” pojechałeś. Ups!

 

Jej głos był niemal senny. Jednak i Pająk zdawał się być blady, dyszał ciężko

 

Głos Bernadetty był senny, jednak i Pająk był blady? Eee, no dajcie spokój! Piernik i wiatrak. 

@Peter Barton (…) niektórzy mają swój, niepoprawny styl, który chronią jak ekolodzy zagrożone gatunki.

 

No, ładnie to ująłeś. wink Ja z kolei uważam, że nasz Endemit wykombinował coś praktycznie niemożliwego – udało mu się dokonać stopniowania  terminu  „strumień świadomości”. Teraz stopień wyższy brzmi -„wodogrzmoty świadomości”! O stopniu najwyższym trochę strach myśleć, bo byłby to już chyba jakiś apokaliptyczny potop tejże.

Nie zgodzę się tylko z nazwaniem jego stylu “niepoprawnym” – bo “w tym szaleństwie jest metoda”(?) Jakaś.cool

Kurwa, to jest chore!

Nooo!

Bez precedensu

Też!

Znając z grubsza działanie poszczególnych ośrodków w mózgu wywrzeszczał im że jak chcą się z nim kontaktować, to zapomocą kórwa względnie choćby poprawnej polszczyzny, a nie napierdalając jak agresywne małpy, przedmiotami codziennego użytku i że nie dość że komsomolce to są jebane neandertale, a on nie zamierza zniżać się do ich poziomu

Pisać trzeba całym sobą i wszystkim innym. Co się nawinie. Bo tak. Jest. Ale żeby nie gadać przedmiotami codziennego użytku, bo to, że neandertalstwo. I reszta. Komsomolce!

 

Po czym do tych komunistycznych ścierw, dążących machinalnie do uzyskania umysłowego komsołu, pnia mózgów bliższych rejonów się odwołał pirdolnąwszy kilkukrotnie w ławę aż zatańczyły stojące na nie naczynia.

Właśnie! Wszystkim, co się nawinie. Mus. Nadal git.

Agresywna szczurzyca na górze która raz już naruszyła jego nietykalnośc fizyczną, popychając go brutalnie.

Szmata! Agresywna.

szczurzozwyczjowe/komunistyczne sąsiedztwo wywołuje u niego stany lękowe, co obniża jego wartość bojową na wypadek agresji ze wschodu i nie może wykorzystać doświadczenia z wojska ponieważ w domu są małe dzieci, zaraz!

Pierwsze podkreślone – olać, drugie – no, nie wiem, trzecie – instrukcja jest:

AstridLundgren

kobieta, 42 lata | 04.11.23, g. 22:05

A teraz drgie dzieci, pocałujcie misia w dupę.

 

Zrobił sobie litrowego kubana dobrej liściastej herbaty.

Ale wkurw był. Kuban liściastej –zawsze.

 

 

Jakimściś cudem ta tekstowa furiosa porwała mnie! Z burzliwym nurtem! I całą resztą.

Pojechałam po całości, a teraz ty musisz zdecydować, czy chcesz to, co poniżej, przeczytać. Jeśli jesteś bardzo młody, bardzo wrażliwy, nie tolerujesz krytyki lub masz skłonności do bycia nadopiekuńczym, rozkochanym rodzicem swojego literackiego dziecięcia – odpuść sobie.

 

Gwieździste niebo rozświetlało małą polankę pośrodku lasu.

 

Odnoszę nieodparte wrażenie, że gwiazdy rozświetlały niebo nad małą, leśną polanką, a nie niebo rozświetlało polankę.

 

Delikatny, chłodny, rześki wiatr łagodnie smagał liście usłane na gałęziach pobliskich drzew, które wdzięcznie, w ramach podziękowania, odpowiadały mu cichym szumem.

 

Wiatr „delikatny i chłodny”, to wiatr rześki.  Zasada – mniej znaczy więcej i lepiej – zaskakująco często się sprawdza.

„Łagodne smaganie” – można byłoby uznać za oksymoron, gdyby ten zamysł autora był wyraźnie czytelny, ale to raczej nie w tym przypadku.

„Liście usłane na gałęziach” – taka informacja skutkuje wywołaniem w wyobraźni czytającego obrazu liści, które spadły, owszem, ale za daleko się nie pofatygowały. Leżą sobie spokojnie na gałęziach piętro niżej i ani im w głowie szumieć i podrygiwać, bo rypnęłyby na glebę. Zresztą, może nawet i rypnęły, skoro były „smagane” wiatrem.

(…) wdzięcznie, w ramach podziękowania Wdzięczność to w pewnym sensie podziękowanie. A nawet jeśli „wdzięcznie” użyte zostało w innym  znaczeniu, czyli „z wdziękiem” – niewiele to pomoże. Calutkie zdanie pragnie, by potraktować je zgodnie z ww. zasadą: mniej znaczy więcej, lepiej, czytelniej, bez egzaltacji, baroku, przepoetyzowania itd.  

 

W przerwach między wietrzno-liściastymi symfoniami pobliska sowa dumnie wybrzmiewała swoje "hu-hu," nadając całej panującej aurze dzikiego i naturalnego charakteru.

 

Śmiem twierdzić, że sowa czuła się idiotycznie, gdy „wybrzmiewała swoje hu-hu”, zamiast zastosować się do rodzinnych tradycji, od pisklęcia wpajanych jej przez matkę i najzwyczajniej w świecie zacząć pohukiwać.

Charakter „dziki i naturalny” daleko rozmija się z charakterem „dzikim i zgodnym z naturą”.

 

Symfonia znowu zagrała, maskując i tak już bezszelestne ruchy futrzanego zwierzaka o zaokrąglonych uszach.

 

Symfonie same z siebie nie grają, co najwyżej mogą znowu zabrzmieć.  Samogrające symfonie to utopijne marzenie muzyków filharmonii, szczególnie wówczas, gdy ogół narodu korzysta z długiego weekendu, a oni muszą zasuwać do roboty.

Futrzany, czyli wykonany z futerka (mam nadzieję, że sztucznego) zwierzak o zaokrąglonych uszach? To może być tylko Kubuś Puchatek!

 

Rudy centkowany zwierz (…) 

Natenczas Wojski chwycił na taśmie przypięty. 

Swój róg bawoli, długi, cętkowany, kręty.

 

(…) wykorzystując swój idealny słuch i wzrok, pozwalający mu doskonale widzieć w ciemności, wypatrzył swoją ofiarę.

 

Nadmiar zaimków to zuo jest. Po kiego futrzak miałby wykorzystywać cudzy wzrok i na dodatek wypatrywać cudzej ofiary. Czyżby faktycznie był Misiem o Bardzo Małym Rozumku?

 

Była to młoda łania, widocznie spłoszona dźwiękami dzikiej symfonii.

 

Jeśli szelest liści, delikatny wietrzyk  i pohukiwanie sowy były dla łani  „dziką symfonią”, która potrafiła ją spłoszyć, to i tak by długo w lesie nie pociągnęła – pomyliła jej się czujność z nieuzasadnioną paniką. Histerycy mają gorzej!

 

 Ryś nie czekał.

 

 Ryś o zaokrąglonych uszach? A to ci niespodzianka! Tatuś był manulem, czy mamusia pochodziła z rodu jaguarundi? Tak czy siak, któreś z nich zdrowo namieszało potomkowi w genach.

 

Cicho, bezszelestnie, przy dźwiękach pierwotnej muzyki zakradł się do swojej ofiary. Ukrył się w zaroślach i czekał.

 

Cicho albo bezszelestnie – albo rybki albo akwarium, coś by należało wybrać.  

Ryś mógł się zakraść do alkowy strachliwej łani (tylko po co?). Ale jeśli nie amory mu były w głowie lecz kolacja, powinien się spróbować w jej kierunku skradać. Coś jednak pocieszającego da się w tym zdaniu znaleźć  – skradał się przy dźwiękach pierwotnej muzyki, a nie w jej takt i nie tanecznym krokiem, bo tu już by przegiął.

Dziwne: najpierw się zakradł, a potem odpuścił, dał wsteczny i ukrył się w zaroślach. No, cóż! Niektórzy tak mają. Chwiejny charakter. Trudno z takimi wytrzymać.

 

Ryś już nawet czuł smak krwi na swoim uzębieniu.

 

 Uzębienie z podniebieniem chyba się obżeniło. Trzymając w zębach np. obraną cebulę nie poczujemy jej smaku – zęby są pozbawione kubków smakowych. Możemy się co najwyżej popłakać jak bóbr.

 

Masz pomysł, piszesz: pojawiają się wyrazy, potem zdania, ale nie towarzyszy temu proces powstawania obrazów w twojej głowie. Nie widzisz tworzonego przez siebie świata, ty go tylko w dość przypadkowy sposób nazywasz. To właśnie jest powodem pojawienia się „liści usłanych na gałęziach”, okrągłych uszu rysia (zwierzaka  łatwego do rozpoznania m.in. po charakterystycznych spiczastych, zakończonych pędzelkami uszach) czy smaku krwi na zębach.

Nie rozumiesz albo nie chcesz dociekać faktycznego znaczenia wyrazów, których używasz: kuranty zegara na kościelnej wieży mogą wybrzmieć, owszem – pograją, pograją i cyk – przerwa na posiłek przez kolejną godzinę lub pół, lub kwadrans. Ale sowa „dumnie wybrzmiewająca swoje hu-hu” trąci czystą grafomanią. Takich niczym nieuzasadnionych kwiecistości należy unikać jak ognia! One naprawdę nie sprawiają, że tekst staje się piękniejszy czy ciekawszy. Kraszewski (chyba Kraszewski – mam nadzieję, że dobrze pamiętam) o twórczości jednej ze współczesnych mu pisarek, produkującej dzieła w stylu łzawo-chlipiąco-uduchowionym, napisał, że aby coś dobrego móc powiedzieć na temat jej utworów, musiałby się zachwycać papierem, jakością wydruku i okładką. Jego opinia powinna stanowić memento dla tych adeptów pióra, którzy nie potrafią bądź nie chcą  okiełznać szaleństw swojego stylu. (W dzisiejszej dobie nawet taka próba skomplementowania utworu może okazać się trudna – zachwycać się uroczym formatowaniem e-booka? No, bieda trochę).

Jeśli przeczytałeś i przełknąłeś bez przesadnego bólu – cieszę się. Jeśli coś ci się z moich uwag przyda – tym bardziej się cieszę. Jeśli uznasz się za niesłusznie spacyfikowanego – niedobrze, bo nie było to moim zamiarem. Jeśli nadal będziesz pisał – o to chodzi! Pozdrawiam.

 „Bestiariusz” to minus dodatni pandemicznego aresztu domowego? Piękny ten minus wam wyszedł! Jestem pełna najszczerszego podziwu. Dla wszystkiego – dla ilustracji, które formą, stylem a nawet  i kolorystyką idealnie nawiązują do bestiariuszowej klasyki, dla „komentarzy” pod nimi – dyskretnie, inteligentnie, z umiarem i z niezwykłym polotem opisującym świat fantastyczny, który to opis w rezultacie okazuje się być opisem zjawisk (najogólniej mówiąc) ze świata nam znanego. Koncepcja całości – kapitalna. Jakość językowo-graficzna również. Na wykonanie ilu kart bestiariusza wystarczyło wam pandemii? Przeczytałam wszystkie dotychczas udostępnione – z wielką, czytelniczą satysfakcją. Mam nadzieję, że opublikujecie kolejne. Pzdr. 

Takie miało być, trochę może w stylu XIX-wiecznych (?) powieści.

Tak właśnie opowiadanie mi się skojarzyło. Motyw pomieszczeń, do których na wieki wieków “paczkowani” byli rozmaici nieszczęśnicy i nie dość cnotliwe białogłowy, także jest mocno wiekowy. Mnie akurat skojarzył się z “Beczką amontillado” E.A. Poe. Białych dam, niegdyś zamurowanych i do dziś potykających się o długie giezła w trakcie nocnych wędrówek po resztach zamkowych krużganków, także mamy spory wybór. A tu zaskoczenie – panienka sado-macho wybitnie zadowolona z pomieszkiwania w nie dość dokładnie zamurowanej komnacie. smileyPzdr.

– Zatem przejdźmy do rzeczy. Cóż się stało? Przyznam, że pańska wizyta bardzo mnie przejęła, bo od kiedy przejąłem rodzinny biznes (…)

 

Przyznam, że pańska wizyta bardzo mnie przejęła poruszyła (…)

Będzie o jedno „przejęcie” mniej.

 

(…) jest pan drugim klientem, który do nas wrócił po wykonaniu zlecenia.

 

Kto wrócił? – klient

Kiedy klient wrócił? – po wykonaniu zlecenia

ergo

Kto wykonał zlecenie? – klient!

Skoro tak, to niech ma pretensje do siebie, a nie fafla się bezpodstawnie, nachodząc przy tym rodzinę biznesmenów w jej skromnym pałacyku z ogrodem! Palant!

 

(…) bordowych spodni do konnej jazdy.

 

Bordowe bryczesy załatwiłyby sprawę bez gadania.

 

… Milczymy aż po grób – dokończył.

 

Dokończył wypowiedź gościa w bryczesach, a więc po trzykropku – mała litera.  Autokorekta posprzątała? Bywa i niekumata i nadgorliwa.

 

Nieznajomy uśmiechnął się.

 

Gość był w masce. Parę akapitów wcześniej zobaczyłam go w takiej osłaniającej całą twarz, ale skoro miał się czym uśmiechnąć, w „zacytowanym momencie” musiałam ją przyciąć do połowy – wyszła mi wenecka maska Arlecchino. Jako czytelnik, wolałabym jednak, aby mi autor nie miąchał w wyobraźni, tylko uczciwie i na czas dostarczał jednoznacznych, precyzyjnych informacji.

Głowa rodziny Scavici dalej stała, jak nakazywał obyczaj, a gość nie kwapił się, by zaprosić go na krzesło.

 

„Stojąca głowa rodziny Scavici” – brzmi komicznie, ale ze względu na zdanie finałowe opowiadania, życzliwie i tolerancyjnie założyłam, że to zamierzony „uśmieszek stylistyczny”. Byłby on jeszcze szerszy, gdyby w ostatnim zdaniu składowym „głowa” nie wyparła się rodzaju żeńskiego!  Przecież gość powinien „ją” zaprosić na krzesło.

Gorzej z drugą częścią zdania, z której nie wprost, ale wystarczająco jasno wynika, że Zamaskowany krępuje się zaprosić pana Scavici, aby ten przycupnął obok niego na krzesełku, a kto wie – może i na jego kolankach. Raczej to drugie, bo dwóch chłopa na jednym salonowym zydelku, chyba nie dałoby rady się upchać. Nie wiem, dlaczego się facet tak szczypał. Sugeruję COŚ z tym zrobić, na przykład grzecznie poprosić, aby gospodarz usiadł!

 

– Księgi, świece i kotary – rzucił Scavici i opadł na wyłożone miękkim pluszem krzesło.

 

Zobaczyłam krzesło z siedziskiem wyłożonym poczwórnie złożonym, pluszowym kocykiem. (Dodatkowo na tymże kocyku ujrzałam też kota – moją Nio Gardenię Gladiolę Szczoch-Zarazę Czetwertyńską – ale to już była nadprojekcja, wynikająca z osobistych, codziennych doświadczeń człowieka ubezwłasnowolnionego przez sierściucha). A wszystko dlatego, że krzesła i pochodne tapicerzy obijają pluszem, a glazurnicy wykładają podłogę płytkami azulejos. I jest pięknie aż do momentu, w którym trzeba zabulić za wykonane usługi.

 

(…) grubą księgę, oprawioną w czerwoną skórę. Na okładce wyżłobiony był kształt cyrkla.

 

Mam za sobą jedną próbę wytłoczenia na okładce książki prostego symbolu, adekwatnego do treści. Okładkę wycięłam ze skórzanego  fartucha spawalniczego, nabytego na pchlim targu, moczyłam, kombinowałam, naciągałam, obciążałam, suszyłam, zachęcałam itd. Nie pykło, niestety! Ale, pomimo że skóra była świńsko gruba, nie przyszłoby mi do głowy czegokolwiek w niej „żłobić”, czyli wycinać drapiąc i skrobiąc. To kardynalny błąd w sztuce, który nie przytrafiłby się nawet średnio biegłemu introligatorowi! Czyli informacja, że solidny rzemieślnik starego typu „wyżłobił” w skórze emblemat, a nie wytłoczył go, to pomówienie i brak szacunku dla odchodzącego w zapomnienie zawodu.

 

Kiedy zorientowałam się, że to nudziarz i sama wróciłam do zamku.

 

„i” wywalić, zastąpić przecinkiem, bo zdanie brzmi od czapy.

 

Kiedyś by mu przeszło – milczała chwilę, a Czy możecie mnie spróbować odpiąć? Klucze na pewno gdzieś się poniewierają.

 

Jakieś resztki po korekcie.

 

Musisz przyznać, że starałam się jak mogłam, żeby w całym dziury znaleźć. Sukces odniosłam nieco połowiczny, ale lepszy taki niż żaden. Podsumowując – powiadasz, że Montresor zmienił nazwisko na Scavici i zachęcony sukcesem, jakim było zamurowanie schlanego w trupa Fortunata, rozwinął rodzinny interes świadczący identyczne usługi? Że niby co, kalka z przebitką?  Tak by było, gdyby nie zakręcony finał! Bardzo dobry, dodajmy, finał! Po czarnym, czarnym wstępie, czarnych, czarnych tajemnicach firmy i czarnych, czarnych czynach tego zboczucha – księcia pana, the end okazał się zarąbisty. Styl fajny, nieśpieszne tempo narracji uzasadnione, opowiadanie przeczytałam z przyjemnością. Szczególnie doceniam przewrotność końcówki! Brawo! Pzdr.

Trafiony, zatopiony! Strasznie milutko w tym filmie straszyli.

Bez pomocy oburęcznej także dałbyś radę? Tak czy owak – podziwiam. Zapodaj coś ciekawego.

Tak mi sumienie kazało, frater ;)  Stwierdziło mianowicie, że ku zgadującym winnam wyciągnąć dwie pomocne dłonie, nie jedną, skoro zaserwowany kadr to okaz z „filmowych wykopalisk archeologicznych”. Ale, oczywiście, mogę cofnąć jedną rękę, jeśli mus taki!

 

Ekranizacja powieści pod tym samym tytułem, którą pamiętam jako bardzo dobrą, ale czytałam ją lata temu, więc nie wiem, jak byłoby teraz.  Film w wieku emerytalnym,  produkcji brytyjskiej. Kosmiczne zło bohaterscy bohaterowie najpierw unicestwiali – z kiepskim skutkiem – czym popadło, a w końcu potraktowali je ogniem i wodą! Efekty specjalne rozczulające w swojej siermiężności. 

„Wspólnota” z Christopherem Walkenem w roli głównej, wg książki Whitleya Striebera, lektury obowiązkowej wszystkich tropicieli UFO.  Tak myślę. 

Cóż za rozpaczliwie nostalgiczna, acz barwna opowieść bohatera, który zarówno kryzys wieku średniego jak i sam wiek średni ma już za sobą. Smuteczek, bo ostał mu się jeno brzuch! Jak również wspomnienia i ładnie rozwijająca się kariera pisarska. Dobre i tyle.

Początek opowiadania budzi we mnie poczucie pewnego chaosu, którego nie potrafię uporządkować, ale przecież nie muszę. Biorę go takim, jaki jest. Kalafonia – to przepiękne miano!

Szkoda, że już po seksownym konkursie Jima.

 

Jeszcze przez kilka kolejnych nocy słyszałem drapanie o szybę(…)

 

Czochranie o szybę (tylko po co?), drapanie w szybę.

 

– Skąd masz tyle blizn? – zapytała, gdy po raz pierwszy odsłoniłem przed nią swoje nagie ciało.

 

Skoro jego ciało było nagie, to jakim cudem udało mu się dokonać jego powtórnego odsłonięcia?

 

(…) i lekko uchylonymi ustami, co nadawało mi na pewno głupawy wygląd.

 

Uchylił drzwi, rozchylił usta. Szyk wyrazów: „co na pewno (z pewnością) nadało mi głupawy wygląd”.

Żeby uniknąć „na/na” – „z pewnością” i czasownik dokonany „nadało”. Nadało mu chwilowo, choć skutecznie, a potem mu, Bogu dzięki, przeszło.

 

Myślałem, że będziemy się spotykać, aż do momentu, gdy oboje zdamy sobie sprawę, że pora wejść na kolejny etap(…)

 

Pora wejść na schody do nieba, pora przejść do kolejnego etapu.

 

Teraz dochodzę do wniosku, że nie ma co narzekać i brać wszystko, co daje los.

 

Nie „i”, ale „ale”. Ewentualnie „lecz”. Ale „ale” lepiej. Mogłoby być z dodatkiem „należy” lub „trzeba”.

 

Fajny, zgryźliwy humor!

Dialogi głównych bohaterów

 

– Tola! Tola! Kici kici! – zawołała Lilka.

– Tola! Tola, gdzie jesteś? – wtórowała jej Klara.

 – Dajcie wreszcie spokój temu kotu! – poprosił Tomek.

 

Sztucznie, szkolnie, zbyt grzecznie. Dopowiedzenie narratora jest bardzo przydatne – może np. dyskretnie i zwięźle skomentować  stan emocjonalny bohatera. Tomek był wkurzony lamentami Lilki i Klary, więc zamiast „poprosił”, bardziej adekwatnym czasownikiem byłby „burknął/warknął/wrzasnął” itp. Możliwość druga – rozwinąć dopowiedzenie w stylu: wrzasnął/krzyknął Tomek, zirytowany/wyprowadzony z równowagi chóralnym kicianiem zdesperowanych dziewczyn. (To tylko trop, nie propozycja poprawki).

Dodatkowo – niezgodność form czasowników “zawołała/wtórowała”. Albo obydwa dokonane, albo obydwa niedokonane. I raczej ta druga możliwość, bo przecież dziewczyny przez dłuższy czas nawoływały koteczka.

 

– Jak chcecie, to sobie jej szukajcie. Ja idę do łazienki się wykąpaćstwierdził wychodząc z salonu.

 

Trzeba pilnować, żeby nie pisać o oczywistościach. „Łazienka” w podkreślonym zdaniu – całkowicie zbędna, bo tylko tam można przecież zażyć kąpieli. „Ja idę się wykąpać!” – wystarczy. Żeby się nie motać w podobny sposób, zawsze można wypróbować tekst osobiście, czyli najzwyczajniej przypomnieć sobie, co naprawdę mówimy w podobnej sytuacji, np. „A róbcie sobie co chcecie, ja w każdym razie idę się wykąpać!”.

Do tej samej kategorii niezręczności należy m.in. ta informacja: (…)i włączyła czajnik, by zagotować wodę. Każdy odbiorca doskonale wie, do czego służy ten sprzęt AGD i nikt by nie pomyślał, że Tomek pragnie rzeczonym czajnikiem uprasować  spodnie.

 

Uważałaś, żeby w dopowiedzeniach narratora nie używać tych samych czasowników. Super, ale pamiętaj też, że te dopowiedzenia nie zawsze są potrzebne. Jeśli z przebiegu dialogu można wywnioskować kto mówi i jeśli nie chcemy „dopowiedzieć” czegoś istotnego – pomijamy je.

 „(…)stwierdził wychodząc z salonu” to właśnie ta druga opcja, a dodatkowo słowo „stwierdził” całkowicie nie pasuje do kontekstu. Przykład podałam jeden, ale znaleźć ich w twoim tekście można sporo więcej.

Teraz dialogi Marianka i Kazika. Owszem, są pełne powtórzeń!  I  są bardzo dobre! Dialogi to przecież język mówiony i nie obowiązują w nim wszystkie normy poprawnościowe. Poprzez swoje wypowiedzi charakteryzują się sami bohaterowie! Słyszymy  rozmowę dwóch, delikatnie mówiąc, nader prostych panów i na jej podstawie naprawdę sporo się o nich dowiadujemy! Wykazałaś się doskonałym „uchem”, uchwyciłaś specyficzny styl wypowiedzi, potrafiłaś go fajnie zapisać. Sugeruję, żebyś nie poprawiała wymiany zdań między Mariankiem i Kazikiem, bo jest taka, jaka być powinna. Jedyne, czemu mogłabyś się jeszcze raz przyjrzeć, to dopowiedzenia narratora, bo masz z nimi kłopot – są sztywne, banalne i nic ciekawego nie wnoszą, choćby mogły.

Kończąc z dialogami – jestem zaskoczona, że twoje „czujne ucho”, które tak świetnie zafunkcjonowało, gdy oddawałaś specyfikę stylu wypowiedzi panów spożywających, mocno cię zawiodło  w przypadku dialogów trójki przyjaciół. Spróbuj najpierw „usłyszeć” w głowie rozmowę swoich realnych rówieśników (brzmisz tym tekstem dość młodo, że tak się pokrętnie wyrażę), a dopiero potem je zapisz. W każdym razie nie twórz ich sztucznie, opieraj się na spostrzeżeniach rodem z reala.

 

Jednak zanim stamtąd uciekła, podeszła do komody i wzięła z niej rozłoszczoną kotkę.

 

Wyrazy bliskoznaczne to bardzo ciekawy zasób językowy i warto się nim zainteresować, szczególnie gdy ma się ambicje literackie. W zacytowanym zdaniu użyłaś  trzech czasowników: uciekła, podeszła i wzięła. SJP: uciekać – «oddalić się szybko z jakiegoś miejsca, aby uniknąć niebezpieczeństwa, kłopotów lub nieprzyjemności».  Ucieka się będąc przerażonym, zestresowanym lub np. totalnie zawstydzonym. Najprościej rzecz ujmując – czasownik ten jest napakowany czytelnymi dla wszystkich emocjami. Natomiast w „podejść” i „wziąć” tych emocji brak, wyrazy brzmią beznamiętnie i neutralnie. W panice nie podchodzi się drobnym kroczkiem do komody i nie bierze w objęcia koteczka, lecz jednym susem dopada  do najeżonego sierściucha, przycupniętego na komodzie, zgarnia się go pod pachę i chodu za drzwi! Czyli – opisuje się dynamiczną sytuację w sposób dynamiczny, nie pierwszymi lepszymi słowami, lecz takimi, które oddadzą specyfikę wydarzeń.

 

Relacja ze spotkania Tomka z kocimi zombiakami także ci nie wyszła, a powód jest identyczny jak opisany wyżej. Chłopak reagował niemrawo, a myślenie chyba całkiem wyłączył.  Sytuacja była napięta przecież, ale tego napięcia nie oddałaś wystarczająco sugestywnie! Ot, lekko się chłopaczyna spietrał, bo go coś podrapało w rękę. Ale, dzięki Bogu, nie zapomniał zabrać kosmetyczki, choć krew mu z ręki sikała!

Na koniec chciałabym jeszcze zapytać – czy w kręgu twoich kumpli naprawdę jest ktoś, kto posłużyłby się takim ekologicznym, napuszonym tekstem: „– Serio chcecie po jednym dniu opuścić tą ostoję spokoju i wrócić do tych spalin i tłoku tylko dlatego, że ubzdurało wam się, że w tym domu żyją jakieś istoty rodem z horroru?” Bo mnie się wydaje, że dużo bardziej prawdopodobna byłaby choćby taka wypowiedź: „Chyba was pogięło, dziewczyny! Chata wolna, lodówka pełna, cisza, spokój, a wy chcecie wracać po jednym dniu, bo ubzdurał wam się potwór pod łóżkiem?” A, zresztą, nie wiem. Może współcześni młodociani są bardziej ględzący, niż ci z mojego pokolenia.

 

Fabuła: Dość – rzekłbym – oszczędna, a nawet bardzo oszczędna. I, co „rzuca mnie się na uszy”,  urwana w pół tonu. Ale nie szkodzi – uznajmy, że to tekst próbny, testowy, doświadczalny czy coś w tym stylu. Ma kilka zalet, ma dużo wad, ale też nie szkodzi, bo, jak wyżej wspomniałam, „ucho” masz niezłe, więc słuchaj i obserwuj świat wokół siebie, bohaterów wyimaginowanych kreuj na obraz i podobieństwo rzeczywistych, starannie dobieraj słowa i będzie dobrze. A warsztat z czasem dopracujesz.  Powodzenia.

 

Ach, więc jesteś Ślimakiem Zagłady! Rzeczywiście z apokalipsą raczej ci nie po drodze. No, może poza nickiem, który wieszczy nieszczęście, ale – dzięki Bogu – lezące pomalutku.

 

Na pewno trochę tak jest, nie widzę w tym zresztą żadnego podkładu do dumy narodowej, zwykła różnica kultur.

 

To nie duma narodowa, tylko pozostały z dzieciństwa sentyment do Rokity, Boruty, płanetników, południc, utopców etc. I ilustracji Jana Marcina Szancera! I klechd Leśmiana. Tak mi zostało, po prostu.

 

wytłumaczenia postępowania dziewczyny, która dziwnie łatwo zgodziła się zostać nimfą

 

Idea była taka, że udawała łatwość, aby już się reszta drużyny nie ofiarowała jeden przez drugiego, ale inni odbiorcy już zwracali uwagę, widocznie to zbyt słabo wybrzmiało.

 

Ależ, Ślimaku, ja  napisałam, że postępowanie dziewczyny mnie NIE dziwi.  I że nie trzeba się doszukiwać motywacji, tylko zaakceptować fakt takim, jaki jest. Magia! Poza tym na początku opowiadania czytamy wymianę zdań między chłopakiem a nimfą, która chętnym daje wystarczające pole do snucia domysłów:

 

– I cóż – pytał niby obojętnie – warto było zostać nimfą?

– Dla was zawsze.

 

Było miło. 

Pzdr. KT

 

 

@Finkla

 

Żona. Arnolfini już nie może na nią patrzeć (nawet zbliżony kolor sukienki go odrzuca). Bardzo starannie unikał myślenia o niej i sprawdzania, co robi. A ja relacjonowałam historię z jego punktu widzenia. Może i ona ma dosyć męża i nic do niego nie powiedziała.

 

Dobra! Uzasadnienie zaakceptowałam. Rozumiem, że  Arnolfini chętnie by przez kolejne stulecie potrzymał za rękę Wenus Boticellego. I nieważne,  którą by mu podała: jeśli prawą – odjazdowo, jeśli lewą – szczyt marzeń. Lub odwrotnie. (A mocno przeterminowana żona niech sobie robi, co wola! Draństwo, mimo wszystko! I egoizm!) Sądzę, że moja uwaga, podyktowana została czysto babską solidarnością. Bo skoro mąż z przytupem poszedł w szkodę, to żonie podobne atrakcje należały się jak chłopu ziemia. Nota bene ciekawe dokąd pobiegłaby pani Arnolfini.  Stawiam na galerię antycznej rzeźby greckiej – to logiczne! Wszak przez całe portretowe życie tkwiła obok  smętnego wymoczka w bamboszach na chudych nogach, abażurze na głowie i futerkowym ornacie.

 

A to tak zwana dupokrytka.

 

O, matko! yesangellaughlaugh! Piękny strzał!!!laughlaughlaugh

 

 

Od zachodu słońca do bardzo wczesnego świtu czytało mi się pięknie. Ociupina baśni – Duch Gór – jak się później okazało paskudny „element obcy”, zalatujący  Rumpelstiltskinem! (Gdyby był produkcji krajowej, nie byłby taką wywłoką!  Nasze rodzime diabelstwo jest mimo wszystko o wiele poczciwsze). I dużo pięknego realizmu magicznego. Z powodu tego ostatniego nie brakowało mi np. wytłumaczenia  postępowania dziewczyny, która dziwnie łatwo zgodziła się zostać nimfą ani nie zdziwiła oczywista wiara toprowca w prawdziwość relacji chłopaka. Tak miało być i było – magia to magia, przyjmuje się ją bez dyskusji i z całym dobrodziejstwem inwentarza.

Scena miłosna – dla mnie – przepiękna w treści i formie, nie mająca w sobie nic z erotycznego banału, imponująca zaskakującą i nieoczywistą koncepcją. A przenikanie nałożonych na siebie obrazów szaleńczych, miłosnych doznań i niemożliwego do okiełznania  „życia osobistego” przyrody – chapeau bas!

A jednak tu i ówdzie się zawiesiłam. Po raz pierwszy przy anegdocie (nota bene zabawnej i brzmiącej tak, jakby znana była autorowi z autopsji laugh). Zazgrzytała mi trywialnie i „wyskoczyła” z kontekstu. Szybko się jednak odwiesiłam, bo  przypomniałam sobie, że  dziewczyna  „śmiała się, ale uśmiech nie sięgał oczu”. (Pięknie. Lapidarnie. Celnie). I ta anegdota na chwilę wycofała wydarzenia ze świata magii, przywracając je światu ludzkiemu – nimfa mogła poczuć się dawną, żartującą ze swoim chłopakiem, rozbawioną dziewczyną. OK. Miłe i w zasadzie sensowne.

 

Większe wątpliwości dopadły mnie „po świcie”.  To z pewnością moja nadinterpretacja, ale odniosłam wrażenie, że Anonim poczuł się nieco skonfundowany  własną delikatnością i poetyckością, więc zdecydował się zakończyć sprawę w sposób sugerujący, że tak naprawdę to specjalizuje się w twardej postapokalipsie, a w erotykę magiczną wdepnął chwilowo i dla jaj.  I rozpoczęła się demolka. Najpierw siusiająca w krzakach nimfa. Mogła się kochać, to mogła i siusiać – najwyraźniej nie znimfiała do końca. Poza tym na chwilę należało ją zdjąć ze sceny. OK. Dalej – pojawia się toprowiec . Wchodzi do schroniska – mógł, bo nimfa w krzakach nadal tkwiła. Ale po co chłopiec piękny i młody także ładuje się do chałupy, skoro ukochana mogła w każdej chwili wrócić, aby się pożegnać? Na krótką pogaduchę? A potem ni stąd ni zowąd gość pojawia się znowu przed gankiem! A jeszcze bardziej potem Toprowiec Dobry na Wszystko  rusza galopem  z odsieczą, lecz „rączym wybiegom nie sprostał’, legł w kosodrzewinie i zaczął dowcipkować.

 Rozumiem trudność w znalezieniu stosownego epilogu dla tak magicznych, subtelnie opowiedzianych wydarzeń.  Nie mam pojęcia, jaki on mógłby być, żeby  całość nie została „przepiękniona”, ale ten, który jest, budzi we mnie coś w rodzaju rozgoryczenia – jakbyś mi piwem z sokiem malinowym pochlapał obraz Maigrette’a w oryginale. Co nie zmienia faktu, że chciałabym zagłosować na twój tekst w plebiscycie Jima, ale, kurczę, nie rozgryzłam metody. Się wczytam raz jeszcze w zasady. Pzdr. KT

 

Klasycznie, z umiarem, sensem i myślą przewodnią.  Mądrze i dojrzale. Po prostu – pięknie. I tak też mi się czytało – pięknie i z poczuciem pełnego zaufania do autora. Bardzo, bardzo dobre opowiadanie. Wyrazy uznania.

 

PS. A inkryminowane wulgaryzmy, to w którym akapicie siedzą, Niebieski Kosmito? Chętnie bym luknęła, bo mi umknęły, a skoro są niewidoczne, to znaczy, że są odpowiednie i w odpowiednim miejscu, czyli po prostu zajebiste. Może więc warto zapamiętać na tzw. zaś?

 

Wow!  W finale – bizarrowe obrzydlistwo. W drodze do finału  – popis umiejętności kreowania świata, językowa brawura, precyzja, kpiący luz i wrednota. Super – jakkolwiek by to nie zabrzmiało.

Fantazja erotyczna pani będącej „dawno po sześćdziesiątce”, która na plaży spotkała dwudziestoletniego, polskiego żigolaka, próbującego co nieco dorobić podczas pobytu na Cyprze. Uzasadnieniem ekscytacji seksualnej „wnuka”, niemogącego się pozbierać do kupy na widok jej wdzięków, ma być magia miejsca: on to Adonis, ona – zapewne – Afrodyta. A uroda bogiń nieprzemijająca jest i wieczna, co powszechnie wiadomo. Mężowi na pamiątkę po boskiej małżonce pozostał jej, na wieki jędrny, kamienny biust plus biustonosz luzem.  

(…) bo zewnętrzne drzwi i okna scalają się z framugami w całość (…)

Scalają się w całość? Auć!

Już miał wyskoczyć z portretu, kiedy psiak, przeklęty symbol wierności, capnął go za piętę. Arnolfini zmarnował kilka cennych minut, żeby się wyswobodzić(…)

Kilka minut (!) walczył z maciupkim bichonkiem? Faktycznie, musiał mocno zdrętwieć.  A co z żoną? Przecież bez niej obraz nie nosiłby tytułu „Małżeństwo Arnolfinich” – jest ważniejsza niż pies, o którym nie zapomniałeś. Skoro nawet święci przeszli na stronę grzechu i nieźle się bawili, to chyba byłoby logiczne, gdyby małżonek przed wyjściem z ram albo dał połowicy buziaka i życzył niezapomnianych uciech cielesnych, albo zamknął ją w alkierzu na trzy spusty i zabarykadował drzwi skrzynią posażną. Tyle by wystarczyło!

Dotychczas nie odwiedził tej części muzeum. Jak w tej chwili we wszystkich innych, pachniało tu pożądaniem, a z każdego kąta dobiegały jęki i okrzyki

 

Karkołomna i niezgrabna konstrukcja części drugiego zdania. Kuleje i w kontekście i bez kontekstu.

 

Kilkaset lat trzymania za rękę żony w zielonej szacie w każdym wyrobiłoby antyfetysz.

 

„Fetysz i antyfetysz” to przedmioty – więc „wyrobienie antyfetysza” znaczy coś innego. Panu Arnolfiniemu doskwierał, owszem, ale raczej antyfetyszyzm .  

Arnolfini nie kazał się długo prosić. Uwolnił jasne warkocze spod czepka, błyskawicznie porozwiązywał tasiemki przy gorsecie, porozpinał wszystkie haftki, wyłuskał towarzyszkę z tuzinów halek(…)

 

I tak oto objawiła się wstydliwa prawda o panu Arnolfinim! Pod tym gigantycznym garem na głowie gość ukrywał jasne warkocze i czepek! Nie wiem tylko po kiego nosił także gorset, skoro talii nie eksponował. Kiedy w końcu sam pozbył się tajnych fatałaszków i puścił luzem bujne owłosienie, z tuzinów halek uwolnił także  i cudem przygruchaną towarzyszkę.  Tak z konstrukcji zdania, niestety, wynika. „Towarzyszka” powinna zamieszkać w pierwszym zdaniu składowym, nie ostatnim.

Przypomniał sobie, co wiele lat temu Panienki znad Sekwany opowiadały mu o zamorskich zwyczajach.

 

„panienki” małą literą.

Kobieta zaproponowała jeszcze wykorzystanie przedmiotów z wiszących w muzeum martwych natur(…)

 

Nie „wiszących” w muzeum, bo choć to prawda, to jednak bardzo ogólnikowa i taka pośpiesznie napisana. Galeria/sala/ ekspozycja  martwych natur – zawiera konkretną informację.

Prawdziwa noc muzeów zdarza się raz na stulecie, zazwyczaj podczas większej wystawy, kiedy za dnia można obejrzeć arcydzieła z całego świata.

Napisałeś/aś  zabawne opowiadanie, w większej części dobre a nawet bardzo dobre, ale mam wrażenie (być może mylne), że bardzo spieszyłeś/aś się, aby w końcu móc poszaleć w scenach, których tworzenie sprawiało ci największą frajdę. A to jest bardzo krótki tekst, dający możliwość zadbania o każdy szczegół. Tymczasem ty te szczegóły zlekceważyłeś. Nie tylko odstrzeliłeś z imprezy drugą, główną mieszkankę obrazu, to jeszcze nie chciało ci się pogłówkować, aby znaleźć i dopasować odpowiednio magiczny termin, w którym raz na stulecie odbywała się „muzealna orgia”. Noc muzeów zdarzała się raz na wiek, zazwyczaj podczas większej wystawy! I tyle! Rzekłabym – bez polotu, bez wysiłku, na odczepne.

Szkoda, bo opowiadanie warte wycyzelowania – jest dobre. Pzdr.

Piękne nawiązania znalazłeś, trzeciego sama bym nie wymyśliła, ale romantyczne bardzo.

No, dobra! Może mnie nieco poniosło z tym Hemingwayem. ALE, wedle moich – co prawda pobieżnych i mało wnikliwych – spostrzeżeń, od czasu, gdy Ernest piękną i długą scenę miłosną zakończył takim forte: (…) mocniej, nagle, piekąco, wciąż w nicość, i wtem nicość znikła, czas się zatrzymał, oboje znaleźli się poza czasem i wtedy uczuł, że ziemia poruszyła się i usunęła spod nich. – kochankowie i literaccy i „sieciowi” furt doznają euforycznej przyjemności wpadania w otchłań, drgań podłoża a nie tylko łóżka, wstrząsów sejsmicznych, erupcji wulkanów i pozostałych, egzotycznych katastrof, wliczając tsunami erotyczne. Falę uderzeniową, która sponiewierała Jima natychmiast więc skojarzyłam z ww. Hemingweyowym konceptem i uznałam za jajcarski, zamierzony pastisz. Nawet, jeśli nie trafiłam w twój zamysł, to i tak uważam go za nieźle odjazdowy! Pzdr.

 

Czy dziadek Jima nie był przypadkiem potomkiem, a może i nawet samym Maksem lub Albercikiem? Według mnie tak być mogło, bo trudno uwierzyć, aby doskonale zorganizowaną przez  Ligę Kobiet społeczność, ci dwaj panowie rozgromili kilkoma odhibernowanymi plemnikami nie pierwszej świeżości! Jakiś cdn nastąpić musiał i – już poza kadrem – zdecydowanie mógł mieć formę opisanej przez ciebie, dogłębnej reedukacji!

 Dalej: dobrze napisane i zabawnie opisane (to, co opisać należało), a na dodatek znalazłeś/aś miejsce dla  nawiązań nie tylko do Barbarelli i Seksmisji (może to tylko moje skojarzenie), ale nawet i do Hemingwaya! Trzęsienie ziemi, jakie dane było odczuć splątanym w ekstazie ciałom Marii i Roberta, to niewinny pikuś w porównaniu ze zjawiskiem sejsmologicznym, które targnęło jestestwem Jima! Nawet nie zdążył nieborak zapytać, komu bije dzwon. ;) Chciałabym tylko wiedzieć, dlaczego właściwie te waleczne spryciule nie zabrały Jima ze sobą? Co z gościem było nie tak? Płynem dezynfekcyjnym za bardzo od niego zalatywało, czy co? Bo trochę żal faceta – wszak mógł pożyć krótko, lecz szczęśliwie. A tu zonk.

 

Podobało mi się! 

Wykreowałeś misterny, różnorodny i niezwykle plastyczny świat. Bohaterowie są archetypiczni, to prawda, podobnie zresztą jak wydarzenia, ale sposób w jaki wykorzystałeś pierwowzory i motywy – kapitalny! Zresztą finał sprawia, że ta ich typowość nagle przestaje istnieć, a czytelnik ze świata magii zostaje nagle, brutalnie i z rozmachem „wykopany” z powrotem do reala. I zmuszony do refleksji!

Ponadto – muszę to napisać – urzekły mnie wiewiórki występujące w roli rumaków bojowych. A właściwie nie wiewiórki, ale to, że ani przez chwilę nie „zabrzmiały” one śmiesznie, infantylnie, niestosownie. Wpasowałeś je w świat Drzewa tak przemyślnie i naturalnie, że grały swoje heroiczne role, nie budząc żadnych wątpliwości. To głupie, że piszę o wiewiórkach?

Na pewno znasz, jako „fantasta”, obrazy Jacka Yerki.  To jego drzewne, magiczne światy widziałam, czytając twoje opowiadanie.  Pięknie mi współgrały.

Zastanawiałam się, czy wklejać do tego komentarza efekt powtórnej lektury opowiadania, ale ryzyk-fizyk. Może coś wykorzystasz, skoro to tekst konkursowy. Pzdr

 

Może wieśniacy zdołali ją trochę przetrzebić? (…)  miał nadzieję, że tak. Że stwory zdążyły już zapłacić za zrabowane łupy.

 

Łupy to m.in. zrabowane komuś mienie, jak więc można zrabować łupy? Wieśniacy musieliby złupić Biedrę albo Żabkę, żeby, w dalszej kolejności, stwory mogły im zrabować łupy stamtąd wyniesione. A następnie, oczywiście, dostać za to słusznego łupnia.  

 

(…) niknąc 1.gdzieś 2.daleko 3.w gąszczu 4.poniżej (…)

 

Trzy, a jakby się ktoś uparł nawet i cztery okoliczniki w kupie, to spory ich nadmiar.

 

Wzniosły prymitywne maczugi, pałki nabijane zębami strachadeł albo i uzbrojone tylko w pazury łapy i rzuciły się na spotkanie rycerzy.

 

Kulejący szyk wyrazów (usłyszysz, gdy przeczytasz podkreślony fragment) plus dwa spójniki „i” sprawiające, że zdanie trąci litanią.

 

Wiewiórka pomknęła ulicami Mulleny, nie zważając na gniewne okrzyki przechodniów, którzy ledwie zdążali odskoczyć jej z drogi.

 

zdążali – cz. niedokonany; odskoczyć – cz. dokonany. Krzyżowanie czasowników dokonanych z niedokonanymi nie jest dobrym pomysłem na uatrakcyjnienie języka narracji.

ledwie nadążali(zdążali) odskakiwać jej z drogi

 

niewiele robił sobie z etykiety, w jej miejsce ceniąc sobie szczerość i praktyczność.

 

„w jej miejsce ceniąc sobie” to kolokacja nie do przełknięcia i nie do przyjęcia

wprowadzając/stosując w jej miejsce szczerość i praktyczność – byłoby bliskie poprawności, choć paskudnie brzmiące. Zdanie, wg mnie, wymaga przebudowy lub – ze względu na następne o zbliżonej treści – powinno zniknąć.

 

Na co dzień wiązany pałacowymi obowiązkami, jedynie w towarzystwie rodziny zrzucał oficjalną maskę i pokazywał prawdziwe oblicze (…)

 

Ograniczany na co dzień dworskimi konwenansami, w towarzystwie rodziny (…)

To nie obowiązki go ograniczały, lecz konieczność wypełniania ich zgodnie z dworskim ceremoniałem/konieczność zważania na konwenanse itp. Oczywiście biorąc pod uwagę kontekst wynikający z drugiego zdania składowego.

 

Przyzwyczajony do nieustannego śpiewu mnóstwa kolorowych ptaków żyjących wśród liści Caladii nie mógł odnaleźć się w dominującej ciszy.

 

A nie „dojmującej” miało być? Bo „dominująca cisza” – dziwna i patetyczna.

 

Krzyki, które usłyszeli koło południa następnego dnia, nie mogły należeć do zwierzęcia.

 

Głos, owszem, może „należeć do kogoś/czegoś”, ale krzyk się wydaje/jest wydawany i z całą pewnością do nikogo on (dźwięk) nie „należy”.

 

Tańczący na wietrze płomień ogniska bynajmniej nie zapewnił tej namiastki domowego bezpieczeństwa, na które liczyli wędrowcy.

 

Liczyli na namiastkę bezpieczeństwa, nie na bezpieczeństwo,  a więc: (…) na którą liczyli wędrowcy.

(…) strzygąc zakończonymi kitkami uszami.

 

Mi dymi tymi zakończonymi kitkami uszami.

 

bazując na dość ogólnych wskazówkach pozostawionych przez dziadka Rivarada oraz strzępków starych legend.

 

Bazując na – na kim? na czym? – na wskazówkach i strzępkach starych legend

 

drewniany słup pokryty wyrytymi symbolami.

 

Wyżłobionymi?

 

Większość z nich dawno zatarł czas, tak, że pozostawały nieczytelne(…)

 

Wydzielone przecinkami „tak”, tajemnicza interpunkcja, mylący, zagmatwany szyk wyrazów. IHMO zdanie do wymiany, szczególnie, że skoro większość symboli zatarł czas, to oczywistym jest, że są nieczytelne, po cóż więc pisać dwa razy to samo.

 

(…) schodzić w gęstych ciemnościach. Z czasem jednak zauważyli, że panujący słabł, rozpraszany przez delikatne światło fosforycznych (fosforyzujących?) porostów pokrywających ściany i sufit.

 

Coś „się zjadło” i podejrzewam, że ofiarą padł „mrok”.

 

Nie wiedzieli, jak długo wędrowali w dół (…)

 

Nieładnie, tak po prostu.

 

Ruszyli dalej. Korytarz okazał się krótki, szybko przechodząc w niezbyt dużą, z grubsza okrągłą salę.

 

Imiesłów współczesny „przechodząc” nie ma prawa bytu w tym zdaniu – nie trwa równocześnie z inną czynnością, bo jej zwyczajnie brak! „Z grubsza” okrągła sala? Paskudztwo i potocyzm nie na miejscu. Czy była idealnie kolista, kolista, okrągła czy prawie okrągła – bez znaczenia. Nikt nie będzie tego sprawdzał przy pomocy cyrkla.

 

Przede wszystkim nie wychodził z niej żaden dalszy korytarz, najwyraźniej więc dotarli na miejsce, czymkolwiek miało to być.

 

„Dotarli na miejsce” – w znaczeniu „dotarli do celu” ? Tak się domyślam.

„czymkolwiek miało to być” – brzmi niesłychanie kulawo i nie wiadomo czym jest „to”. Nie miejscem – bo wymaga zaimka „ono”. Zdanie niby jest, ale gdyby go nie było, nikt by po nim nie płakał.

 

Nie znaleźli jednak nikogo, kto by ich oczekiwał, podobnie jak mebli czy innych znaków, że ktoś mieszkał w tym miejscu.

 

Raczej trudno się spodziewać, że ktokolwiek mógłby ich oczekiwać, skoro wpadli do dziupli bez wcześniejszej zapowiedzi.

Nie znaleźli najmniejszego śladu czyjejkolwiek bytności (…) –  tak ogólnie można byłoby rzec, bo „meble” to raczej nie z tej bajki, a „inne znaki” –  zapchajdziura. Ponadto konstrukcja zdania jest tak felerna, że wyczytać można również, iż „nikt nie oczekiwał ani gości, ani mebli ani innych znaków”.

 

Rivarad podszedł do jednej z nich i przyłożył do niej dłoń.

 

Rivarad przyłożył dłoń do jednej z nich. – o jeden, zbędny zaimek mniej, a że musiał podejść do czegoś, co chciał dotknąć, jest aż nazbyt oczywiste.

 

(…) gdy narośl się poruszyła. Niezbyt gwałtownie, ale zdecydowanie mu się to nie wydawało.

 

Nie wydawało mu się to zdecydowanie i niezbyt gwałtownie. Takie dziwo wynika ze zdania, a przecież chodzi to, że narośl się poruszyła. Ledwie wyczuwalnie, ale jednak na tyle wyraźnie, że nie mogło być to złudzenie.

 

Czy mądrym jest starzec spędzający eony wsłuchując się w puls Drzewa?

 

Dwa imiesłowy współczesne w kupie i żadnego czasownika – gruba przesada i gramatyczny jęk.

(…)który spędza eony, wsłuchując się w puls (…)

albo

(…) spędzający eony na wsłuchiwaniu się w puls Drzewa?

Ciągle pozostawały w ruchu tak, że nie mogli dokładnie ich zliczyć, ale było ich wiele.

 

Naprawdę w tak dramatycznym momencie próbowali liczyć uczestników balangi? Po co?  Trudno im było ocenić liczebność hasającej czeredy – OK. Jakąś strategię musieli przecież  ad hoc wymyślić, ale bawić się w buchalterię „licząc dokładnie”? Zdanie w całości marne.

 

(…) który zauważyli, pochodził od konających stworów, zwiniętych wokół sterczących z ich ciał drzewców strzał. Gdy zbliżyli się do ogniska zauważyli, że płonie ono u stóp posągu

 

Prymitywny totem był wykonany tak prymitywnie(…)

Był większy od innych, które do tej pory widywał książę, a do tego miał na sobie prymitywną przepaskę biodrową (…)

 

Wiedzieli, że dziupla będzie ogromna, jej rozmiary i tak ich zaskoczył.

 

Choć spodziewali się (bo niby skąd mieli wiedzieć?), że dziupla będzie ogromna, jej rozmiar i tak ich zaskoczył.

 

W końcu jednak, gdy myśleli, że już nigdy nie dotrą do celu, tunel rozstąpił się, przechodząc w szeroką komnatę.

 

Ściany się rozstąpiły i powstała „dziura”. Wody się rozstąpiły i powstała „dziura”. Tłum się rozstąpił i powstała „dziura”. Tunel to „dziura” – mógł się rozszerzyć, poszerzyć, powiększyć, ale z rozstąpieniem się miałby duży problem.

 

Masywne cielsko pokryte łuską, która barwą i strukturą przypominającą korę drzewa, wsparte było na tuzinie przypominających kolumny łap, a nieforemny łeb porośnięty rzędami guzów i ostrych rogów, sam większy od stajni, spoczywał oparty o pierś.

 

„nieforemny łeb (…) większy od stajni” – Zaskakujące, absolutnie nieczytelne, nic nie mówiące porównanie/dookreślenie. Jakiej stajni? W tekście nie ma wzmianki o jakiejkolwiek stajni, więc co niby mamy sobie wyobrazić, żeby ocenić wielkość smoczego łba? Zejść z magicznego drzewa, wrócić do ludzi i przywołać w pamięci stajnie książęce w Pszczynie na przykład? 

Przepraszam za kilkudniowe “bez odbioru”. Coś mnie dopadło – nie wiem jaka zaraza aktualnie jest na topie, ale to w sumie obojętne. Musiałam wylizać rany, ale już mi lepiej, więc się odezwę. Pzdr.

Witaj, Młody pisarzu.

Cieszę się, że nie poczułeś się zraniony moimi uwagami, a jeszcze bardziej z tego, że planujesz „podreperować” swoje opowiadanie. Nie wprowadzaj jednak poprawek wg listy uwag wymienionych w komentarzach, bo „Czaszka przebita (…)” powinna zostać TWOIM tekstem, nie kompilacją wyobrażeń osób wypowiadających się o nim. Wyciągnij jednak wnioski i spróbuj je wykorzystać. Zobacz świat, w którym lokujesz swoich bohaterów. Sprawdź, czy faktycznie udało ci się nazwać słowami jego elementy, czy rzeczywiście widać je w tekście, czy może tylko ty je widzisz w wyobraźni, a czytelnikowi dostarczyłeś zbyt mało danych, aby mógł także je ujrzeć.

Albo, jak w przykładzie poniżej, danych owszem, dostarczyłeś, ale mylących i niezweryfikowanych, takich, jakie w pierwszej chwili przyszły ci do głowy.

 

Przykład: Pośrodku izby płonęło ognisko, a dym wydostawał się przez prowizoryczny komin.

 

Na pewno wiele razy siedziałeś przy płonącym ognisku. Nie przygasającym, nie żarzącym się, ale płonącym! Języki ognia buchają w górę, nie można stanąć zbyt blisko, bo ogień parzy, strzelają iskry. A teraz zobacz to „płonące ognisko” pośrodku drewnianej chaty pokrytej strzechą, a choćby i częściowo murowanej i z gontowym dachem.  Minuta osiem i po chałupie! Po pieczonym mięsie na kolację zresztą również! Przecież wiesz, że kiełbaski opieka się nie w płomieniach, ale nad żarem. Na grillową kratkę kładziemy szaszłyki dopiero wtedy, gdy węgiel drzewny zaczyna się sympatycznie  tlić, bo płonąca żywym ogniem rozpałka wygasła. W płomieniach ogniska ani matce ani córce nie udałoby się upiec mięsa na wieczerzę dla Borka – dostałby zwęglone białko!

Podsumowując – miało być palenisko, w którym żarzyły się bierwiona, dające miłe ciepełko i możliwość uwarzenia strawy dla domowników, a wyszła góralska watra i konieczność wykonania telefonu pod numer alarmowy 998.

Prowizoryczny komin, a nawet i otwór w dachu odprowadzający dym, są ci zbędne. Byłyby istotne wtedy, gdybyś planował zaczadzić matkę i córkę, a winnym byłby ojciec, któremu nie chciało się udrożnić dymnika, choć śnieżna zawieja kompletnie go zaczopowała.

A więc – szczegóły istotne dla jasności przekazu dodajesz (wódz nie będzie nosił wtedy gołej skóry zarzuconej na plecy, lecz może coś na kształt burki/peleryny z puszystych skór czarnych wilków. Albo ze skór innych zwierzątek, choć to obrzydliwe i jestem głęboko przeciwna noszeniu odzieży zdartej wcześniej z martwych braci mniejszych.;) Szczegóły nic nie wnoszące, banalne, zbyt oczywiste aby należało się nimi zajmować – likwidujesz. Mam na myśli m.in. dotarł do stołu, położył płaszcz na skrzynce, uniósł rękę itp. 

 

Przykład: Malene położyła strawę na stole(…)

 

I znowu – zobacz to. Spójrz na stół. Malene nie POSTAWIŁA na nim misy wypełnionej strawą/jadłem/pachnącym ziołami mięsiwem, ale POŁOŻYŁA STRAWĘ, czyli – zgodnie z sugestią autora – zaserwowała staremu opieczony gnat i kazała wcinać wprost z blatu, bez dodatkowych ceregieli z naczyniami, które później trzeba przecież umyć. [Może to i niezły pomysł, gdy się nie posiada zmywarki, bo tej przecież w chałupie nie było. ;)]

Później wycofujesz się z tego konceptu, bo piszesz: Bork (…) odstawił całkowicie opróżnioną miskę. A szczegóły są ważne!

W skrócie chodzi o to, aby – trawestując nieco cytat ze Słowackiego – język giętki powiedział wszystko, co pomyśli głowa. Tobie jeszcze to nie wychodzi, ale wiadomo, że praktyka czyni mistrza, więc nic straconego – wszystko przed tobą.

Skoro masz zamiar „wypielęgnować” swoje opowiadanie, to sprawdź go właśnie pod tym kątem – zgodności zamysłu jaki powziąłeś i tego, co udało ci się faktycznie w tekście zawrzeć. Przyjrzyj się postaciom, ich zachowaniu, wydarzeniom i „dekoracjom”. Powodzenia!

Witaj, Młody pisarzu! Jakakolwiek by nie była Twoja reakcja na poniższe spostrzeżenia i uwagi – życzę powodzenia na pisarskiej drodze. 

 

Pośrodku izby płonęło ognisko, a dym wydostawał się przez prowizoryczny komin.

 

Otwór w najwyższym punkcie dachu kurnej chaty, raczej trudno nazwać „prowizorycznym kominem”. Podobnie jak palenisko na środku izby – ogniskiem, chyba że dalej ma się w planach dywagacje np. na temat wartości „ogniska domowego”.

 

 Jedna z nich, dziewczynka zerwała się z krzesła.

 

W kurnej, chłopskiej chacie krzesło trudno by było uświadczyć. Prędzej zydel.

 

Gdy dotarł do stołu, zdjął płaszcz i położył go na skrzynce, a sam zajął miejsce na ławie.

 

Facet zdjął płaszcz, rzucił go na skrzynię i usiadł przy stole. Tyle. Niestety, mamy szczegółowe informacje o trasie, jaką przebył: najpierw „dotarł” do stołu (jakby te parę kroków było wielką podróżą) zdjął płaszcz, polazł (zapewne) w kierunku skrzynki, położył kapotę na skrzynce (musiał to być nieduży blezerek, skoro się na „skrzynce” zmieścił) i zajął miejsce (jak w kinie!) na ławie. Potwornie komplikujesz banały.

 

Pod czujnym wzrokiem córki wgryzł się w mięso.

 

A to brzmi po prostu śmiesznie. Wgryzł się w mięso jak Burek w łydkę sąsiada.

 

Pełń służbę z godnością i nie zawiedź mnie.

 

Tryb rozkazujący – „pełnij”

 

Władał on wielkimi terenami, wprawiając ludzi w trwogę.

 

Samym faktem władania wielkimi terenami  zakon wprawiał ludzi w trwogę? O ile w scenie wejścia Borka do chaty ładowałeś szczegółami bez umiaru, tak tu, gdzie faktycznie byłyby przydatne, założyłeś, że czytelnik dośpiewa sobie co tam będzie chciał, wedle woli i uznania.

 

Potrafili przenosić się między miejscami,

 

Ja także potrafię przenosić się między miejscami. Czasem działam przy stole w kuchni, bo do ekspresu mam blisko, czasem przenoszę się underground, bo jest najciszej, a w sezonie pozagrzewczym lokuję się na tarasie. Czy to już magia?

 

W górach budowali coraz więcej świątyń, gdzie składali czaszki.

 

Czyje czaszki? Swoje?

(…) gdzie składali (w ofierze?) czaszki tych, którym odebrali życie.

 

Pięć państw, setki miast i wiele wiosek 1. wyruszyło na bitwę, która miał na zawsze zniszczyć potęgę zakonu.2.  Długo zastanawiali się, jak walczyć z wrogiem. 3. W końcu pewna mała dziewczynka wpadła na pomysł.

 

Taktykę i metody walki to raczej przed wyruszeniem na wojnę powinni opracować. A z kolejności podawanych w tekście informacji wynika, że najpierw kupa luda „wyruszyła na bitwę” ale, dziękować Bogu, coś ich w trasie tknęło i zdecydowali się zastanowić, jak problem ugryźć.  Mieli farta, bo przezornie  powlekli ze sobą na wojnę pewną małą dziewczynkę, która okazała się bardziej gramotna niż całe pospolite ruszenie z dowództwem włącznie i wykumała, że najprostszą (choć z punktu widzenia ekologii – naganną!) formą utylizacji, jest spalenie tego, czego chcemy się pozbyć. Jak pomyśleli tak i uczynili.

Do bitwy ruszyło pięć państw, setki miast plus wiele wiosek.

Pięć państw funkcjonowało sobie, setki miast sobie i wiochy sobie. Narysowanie mapy, na której miasta i wioski znajdowałyby się poza obrębem państwa, to byłoby dopiero karkołomne zadanie. (Setki mieszkańców miast i wiosek // Mieszkańcy // pięciu sąsiadujących ze sobą państw, ruszyło//ruszyli  do walki, by na zawsze zniszczyć potęgę zakonu.)

 

– Rośniesz, ale wciąż masz ten sam charakter – szepnęła.

 

Kompletnie nie rozumiem sensu tej matczynej uwagi. Dziewczynka rośnie, ale wciąż ma charakter niemowlęcia/maluszka? To marny powód do radości i dumy.

 

Wstała od posłania i podeszła do stołu, po czym zajęła miejsce naprzeciwko męża. 

 

Nie pojmuję, skąd bierze się ta nieszczęsna potrzeba literalnego tłumaczenia ciemnemu czytelnikowi sposobu funkcjonowania bohatera w sytuacjach codziennych i oczywistych, typu: wyciągnął rękę i pogłaskał kota, chwycił za klamkę i nacisnął, otworzył drzwi i wszedł do pokoju,  podeszła do stołu, po czym zajęła miejsce naprzeciwko męża. Czekam na: „przesunął w dół żuchwę i włożył do ust bezcukrową gumę orbit”. A majestatyczne „zajęła miejsce” – już po raz drugi. Ani Malene ani Bork nie mieli zwyczaju ot, tak po prostu siadać przy stole w kurnej chacie?

Czy np.: „Wstała od posłania i usiadła przy stole naprzeciw męża”.  –  jest nie dość precyzyjne, za mało obrazowe, zbyt pospolite, żeby się mogło pojawić w tekście? 

 

Bork z zaciśniętymi ustami odsunął kufel z piwem, chociaż korciło go, by zatopić w nim ból. Malane ściągnęła brwi. 

– Potrzebuję jasnego umysłu – powiedział. 

– Co się stało?

– A to takie dziwne, że nie piję? – zapytał i uśmiechnął się smutno.

– W twoim przypadku tak. – Malene zajrzała w oczy męża. – Mów, co się stało.

 

Kufel piwa wziął się z sufitu, albo mieli mebel typu „stoliczku nakryj się”. Sugestywne „zatopić w…” kazało mi przez sekundę pomyśleć, że Bork zamierzał wbić zęby w szkło czy tam cynę, czy inny surowiec. Błąd. Okazało się, miał ochotę utopić w dużym jasnym smutki/troski, ale odpuścił. Małżonka się wkurzyła, że małżonek „abstynentuje”, choć za kołnierz nigdy dotąd nie wylewał. Krótki fragment, a naprawdę wymaga dużego remontu.

 

Do izby powolnym krokiem wszedł wódz Meli w skórze zarzuconej na plecach.

 

Jakiej skórze, u licha? Licowej, zamszowej, nubukowej, psiej, tygrysiej, wilczej? Plus: zarzuconej (na kogo? co?) na ramiona//zarzuconej na plecy, a nie zarzuconej (na kim? na czym?) na plecach.  

 

Skierował się do ozdobionego krzesła.

 

Czym ozdobionego? Ozdobionego czy ozdobnego, bo to duża różnica.

 

Śnieg pada coraz rzadziej, więc ślady powinny być wyraźne.

 

Bo taki mamy klimat – śnieg pada coraz rzadziej, a ciapra głównie deszcz ze śniegiem. Śnieg pada coraz rzadszy//śnieg przestaje padać//śnieg już rzednie, lada moment przestanie padać, więc (…) etc.

 

Towarzyszyło mu dwoje mężczyzn ubranych w lekką zbroję.

 

Dwoje ludzi – bo mogą być osobami różnej płci, ale dwóch mężczyzn. Obydwaj ubrani w jedną zbroję! No, to se powalczą.

 

Kiwnął głową. Czuł, że jeśli nie zobaczą nic ze wzgórza, to pójście dalej nie będzie miało większego sensu.

 

„pójście dalej” – okropne. Dalsza droga nie będzie miała… // dalsze poszukiwania nie będą miały większego sensu.

 

Zrobił jeszcze kilkanaście kroków i stanął na wzniesieniu. Przed nim rozciągały się połacie terenu. Nie było tu prawie drzew, a jedyne urozmaicenie krajobrazu stanowiły nieliczne krzaki. Niedawno wycięli tutejszy las. 

 

Połać to duża część jakiejś przestrzeni, czyli to, co miał przed oczami. Jedną połać widział, nie kilka połaci. Rozciągał się przed nim płaski teren, tu i ówdzie porośnięty krzakami i resztką drzew, pozostałą po niedawnej wycince lasu.

 

Pokręcił głową i wbił ostrze topora w biały puch.

 

Jest magia! Topór wbity w biały puch! Czyli w sypki śnieg. I stoi jak mur!

 

Na kawałku kory widniał symbol czaszki przebitej dwiema mieczami i parę znaków – wyglądających na litery.

Zdecydowanie powinieneś sobie powtórzyć wiadomości z zakresu liczebników, ze szczególnym uwzględnieniem użycia liczebników zbiorowych. Czaszka przebita dwiema Mieciami – byłoby OK. Ale skoro masz na myśli miecze, a nie Mieczysławy, zdrobniale Miecie – to „dwoma mieczami” byłoby o niebo lepiej.

 

Serce zaczęło bić szybciej, kilka kolejnych kroków pokonał biegiem. 

 

To drogę/odcinek drogi/ ostatnie metry jakiejś trasy pokonuje się biegiem, nie kroki!

 

Zniknął nagle, ślady urwały się bez powodu, a niedaleko stamtąd znalazłem tabliczkę

 

No, bez przesady! A cóż to za dziwoląg – „niedaleko stamtąd”. Masz przecież  do dyspozycji: w pobliżu, nieopodal, kilka kroków dalej itd.

 

W pomieszczeniu panowała ciemność, nie licząc palącej się w kącie świecy, przy której siedziała Hira.

 

Skróć sobie to zdanie do niezbędnego minimum: Panowała ciemność, nie licząc palącej się świecy. I jak? Sens jest? W całym pomieszczeniu panowała ciemność, jedynie kąt, w którym siedziała Hira, rozjaśniał wątły płomyk świecy//kaganka.

Szczegółów także nie pilnujesz. Kilka zdań dalej piszesz: Hira podeszła do świecy. To w końcu siedziała kobicina przy tej świecy, czy nie?

I podobnie wcześniej: „Dopiero po chwili rozpoznał, że przedmiot jest drewnianą tabliczką..Ale za moment dowiadujemy się, że „ Na kawałku kory widniał symbol czaszki(…)” Drewniana tabliczka i kawałek kory to naprawdę dla ciebie ganz egal?

 

Od: Bork leżał na kawałku skóry (…) aż do końca, styl nieoczekiwanie, ale za to jakże wyraźnie i zdecydowanie – pięknieje! To i owo jeszcze się po zdaniach tuła, ale naprawdę niewiele tego jest, więc niech tam! 

Wprowadzenie bohaterów – scenka rodzinna przelukrowana okropnie, ale pomińmy, bo w ostatecznym rozrachunku nie jest tak źle – dzięki opowiastce na dobranoc zasygnalizowani zostają zbrodniczy, Czarni Rycerze. Poznajemy też główny problem – pojawiają się dwa trupy i potrzeba obrony wioski przed chwilowo nieznanym zagrożeniem. OK. Następnie rada wojenna (wybitnie niemrawa), wyjście patroli na spacerek w teren i ekspresowy powrót – bez fajerwerków. Pretekstowa wizyta u mądrej starowinki (jak w „Trzynastym wojowniku”) – tylko dlatego, że  niewiasta była potrzebna na zakończenie, którego i tak do końca nie rozumiem. Niezła, choć także błyskawiczna, zwycięska potyczka z Czarnym Rycerzem. Dobre, powtórne, uzasadnienie sensowności pojawienia się w pierwszej scenie „bajeczki na dobranoc” – wykorzystanie oliwy przez Borka. Finał. Hira coś knuje i mąci, ale czort znajet co. A szkoda, bo mogło być ciekawie.  

Przegalopowałeś po temacie. Wyszła prosta dobranocka dla nieco starszych dzieci, która mogła być dużo ciekawsza, bo – i tutaj klasyka z zestawu komentarzy portalowych – potencjał w historii był, ale… itd. A nad stylem i językowymi zasobami mus popracować. Pzdr.

 

A toż coż? Betuję,owszem – od jakiejś godziny z okładem, więc skąd to opowiadanie się wzięło w poczekalni?

Braki interpunkcyjne zaznaczę tak: //

Będę edytować ten komentarz, dodając kolejne spostrzeżenia, chyba że wolisz każdy „kawałek” w osobnym wpisie.

 

– A co// jeśli jestem tu sam? – Lee patrzył długo przed siebie //zanim uniósł się ciężko znad baru i ruszył w kierunku wyjścia.

 

uniósł się znad baru – musiałby nad tym barem lewitować, a potem wzbić się jeszcze nieco wyżej. Jeśli bar nie jest ci do czegoś – później – niezbędny, pozbądź się go, albo zamień na stołek przy barze.

 

Lee przyjrzał się mu uważnie. Czy tak to ma wyglądać za dwadzieścia lat? – zadał sobie pytanie. Czy za to zapłacił?

 

Dopowiedzenie „zadał sobie pytanie” nie wydaje się niezbędne. Z obydwu pytań wystarczająco jasno wynika, kto je sobie zadaje: Lee przyjrzał się mu uważnie. A więc tak ma to wyglądać za dwadzieścia lat? Za to zapłacił?

Pominęłabym partykułę „czy”, bo wydaje mi się, że jeśli ktoś za coś płaci, to wie za co. A że post factum jest swoim wyborem zaskoczony – tak bywa.

 

Po minucie krępującej ciszy odwrócił się i już miał wyjść, gdy Lee rzucił mu pytanie.

 

Raczej unika się takiego precyzyjnego operowania czasem, jeśli nikt go nie mierzy ze stoperem w ręku. Chwila – dłuższa, krótsza – zwykle wystarcza.

 

Tamten Lee przygryzł wargi i rozejrzał się po zakurzonym lokalu. Był pozostawiony idealnie w nieładzie, co wydało mu się podejrzane

 

„idealny nieład” to oksymoron. Co chciałeś osiągnąć, stosując go? Bo jeśli tyko stwierdzić, że w pomieszczeniu knajpy/pubu/baru absolutnie nic nie uległo zmianie w przeciągu minionych dwudziestu lat, i że był to doskonale mu znany i dobrze zapamiętany nieład, to jest to mocno niefortunne sformułowanie.

 

Lee starszy o dwadzieścia lat, starszy był tylko mentalnie. Nie ustawił zmiany swojego wyglądu stosownie do wieku.

 

To jest powtórzenie zamierzone, OK, ale i tak lepiej zabrzmiałoby: „postarzał się tylko mentalnie”. Fragment od „Tamten Lee” do „stosownie do wieku” nie jest dla mnie w pełni zrozumiały. Knajpa zastygła w nieładzie sprzed dwudziestu lat, wydaje się podejrzana Tamtemu Lee, który, choć jest młody ciałem, to mentalnie posunął się o dwie dekady. I co? Teraz mu ten bajzel działa na nerwy? Nie szukam i nie oczekuję logiki, bo z założenia ta scenka ma być zaskakująca właśnie swoją alogicznością, ale są w niej jakieś dziury informacyjne, które psują wrażenie – tak to chwilowo potrafię nazwać. Czegoś brakuje i to bardzo.

 

EDYTUJĘ:

 

Wyglądała niczym duch w prześwitującej, błękitnej tunice.

W prześwitującej, błękitnej tunice wyglądała niczym duch.

 

Szyk wyrazów w zdaniu wpływa na jego treść.  W pierwszym zdaniu Sara została porównana do ducha odzianego w prześwitującą, błękitną tunikę.

W zdaniu drugim Sara miała na sobie błękitną, prześwitującą tunikę i właśnie dlatego przypominała ducha.

Musisz zdecydować,  co faktycznie chciałeś powiedzieć.

 

Unosili się we wspólnym pokoju zaprojektowanym na potrzeby tego spotkania.

 

Po pierwsze brzmi  nieładnie i nieliteracko – jak z reklamy firmy budowlanej, po wtóre jest absolutnie enigmatyczne, o niczym nie informuje i nie daje bladego pojęcia, jakież to potrzeby zostały spełnione. Nie ma o nich mowy w dalszym ciągu epizodu, bo i nie jest to potrzebne – przemyśl ten zgrzyt. Dysponujesz niebanalną wyobraźnią, więc to drobiazg będzie.

 

Dobry pomysł, pomyślał Lee, puścił myśl na tyle głośno, że Sara odpowiedziała.

 

Pardon, ale IHMO – do bezwzględnej wymiany. Puszczenie głośnego bąka jest pierwszym, natarczywym i niemożliwym do uniknięcia skojarzeniem.

Źle zapisana myśl, niepotrzebnie połączona z kolejnym zdaniem. Może tak:

Dobry pomysł – pomyślał Lee na tyle głośno, że Sara odpowiedziała.

Myśli boaterów można zapisywać w różny sposób, byle konsekwentnie w całym tekście stosować wybraną wersję.

 

Posiadanie celu stał się luksusem w czasach, gdy ich rodzice opuścili ten kawał skały zanurzony w kropli wody i ruszyli osiedlać inne kawały skalne. 

 

 „zasiedlać” nie „osiedlać” bo jest między tymi wyrazami duża różnica znaczeniowa

„kawały skalne” – duża niezręczność. Brzmi jak „inne dowcipy (kawały) skalne”.

Do dyspozycji jest wiele innych bliskoznacznych wyrazów – np. okruchy, odłamki, odłamy.

Literówka podkreślona – ‘stało się”.

 

– Tu lub tam – odparła sennym tonem.

 

Zdecydowanie „sennym głosem”, nie tonem.

 

EDYCJA:

Gdy podróżuje się z prędkością światła, nie ma się dużo czasu na rozważania. Właściwie nie ma się go w ogóle, nieważne jak daleko lecisz. Wszędzie jesteś natychmiast. Mrugnięcie powiek i świat jest starszy o wieki.

(Od nowego akapitu, bo poprzednie zdania należałoby potraktować jak swoiste intro). Chwilę później, a dokładnie dwieście lat, otworzył oczy i ujrzał trzy gwiazdy. Wypełniły sobą stację transmisyjną //orbitującą wokół największej planety układu. Stefan zbudował pierwsze komponenty struktur, bo światło momentami przygasało i słabło, by po chwili rozbłysnąć na nowo, jak dopalająca się świeca. (Zbudował komponenty – dlaczego zbudował? – bo światło przygasało? Składniowo to zdanie nie ma sensu).

Spróbował nawiązać z nim kontakt, jednak odpowiedziała mu cisza. Lee pamiętał, że Stefan nie był rozmowny. Czasem trzeba było zagrodzić mu drogę, blokując przekaźnik, odciąć wszystkie bodźce i wykrzyczeć komunikat wprost w umysł, (Dokończyłabym to zdanie, bo sprawia wrażenie urwanego: (…) żeby doczekać się jakiejkolwiek odpowiedzi). Jednak kilka wieków milczenia mogłoby go otworzyć na niespodziewanego gościa. 

Nawoływał go we wszelkich pasmach. Kierował sygnał we wszelkie zakamarki układu. Po roku prób poddał się. Zmienił poziom transmisji. Nawiązał rozmowę z maszynami, które Stefan przywiózł tu ze sobą i (tymi) które zbudował na miejscu. Właściwie to Stefan był tymi maszynami, (Skoro wiedział, że Stefan „był maszynami” to po co nawoływał go przez rok? ) ale Lee chciał odpytać ich protokoły automatyczne.

 

Aż wreszcie odnalazł (natknął się na – zamiast „odnalazł”?) coś nietypowego. Pozornie był to kolejny kawałek kamienia// wolno obracający się w cieniu gazowego giganta, który powoli obiegał centralne gwiazdy. Bliższe przyjrzenie się zapaliło w umyśle Lee iskrę nadziei. („przyjrzenie się” nadziei zapalić nie mogło. Nadzieję dać mogło to, co po bliższym oglądzie spostrzegł, zobaczył. To, co zobaczył zapaliło w nim iskrę nadziei. W nim, nie w jego umyśle.) Analiza spektralna ukazała, że ów obiekt składał się w dużych proporcjach (Nawet dla mnie – totalnej humanistki z nikłym pojęciem o naukach ścisłych  – „składanie się z dużych proporcji” brzmi bezsensownie). z metali i promieniował. (Czy chodzi o to, że obiekt w znacznej części składał się z różnorodnych metali?)

Aktywował silniki stacji transmisyjnej i powoli popłynął w kierunku sztucznego satelity. 

Po kolejnych sześciu ziemskich miesiącach znalazł się w bezpośredniej bliskości obiektu, który jak się okazało //pochodził z jego macierzystego układu. Lee musiał fizycznie dotknąć (tę – ale i tak zaimek zbędny)  stację (musiał dotknąć – czego? – stacji), aby dojrzeć, co siedzi w jej środku.(co ukrywa jej wnętrze)

Wyciągnął ramiona, chwycił ją i przytulił. (Żeby chwycić coś/kogoś w ramiona należy je wcześniej wyciągnąć – ale to tak oczywiste, że pisanie o podobnym geście mija się z celem. Chwycił ją w ramiona i przytulił – wystarczy).W tym momencie gruby kabel wysunął się spod jego (nadmiar zaimków w kilku poprzednich zdaniach. Użyj imienia bohatera).lewej pachy i powędrował w kierunku gniazdka na ścianie obcej stacji. Była wyłączona (ściana była wyłączona czy stacja?). Zamrugał, ale obraz pozostawał ciemny. Dał zgodę na przesłanie energii ze swojego statku. Po chwili obcy obiekt ożył i zaczął nadawać jak szalony. Ale to były tylko mamrotania, techniczny żargon obudzonego komputera. Nie przypominały wątków (toku/potoku/strumienia/ciągu  świadomych myśli – chyba lepiej) świadomych myśli. (mamrotania – l. mnoga, żargon – liczba pojedyncza. W kolejnym zdaniu mamy podmiot domyślny, który wg orzeczenia „przypominały” powinien wystąpić w l. mnogiej. Podmiotem domyślnym zawsze jest najbliższy orzeczenia rzeczownik w mianowniku – tu: „żargon”. Czyli: Nie przypominał ciągu świadomych myśli).

 

EDYTUJĘ:

 

 

Przyglądał się tej (zaimek zbędny) konstrukcji z różnych kamer. Szary cylinder przypominający proporcjami baterię paliwową albo bębenek. (Dlaczego „proporcjami”? Mniej wyszukanie, ale za to jaśniej zabrzmiałoby: „przypominający wyglądem”.) Dawno temu musiał (Brzmiałoby pełniej: Już dawno temu musiał…) odrzucić człony napędowe i teleskopy. Został tylko zimny kikut z komputerem w środku.

Zbyt wiele punktów odniesień dla wyobraźni czytelnika: mamy konstrukcję, cylinder, baterię paliwową i bębenek.  A przecież chodzi o jeden obiekt!

 Przyglądał się niewielkiej/sporej/wielkiej, cylindrycznej konstrukcji, tak zniszczonej/zdezelowanej, że pozostał po niej zaledwie jakiś kikut, pozbawiony członów napędowych i teleskopów, ale za to ukrywający w swym wnętrzu ocalały komputer.

Komputer przebudził się i z chaosu myśli  (czyich myśli? Tu akurat zaimek „jego” by się przydał wg mnie) myśli wreszcie wyłonił się człowiek. Od razu to poczuł, nieskończony smutek. Podkreślone zdanie wygląda na jakąś pozostałość po poprawkach, albo coś się wykasowało, albo… nie wiem. Ale jest do poprawy. Kto poczuł? Co poczuł? Smutek, który pojawił się wraz z człowiekiem?

– To ja jednak żyję? – oznajmił zdziwionym tonem. No, przecież nie oznajmił, skoro jest znak zapytania ale zapytał!

– Byłeś wyłączony jakiś czas – objaśnił Lee.

– Nawet śmierć nie jest już pewna – wychrypiał człowiek.(Człowiek z dużym trudem wydobywał z siebie głos. Lub jakoś tak, bo dopowiedzenia narratora – wszystkie, w całym dialogu, są drewniane i banalne. A przecież dzięki nim można dorzucić jakiś szczegół do opowieści – choćby to, że ktoś, kto przez eony lat świetlnych milczał, ma problem z wydawaniem dźwięków.) – Nie chciałem już być.

Kapitalny tekst, piękny stylistycznie, o oryginalnej koncepcji fabularnej, króciutki a po wręby wypełniony interesującą, niebanalną treścią. Super! 

 

W każdym razie nie fukał i nie najeżał się już na ich widok.

 

Jakby lekko aliteracją trąci. Można byłoby pozbyć się „najeżania”. W zamian albo „jeżył”, choć wtedy z dodatkiem „już” w zdaniu zaczyna się „jużjeżyć”, albo – lepiej – „nie stroszył się już na ich widok”. Luźna propozycja.

Razi mnie – to też subiektywne, oczywiście – alkowa w szopie. Nawet by do chaty słabo przystawała, co dopiero do szopy. Nie lepiej byłoby pozostać przy opisowej nazwie tego domowego zakamarka – „Jedna izba z wnęką na łóżko (…)”?

W tej kwestii to chyba Drakaina mogłaby się autorytatywnie wypowiedzieć, ale jeśli jakaś wiedza potrzebna ci na „już”, to rzuć okiem do zasobów biblioteki Gallica (nota bene – zbiory mają fenomenalne) i do biblioteki paryskiej.  Co prawda w pierwszej zalinkowałam ubiory plebejuszy miejskich, a w drugiej odzienie mieszkańców Królestwa Obojga Sycylii – czyli po 1816 – reprezentujących różne zawody i zajęcia, ale w tym i wieśniaków. Nie nadążali oni za modą tak, jak  „śmietanki różnych narodów”, więc stan można uznać za  aktualny dla przełomu XVIII i XIX wieku. Kapeluszy się raczej na głowach kobiet z ludu wówczas nie uświadczyło – nosiły czepce, frymuśnie upięte chusty itp. 

Cydr – jabol  – zatrute jabłko! Taki piękny, sugestywny ciąg skojarzeń a umknął mi! laugh Super! Ciąg super, oczywiście, a nie fakt, że późno zajarzyłam.

W poszukiwaniu bon motów (takich na własny użytek) i innych niespodzianek, przeczytałam „Politykę rodzinną” raz jeszcze. I zastanowił mnie wams. Ta część odzieży nie miała za wiele kieszeni i zakamarków i raczej nie była wyposażona w rękawy, których król mógłby używać jako schowków na korespondencję. Wams opisywany jest jako „krótki, obcisły kaftan”. Chyba sajan bardziej by się nadawał, ale nie upieram się, bo nawet jeśli E-dred widelcem wepchnął pod mankiet liścik od córki, to i tak byłoby to dziwactwo nieszkodliwe a usprawiedliwione.

 

(…) rozpoznać autorkę po nieortodoksyjnej pisowni(…)

Obnażył zadek, donośnie zepsuł powietrze (…) – Uroczy eufemizm!

(…) po zbiegu zostały już tylko stygnące końskie pączki (…) Jak wyżej.

Lustereczko, powiedz przecie, gdzie ukryto moje dziecięlaughlaughlaugh

Edred mrugał oczyma, najwyraźniej zaoferowała mu zbyt wiele możliwości. Charakterystyka urzekająco lakoniczna a niesłychanie wnikliwa.laugh

 

Czy na pewno na siodle nie siedział królewicz? A jakiś tłumoczek wielkości dwuletniego dziecka?

laugh Prześlicznie inteligentne pytania charakterystyczne dla części służb śledczych, ze szczególnym uwzględnieniem tych nieodróżniających granatnika od petardy.

A propos „nieortodoksyjnej” (laugh) logiki zacytuję (bardzo dokładnie!) opis służbowy pewnego odrażającego czynu karalnego. Oczywiście „fakt autentyczny”!

 

Obwinionego o to, że (opis czynu ze wskazaniem miejsca, czasu, sposobu i okoliczności jego popełnienia oraz wysokości wyrządzonej szkody):

W dniu 03 maja 2021 roku około godz. 18.15 w Nowym Sączu przy [wymazane] chcąc wywołać niepotrzebną czynność, poprzez zgłoszenie fałszywej interwencji dotyczącej ugryzienia tarantury w penisa wprowadził w błąd funkcjonariuszy Policji.

tj. za wykroczenie z art.66 § 1 pkt. 1 kodeksu wykroczeń.

 

Tak więc pytanie o siedzący w siodle tłumoczek wielkości dwuletniego dziecka, absolutnie nie dziwi!

Świetnie się grzebie w twoim opowiadaniu, Finklo!  „Gambit królewski” i „Prywatność w królewskiej rodzinie?  Skąd ty w ogóle znasz takie pojęcia?” – także ogromnie mi się podobają. Są na topie!

My, król Cymbał Pierwszy, zbuntowana nastolatka influencerskiego chowu, w czerni i agrafkach, obydwa zaklęcia, Wesołek w kolebusi niczym Koszałek Opałek oraz „Jeszcze nigdy Toffa tak nie żałowała, że jej matka poskąpiła na gadające lustro”! No, woooow!laugh laughlaughKapitalne wyczucie stylu – humoreska baśniowa bez przegięcia w żadną stronę i to, co zawsze wychodzi ci perfekcyjnie – precyzja obrazowania, idealnie pasujące szczegóły, piękny język. Przez chwilę byłam zaskoczona zakończeniem, ale tylko przez chwilę, bo jest takie, jakie być powinno: królowa z dziecięciem będą „żyli długo i szczęśliwie” (przynajmniej przez najbliższą dekadę, dopóki granie na mamusinym lustrze nie namiesza mu w głowie), a fiksująca królewna? No, cóż! Znudzi jej się życie wśród squotersów, sama na komnaty wróci.

I jeszcze to, o czym wyżej już napisał Koala – co najmniej kilka zdań kwalifikujących się do kategorii bon motów. Lektura twojego opowiadania była prawdziwą przyjemnością.

 Chłopczyna chęć wielką miała

Pokazać, co napisała

Żeby krzyczeli: Aj waj!

Poważnie pisz, nie dla jaj!

Niestety, wyszła mu chała.

Super. Uważam tylko, że mógłbyś przemyśleć usunięcie przedostatniego zdania – Może jednak z ciekawości […]. Święty Piotr na dinozaurze poganianym przez anioły plus staruszki polujące na jaskiniowca – i wszystko jasne! Nie ma co naświetlać.

A kropla potu, o której napomknął Fascynator, mogłaby spływać po skroni.

Perfidna i przemyślna pajęczyca Amanda! Bardzo pomysłowy szorcik i, co lubię, bez ofiar śmiertelnych, za to z finałem w dobrym momencie. Gdyby ciąg dalszy miał nastąpić, żartobliwy koncept pewnie by musiał sponurzeć, bohaterowie zamiast za prace zlecone być może chwyciliby za broń, wzniecili jakąś rebelię w obronie… itd. Tymczasem, tak jak jest – jest dobrze! Niech sobie żyją głupio i szczęśliwie. (Żeby jedna kobita tylu facetów wykiwała!)

 

Amanda ochrzciła swój dom „Hotelem Dla Zabłąkanych”

Spójniki i przyimki występujące wewnątrz nazw lokali i przedsiębiorstw piszemy małą literą: Zajazd pod Babią, Hotel dla Zabłąkanych TU

Nie tworzysz spójnego obrazu. Nie opowiadasz właściwie żadnej historii. Szczegóły świata, niepełne, wymieszane i chaotyczne, poznajemy tylko na tyle, na ile sama kobieta go opisuje. Język, którym się posługuje to największy atut tego tekstu – jest żyjący, „słyszalny”. Nie bardzo potrafię ująć w słowa to, co mam na myśli – powiedzmy, że: widziałam twoją bohaterkę „dźwiękami”.

To świetny tekst, HannibaLu, tylko że mnie jakoś nie rozbawił. Komizmu nie dostrzegłam, dramatyzmu za to sporo. Może moje poczucie humoru jeszcze nie wstało na nogi po sobotnio-niedzielnym halnym.

 

PS. Czy znasz „Pannę Liliankę” Ryszarda Schuberta? Pewnie tak. Jeśli nie – rzuć okiem. Jesteście sobie bliscy.

No, cóż ja bym tu mogła… Ładnie mi poszło zastosowanie §2044, potem równie pięknie paragrafów od 2000 do 2003 włącznie. §44 łyknęłam gładko, przy §45 nieco się zawiesiłam, za to §303 przemówił do mnie pełną gębą. Niestety, gdy przebiłam się w okolice §16384, musiałam stwierdzić, że czosnek Pimko mnie udupił. Prawdopodobnie dlatego, że Słowacki wielkim poetą był…smileylaughdevil

Policjanci skarlali, zbledli i wyraźnie stracili całą pewność siebie.

 

skarleć – czasownik, więc → policjanci (co zrobili?) – skarleli

Brudni, skarlali i głodni ( …) (jacy? –  skarlali (ludzie)/skarlałe (np. rośliny) → przymiotnik)

 

Rękawem próbowałam przetrzeć szybę w oknie, ale nie przyniosło to żadnych rezultatów.

 

Jedna próba przetarcia – w efekcie powinna powstać jedna „dziura” w warstwie pokrywającego szybę brudu(pary) – czyli jeden rezultat czynności. → a więc: nie przyniosło to żadnego rezultatu

 

Znalazłam kilka zaparafowanych dokumentów, jednak charakter pisma był tak nieczytelny, że nie umiałam rozszyfrować danych.

 

Parafka nie jest tożsama z podpisem – najczęściej to inicjały lub nawet pojedynczy, symboliczny gryzmoł (byle taki sam na każdej stronie), więc trudno tu mówić o „nieczytelnym charakterze pisma”.

 

Sztampa, panowie, sztampa! Schematyczne i bez polotu.  Bezbarwne, nudne. Nienaturalne i przesadzone.

Rozbawiło mnie, bo jakieś tam dodatkowe i dość aktualne skojarzenia mi się przyplątały. Nieważne. Bardzo sympatyczne opowiadanie.

Pzdr. KT

Zgadzam się, Drakaino, że twoja opcja toku rozumowania mantikory ma swoje uzasadnienie, ale limit stu słów to zeriba, w obręb której nic się więcej upchać nie da –  stąd moja ekwilibrystyka słowna i mozolna arytmetyka – jak doliczyć do trzynastu i nie machnąć się w dodawaniu. (Do matematyki mam łeb tępy jak karp.)

 

Misiu, uważam, że  mantikorze należy się drabbelek, korygujący autorytatywną acz błędną opinię leniwego lwa. Gdyby raczył szerzej otworzyć zaspane ślepia, to może dostrzegłby faktyczną przyczynę niedoceniania jej przez tak zwany ogół. Bo to nie PR mantikora ma kiepski, ale grzywkę totalnie do … czterech gwiazdek! No, ludzie! Gdzie z taką fryzurą! Plus te polichawe bokobrody.  Fryzjer + barber i po depresji. (Twoje drabble są odjazdowe).

 

dzięki, za ujęcie w słowa tego, czego ja nie potrafiłam” 

Gravel – nie są ci potrzebne takie umiejętności. Masz wrodzonego „czuja”, własny styl, wyobraźnię i bardzo sprawnie działającą autokontrolę. Twoje opowiadania  zawsze robią na mnie duże wrażenie. Nie komentuję, ale czytam. 

Mantikora miała depresję. Wiedziała, że nie jest lubiana, ale uważała, iż jest niedoceniana.(13 wyrazów)

 

Zdanie zgrzyta, bo w trybiki wlazł jej łącznik „ale”, zarezerwowany dla zdań o treści przeciwstawnej. Byłby OK w takim brzmieniu:

Wiedziała, że nie jest lubiana, ale uważała, że nie musi się tym przejmować.

nie jest lubiana →  powinna się tym przejmować ← ale ma to w nosie i się nie przejmuje

 

 Zdanie oryginalne informuje jednak, że nieboraczka miała depresję + nie była lubiana + czuła się niedoceniana.

Te fatalne „przypadłości” – wszystkie trzy – łączą się ze sobą, więc potrzebujesz zdania łącznego, nie z „ale” lecz z „i” lub “a”.

Mantikora miała depresję. Uważała, że jest niedoceniona i wiedziała, że nikt jej nie lubi. (14 wyrazów)

Mantikora miała depresję. Czuła się nielubiana i uważała, że nie jest należycie doceniana. (13 wyrazów)

Mantikora miała depresję. Czuła się niedoceniana, a na dodatek nikt jej nie lubił. (13 wyrazów)

Mantikora miała depresję. Wiedziała, że nikt jej nie lubi i czuła się niedoceniona. (13 wyrazów)

Mantikora miała depresję. Wiedziała, że nikt jej nie lubi i mało kto docenia.(13 wyrazów)

Lub coś w tym guście. Limit wyrazów, więc specjalnie poszaleć nie można. Wg mnie trzecia propozycja brzmi najgodziwiej. 

A drabbelek  fajny. Mantikor ci u nas dostatek, a wszystko przez ten czarny PR winkOj, pomorek!

 

 

Starałam się, aby mój komentarz nie był dosadnysmiley. Czepiałam się, owszem, ale w sumie było miło. Pzdr. KT

Czytało mi się doskonale. Zajmujące, dobrze napisane, stylowo brzmiące. Super. Kontynuacja mile widziana!

Czego nie doczytałam, że nie mogę dojść, dlaczego eksperyment zaszkodził dziecku, a czworgu dorosłym nie?

(Czy mogę, dyskretną kursywą, prosić o nieduży hepiendzik? W tym CDN, który napiszesz. OK?)

Pzdr. KT

 

 

Niezwykle ucieszyła mnie wieść, że udało Ci się zdobyć katedrę na krakowskim uniwersytecie i powierzono Ci w zarząd klinikę.

 

udało (Ci) się zdobyć – powiedzenie, że „coś się komuś udało zdobyć” pobrzmiewa  mi pośrednią charakterystyką bohatera – farciarza, któremu dostało się coś, na co specjalnie nie zasługiwał, ale wciąż o to zabiegał. Aż w końcu – hura! – mam to! Udało się!

Dużo bardziej pasowałoby (mi): „że objąłeś katedrę na (…)”

„Brzmiałoby” zgodnie z zasługami i autorytetem, jakim się cieszył Brodowicz.

Niezwykle ucieszyła mnie wieść, że objąłeś katedrę na krakowskim uniwersytecie i, jakże zasłużenie, powierzono Ci w zarząd klinikę.[???]

Edycja: Chyba się wycofuję z tego, co powyżej. Na potrzeby opowiadania “wypożyczyłeś” Brodowicza z jedynie maleńkim dodatkiem jego biografii. Ale właśnie w tymże “maleńkim dodatku” mieści się informacja, że faktycznie zabiegał o otrzymanie “katedry klinicznej” w Krakowie. Przeczytałam jego “Curriculim vitae – skreślone dla przyjaciół”. Matko jedyna! Trzynastozgłoskowcem gość trzepnął swój życiorys!

Owóż to dobre imię i świadectwa mnogie,

Wydały wnet owoce dla mnie bardzo błogie:

Bo zalety, jakiemi brzmiały w swej osnowie ,

Przechyliły na moją stronę znowu szalę;

I musieli ustąpić ze wstydem rywale ,

A mnie dano katedrę kliniczną w Krakowie .

 

Czyli, jakby nie patrzeć, faktycznie “udało mu się zdobyć”.

 

Pamiętam dobrze|1|, jak wielce ceniłeś sobie stanowisko w Wiedniu|2| i z pewnością doprowadzisz nową placówkę do podobnej świetności|3|.

 

Pozbądźmy się chwilowo zdania nr 1, zostawmy dwa kolejne – współrzędnie złożone łączne:

 

Ceniłeś sobie stanowisko w Wiedniu i z pewnością doprowadzisz nową placówkę do podobnej świetności.

Przecież ich treść nie ma ze sobą nic wspólnego! Absolutnie się nie łączy i łączyć nie może, bo fakt, że Brodowicz cenił swoje wiedeńskie stanowisko, nie ma wpływu na przyszły stan kliniki krakowskiej. Mus przekonstruować, choćby w ten sposób: Pamiętam, jaki prestiż zyskała dzięki tobie klinika wiedeńska i ufam/wierzę, że nową placówkę doprowadzisz do podobnej świetności.

 

Gdy tylko ostatni studenci zdali egzaminy kończące semestr, spakował się i wyruszył w drogę.

 

Bardziej stylowo zabrzmiałoby: spakował kufry.

 

Do samych fundamentów przenikały ją skostniałe duchy konserwatyzmu oraz przestarzałych idei, w czym dobitnie pomagała jawna wrogość prowadzących przybytek zakonnic wobec akademickiego personelu.

 

dobitny «wyraźny, niepozostawiający wątpliwości»

 

W tym kontekście „dobitne pomaganie” psuje zdanie.

Do samych fundamentów przenikały ją skostniałe duchy konserwatyzmu oraz przestarzałych idei, a stan ów dodatkowo pogłębiała jawna wrogość, okazywana akademickiemu personelowi przez prowadzące ten przybytek zakonnice. (Nie lubię aż tak się wtrącać w tekst, ale zaryzykuję).

 

Dyliżans zatrzymał się na rynku w centrum miasta.

 

Rynek z natury swej rzeczy jest centralnym punktem miasta. W innym jego miejscu znajdować się może (współcześnie) rynek, który odziedziczył i nazwę i niegdyś pełnioną funkcję czyli targ.

 

Witaj, Carl – odpowiedział wesoło Brodowicz. – Widzę, że jesteś cały i zdrowy.

 

Język dyskretnie i z wyczuciem stylizujesz na dziewiętnastowieczny, więc, IHMO, dobrze by zabrzmiało: Widzę, żeś cały i zdrów. To niezobowiązująca sugestia, zaznaczam.

 

(…) imponującą kolekcję aparatury.

 

Imponujący zestaw aparatury – nie kolekcjonował jej przecież, był naukowcem nie hobbystą.

 

których funkcji Józef nie był pewien.

 

(…) których przeznaczenia i funkcji Józef nie był pewien. // (…) których funkcji Józef nie był do końca pewien.

Z małym dodatkiem, bo zdanie, wg mnie, nie wybrzmiewa w pełni.

 

Proces oczyszczania brzmi na długotrwały(…)

 

Sam powiedziałeś, że proces oczyszczania jest długotrwały (…)

 

– Cieszę się, że udało mi się cię przekonać, Józefie – powiedział Weimann.

 

Cieszę się/się, cię – W jednym zdaniu? No, nie bardzo, bo brzmi jak ćwiczenie logopedyczne.

Spróbuj rozbić na dwa,  np.:

 A więc przekonałem cię, Józefie! Cieszę się – powiedział (…) //Udało mi się ciebie przekonać, Józefie. Cieszę się – powiedział (…)

 

To porusza w człowieku struny, których istnienia nawet nie podejrzewałem.

 

Siebie ma na myśli, mówiąc „To porusza w człowieku”. Czasem przecież zwracamy się sami do siebie per „człowiek”.

Czyli albo:

To porusza w człowieku struny, których istnienia nawet nie podejrzewał.

Albo: To poruszyło we mnie  struny, których istnienia nawet nie podejrzewałem.

Witaj Bruce! 

Uwagi dotyczą wyłącznie pierwszej odsłony przypadków  Heraklesa & Co. Romanse to ten gatunek literatury, na którego walory jestem totalnie „zaimpregnowana”, więc sercowe dylematy bohaterek były mi dalece obojętne. Mogę jedynie dodać to, co już napisała regulatorzy: „Niestety, ta opowieść nie zdołała mnie ująć, albowiem wiadomo było, że z każdej opresji bohater wyjdzie zwycięsko. Nie czułam też zaciekawienia (…) jego losami (…).”

Miało być wszystko na odwrót, więc dla własnej wygody doposażyłam bohaterów w adekwatne nazwiska, żeby nie kopiować co chwilę tych wymyślnych ananimów. To nie złośliwość ani kpina z mojej strony!

Jeśli choć część moich spostrzeżeń uznasz za przydatną – super. Jeśli nie – też dobrze. Pełen luz! Pzdr. KT

 

Motto: Miłość nie zazdrości, nie szuka poklasku, nie unosi się pychą, Paweł z Tarsu

 

Cytujesz Pawła z Tarsu i jednocześnie traktujesz go – autora, jak element treści cytatu.  Kropka po zdaniu, potem nazwisko autora, oczywiście już bez kropki.

 

Zepchnął księcia z konia, odrzucając daleko tarczę oraz broń.

 

Czyją broń „odrzucił daleko”?  Tę należącą do Heraklesa Naodwrota czy własną? Jaka prawda, wiesz tylko ty. Czytający także by wiedzieli, gdyby zdanie było poprawne, ale nie jest.

 

„odrzucając” – to imiesłów przysłówkowy współczesny. Sama jego nazwa informuje, że wyraża on czynność trwającą jednocześnie (współcześnie) z inną czynnością.

„zepchnął” – czasownik w formie dokonanej – czynność zakończona

zepchnął odrzucając → niewykonalne

 Zbyt dużo wątpliwości budzi to zdanie i nadaje się do remontu kapitalnego.

 

(…) kiedy z podniesionym ostrzem górował nad leżącym.

 

 To, co zrobił Nessos jest, IHMO,  uniesieniem miecza w geście tryumfu. A, że miał u stóp powalonego przeciwnika, jest tak oczywiste, że nie wymaga dodatkowego komentarza.

 

– Walczysz z honorem, czy przeciw niemu? – zapytał butnie.

 

Jeśli już, to „wbrew niemu”. Użycie przyimka  „przeciw” sprawia, że pytanie traci sens. Dużo lepiej brzmiałoby: Walczysz honorowo czy wbrew zasadom. Wbrew pozorom –  „wbrew” i „przeciw” nie są synonimiczne.

Dlaczego “zapytał butnie”? Buta to przesadna pewność siebie. Nijak nie pasuje.

 

Tamten wymierzył broń w stojącego, próbując ze swego medalionu wylać na miecz kroplę trującej żółci magicznego potwora, ArdyH-y.

 

Próbował wylać, ale nie wiadomo, czy wylał.  Tymczasem  nieco później: Sir SelkareH podbiegł i przyłożył leżącemu porzucone ostrze do nagiej szyi. Trująca żółć spłynęła na skórę tchórzliwego rycerza.

Czyli jakby trucizny nie wylał, bo tylko próbował, ale jednak ją wylał, tylko nie wiadomo kiedy.

(Ja próbowałam upiec makowiec na sześciu króli. Jedliśmy krakersy z pesto).

 

Nim jednak dotarła do pojedynkujących się rycerzy, koń SosseN-a zachwiał się, parsknął i zrzucił jeźdźca. Miecz wypadł z dłoni.

 

Nie chciałaś pozwolić, i słusznie, aby miecz wypadł z dłoni konia, ale wpadłaś w inną pułapkę – nie wiadomo teraz, kto jest szczęśliwym posiadaczem wzmiankowanego elementu anatomicznego.

Ponadto, któryż zaprawiony w bojach rycerz, spada z „chwiejącego się” konia?! Gdyby biedna szkapina runęła ze zmęczenia, to co innego – jeździec także musiałby glebę zaliczyć, ale jej się przecież tylko w łebku nieco zakręciło i nóżki ugięły. A tu bęc,  jeździec leży jak kłoda!  No, chyba, że końskie parsknięcie było iście „homeryckie” i zdmuchnęło gościa z siodła.

 

N-e-s-s-o-s – ze zdumieniem przeczytał półszeptem bohaterski rycerz, lecz litery szybko rozmazały się.

 

W żadnym razie nie „lecz”.  Ten łącznik ma prawo bytu w zdaniu złożonym współrzędnie, gdy treść zdań składowych w jakiś sposób się sobie przeciwstawia, np.: Ny-e-sy-sy… – bohaterski acz słabo piśmienny rycerz usiłował odcyfrować napis, lecz nie zdążył, (dlaczego?) bo litery szybko się rozmazały. (Oczywiście jest to zdanie „demonstracyjne”, a nie do „podmianki”).

EbeH przymknęła powieki, tłumiąc łzy. Ileż by dała, aby ów urodziwy i dobry książę to jej skrawek materiału całował z taką czcią, walcząc dla swej damy!

 

Jeśli Hebe ofiarowała H. skrawek materiału, to nie był on już „jej skrawkiem”, lecz skrawkiem od niej otrzymanym.

No, cóż. Wyspiański napisał w Weselu: „Tajemnicą jest kobieta”. Zachowanie Hebe potwierdza, że mój ulubiony modernista miał rację. Bogini Hebe Naopak marzy, aby Herakles Naodwrót całował otrzymany od niej skrawek materiału,  walcząc dla swojej damy czyli Dejaniry. Altruistko-masochistka?

Gdyby Herakles całował skrawki materiału, walcząc jednocześnie w turnieju,  to by długo biedaczyna nie pociągnął – imiesłów przysłówkowy współczesny znowu miesza.

 

Tymczasem ocucona ArinajeD rzuciła białą chusteczkę, którą zwycięski rycerz zręcznie złapał, przykładając z ukłonem do ust.

 

Żadną miarą nie był w stanie chusteczki złapać, przykładając ją jednocześnie do ust! Albo rybki, albo akwarium! Najpierw złapał, potem przyłożył do ust!

Imiesłowy  przysłówkowe współczesne wyraźnie cię prześladują. Spróbuj je obłaskawić.

 

Zhańbiony zniknął natychmiast za najbliższym namiotem.

 

zhańbiony zniknął za namiotem, albo wcześniej – wymierzył broń w stojącego – to sztucznie i niezręcznie brzmiące zamienniki (przymiotnik/imiesłów w funkcji rzeczownika), przy pomocy których próbujesz uniknąć powtórzeń. To nie jest udana taktyka.

Zhańbiony, wściekły i upokorzony, skrył się za najbliższym namiotem (…)???

 

– My hero! – powiedziała zauroczona piękność, skrywając zawstydzoną twarz za rozłożystym wachlarzem i rozglądając się chełpliwie po rozentuzjazmowanej widowni.

„zauroczona piękność” – dziwaczne i patetyczne i harlequinowe, ale niech tam. Muszę się streszczać, więc zrobię to, co zdarza mi się sporadycznie – podam swoją propozycję (luźną, niezobowiązującą i nieidealną):

– My hero! – wyszeptała piękność, bez reszty urzeczona dzielnością swego rycerza. Skryła zarumienioną z emocji twarz za rozłożystym wachlarzem, ale  co i rusz rzucała zza niego chełpliwe spojrzenia w kierunku… (W czyim kierunku, właściwie? Chyba siedzących nieopodal dam.  Bo niby przed kim innym mogłaby się  chełpić czyli wynosić się nad kogoś czyli (po prostu) zadzierać nosa, z powodu przygruchania tak zarąbistego faceta jak Herakles? Wyłącznie przed konkurentkami!)

 

(…) przyglądając się przerażającym wydarzeniom, w jakich brał udział jej wymarzony bohater, który potem samodzielnie się z nich wyswobadzał, dowodząc odwagi oraz wojennego kunsztu.

 

Pardon, ale to zdanie jest totalnie spaprane.

wyswobodzić się z wydarzenia – takie połączenie wyrazów nie istnieje. Jakiś koszmarek językowy!

 

(…) heros spojrzy i w jej kierunku, odwzajemniając tę magię spojrzenia.

 

Odwzajemnić magię spojrzenia –  to także nieistniejące (i absurdalne) połączenie wyrazów.  

Dodatkowo: (…) heros spojrzy – (…) magię spojrzenia 

Pzdr.KT

 

 

 

A! „Wyzwanie Tygodniowe” – czyli czegoś nie zauważyłam, pominęłam, nie doczytałam. 

 

Spróbuję tylko obronić przepaski kapitana, która według różnych doniesień miała osłaniać zdrowe oko.

 

Słusznie. „Coś” związanego z osłanianiem jednego oka w jakimś celu owszem, błąkało mi się gdzieś tam po głowie, ale nie zadałam sobie trudu doprecyzowania skojarzenia, pardon. 

 

Było miło! Pzdr.

Sama historia owszem, młodego czytelnika chyba mogłaby zainteresować – krótka, prosta, nieskomplikowana, trochę akcji, skarb i chłopak robiący za miecz sprawiedliwości. Ja młodym czytelnikiem nie jestem, więc fabuła mnie nie musiała porwać. Za to mogłabym się zachwycić perfekcyjną konstrukcją, językiem, potoczystością narracji etc., ale, z powodów niżej wyłuszczonych, nie bardzo mi się to udało.

Baśń czy nie baśń, fantazy czy romans kryminalny z czasów pierwszych Piastów – liczy się logika, precyzja języka i przemyślany dobór szczegółów, składających się na świat wykreowany przez autora. Tego czasem mi w tym opowiadaniu brakowało i w głowie zapalał mi się wtedy przycisk z paskudnym napisem: „Eee, no bez jaj!”

Zawartość twojego profilu – sporo opowiadań i długi staż – nieco zmniejszyła targającą mym jestestwem rozterkę: zamieścić komentarz czy darować sobie ten nierozważny czyn. Dzięki Bogu nie wydajesz się być neurotyczną świeżynką, której serduszko pęknie po przeczytaniu uwag pod ukochanym opowiadaniem, więc ostatecznie komentarz wkleiłam (cichutko pomrukując refren znanej ballady: Ach strach, strach, rany boskie, rany boskie).

 Jeśli choć część z moich czytelniczych spostrzeżeń uznasz za przydatną – super, jeśli nie, też dobrze. Pełen luz. Pzdr. KT

 

Tej nocy gwar z tawerny poniósł się dalej niż zwykle i nie ustępował, a wręcz rósł w siłę.

 

„poniósł się” to czasownik dokonany, czyli było, ale się skończyło. Później jednak używasz czasowników niedokonanych „nie ustępował”, „rósł”. Błąd. OK byłoby: niósł się –> nie ustępował → rósł

 

Przy wejściu stał zgarbiony chłopak z szelmowskim uśmiechem.

 

Można wydedukować, co faktycznie miałaś na myśli, choć ze zdania wynika, że przy wejściu stał chłopak, a obok niego spersonalizowany, „szelmowski uśmiech”. 

Nie wiadomo także, czy gość garbił się z powodu skoliozy, czy miał inny powód. Jaki? Jeśli grał naiwnego chłopczynę-słabeusza, to szelmowski uśmiech nazbyt go zdradzał.

Uśmiechał się “szelmowsko” jak spryciarz, który ma określony plan i zamierza wprowadzić go w życie, ale później, jak twierdzi narrator, w „panice” gonił człeka, który mu zajumał wisiorek. Udawał, jasne, ale o tym, że panika była ściemą, narrator nawet półgębkiem nie beknął, a powinien. I wcale nie musiał tego robić wprost! 

Brakuje więc zgrabnej sugestii, że  Balfure tylko sobie z piratami pogrywał, a w rzeczywistości przemyślnie realizował powzięty plan.

 

(…) który odbijał blask świec, drażniąc pobłyskiwaniem oko mężczyzny pod oknem.

 

1. Tawerna musiałaby być iluminowana dziesiątkami świec z wosku najwyższego sortu, żeby światło odbijane przez „wisiorek”, dawało po gałach niczym laserowa latarka.  To, w przypadku portowej speluny służącej za metę kryjącym się przed sprawiedliwością piratom, jest co najmniej nieprawdopodobne.

Zabrakło także istotnych informacji na temat samego wisiorka – w czym się światło odbijało? Bo sam „wisiorek” (później piszesz – medalion, dużo później pirat bąknął coś o złocie) brzmi dość enigmatycznie, a ma przecież do spełnienia rolę wabika. Owszem, mogła to być np. srebrna/złota „blaszka”, ale puszczanie zajączków przy jej pomocy, byłoby realne, gdyby miała gabaryty talerzyka deserowego i lustrzany poler. Bliższe prawdy byłoby napisanie, że uwagę/wzrok mężczyzny – zawodowego rabusia na milę potrafiącego wyniuchać cenny łup – przyciągnął połyskujący złotem (?) przedmiot, który chłopak przekładał z ręki do ręki.

2. Blask drażnił tylko jedno oko faceta – owszem, klasyczny wizerunek pirata to jednooki gość z czarną przepaską zakrywającą drugi, pusty oczodół, ale ta informacja na czas się nie pojawia. Znaleźć ją można dopiero pod koniec tekstu. Za późno. 

A propos obydwu powyższych zastrzeżeń: Jasne, że czytelnik może wielu oczywistych szczegółów domyślić się sam, ale te istotne dla zachowania jasności i jednoznaczności przekazu, należy jednak zamieszczać. I pilnować ich! 

 

Przy zaparowanej szybie z pajęczyną w górnym rogu leżał czarny kapelusz, po który rozeźlony sięgnął wstając, a wraz za nim niemal tuzin kompanów.

 

 

1. Pierwsze zdanie składowe jest tak nieprecyzyjne (delikatnie mówiąc), że sugeruje czytelnikowi rozmaite obrazy, oprócz tego jednego prawidłowego, który autor (zapewne) miał na myśli. Z dwóch kolejnych wypowiedzeń wynika, że po kapelusz sięgnął nie tylko sam właściciel nakrycia głowy, ale i niemal tuzin jego kompanów. Konstrukcja zdania jest po prostu zła.

 

2. Owszem, przymiotniki pełnią czasem funkcję rzeczowników (Np.: Chorzy długo czekali na przyjście lekarza.), ale ten „rozeźlony”, który sięgnął po kapelusz, brzmi fatalnie.

 

(…) mężczyzna przechwycił go pewnym, szybkim ruchem.  

– Ej! – żachnął się chłopak.

– Nieroztropnie – urwał na chwilę, żeby spojrzeć mu w oczy – jest wpuszczać tu dzieci o tej porze! – dokończył kpiarsko.

 

To nie dialog pomiędzy chłopakiem, a wspomnianym wcześniej mężczyzną. Mówi wyłącznie małolat, który sam siebie beszta za przyjście do klubu nocnego na drinka.

 

Odeszli od stołu podnosząc raban i kierując się do drzwi(…)

 

Skierowali się ku drzwiom, ale tawerny nie opuścili. Lepiej darować sobie to „kierowanie się do drzwi” a kazać im po prostu za nimi zniknąć! Szczególnie, że kolejna scena, rozgrywa się już w plenerze.

 

(…) ale w końcu syknął zawiedziony z miną przypominającą półuśmiech.

 

 „Grymas rozczarowania” – mogłabym zrozumieć, ale tej „miny przypominającej półuśmiech”, żadną miarą nie ogarniam.

 

Chłopak podskoczył, a z mgły niespodziewanie wyłonił się mężczyzna w kapeluszu.

– Błagam, oddaj mi medalion, a – zawahał się – obiecuję was tam zabrać!

 

Mężczyzna w kapeluszu błaga chłopaka o oddanie medalionu i obiecuje gruszki na wierzbie. Ups! Tak „organoleptycznie” możesz to sprawdzić dzieląc zdanie złożone na dwa pojedyncze:

Chłopak podskoczył. Z mgły niespodziewanie wyłonił się mężczyzna w kapeluszu.

– Błagam, oddaj mi medalion, a – zawahał się – obiecuję was tam zabrać!

zawahał się – kto? [Czyli który najbliższy rzeczownik w mianowniku?] – mężczyzna (w kapeluszu)

Przecież to gołym uchem słychać!

W kontynuacji dialogu nadal pojawia się podobny błąd: nie mówi ten bohater, któremu, jak ci się wydawało, wypowiedź przydzieliłaś. Pirat gada kwestiami chłopaka, chłopak podwiesza się pod wypowiedzi pirata. Hulaj dusza!

 

Mężczyzna zapalił fajkę jednocześnie wpatrując się w chłopaka i próbując wyczuć uczciwość zamiarów.

 

Pirat zastanawiający się nad „uczciwością” czyichś zamiarów! Takie zestawienie – pirata z uczciwością – zwyczajnie razi. Same „zamiary” byłyby wystarczające, ewentualnie: “próbując wyczuć, czy w propozycji chłopaka nie kryje się jakiś podstęp”.

 

Mierzył go wzrokiem, rozważał argumenty, aż po dłuższym zaciągnięciu z promiennym uśmiechem rozłożył ręce jak do uścisku.

 

„po dłuższym zaciągnięciu” – to takie mocno kulawe omówienie konkretnej czynności: „pyknął z fajki raz i drugi, po czym (…) ”. Tym gorsze, że dymem z fajki nikt się nie zaciąga!

„promienny uśmiech” pasuje do świątecznego księcia, a nie do pirata.  

Z podejrzanie/fałszywie/sztucznie/upiornie/itp. promiennym uśmiechem” – taki malutki dodatek rozwiałby wątpliwości, co do nagłej przemiany wilka w puszystą owieczkę.

 

Załoga niechętnie płynęła wpław do groty otoczonej skałami(…)

 

Przy sztormowych falach popłynęli wpław, mając pobożną nadzieję na szczęśliwy powrót z kilogramami złota. Trudno się dziwić, że zrobili to “niechętnie”.

Nawet najpodlejsza piracka krypa posiadała na stanie przynajmniej jedną szalupę. No, ale skoro chcieli zdobyte precjoza przytargać na statek w zębach i kieszeniach – ich wola.

 

(…) zauważył nerwowo, ośmielając się do zanurzenia.

 

 „(…)ośmielając się do zanurzenia”? A nie “dodając sobie odwagi/próbując sobie dodać odwagi” ?

 

 Kapitan uchylił przepaskę, aby przyzwyczajonym do ciemności okiem wypatrzyć więcej. 

 

A! Jest w końcu przepaska! Niestety, przy okazji wychodzi na jaw, że kapitan to snob, który posiada dwoje zdrowych oczu, ale ze względu na modowe, pirackie trendy nosi klapkę na jednym z nich. Choć, patrząc na to nieco inaczej, trzeba przyznać, że pasuje do swoich podkomendnych, którzy kim jak kim, ale twardzielami na pewno nie są:

Pirat załamał ręce/ Goof z obrażoną miną/ piraci z otwartymi ustami wyczekiwali/ ucałował ze szczęścia pomiędzy przekrwione od soli oczy/+ (wcześniej) promienny uśmiech

 

Jeden „krwawy pirat” załamuje ręce, drugi ma obrażoną minkę i kto wie, być może nóżką też tupie, kolejni dają sobie buzi w chwili szczęścia, a wszyscy do kupy są w stanie tylko usta ze zdumienia rozdziawić, zamiast działać. Zestaw cieniasów.

Kilka “różnychtakich” pominęłam, bo i tak strasznie się rozpisałam. Pzdr.

 

 

 

Kto nie ma cienia podczas wieczerzy wigilijnej – to strzygoń.

 

Niestety, dziś  to już musztarda po wieczerzy, ale może na „zaś” się przyda. Dobrze wiedzieć z kim się przestaje!

 

Pluć w ogień to grzech, od tego może d..a sparszywieć.

 

Drastyczne! Nie zostało – niestety – wyjaśnione, czy splunięcie przez lewe ramię odwróciłoby ten urok. Tak czy owak – w grilla nie pluć! I to nie tylko ze względu na obrzydliwość takiego czynu.

 

Jeśli, mimo wszystko, cztery gwiazdki lub co innego sparszywieje, uroki odczynić w sposób następujący:

 

9 węgli rozżarzonych, 9 kawałków „ośródki“ z chleba, pokropić twarz tą wodą, obmyć oczy i napić się. Stare kobiety podnoszą spódnicę i koszulą obcierają oczy urzeczonego.

 

Trudne! Teraz stare kobiety dla wygody noszą spodnie.

 

Kto je groch naczczo, ma moc urzeczenia drugich.

 

Spróbujcie wieczorem powiedzieć  „Urzekłeś mnie, kochany, bez reszty” – facetowi, który na śniadanie wtrąbił groch z kapustą, pozostały z wigilijnej wieczerzy. Powodzenia!  

 

Aby czarownicę uczynić nieszkodliwą, a mleko naprawić, trzeba składać od św. Łucyi do Bożego Narodzenia głowienki z niedopalonych drew, potem je zapalić, na to nastawić kociołek, w którym jest powązka (szmatka do cedzenia mleka), a w nią zawiniętych wiele igieł i szpilek. Wszystko to gotuje się we wodzie. Szpilki i igły będą kłuły czarownicę, która mleko zepsuła tak, że przyjdzie do kociołka i będzie prosić, aby dalej nie gotować i po tem się ją pozna.

 

To dla autorów parających się fantazy. A nuż się przyda!

 

Jeżeli kto na wiosnę ujrzy najpierw cielę, będzie słaby; jeśli ptaka, będzie krzepki; jeśli konia, będzie zdrowy; jeśli gąsię, będzie slaby.

 

Jestem pewna, że zobaczenie cielęcia, konia i gąsięcia na YT nie liczy się!  Ale zdybanie wrony na drzewie przy parkingu, na którym człowiekowi cudem trafiło się wolne miejsce, już tak. Dobre i tyle .

 

W Nowy Rok trzeba się myć złotymi lub srebrnymi pieniądzmi, aby być zdrowym.

 

Ciekawe, czy wyskrobanie się złotą kartą kredytową zadziała.

 

Jeżeli się kto zacina w mowie, przełamują nad jego głową, dwa chleby w piecu zrośnięte, aby odtąd mówił gładko.

 

No, właśnie! Szkołom potrzebni są piekarze, a nie logopedzi i reformy permanentne.

 

Jeśli kuma niosąca dziecko do chrztu, zmuszona jest w drodze odbyć naturalną potrzebę, to dziecko się potem ciągle posikuje. Aby temu zapobiedz, należy urwać kawałek powroza od sygnaturki kościelnej i tem się kadzić, albo po nabożeństwie podczas kropienia święconą wodą przejść po pokropieniu na drugą stronę i być jeszcze po raz wtóry pokropionym.

 

Sygnaturki sterowane elektronicznie, więc co niby można takiej urwać? Reszta też nadmiernie skomplikowana.

 

Przeciwko chrypce radzą położyć dziecko przy progu, nakryć je nieckami i przegonić nad chłopcem wieprzka, nad dziewczyną świnkę.

 

Jak przeżyje, nie będzie chrypieć.  Poza tym – awykonalne. Nawet, gdyby zamiast niecek użyć foremek na keks, a schabu z biedry w miejsce wieprzka i świnki – klops gwarantowany. Płeć zmarłej śmiercią tragiczną (i poporcjowanej) nierogacizny, jest niemożliwa do określenia. Tak od kopa, oczywiście.

 

Nie trzeba zaraz po praniu pieluch skręcać i natychmiast roztrzepywać, boby dziecku stolec zaparło.

 

Uwaga, młodzi rodzice! Pampersów nie wyżymać i absolutnie nimi nie majtać.

 

Jeżeli chłopu kobieta drogę przejdzie, nie powinien w ten dzień żadnej roboty rozpoczynać.

 

No! Właśnie! Wszystkiego najlepszego, Panowie!

 

To tylko część ze 178 zabobonów i przesądów, „z ust ludu” zebranych przez Romana Zawilińskiego, a wydanych drukiem w 1892 roku, nakładem krakowskiej Akademii Umiejętności. Pisownia oryginalna! Fajna.

 

 

(…) dobre słowo płynące wprost z serca Loży! (…)

 

Adam prawdę ci powie, Wilku!

Loża zyskała bardzo cennego krytyka. [Gratuluję, Adamie!]

 

Ja także w Nowym Roku życzę samego dobra! Pzdr. KT

 

 

Bardzo dobry dzień wybrałeś na publikację swojego opowiadania. 30 grudnia, to także odpowiednia data na jego lekturę. Tam, dokąd jadą piekielne pociągi wymusiły na mnie pełne skupienie podczas czytania (przyznaję, że nie zawsze jestem do tego zdolna) i całkowicie zajęły moją uwagę (to, w moim przypadku, także nie jest regułą – bywa, że przebiegam po tekście sprawnie i bez specjalnego zaangażowania). Bardzo, bardzo dobre opowiadanie. Może uda mi się pozbierać do kupy moje wrażenia i nazwać je, ale dopiero po powtórnym czytaniu. 

 

 (…) organizacje eksternistyczne i oczywiście sami terroryści(…)  – wydaje mi się, że autokorekta zapragnęła zaznaczyć swój współudział twórczy

 

P.S.

W raporcie na temat „Kompetencji w sektorze komunikacji marketingowej” łapy nie tyle „umoczyłeś”, co zanurzyłeś po same pachy, o czym świadczą nie tylko pojawiające się odwołania do literatury sci-fi, ale i styl.  Czyli istnieją jednak raporty, napisane językiem, który nie jest pokryty liszajami nowomowy i z którego nie trzeba wydłubywać treści w pocie czoła, z obrzydzeniem i ze słownikiem wyrazów obcych pod ręką. Tyle, że – jak widać – powinni je pisać ludzie dysponujący „literackim pazurem”.

Popełniasz mnóstwo błędów, które tak utrudniają lekturę, że trudno się skupić na jakiejkolwiek fabule, czy bohaterach. Drugi powód „progów” trudnych do pokonania, to  przeznaczenie tego tekstu – odbiorcy docelowi, którymi, jak sam piszesz są osoby rozpoznające znaczenie słów kluczy czyli, jak sądzę,  miłośnicy mangi i anime. Ja do nich nie należę. Kemonomimi – musiałam wyguglać, a i to nie wiem czy trafiłam, bo ty używasz nazwy „kemomonimi”.

Pisanie to bardzo fajne hobby i jeśli sprawia ci frajdę, powinieneś pisać. Z czasem podszlifujesz swój warsztat na tyle, że forma tego, co wyjdzie spod klawiatury, wzbudzi aprobatę i sprawi czytającemu satysfakcję porównywalną do twojej – autorskiej.

Nie wystarczyło mi czasu na przejrzenie całości tekstu, przykro mi. Tylko na godzinny przerywnik mogłam sobie pozwolić. Jeśli moje uwagi do czegoś ci się przydadzą, będzie miło.  Pzdr. KT

 

 Nix otworzyła oczy. Dziewczynę otaczały ciemności.

 

Z jednej postaci zrobiłaś dwie: Nix, która otworzyła oczy i i dziewczynę, którą otaczały ciemności. Zaimek załatwiłby sprawę. Plus np. przydawka “nieprzeniknione”, żeby zdanie miało szansę wybrzmieć.

 

Przełknęła ślinę. Poczuła krew z przeciętego języka.

 

Poczuła – przynajmniej w tym konkretnym przypadku – smak krwi sączącej się z przeciętego języka, nie samą krew. Nadmiernie „drobisz” zdania – obydwie informacje wiążą się ze sobą i doskonale by się poczuły we wspólnym zdaniu.

 

Strzyknęła lisimi uszami pokrytymi białym, gęstym futerkiem, chroniącym przed zimnem. Usłyszała plusk na granicy słuchu.

 

Można strzyknąć śliną [obrzydliwe, szczególnie, gdy wcześniej żuło się np. betel ;)], dziadusia mogło strzyknąć w kościach, można również strzykać wodą etc. Jednak lisy, konie i inne czujne zwierzątka strzygą uszami.  Forma dokonana nie brzmi więc: „strzyknęła” lecz „zastrzygła”.

Co najmniej dwukrotnie użyłeś w tekście tej dziwnej „granicy słuchu”. Zakładam, że chodziło ci o informację, iż coś tam wydawało dźwięk na granicy słyszalności, a to robi dużą różnicę. Mocne przemeblowanie się w tych zdaniach przyda.

 

Wyciągnęła dłoń i zbadała obuwie. Stalowe ostrze wzdłuż stopy mówiło samo za siebie. Miała na nogach łyżwy.

 

„Zbadać” – w tym przypadku obuwie, raz można byłoby  zaakceptować, choć jest parę celniejszych czasowników, ale  Nix  oprócz obuwia zbadała także otoczenie, po chwili zbadała przeszkodę, a potem i tunel. Poważny nadmiar „badań”.

Stalowe ostrze wzdłuż stopy mówiło samo za siebie. – Oczywiście, że samo za siebie mówiło, więc po co o tym pisać? Poświęciłeś sześć zdań pojedynczych trzem banalnym czynnościom: Lisiczka wstała, ale natychmiast runęła. Dotknęła butów i ze zdziwieniem odkryła przymocowane do nich łyżwy.

 

 Powinieneś kondensować informacje  i panować nad chęcią objaśniania czytelnikowi rzeczy oczywistych, np. tego, że „wstała(…) i zaczęła sunąć do przodu”, „pochyliła się (…) i zbadała”, „opuszkami odnalazła kieszeń z naszywką i wyjęła świetlika” [Tu dodatkowo: opuszki to część palców, można coś nimi wyczuć np. po ciemku, ale „odnaleźć kieszeń opuszkami” to przesada. Całą kwestię załatwia jedno słowo: „wymacała”  kieszeń i wyjęła (…)],Podeszła do sopla i otworzyła usta.” – czyli chwyciła w usta kilka kropel wody kapiącej z sopla, ostrożnie otworzyła plecak (…)Sięgnęła do środka

Wiadomo przecież, że skoro chciała iść, to wcześniej musiała wstać, jeśli obmacywała coś leżącego na ziemi, to musiała się pochylić, żeby chwycić w usta krople wody, musiała je otworzyć, żeby dostać się do wnętrza zamkniętego plecaka, musiała go otworzyć itd.

 

 Nix spróbowała wywołać w pamięci obraz ich ubierania, lecz ból głowy skutecznie ją powstrzymał.

 

 Klasyka “ubierania”, rzekłabym, więc także klasycznie zapytam: W co ubrane były łyżwy? Polarek i ciepłe legginsy?

 

W oddali, nad głową dziewczyny, rozległ się wrzask dziecka. 

 

I w oddali i nad głową jednocześnie – niemożliwe. Tak prymitywnie tłumacząc – „dal” to odległość w „poziomie”, „wysoko” – odległość w „pionie”.

 

Lisica zacisnęła palce, które mocno stawiały opór.

 

Szukaj wyrazów, które precyzyjnie nazywają to, „co poeta chce powiedzieć”. Ten „mocny opór  jaki stawiają zmarznięte palce” nazywa się dość prosto i popularnie: Lisica z trudem zacisnęła zgrabiałe palce/dłonie. (U nas ma się ku wiośnie! Dodatni plus siedem na termometrze!)

 

Wszystko stało się widoczne naraz. Lód, gardziel gładka jak szkło, śnieg, sople, odłamki skalne ze śladami pazurów, czekan wbity w ciało białego i krew. Stanowiły miraż, zdjęcie z horroru przywołujące ciarki na plecach.

 

Nie rozumiem. To wszystko faktycznie stało się widoczne, czy było mirażem – złudzeniem?

przywołujące ciarki na plecachwywołujące ciarki na plecach /ale/ przywołujące  np. wspomnienia

 

Nix zwróciła uwagę na wodę spływającą po lodowych stalaktytach, czym wzmocniła odczuwane pragnienie.

/Woda spływająca po lodowych stalaktytach przyciągnęła uwagę Nix, wzmagając dręczące ją uczucie pragnienia./ Z zasady nie poprawiam w ten sposób cudzych tekstów, ale tak będzie krócej, a czas mi się kończy. 

 

Zimno wpadło do gardła, nawilżając spękany język ceną bólu.

 

Nie zimno wpadło jej do gardła tylko krople lodowatej wody. Język zwilżyła woda, nie cena bólu. Reasumując – udało jej się nieco ugasić pragnienie, ale za cenę bólu, jaki sprawiły jej – z jakiegoś nieznanego mi powodu – krople lodowatej wody.

W oddali usłyszała dyszenie, wymieszane ze skrzypieniem śniegu.

 

Usłyszała jedno i drugie – dyszenie i skrzypienie śniegu. W różny sposób można ująć tę informację, ale na pewno nie przy pomocy „mieszania” dyszenia ze skrzypieniem.

 

Nad głową zauważyła szyld przedstawiający kufel piwa ze stekiem.

 

Staraj się zobaczyć to, o czym piszesz, tak dosłownie – kufel, w kuflu piwo, w piwie stek. Piwo z pianką – OK, piwo ze stekiem – nie, piwo i stek – tak.

 

Mimo starań deski zaskrzypiały jak starowina podnosząca się z fotela.

 

A tu, muszę przyznać, parsknęłam śmiechem. Pardon! Skrzypiąca starowina mnie rozbawiła. Założyłam, że fotel był nowy, więc nie mógł skrzypieć, starowina stara – miała obowiązek zaskrzypieć wszystkimi zreumatyzowanymi zawiasami. Sprawdzaj, czy porównanie, które tworzysz ma sens.

 

Zaskrzeczała z radości na granicy ludzkiego słuchu.

 

Tu błąd, o którym wspominałam wcześniej, obrósł w piórka, a nawet się podwoił: Lisica stanęła na  granicy – a była to granica ludzkiego słuchu – i zaskrzeczała z radości.  Jak wyżej: granica słuchu to nie to samo co granica słyszalności.

 

Rozpoznała narzędzie, a wraz z nim do głowy napłynęła fala bólu, obrazów kłów i pazurów majaczących na granicy poznania.

 

Dla odmiany mamy „granicę poznania”. Jakoś dziwnie lubisz te granice. Zdanie, którego nijak pojąć nie mogę. 

 

I tu, niestety, finito. Moja przerwa się skończyła.Pzdr. 

Edit

A! Jednak jest trzeci “kawałek”. Super. Przeczytam chętnie, choć nie dziś, bo mi się limit wolnego czasu skończył a terminy w kark dyszą. Poza tym muszę sobie poprzedni fragment przypomnieć. Pzdr.

Uprawiam czytelnictwo proste, żeby nie powiedzieć – prymitywne, czyli albo mam coś ochotę przeczytać do końca, albo nie. I to niekoniecznie z zapartym tchem, ale tak ze zwykłej ciekawości. (Ale ani atom mnie nie zmusi, żebym przebrnęła przez  tekst, który – IHMO – do czytania się nie nadaje, bo pozwolę sobie podle stwierdzić, że są i takie). Twoje opowiadanie przeczytałam do the endu, którym byłam zainteresowana, więc uważam, że rolę swoją spełniło. Przynajmniej w stosunku do mnie. Oczywiście, to i owo mi zgrzytało („niedokończony” Nikodem, kamerdynerka, nadzorczyni służby itp), to i owo zaskakiwało (np. „szef” nie pasował mi do entourage'u dziewiętnastowiecznego, ale to nie oznacza przecież, że tak pisać nie można – ostatecznie  autor ma rozum, koncepcję i wolną wolę). Wykorzystanie popularnego motywu ghostbustersów nie przeszkadzało mi, jakieś tam skróty i uproszczenia również, krwawy, ekspresowy,  ale jakże milutki happy end tym bardziej. Sukcesów pisarskich masz moc, Zygfrydzie89, życzę kolejnych. Pzdr.

 

Dziegieć:

(…) a wielopoziomowy i nachylony w wielu kierunkach dach mógłby zostać pomylony z panoramą niewielkiego miasta.

Raczej nie mógłby zostać pomylony z panoramą miasta, ale ostatecznie mógłby uchodzić za jego panoramę.

 

próbował bezskutecznie powstrzymać stukanie wiezionych przedmiotów

A właściwie dlaczego to robił? Profesja „szefa” nie była dla nikogo tajemnicą, więc nie musieli się szczypać – przewozili brzęczące żelastwo antyduchowe, bo mogli. Chyba łatwych do rozbicia kryształów ze sobą nie targali?

 

Szef zatrzymał wóz przed drzwiami rezydencji. Wyrzeźbiony nad nimi portal wypełniały kwiaty i napisy po łacinie. Pracodawca najwyraźniej wychodził z założenia, że bogaty klient to dobry klient, gdyż wystroił się w drogą kamizelkę i podkręcił wąsa.

1. Portal to obramienie drzwi, więc nie mógł zostać „wyrzeźbiony NAD drzwiami”.

2. Portalu nie mogły „wypełniać kwiaty i napisy”, bo to nie naczynie. A w ogóle, to jest on – portal – mocno w tekście zbędny – już wcześniej zaznaczyłeś, że dom był okazały, przesadnie ozdobny itp. Wystarczy. Mniej kłopotów będzie.

3.  Szef/ pracodawca – czy ten gość miał jakieś imię lub nazwisko? Bo chyba mi umknęło.

4. Dlaczego tak uparcie używasz określenia „pracodawca”?  Nie brzmi to dobrze, gorzej – brzmi myląco! Nawet w pierwszym odruchu pomyślałam, że chodzi o Badara, bo jako zleceniodawca w jakimś tam sensie był i pracodawcą.

5. Pracodawca najwyraźniej wychodził z założenia, że bogaty klient to dobry klient, gdyż wystroił się w drogą kamizelkę i podkręcił wąsa.

Bogaty klient, to dobry klient – to złożenie oczywiste! A nie chodziło ci przypadkiem o informację, że tak wyjątkowemu i bogatemu klientowi należą się specjalne względy, więc to z tego powodu „szef” (nie za dobrze brzmi) wystroił się w odświętną kamizelkę?

6. Szef-duchołap, stojąc pod drzwiami rezydencji, wykonał dwie czynności,  – “wystroił się w kamizelkę”(!) i, dla kurażu, “podkręcił wąsa”. Nie miał na sobie wcześniej tego elementu garderoby? Tak, mniej więcej, ze zdania wynika. Ewentualnie – założył kamizelkę w domu i wąsa na lokówce podkręcił także w domu, tylko po co o tym u drzwi rezydencji wspominać.

 

Kilian zszedł z wozu, czując się przy starszym mężczyźnie niczym żebrak.

No, niedobrze. Jaki związek ma fakt zejścia Kiliana z wozu z jego samopoczuciem? Dopiero wtedy zauważył, że przy odpicowanym „szefie” on sam wygląda na biedaka? Cały czas używasz słowa „wóz”. Niby wiadomo, że w XIX wieku zapewne był to wóz konny, ale tak dla pełnej jasności i elegancji, chyba jednak  w którymś momencie jakaś szkapa pojawić się powinna.

 

Nikodem, który wyglądał jeszcze gorzej i jak przystało na kogoś, kto spędza w pracy ostatnie dni, przebywał myślami bardzo daleko.

Nikodem wydaje się być zwykłym figurantem. Zbędnym! Odnoszę wrażenie, że miałeś zamiar jakoś rozbudować rolę tej postaci, ale pomysłu zaniechałeś. Zostały resztki: z jakiegoś powodu Nikodem porzucił pracę, z jakiegoś powodu przedwcześnie posiwiał, z jakiegoś powodu nie przykładał się do roboty itd., ale te informacje nic nie wnoszą, raczej dziwią.

 

(…) szef stuknął w kołatkę i po chwili drzwi otworzyła im elegancko odziana kobieta.

Zdecydowanie „stuknął kołatką”.

 

Pana Badara nie ma, ale kazał przekazać, że możecie już zabrać się do dzieła.

kazał-przekazał – „gołym uchem” słychać, co nie brzmi.

 

Mogła mieć trzydzieści kilka lat, była całkiem ładna i łączyła przesadną wyniosłość z widocznym zabieganiem.

Żadną miarą nie jestem w stanie wyobrazić sobie połączenia wyniosłości i zabiegania. Nerwowo dreptała w miejscu, rwąc się do chwilowo porzuconych obowiązków, czy co?

 

Jak na tak duży dom służby na razie spotkał niewiele.

Jedna osoba to jedna osoba, nie żadne „niewiele”.

 

– Sześć lat – powiedział z podziwem szef. – Musi być pani wyjątkowa. Trudno dziś o dobrego pracownika.

Spojrzał z wyrzutem na Nikodema, który uśmiechnął się przepraszająco.

A niby czym i dlaczego akurat w tym momencie Nikodem mu się  naraził? Drugie zdanie takie z czapy jest. Jakaś niewykasowana resztka? (Edit: A! Załapałam! Kobita w jednym iejscu pracy zdzierżyła sześć lat, a Nikodem własnie podaje tyły. Moją nieuwagę mogę wyjaśnić jedynie tym, że Nikodem to zaledwie cień bohatera wydarzeń, więc łatwo informacje o nim puścić w niepamięć.)

 

W izbie, którą zajmuje, pojawiają się najczęściej.

Chłopska izba w takiej wypasionej chawirze? No, wow!

 

(…) szuka kogoś na zastępstwo zwalniającego się pracownika.

Jeśli pracownik się zwalniał, to nie zatrudniał na zastępstwo, tylko na wolne miejsce, na miejsce pracownika, który itd.

 

Dwa poprzednie okazały się przerażające, ale i dawały pewną satysfakcję.

Skoro zlecenia „okazały się” czyli zostały wykonane/zakończone, to satysfakcję „dały/przyniosły/dostarczyły”. Obydwa czasowniki powinny mieć formę dokonaną.

 

Kamerdynerka zniknęła na chwilę za drzwiami.

Nigdy nie zaakceptuję „kamerdynerki”. Nie dlatego, że nadal z lekka się dławię przełykając co niektóre feminatywy typu: gościni, marynarka, rabusia albo ministra, ale dlatego, że ta kobieta była po prostu gospodynią ewentualnie ochmistrzynią.

 

Znad kołdry wystawała tylko jej głowa.

SPOD kołdry!

 

Nadzorczyni służby…

Jak wyżej – gospodyni/ochmistrzyni (gdyby dwór był miejscem jej pracy) – z racji funkcji sprawowała nadzór nad służbą, ale NIE nazywano jej nadzorczynią.

 

Wóz odjechał, stukając kołami na nierównej drodze.

O to właśnie mi wyżej chodziło, gdy upominałam się o jakiegoś konia – wóz odjechał samoczynnie, jakby miał napęd silnikowy. Na owies?

 

Czworonogi w końcu legły na trawie i znieruchomiały. Jeśli dobrze dobrał dawkę, powinien mieć około dwóch godzin nim się przebudzą.

Za uśpienie piesków w miejsce potraktowania ich strychniną – masz u mnie plus! Ogromny! :)

(Wczoraj rzucił mi się w oczy disclaimer Krokusa:  Nie zabijamy piesków w opowiadaniach. Nigdy. Niczego, co Krokus napisał, nie czytałam, ale mam zamiar nadrobić zaległości, bo wielce mnie tym swoim przypiskiem ujął).

I tak mniej więcej od tego miejsca twoje opowiadanie wyzbywa się błędów zbliżonych do powyższych. Być może coś się tam jeszcze tuła, ale nie było na tyle widocznie, żeby mi się czytelniczy hamulec bezpieczeństwa włączał. Dziwne.

Raz jeszcze – pzdr. KT

 

Edit

Dopiero dziś spostrzegłam, że to tekst konkursowy. Czy powodem pozostawienia postaci Nikodema – bladego, chudego, sfatygowanego nerwową pracą, plączącego się tu i ówdzie, ale nie wiadomo po co – był limit znaków? Bo odniosłam wrażenie, że „Towarzysze” to albo przycięty do potrzeb konkursu „gotowiec” spokojnie leżakujący do tej pory na SSD, albo założenie opowiadania było nieco bogatsze w szczegóły oraz postacie, tylko musiałeś je wyplewić i ciut zaorać, żeby zmieścić się w „30 tysiącach znaków wg licznika portalowego”. 

Zacznę od plusów dodatnich. Nadal mi się podoba – atmosfera, naturalne, niewymuszone dialogi, kolejne postacie zgrabnie wprowadzane na scenę.

Rozmowa z pastorem (?) i pośrednia charakterystyka tegoż – kapitalna. Aż człowiek żałuje, że Zachary  nie miał okazji skopać świątobliwego dupska jego wielebności.

Scena w namiocie – też dobra. To, co według mnie, wymagałoby doszlifowania – zamieszczam poniżej. JAK MOGŁEŚ wrzucić fragment odgryziony akurat w TAKIM momencie! Bardzo nieładnie zrobiłeś, bardzo!

Przed wysokim na około trzy metry tipi wbito w śnieg drewnianą, prostokątną tabliczkę z napisem STARA INDIANKA PRAWDĘ CI POWIE. ODWAŻYSZ SIĘ STANĄĆ TWARZĄ W TWARZ Z PRZEZNACZENIEM?, jednak miejsce to nie cieszyło się zainteresowaniem mieszkańców Alenwick; zmęczeni szarą codziennością wybierali kolorowe stragany i atrakcje, wokół których śmiano się lub klaskano w zachwycie, wszak widok starej Indianki nie był czymś rzadkim, a wśród białych osadników z południa wzbudzał wręcz niechęć i obrzydzenie.

Przekaz zyskałby na jasności, gdybyś tego zdania nie ciągnął przez sześć linijek jak kota za ogon, ale go zwyczajnie podzielił.

Zamiast powtórzenia „stara Indianka” można użyć „squaw” – z dodatkiem np. „wiekowa”. Squaw to nadal powszechnie zrozumiałe słowo (choć poczciwy „Winnetou”, w którym często występuje, został właśnie na amen wykreślony z literatury niemieckiej, a jego autor napiętnowany jako potworna, politycznie niepoprawna szuja i rasistowska zaraza).

Nie sądzisz, że napisanie „wysokie tipi” bez określania jego „wzrostu” w metrach, jest absolutnie wystarczające? Tego typu zbędne dla istoty fabuły informacje paskudnie zachwaszczają tekst.

Końcówka pierwszego akapitu – ta podkreślona – zdecydowanie wymaga uwagi i poprawy. Najprościej rzecz ujmując – nie brzmi dobrze.

Kim pośpiesznie ustawiła się na końcu kolejki, tuż za sześciorgiem ludzi w różnym wieku. Zachary przyjrzał im się. Troje młodych ludzi znał. Były to niemal dorosłe dzieci pierwszych osadników Alenwick. Pozostałej trójce przyjrzał się dokładniej. Nie rozpoznał ich twarzy. Pomyślał, że być może komuś udało się w okolicach miasteczka znaleźć kolejną złota i zwiedzeni szybkim bogactwem poszukiwacze osiedlili się tu z nadzieją na odmianę swojego losu. Po chwili do głowy przyszła mu inna myśl, wyjaśniająca obecność obcych twarzy: bywał rzadko w miasteczku, unikał ludzi.

Ten fragment w całości mi się nie podoba. Znowu te zbędne, chwastopodobne szczegóły – sześcioro, troje, znowu troje, ludzie, dzieci, znane dzieci, nieznane dzieci, osoby, poszukiwacze  = niemiły chaos. Tę rozlezioną myśli dałoby się ująć w dwóch zdaniach, bez wielkiej dla niej szkody, a z wielką korzyścią dla stylu.

Kiedy żyła Shantai Zachary spędzał większość czasu w lesie, w odosobnieniu, które tak bardzo sobie cenił; był jednym z najlepszych tropicieli zwierzyny w okolicy. Dorównywał łowczym z rdzennych, północnych plemion Indian, z którymi się przyjaźnił. Pozostały czas Zachary spędzał z żoną i córką.

Indianie nie mieli zwyczaju obsadzania stanowiska „łowczego”. Łowczy nie jest synonimem łowcy/myśliwego. Dlaczego nie użyłeś jednej z tych najbardziej oczywistych nazw? Dorównywał łowcom/dorównywał myśliwym/dorównywał wytrawnym tropicielom.

Powtórzenia na pewno zauważyłeś, bo je podkreśliłam.

Shantai również zapewniała go, że woli mieszkać na uboczu, otoczona przyrodą, z dala od innych ludzi. Wierzył jej. Budowa domu na polanie, wśród wiecznie zielonych świerków, w sąsiedztwie gór, które w upalne, letnie dni zapewniały przyjemny cień, a zimą, gdy wiatr zamrażał nawet słone łzy, stanowiły zasłonę przed mroźnym wiatrem, pędzącym z południa z prędkością galopujących, dzikich mustangów, 

Zdanie urwane, coś wykasowałeś, ostał się jeno przecinek, a końca nie widać.

Jej plemię, żyjące na tych terenach od wieków, brzydziło się trybem życia, jakie prowadzili  przybysze z południa: wycinali drzewa, zanieczyszczali wodę, zniewalali zwierzęta, trzymając je w brudnych klatkach i ciemnych, przetłoczonych zagrodach, (…)rozbrzmiewał tak głośno, że dźwięk niósł się na wiele kilometrów,(…)

życiem, jakie prowadzili – bez “trybu”, spokojnie wystarczy

przetłoczonych zagrodach – Potocznie mogłoby oblecieć, ale narracji językiem potocznym nie prowadzisz , więc  wyszła ci zagroda uformowana na nowo przy pomocy prasy tłoczącej.

przepełnionych zagrodach/zatłoczonych zagrodach – byłoby lepiej

 

kilometry mi nie pasują, bo ten akapit zawiera treść przekazywaną z punktu widzenia Indianki, czyli przedstawicielki ludu, który odległości w kilometrach z pewnością nie mierzył.

Od czasu śmierci Shantai dietę Kim stanowiło przede wszystkim pieczone mięso, przyozdabiane surowymi lub gotowanymi warzywami(…)

Dieta – nie te czasy, anachronizm paskudny.

 „przyozdabiane warzywami” – dzięki Bogu nie było wówczas pomylonych influenzerek, coachów żywieniowych (cokolwiek by ten anglojęzyczny pryszcz nie znaczył) i mentorek o podejrzanej mentalności, zalecających przyozdabianie kotleta sojowego bukiecikiem stokrotek w celu pobudzenia apetytu i osiągnięcia stanu kulinarno-trawiennej nirwany. Gdybyś się więc wycofał ze swojej koncepcji „estetycznej”, byłabym wielce rada. 

Dziewczyna wtuliła się w chłopaka i podążyła za nim w kierunku wozu tresera kapucynek.

To teraz sobie ich wyobraź! Zobaczysz dziewczynę przyklejoną osobistym popiersiem (odzianym w futerko) do pleców chłopaka, bo tylko w taki sposób mogła podążać „za nim”. Czyż nie?

 

 Stojąc przed namiotem, nie wyczuł żadnej woni, przypominającej zapach palonych gałęzi, a jako łowczy potrafił wyczuwać zapachy, na które przeciętny człowiek nie zwróciłby uwagi. (…) Tuż za ogniskiem stał pokryty indiańskim pledem stół. Zachary rozejrzał się po wnętrzu, jednak poza stołem i tlącym się ogniskiem niczego nie dostrzegł. Zrobił krok do przodu. (…)Tajemnicze białe plamy zbliżały się w stronę stołu, wywołując przyśpieszone bicie serca,( u) obserwującego to tajemnicze zjawisko Zacharego. Po chwili, tak samo niespodziewanie, białe plamy zatrzymały się (zawisły) nad stołem, a z ogniska wystrzelił snop żółtych iskier, rozświetlając na ułamek sekundy wnętrze pomieszczenia.

 

Stół w indiańskim tipi – bruździ mi i skrzypi. :) Przemyśl, czy nie dałoby się go zastąpić czymś bardziej wpisującym się w klimat – może choć w ten sposób: „prowizoryczny, z kilku desek zbity stół, przyrzucony (nie „przykryty” bo to się z niedzielnym obrusem kojarzy) indiańskim/wzorzystym pledem. Stołu w tym dość długim fragmencie o wiele za dużo! I znów ten „łowczy”!

 

(…)Nie zdążył się jej dokładnie przyjrzeć, gdyż błysk trwał krócej niż by tego pragnął, ale zdążył zauważyć, że kobieta ma na sobie długą, indiańską suknię, a z jej siwych zaplecionych w warkocze włosów sterczało orle pióro. Sprawiała wrażenie bardzo starej.

 

ma suknię – czas teraźniejszy, sterczało pióro  –czas przeszły = mus ujednolicić

Powtórzenia podkreślone.

 

(…) Z mniejszej odległości starsza kobieta nabrała wyraźnych rys.

Coś nie poszło jak powinno – kobieta się porysowała!

 

 Pokryta głębokimi zmarszczkami skóra jej twarzy przywodziła na myśl wysuszone jabłko. Indianka, oparłszy dłonie o blat stołu, usiadła na krześle, którego Zachary wcześniej nie dostrzegł. Nachyliła się do przodu, jakby bała się, że to co chce powiedzieć, może usłyszeć ktoś jeszcze

 Za „krzesło”, jako zbyt cywilizowane, spokojnie mógłby “robić” np. zydel.

Nachylamy się – w domyśle do przodu, odchylamy się – do tyłu. Wiadomo, czego się pozbyć.

 

– Biorąc pod uwagę twoje czyste serce i szczere intencje masz szansę się zrehabilitować i wypełnić powstałą w zaświatach próżnię.

No, tylko nie „zrehabilitować”! Z całym szacunkiem dla indiańskiej starowinki, ale tego słowa to ona znać nie mogła!

 

(…) kilka przypominających węgle kamieni zaczęły je rozcierać, pocierając o siebie.

Wiadomo, w czym rzecz.

 

Pzdr. KT

Edit: Zapomniałam nadmienić, że powinieneś tu i ówdzie podrasować interpunkcję. Ja każdego braku przecinka księgować nie lubię, więc i nie księguję. 

Mam duży problem, żeby po lekturze twoich opowiadań sensownie nazwać osobiste, czytelnicze wrażenia, bo napisanie, że mi się „podobały”, byłoby najgorszym, co mogłabym wymyślić. Zrobiły na mnie wrażenie – nieco trafniej brzmi. Najpierw „w ucho” wpadła mi „kakofonia” języka, w niezwykły sposób idealnie dopasowana do mętliku obrazów, które się pojawiają oraz do samego, bardzo nieludzko ludzkiego bohatera – rozbitego przez los, a potem z mozołem posklejanego z jakichś ocalałych resztek. Oczywiście te spostrzeżenia dotyczą „On, czyli ja”. Nie komentowałam tego tekstu, ale i jego treść i forma mocno mi w pamięć zapadły. (Pozytywnie i z dużym dodatkiem podziwu).

 

„Pocałowałem swoją dłoń”  zaskoczyło mnie jeszcze bardziej. Koncepcja niesamowita choć jednocześnie jakże oczywista – „własnymi rękami wymierzyć sobie sprawiedliwość”. A treść – toż to prawie moralitet , że tak to na własny użytek określę. W świecie realnym jest dziko trudne osiągnięcie równowagi pomiędzy winą i karą, więc ta „sprawiedliwość magiczna”, która zadziałała w „Pocałowałem (…)” sprawiła mi ogromną satysfakcję.

 To tak oryginalne, naznaczone indywidualnością opowiadanie, że nie ośmielę się sugerować choćby najdrobniejszych poprawek – według mnie tylko ty masz prawo je wnieść, jeśli uznasz za stosowne.

Zachary uniósł utkwioną głęboko w szerokich ramionach głowę.

 

Niedobrze! Ukrytą w szerokich ramionach/ wciśniętą w szerokie ramiona – ździebko lepiej, ale nie idealnie. Tak jak jest – jego głowa utkwiła w ramionach jak gwóźdź w ścianie! Na amen!

 

Leżący pośrodku drewnianego wozu stos zwierzęcych skór zaczął drgać i rozpadać się(…)

 

Już jakby horror! Skóry drgają i z lekka się rozpadają, czyli zwierzątka-zombi  dostały pałera i za chwilę wezmą słuszny odwet na mordercy za śmierć, którą im zadał. Nadmiar określeń często szkodzi – spróbuj zwyczajnie i krótko, np. „stos zwierzęcych skór poruszył się itd”.

 

– Wio! – krzyknął Zachary wyraźnie rozbawiony. – Wio!

 

Nie zdarzyło się nic, co mogłoby wywołać „rozbawienie” Zacharego. Wiadomo, że chciałeś zaznaczyć nagłą zmianę jego nastroju – widok córki wyraźnie go uszczęśliwiał – ale chyba będziesz musiał ten fragment przemyśleć.

 

Plac centralny przepełniony był straganami, przy których krążyli klauni, żonglerzy, akrobaci i muzycy.

 

wypełniony, ciasno wypełniony

wśród których

grajkowie/muzykanci – nie brzmiałoby lepiej? Tak mniej filharmonicznie, a bardziej przaśnie, jak na tego typu imprezę przystało ;)

 

Dwaj chłopcy w wieku około dwudziestu lat dawali pokaz połykania ognia(…)

(…) przyglądało się dwóm, połykającym ogień nastolatkom (…)

 

Jest  różnica między dwudziestolatkami, a nastolatkami. Nie upilnowałeś szczegółu.

Jeśli połykacze ognia są postaciami epizodycznymi  – pojawili się i znikną – nazwij ich niezobowiązująco a konkretnie – „połykaczami ognia”,  bez zbędnego określania wieku. Jeśli jednak masz ich zamiar ponownie wprowadzić na scenę, a ich młodość będzie odgrywała istotną rolę – zdecyduj się na którąś z wersji.

 

Zaabsorbowana przepychem Kim przekręcała głowę raz w jedną (…)

 

Przekręcić klucz w zamku drzwi, głowę obrócić.

Może i dziecku, które przyjechało z jakieś głuszy do odświętnie przystrojonego miasteczka, wszystko wokół trąciło przepychem, ale brakuje jakiegoś drobiazgu, dopowiedzenia(?), żeby zdanie zabrzmiało dobrze.  To subiektywne odczucie!

 

Za dwadzieścia pięć denarów Zachary sprzedał Edowi konia! Z własnej, nieprzymuszonej woli, wiedząc, że „wilcy na drodze”, dziecko na wozie, a do domu daleko i jeśli padnie jeden jedyny koń, to padną i oni! No, chyba go pogięło! Ed wyglądał na pazernego drania, więc gdyby w jakiś sposób wymusił na Zacharym tę transakcję, gdyby Zachary zgodził się, choć był pełen obaw i wątpliwości (kasy na przeżycie zimy miał za mało), miałoby to więcej sensu. Tak jak jest – sam się prosi o kłopoty i zapewne wraz z rozwojem fabuły, będzie je miał. Jak w banku! 

Moje ogólne odczucia po lekturze są całkiem pozytywne. W dzieciństwie uwielbiałam Londona, a w zamieszczonym fragmencie coś mi jego prozą „pobrzękiwało”. Może to miejsce i czas wydarzeń, może zasugerowałam się postami Toluki na temat psich zaprzęgów, nie wiem. Tak czy owak zaczyna się wg mnie dobrze – sprawnie wprowadziłeś na scenę bohaterów i równie sprawnie nadałeś im indywidualne cechy, a czytelników wyposażyłeś w spory zasób wiedzy na ich temat. Szkoda, że to horror będzie! Nie znoszę horrorów. Ale na razie jest dobrze! Pdr.

Wystarczył jeden stosunek i nieświadomy samiec stawał się generatorem, w pewien sposób oddawał narządy. Ich nieskazitelna uroda utrzymywana była dzięki temu, że nadal na etapie genów istniały zarejestrowane jako dzieci w wieku jakim zostały zgwałcone

Dobrnęłam do zacytowanego „kawałka”. Odpuściłam,  oszołomiona nieskazitelną urodą narządów zarejestrowanych jako zgwałcone dzieci, a oddawanych przez generator, który w zasadzie był nieświadomym samcem po zaledwie jednym stosunku (Współczuję!). 

Zajeło mi to piętnascie minut i nie lubie poprawiać.

W ciągu piętnastu minut można –  jeśli się człowiek porządnie skupi – napisać listę zakupów, a nie tekst mający jakieś tam ambicje literackie. Owszem, zalążek pomysłu dostrzegalny, natomiast wykonanie nie wiem, czy bardziej siermiężne czy niechlujne. 

Spoglądałem nieufnie na orangutana, który zanieczyścił klawiaturę komputera swoimi odchodami.

Biorąc pod uwagę możliwości „wypróżnieniowe” orangutana oraz porównując jego kubaturę z kubaturą klawiatury komputera, to zawartość eufemizmu w tym eufemizmie – skoro już błąkamy się w oparach absurdu – wydaje mi się przesadnie duża.

(…) tłumaczył się mężczyzna o twarzy przypominającej fileta śledziowego, który zapisał mnie na kurs kreatywnej rachunkowości.

Bardzo konsekwentnie wprowadzasz elementy irracjonalne – narratora na kurs kreatywnej rachunkowości zapisał filet śledziowy. Skubany rybek miał łeb! Nadal go miał, w przeciwieństwie np. do kuzynów „skoreczkowanych” w słoikach od Lisnera.  

Nagle rozległ się głośny kwik i przez drzwi wejściowe przecisnął się prosiak. (…) – To nasz kierownik (…)

Zatrudnianie nieletnich na stanowiskach kierowniczych należy uznać za przejaw głębokiej desperacji. Chyba faktycznie firma znalazła się w kolosalnym dołku kadrowym.

– Chciałbyś dostać się do nieba? – zapytał.

– No pewnie – odparłem szybko. – Wszędzie byle nie tutaj.

A nie miało to brzmieć: „Wszędzie, byle dalej stąd”?

Trafiliśmy do zaułku, w którym śmierdziało moczem.

gdzie? – w zaułku

trafiliśmy – do kogo? do czego? – do zaułka

– Może to ty powinieneś iść przodem? – zagadnąłem.

– Lepiej nie. Nie założyłem majtek, a mój strój jest dość… przewiewny.

„Powiem ci jeno, że to nawet i niepolityczne aniołowi na drabinie siedzieć, bo ucieszny może dać światu prospekt!” Amen.

Chwilę potem staliśmy na równie jałowym gruncie, co wcześniej, ale był znacznie bardziej czerwony.

(…) ale znacznie bardziej czerwonym. Nie będę się rozpisywać, dlaczego właśnie tak.

Tuż obok mnie małpiszon zlizywał coś z klawiatury. Pomyślałem, że to dobrze wrócić do normalności.

Tylko na Marsa i wio z powrotem na Ziemię? A miało być tak pięknie! Pleroma! Bliski kontakt z boską mocą i takie tam inne!  Tymczasem znowu na tym łez padole, na dodatek w biurze, w którym księgowy wali wielkie kupy na narzędzia pracy urzędników.  Nie ma się co takim powrotem specjalnie ekscytować.

 

Początek, według mnie, mocno przeszarżowany, później, gdy już autor nieco ostygł, leci fajnie – dowcipnie, dwuznacznie, lekko. Pzdr.

Nie zgadzam się tylko z ostatnim – każdy facet, kiedy ma coś wyjąć z lodówki, najpierw tego szuka (i zazwyczaj nie znajduje).

(„Ma pan absolutną trafność!” – Leon Niemczyk do Jacka Chmielnika w „Vabank”).

Wzięło mnie na poprawność, psiakość! Szkoda, że kompletnie bezrefleksyjnie! Ma pani absolutną trafność!

Twój komentarz wstrząsnął mną i przeraził.

Oj! Pardon! Absolutnie nie było to moim zamiarem! 

To rzeczywiście pierwsze opowiadanie bez trupa.

Rozumiem twoją frustrację –  wiadomo, że w branży SFF&H bez trupa nie ma życia.

 

A niżej, to te drobiazgi, o których wspomniałam wcześniej. Sprawdź, czy się ze mną zgadzasz, czy się czepiam.

 

Zarzuciłam włosami

Odrzuciłam włosy

(…) i zabrałam z automatu przygotowane właśnie latte.

Chyba raczej: (…)i wyjęłam z automatu kubeczek gorącego latte , bo aktualnie pobrzmiewa błędną kolokacją.

(…) podniosłam się i przeciągnęłam. Marzyłam już tylko o tym, żeby znaleźć się w domu i wyciągnąć na kanapie.

Wiadomo, o co chodzi.

Mój kawowy Mini był już blisko, kiedy gdzieś z boku usłyszałam szuranie.

Małą literą, tak jakbyś napisała „mój skorodowany fiat”. I nie, jednak mini kiecka nie wejdzie w paradę, bo jest przecież innego rodzaju. Namotałam w poprzednim poście.

Ramię napastnika oplotło moją mi szyję i ścisnęło, odbierając mi siły.

Pozbędziesz się jednego zaimka.

Trzask, urywany krzyk, łoskot upadającego ciała.

Raczej „odgłos”, bo chyba zbroi to ten delikwent na nocną, mokrą robotę nie przywdziewał.

(…)zafalował mrok na krawędzi wzroku.

Na krawędzi wzroku coś się poruszyło

Tekst jest krótki, więc powtórzenie bardzo wyraźnie słychać.

Jeszcze długo w nocy, dawno długo po tym,(…)

Dwa razy w tym samym zdaniu informujesz o upływie czasu, niepotrzebnie i niezręcznie.

Ferdynand, skryty za rogiem domu, wypuścił cień…

I tego właśnie ani nie widzę, ani nie rozumiem. Co to znaczy „wypuścił cień”? Z czego wypuścił? Skąd go wypuścił?  Z rąk, z worka, z ust – niczym kłąb pary? Potrzebuję więcej danych, bo mi się wyobraźnia zacięła, albo czegoś nie dostrzegłam.

Poszukał w lodówce wody mineralnej(…)

Wydaje mi się, że butelkę mineralnej wystarczy z lodówki po prostu wyjąć, bez specjalnego jej szukania. No, chyba że jest się posiadaczem czterodrzwiowej szafy chłodniczej!

Pzdr.

 

Nowa Fantastyka