- Opowiadanie: Anonimowy bajkoholik - Misery Maddox

Misery Maddox

Nie­be­to­wa­ne, we die like men. Po­ten­cjal­nie trig­ge­ro­gen­ne i hor­ro­ro­skręt­ne, więc miej­cie to na uwa­dze. Ty­tu­ły roz­dzia­łów po­cho­dzą z tum­bl­ro­wych shit­po­stów. Nie mam dla tego żad­ne­go uza­sad­nie­nia.

Dyżurni:

joseheim, beryl, vyzart

Oceny

Misery Maddox

#

in this essay i won’t

fuck you for co­ming to my ted talk

 

Chuj ci w dupę, czy­tel­ni­ku.

Za­mie­rzam ob­na­żyć przed tobą duszę, a to ozna­cza, że za­czniesz mną gar­dzić mniej wię­cej w po­ło­wie kart­ki. Zi­ry­tu­jesz się i nim do­trzesz do końca, pój­dziesz robić coś bar­dziej in­te­re­su­ją­ce­go. Nie szko­dzi. Mo­żesz spier­da­lać. Za­mie­rzam się zabić, bar­dzo nie­dłu­go; na­praw­dę są­dzisz, że twoja ak­cep­ta­cja, zro­zu­mie­nie czy współ­czu­cie są mi do cze­go­kol­wiek po­trzeb­ne? Trup na­mó­wił mnie do spi­sa­nia tej hi­sto­rii i gdyby nie on, nawet przez myśl by mi nie prze­szło, żeby od­gry­wać bie­da­wer­sję On­ly­fans i roz­bie­rać się przed tłu­mem na­pa­lo­nych po­szu­ki­wa­czy wra­żeń. Ja już nie żyję, a ty je­steś dzierz­bą ucztu­ją­cą na moich zwło­kach. Na­bił_ś je na drut kol­cza­sty i teraz wy­wle­kasz flaki z brzu­cha, żeby po­pa­trzeć, jak ład­nie lśnią w pro­mie­niach słoń­ca.

Nie po­lu­bi­my się, czy­tel­ni­ku.

 

#

if a demon po­sses­sed me i’d just b like ok take it from here good luck man

 

Wszyst­ko za­czy­na się od te­le­fo­nu. Dok­tor Singh o miłym gło­sie i ak­cen­cie z Home Co­un­ties oznaj­mia mi, że matka nie żyje, a ja czuję się, jakby ka­mień spadł mi z serca i po­le­ciał pro­sto do żo­łąd­ka.

– Okej – mówię do ko­mór­ki. – Dzię­ki za info. Cześć.

A potem za­czy­nam się pa­ko­wać.

I tak oto staję na zim­nym pe­ro­nie, cze­ka­jąc na nocny po­ciąg do Li­ver­po­olu, skąd będę mieć już tylko rzut ka­mie­niem – lub jeden szczę­śli­wie zła­pa­ny stop – do Eastern­most End. Jest mi zimno, ale nie tylko dla­te­go, że gru­dzień w Lon­dy­nie nie ma li­to­ści dla włó­czą­cych się nocą idio­tów. Od kilku dni źle sy­piam, trzę­sę się z wy­czer­pa­nia. Czuję się jak kłę­bek kła­ków wy­rzy­ga­nych w rynsz­to­ku przez bez­pań­skie­go kota. Złe sny za­po­wia­da­ją to, co mnie czeka w nie­da­le­kiej przy­szło­ści, a świa­do­mość tego rów­nież nie po­ma­ga za­snąć.

Wresz­cie po­ciąg z ter­ko­tem wjeż­dża na peron. Znaj­du­ję pusty prze­dział, wy­grze­bu­ję słu­chaw­ki z ple­ca­ka, który wci­skam na półkę ba­ga­żo­wą i zaj­mu­ję miej­sce przy oknie. Przez chwi­lę szu­kam od­po­wied­nie­go mu­zycz­ne­go to­wa­rzy­stwa na po­dróż, de­cy­du­ję się na Ban­krob­be­ra, po czym kli­kam play, ale mu­zy­ka nie leci. Za­miast niej od­zy­wa się cichy, roz­ba­wio­ny głos prze­ma­wia­ją­cy z sil­nym pół­noc­nym ak­cen­tem.

– Sie­masz, Rye.

Pod­ska­ku­ję na sie­dze­niu.

– Jasny chuj – rzu­cam w prze­strzeń.

Spo­glą­dam w okno i widzę go w od­bi­ciu na szy­bie. Sie­dzi roz­par­ty non­sza­lanc­ko na sie­dze­niu na­prze­ciw­ko mnie, z nogą za­ło­żo­ną na nogę, ubra­ny w skó­rza­ną kurt­kę i czar­ną ko­szul­kę z The Clash. Aż wzdry­gam się na jego widok. Trud­no się nie wzdry­gnąć, kiedy w od­bi­ciu wi­dzisz obłą­kań­czo wy­szcze­rzo­ną twarz swo­je­go mar­twe­go ojca. Jeśli teraz od­wró­cę głowę, by spoj­rzeć na sie­dze­nie na­prze­ciw­ko, okaże się ono puste. Ale to się tacie nie spodo­ba, nie od­ry­wam więc wzro­ku od od­bi­cia w szy­bie.

Uśmiech uka­zu­je zbyt wiele zębów.

Jest moim dia­błem, moją wy­pa­czo­ną opatrz­no­ścią, moim po­krę­co­nym su­mie­niem, gów­nem pod po­de­szwą buta, skraw­kiem ode­rwa­ne­go je­li­ta, które przy­kle­iło się do no­gaw­ki dżin­sów i nie chce od­paść. Jest przy mnie za­wsze, za­wsze, w każ­dym lu­strze i w każ­dej wy­sta­wie skle­po­wej, w każ­dej prze­bie­ral­ni, ekra­nie te­le­fo­nu czy te­le­wi­zo­ra. Za­wsze szep­cze. Za­wsze pro­wo­ku­je. Nie­na­wi­dzę go, ko­cham, po­trze­bu­ję. Po­trze­bu­ję, żeby mówił te wszyst­kie rze­czy, które mi nie przej­dą przez gar­dło.

– Je­dziesz do Eastern­most End – od­zy­wa się gład­kim, głę­bo­kim gło­sem. – Roz­ma­wia­li­śmy o tym. Wię­cej niż raz. Ty je­dziesz, więc ja też jadę. A ty co? Pró­bu­jesz wy­kraść się bez po­że­gna­nia?

– Mam ci się spo­wia­dać ze wszyst­kie­go, co robię?

– A komu in­ne­mu?

Szlag by go. Albo jego, albo mnie, bo – z ręką na sercu – nie wiem, kto w tej re­la­cji ma go­rzej.

– Koń­czy ci się czas, Rye – upo­mi­na mnie cicho, wy­cią­ga­jąc z we­wnętrz­nej kie­sze­ni płasz­cza pacz­kę silk cutów. Za­pa­la jed­ne­go, igno­ru­jąc wi­szą­cą tuż nad jego głową ta­blicz­kę z za­ka­zem pa­le­nia i wy­dmu­chu­je dym w moją stro­nę. Czuję jego za­pach. A może tylko mi się wy­da­je.

– Dobra, świet­nie. – Uno­szę ręce w ge­ście ka­pi­tu­la­cji. – Je­dziesz ze mną do Eastern­most End. Za­do­wo­lo­ny?

– Na razie – od­po­wia­da.

 

#

not to be vague but not again ple­ase

 

Eastern­most End jest tak de­pre­syj­ne, jak de­pre­syj­ne po­tra­fią być tylko małe, ro­bot­ni­cze an­giel­skie mia­stecz­ka. Szare, po­prze­ci­na­ne za­nie­dba­ny­mi mur­ka­mi, za­miesz­ka­ne przez sza­rych, za­nie­dba­nych ludzi. Nie ma tu ni­cze­go god­ne­go uwagi, chyba że je­steś ko­ne­se­rem brudu i bez­na­dziei. To jedno z tych miejsc, w któ­rych dia­beł nie mówi do­bra­noc, gdyż nie wie, jak tu tra­fić, a nawet gdyby wie­dział, nie chcia­ło­by mu się fa­ty­go­wać. Jedno z tych miejsc, gdzie szczę­ście osią­ga się głów­nie za po­śred­nic­twem bu­tel­ki albo jak naj­szyb­szej prze­pro­wadz­ki. Sły­nie­my także z na­głów­ków, które cza­sem do­cie­ra­ją nawet do li­ver­po­ol­skich gazet; na­głów­ków z ro­dza­ju tych, które czy­tasz rano przed wyj­ściem do pracy, mam­ro­czesz „Cóż, to było dziw­ne” do swo­je­go kubka z kawą, a potem ży­jesz dalej jakby nic się nie stało, cho­ciaż je­steś już nieco bar­dziej prze­ko­na­ny, że świat to wro­gie i po­pie­przo­ne miej­sce. Moimi oso­bi­sty­mi na­głów­ko­wy­mi fa­wo­ry­ta­mi są: Sie­dem­dzie­się­cio­let­ni chory na wście­kli­znę miesz­ka­niec Eastern­most End po­lu­je z ta­sa­kiem na szkoc­kich tu­ry­stów oraz Ko­bie­ta mor­du­je i zjada męża pod­czas wie­cze­rzy wi­gi­lij­nej.

Ten pierw­szy po pro­stu mnie bawi. Drugi ma war­tość sen­ty­men­tal­ną.

Wy­obraź sobie rzędy jed­na­ko­wych, kwa­dra­to­wych dom­ków, od­gro­dzo­nych od sie­bie byle ja­ki­mi par­ka­na­mi. Każde po­dwór­ko bar­dziej przy­po­mi­na ru­pie­ciar­nię niż miej­sce, w któ­rym można po­sie­dzieć przy piwku ze zna­jo­my­mi. Zza każ­dej fi­ran­ki wy­glą­da para czuj­nych oczu. Cała ulica znaj­du­je się pod dwu­dzie­stocz­te­ro­go­dzin­ną ob­ser­wa­cją, a każdy grze­szek są­sia­da zo­sta­nie za­pa­mię­ta­ny i z dużym praw­do­po­do­bień­stwem wy­ko­rzy­sta­ny prze­ciw­ko grzesz­ni­ko­wi. Ko­chan­ki. Al­ko­ho­lo­we li­ba­cje. Po­bi­ta żona. Pie­nią­dze zni­ka­ją­ce z port­fe­la męża. Dziec­ko przez dwa ty­go­dnie ży­wią­ce się mro­żon­ka­mi, pod­czas gdy ro­dzi­ce leżą nie­przy­tom­ni na wer­sal­ce, po­rwa­ni przez cug w de­struk­tyw­ne tany. Nasz oj­ciec na­wa­lał się tylko w week­en­dy i przez więk­szość czasu le­d­wie zwra­cał na mnie i Gale uwagę. Mogło być go­rzej. Pra­wie wszy­scy znani mi oj­co­wie chla­li na po­tę­gę i wy­ży­wa­li się na żo­nach i dzie­ciach za fru­stra­cję w pracy. Matki zaś, ogłu­pia­łe od za­mknię­cia w do­mach i uże­ra­nia się z ba­cho­ra­mi, po pew­nym cza­sie zmie­nia­ły się we wście­kłe suki, go­to­we gryźć każ­de­go, kto po­dej­dzie za bli­sko.

Gale wy­naj­mu­je kwa­dra­to­wy, dwu­pię­tro­wy dom oto­czo­ny pseu­do­drew­nia­nym par­ka­nem, pół go­dzi­ny spa­cer­kiem od Shri­ke­bo­ne Road i mo­cza­rów. To nie jest dom, w któ­rym miesz­ka­li­śmy jako ro­dzi­na, kiedy tata jesz­cze żył. Nowy dom Gale jest jed­nym z dzie­sią­tek po­dob­nych bu­dyn­ków, któ­rych pełno w Eastern­most End. Wła­ści­ciel, gruby, ły­sa­wy facet imie­niem Tony, był je­dy­nym czło­wie­kiem w mie­ście, który oka­zał się skłon­ny przy­jąć ofer­tę Gale po tym, co się stało. Modlę się, żeby nadal tu miesz­ka­ła. Odkąd zo­sta­wi­ła mnie pod szpi­ta­lem, utrzy­mu­ję ciszę ra­dio­wą, teraz nie mam więc pew­no­ści, czy nie wy­pro­wa­dzi­ła się do Ip­swich na przy­kład. Nie uśmie­cha mi się la­ta­nie po całym Eastern­most End w po­szu­ki­wa­niu noc­le­gu.

W drzwiach fron­to­wych znaj­du­je się pro­sto­kąt­na szyb­ka. Nie­do­brze. Kiedy pukam, tata uśmie­cha się z od­bi­cia i mówi:

– Po­do­ba mi się twój opty­mizm, Rye.

Ja nie od­po­wia­dam na za­czep­ki taty, a Gale nie od­po­wia­da na pu­ka­nie. Wszyst­kie okna są ciem­ne, może jej nie ma? Pew­nie dalej pra­cu­je jako pie­lę­gniar­ka, więc mogła jej wy­paść nocna zmia­na. Nie mam naj­mniej­szej ocho­ty stać tutaj i mar­z­nąć aż do świtu, i tak oto, pod osło­ną mroź­nej, gru­dnio­wej nocy wła­mu­ję się do domu mojej sio­stry za po­mo­cą szwaj­car­skie­go scy­zo­ry­ka. Uspra­wie­dli­wiam się w duchu tym, że nie mam żad­nych nie­cnych pla­nów, po­trze­bu­ję tylko miej­sca, żeby się prze­ki­mać, a kilka de­spe­rac­kich te­le­fo­nów ujaw­ni­ło, że po pię­ciu la­tach kon­se­kwent­ne­go gho­sto­wa­nia zna­jo­mych, nie po­zo­sta­ło mi wiele opcji. Poza tym Gale to moja sio­stra, więc nie można mówić o wła­mie jako takim, praw­da?

Cał­kiem nie­źle radzę sobie z zam­ka­mi i drzwi już po chwi­li stają otwo­rem, a w noz­drza ude­rza mnie zna­jo­ma woń kawy i kurzu. W na­stęp­nej se­kun­dzie w przed­po­ko­ju roz­bły­ska świa­tło, a ja muszę paść plac­kiem na pod­ło­gę, żeby unik­nąć czo­ło­we­go z kijem od mio­tły.

Nie tak miał wy­glą­dać po­wrót do domu.

– Rye? – roz­le­ga się młody, pełen nie­do­wie­rza­nia głos.

Ostroż­nie uno­szę głowę. Pod­czas na­sze­go ostat­nie­go spo­tka­nia moja sio­strze­ni­ca była pulch­nym, szczer­ba­tym ba­chor­kiem o zło­tych locz­kach. Teraz spo­glą­da­ła na mnie wy­so­ka, krót­ko ostrzy­żo­na pięt­na­sto­lat­ka o sze­ro­kich ra­mio­nach pły­wacz­ki. Wpa­tru­je się we mnie z miną zdra­dza­ją­cą, że nie wie, czy ma rzu­cić mi się na szyję, czy dzwo­nić po po­li­cję. Mio­tłę nadal trzy­ma w po­go­to­wiu.

– Cześć, Moira – od­po­wia­dam, zbie­ra­jąc się z pod­ło­gi. – Wy­bacz naj­ście. Po­win­naś być już w łóżku.

– A ty w wa­riat­ko­wie. – Moira opie­ra czu­bek kija o ramię i wy­zy­wa­ją­co unosi pod­bró­dek. – Wy­pi­sa­li cię?

– Jakiś mie­siąc temu.

Przy­glą­da mi się z mie­sza­ni­ną cie­ka­wo­ści i nie­uf­no­ści; do­kład­nie tak po­win­no się spo­glą­dać na po­dej­rza­ne in­dy­wi­dua, które przy­ła­pa­ło się na noc­nym grze­ba­niu wy­try­chem w drzwiach.

– Czemu nic o tym z mamą nie wie­dzia­ły­śmy? – pyta z wy­rzu­tem.

– To miała być nie­spo­dzian­ka. Mama w pracy?

– Mhm.

Pierw­sze testy zdane chyba po­zy­tyw­nie, wnio­sku­jąc po tym, że mio­tła wró­ci­ła na miej­sce w kącie za szafą.

– Słu­chaj, może po­ga­da­my przy kawie? – Ścią­gam z ra­mion cięż­ki, woj­sko­wy ple­cak ojca i po­zwa­lam mu opaść na dywan, z któ­re­go pod­no­si się chmu­ra kurzu. – Od trzech go­dzin za­pier­da­lam na pie­cho­tę z Li­ver­po­olu i już padam na pysk.

Moira kiwa głową, ale nie bez chwi­li wa­ha­nia.

– Okej. Ale obie­caj, że od­po­wiesz na wszyst­kie moje py­ta­nia.

– Obie­cu­ję. Pod wa­run­kiem, że nie będą do­ty­czyć po­li­ty­ki i seksu.

Dom po­sta­rzał się nawet bar­dziej ode mnie w ciągu tych kilku lat. Pię­ciu. Pię­ciu pie­przo­nych lat. Widać, że Gale się nie prze­le­wa: jako sa­mot­na matka ha­ru­ją­ca na dwa etaty nie ma pew­nie czasu i siły, by dbać o roz­pa­da­ją­ce się do­mo­stwo. Dom stoi na skra­ju Eastern­most End, gdzie mia­sto gra­ni­czy z mo­cza­ra­mi, które pew­ne­go dnia po­łkną je w ca­ło­ści.

Pół go­dzi­ny póź­niej, z kub­ka­mi go­rą­cej kawy i her­ba­ty, sia­da­my na ka­na­pie w sa­lo­nie, za­pa­da­jąc się w wy­gnie­cio­ne po­dusz­ki. W te­le­wi­zji leci jakiś stary film świą­tecz­ny, ale nie po­świę­ca­my mu uwagi. Zmie­sza­ny ze śnie­giem deszcz stuka cicho w okna, a świa­teł­ka świą­tecz­ne na pla­sti­ko­wej cho­in­ce brzę­czą od czasu do czasu jak na­ćpa­ne psz­czo­ły. Ja przy­sy­piam, Moira zaś wier­ci mi wzro­kiem dziu­rę w twa­rzy.

– Jeśli chcesz o coś za­py­tać, pytaj – mru­czę w końcu. Nie mam siły bawić się w pod­cho­dy.

– Za co cię za­mknę­li? – pyta na­tych­miast.

– Mama ci nie po­wie­dzia­ła?

– Rzad­ko o tobie mówi.

– Ha! Spo­tkał mnie awans na czar­ną owcę ro­dzi­ny, co? Do­brze, i tak był wakat po wujku Er­ne­ście… – Milk­nę w oba­wie, że zaraz za­cznę bre­dzić. Przed ocza­mi jak żywo widzę ob­ra­zy Tam­te­go Dru­gie­go Wie­czo­ru: zimne płyt­ki ła­zien­ki, struż­ki czer­wie­ni wy­peł­nia­ją­ce rowki mię­dzy ka­fel­ka­mi, skrzyp­nię­cie za­wia­sów, szczer­ba­ta, wiel­ko­oka buzia Moiry wsu­wa­ją­ca się przez szpa­rę w drzwiach, świ­dru­ją­cy uszy wrzask.

Chcesz mnie oce­niać? Za­cznij od tego: je­stem tu, żeby do­koń­czyć ro­bo­tę.

Zbie­ram się na od­wa­gę i wresz­cie mówię:

– Teraz ja cię o coś za­py­tam, do­brze? Co pa­mię­tasz z… z tam­tej nocy?

Moira wzru­sza ra­mio­na­mi. Kiedy od­po­wia­da, brzmi obo­jęt­nie, ale fakt, że od razu sko­ja­rzy­ła, o którą noc cho­dzi, mówi sam za sie­bie.

– Nie­wie­le. Tylko tyle, że było ci nie­do­brze. Sta­łam pod drzwia­mi ła­zien­ki, do­pó­ki mama nie przy­je­cha­ła. A rano od razu za­wio­zła cię do szpi­ta­la.

A więc Gale ni­ko­mu nie po­wie­dzia­ła. Gdyby pu­ści­ła farbę cho­ciaż jed­nej oso­bie, na drugi dzień całe Eastern­most End by wie­dzia­ło. Tak dzia­ła­ją małe mia­stecz­ka.

Od­bi­cie taty w oknie szep­cze:

– Dzi­wisz się, że ni­ko­mu nie po­wie­dzia­ła? Wsty­dzi się. Gdyby nie ty… Spójrz tylko, Rye. Ni­gh­tin­ga­le jakoś sobie po­ra­dzi­ła. Dom, praca, ogar­nię­ta córka. Wszy­scy jakoś sobie radzą. To z tobą jest coś nie tak. Takie słabe z cie­bie stwo­rze­nie. Ża­ło­sne. I nie wy­star­czy ci, że krzyw­dzisz sie­bie, co? Mu­sisz krzyw­dzić też in­nych. Gale mo­gła­by za­po­mnieć, gdyby nie ty. Gdyby nie twój cień, który wisi nad całym jej ży­ciem. Je­steś jak chwast krad­ną­cy słoń­ce każ­dej pięk­nej ro­śli­nie, która ma nie­szczę­ście ro­snąć zbyt bli­sko.

Za­mknij się. Szczy­pię się w przed­ra­mię i gdy wra­cam do rze­czy­wi­sto­ści, Moira wpa­tru­je się we mnie z umiar­ko­wa­nie za­nie­po­ko­jo­ną miną. Z po­czu­cia ro­dzin­ne­go obo­wiąz­ku mówię:

– Mama nie bę­dzie za­chwy­co­na, że o tym ga­da­my. A w ogóle to po­win­naś iść spać, już pra­wie druga. No dalej, do łóżka.

Moira wy­da­je jęk.

– No weź…

– Bez dys­ku­sji. Ja tu jesz­cze, po­zwo­lisz, zo­sta­nę. Sta­rość po ko­ściach łupie.

Moira wle­cze się w stro­nę ko­ry­ta­rza, ale nim znika za drzwia­mi, rzuca mi przez ramię ostat­nie spoj­rze­nie. W sze­ro­ko otwar­tych oczach od­bi­ja­ją się świa­tła z te­le­wi­zo­ra.

– To praw­da, co mówią? Na­praw­dę…

– Na­praw­dę – szep­cze tata z okna. – Na­praw­dę, na­praw­dę, na­praw­dę.

Za­gry­zam wargę do krwi i war­czę:

– Do łóżka.

Zbyt ostro. Moira cofa się w głąb ko­ry­ta­rza, nagle prze­stra­szo­na, i znika w cie­niach. Sie­dzę sa­mot­nie w sa­lo­nie oświe­tlo­nym cho­ro­bli­wym, nie­bie­skim bla­skiem te­le­wi­zo­ra. Ocie­ram krew z pod­bród­ka. Ogar­nia mnie dziw­ny nie­po­kój, jakby sama moja obec­ność i kilka krót­kich, ogól­ni­ko­wych zdań wy­star­czy­ły, by nie­od­wra­cal­nie ska­zić Moirę; po­siać ziar­no, z któ­re­go wy­ro­śnie tru­ją­cy chwast.

Za­sta­na­wiam się, ile Moira pa­mię­ta. Pięć lat temu Gale była już sa­mot­ną matką – Simon, jej mąż, za­wi­nął ma­nat­ki i uciekł przed oj­cow­ski­mi obo­wiąz­ka­mi do Lon­dy­nu, po­dob­no szu­kać szczę­ścia na de­skach tam­tej­szych te­atrów – i ze wszyst­kich sił sta­ra­ła się ukryć przed córką ro­dzin­ną dramę au­tor­stwa moi. Nie chcę wie­dzieć, jak bar­dzo się na­gim­na­sty­ko­wa­ła, żeby wy­tłu­ma­czyć moje nagłe znik­nię­cie wszyst­kim wścib­skim są­sia­dom. Ale wiem na sto-kur­wa-pro­cent, że prę­dzej za­czę­ła­by upra­wiać strip­tiz, niż opo­wie­dzia­ła Mo­irze całą hi­sto­rię. Wiem też, że Moira wy­cho­wa­ła się z in­ter­ne­tem w za­się­gu ręki, nie wie­rzę, że nigdy nie na­tknę­ła się na żaden ar­ty­kuł czy fil­mik. Nie wie­rzę, że nikt nigdy nie szep­nął jej na ucho ja­kiejś zło­śli­wej uwagi na temat na­szej ro­dzi­ny. Z pew­no­ścią za­da­wa­ła setki pytań, ale mogę się za­ło­żyć, że od matki do­wie­dzia­ła się tylko, że „nie, nie wia­do­mo kiedy Rye wróci z wa­ka­cji. Tak, na pewno coś ci przy­wie­zie.”

Cóż, nie mam dla Moiry nic. Może poza kil­ko­ma cuch­ną­cy­mi tru­pa­mi z głę­bin ro­dzin­nej szafy.

 

#

*dumps more caf­fe­ina­ted gar­ba­ge into my fa­iling corp­se* i’m thri­ving

 

Rano – lub ra­czej o świ­cie – ze snu wy­ry­wa mnie cios po­dusz­ką pro­sto w łeb. Bru­tal­ny po­czą­tek dnia, ale zda­rza­ły się gor­sze. Poza tym to nie­wy­so­ka cena za moż­li­wość po­now­ne­go uj­rze­nia mojej pięk­nej, per­fek­cyj­nej i po­bla­dłej z wście­kło­ści sio­stry.

– Co ty tu ro­bisz, Rye? – war­czy Gale, szarp­nię­ciem ścią­ga­jąc ze mnie koc.

– Cześć, Gale. – Uno­szę się na łok­ciu. – Zanim się to­tal­nie wkur­wisz, wiedz, że je­stem tylko prze­jaz­dem. Chcę od­zy­skać sa­mo­chód i po­za­ła­twiać parę spraw. Do­słow­nie dwa dni i mnie nie ma. Pro­szę o azyl w imię łą­czą­cych nas wię­zów krwi.

Gale staje w roz­kro­ku z rę­ka­mi wspar­ty­mi na bio­drach, jak bram­karz w kiep­skim klu­bie szy­ku­ją­cy się do spusz­cze­nia wpier­do­lu bry­ka­ją­ce­mu klien­to­wi. Nic się nie zmie­ni­ła przez te pięć lat. Może przy­by­ło jej zmarsz­czek, może ja­sno­brą­zo­we włosy ma nieco krót­sze, ale poza tym to nadal stara, dobra Gale – aż wi­bru­ją­ca ledwo wstrzy­my­wa­ną chę­cią zła­ma­nia mi nosa i wy­gar­nię­cia gro­ma­dzo­nych przez lata żali i wy­rzu­tów. Gdyby ze­chcia­ła wpro­wa­dzić chęci w życie, mia­ła­by wolną drogę. Za­słu­gu­ję na wszyst­ko, co mnie spo­ty­ka.

Roz­mo­wa z Moirą za­czę­ła się od kłam­stwa. Nie wy­pu­ści­li mnie z psy­chia­try­ka. Nigdy mnie tam nie było. Moja wi­zy­ta w wa­riat­ko­wie po­trwa­ła do­kład­nie dwa­na­ście minut. Pró­bo­wa­li mnie za­trzy­mać, ale nie mogli zro­bić tego siłą, a nic in­ne­go nie zmu­si­ło­by mnie do zo­sta­nia w tej prze­cho­wal­ni dla zje­bów.

Cały mój do­by­tek zmie­ścił się w sta­rym woj­sko­wym ple­ca­ku taty, i jesz­cze zo­sta­ło tro­chę miej­sca na bagaż przy­krych do­świad­czeń, gdyby kie­dy­kol­wiek ze­chcia­ły zstą­pić na plan ma­te­rial­ny i do­trzy­mać mi to­wa­rzy­stwa w dro­dze. Je­stem ra­czej fra­je­rem, więc ta sy­tu­acja, de­li­kat­nie mó­wiąc, zmio­tła mnie z plan­szy. Pierw­sze dwa ty­go­dnie upły­nę­ły mi na sie­dze­niu na go­la­sa w wan­nie w ho­te­li­ku dwie go­dzi­ny drogi od psy­chia­try­ka. Potem jakoś udało się po­skle­jać te nędz­ne reszt­ki oso­bo­wo­ści, które jesz­cze mi zo­sta­ły, w coś co z grub­sza przy­po­mi­na­ło Rye Mad­dox i od tam­tej pory sta­ram się nie za­trzy­my­wać. Przed zo­sta­wie­niem mnie w psy­chia­try­ku Gale za­bra­ła sa­mo­chód, by upew­nić się, że przy­pad­kiem nie dam nogi. Ale spoko. Nie prze­szko­dzi­ło mi to i ze szpi­ta­la spier­do­lił_m na pie­cho­tę. Od tam­tej pro­wa­dzę żywot, który więk­szość nie­po­praw­nych po­li­tycz­nie miesz­kań­ców Eastern­most End okre­śli­ła­by jako cy­gań­ski: wiecz­nie w dro­dze, wiecz­nie bez hajsu, wiecz­nie na haju, no­cu­jąc w skło­tach, schro­ni­skach oraz u po­zna­nych przy­pad­ko­wo w ba­rach fa­ce­tów i lasek. Bi­le­ty po­cią­go­we ku­pu­ję za gro­sze za­ro­bio­ne na pi­sa­niu ar­ty­ku­łów do bru­kow­ców. Je­dze­nie zdo­by­wam zwy­kle w dar­mo­wych ja­dło­daj­niach. Przez pół roku bu­jał_m się nawet z grupą mło­dych pun­kow­ców jeż­dżą­cych za ze­spo­łem Han­ged Jack Rab­bit, tak jak ekipa z Brom­ley Con­tin­gent w la­tach sie­dem­dzie­sią­tych jeź­dzi­ła za Sex Pi­stols. To nie jest złe życie: ćpa­nie, ja­ra­nie, chla­nie, za­ska­ku­ją­co mało seksu i prze­wi­dy­wal­na ilość roz­my­śla­nia o prze­szło­ści. I tata cią­gną­cy się za mną jak fetor zgni­li­zny za ko­szem na śmie­ci peł­nym mar­twych wie­wió­rek.

– Nie, Rye. – Sta­now­czy głos przy­wo­łu­je mnie do rze­czy­wi­sto­ści. Gale kręci głową. Wy­glą­da na wy­koń­czo­ną i za­czy­na­ją mnie ogar­niać wy­rzu­ty su­mie­nia. Spę­dzi­ła ze mną pięć minut i już ma dość. – Nie bę­dzie­my się w to bawić po­now­nie. Nie mogę na­ra­żać Moiry.

– Nie skrzyw­dzę two­jej córki. – Wstrzą­sa mną świa­do­mość, że taka myśl w ogóle po­sta­ła jej w gło­wie. Cho­ciaż może wcale nie po­win­no mnie to dzi­wić, bio­rąc pod uwagę moje ten­den­cje do pa­pra­nia wszyst­kie­go, czego się tknę. – Na­praw­dę, Gale… Chcę tylko prze­ki­mać kilka dni na two­jej ka­na­pie. To wszyst­ko.

Twarz Gale wy­krzy­wia się w dziw­nym gry­ma­sie, a ja na­tych­miast uświa­da­miam sobie błąd.

– To wszyst­ko? – po­wta­rza głu­cho. – Nie było cię pięć lat, wra­casz w środ­ku nocy i nie masz nic wię­cej do po­wie­dze­nia?

Kurwa.

– Nie znio­sę tego po­now­nie – do­da­je Gale, już znacz­nie ci­szej. – Prze­pra­szam, ale…

Urywa, gdy wsta­ję i za­czy­nam krą­żyć po po­ko­ju. Kiedy się de­ner­wu­ję, nie po­tra­fię sie­dzieć spo­koj­nie na dupie. Mój mózg nie radzi sobie z bez­ru­chem, zwłasz­cza w ta­kich mo­men­tach, kiedy po gło­wie krąży za dużo myśli naraz. Nadal nie mogę prze­tra­wić słów Gale. Przy­zna­ję, nieco ura­ził mnie fakt, że boi się o bez­pie­czeń­stwo Moiry.

– Dzi­wisz się jej? – szy­dzi tata. – Gdyby ktoś po­chla­stał się w mojej ła­zien­ce i po­zwo­lił, żeby zna­la­zło go moje dzie­się­cio­let­nie dziec­ko, też był­bym wkur­wio­ny.

– Bez­pie­czeń­stwo Moiry jest dla mnie naj­waż­niej­sze. – Słowa Gale do­cie­ra­ją do mnie zza gru­bej war­stwy waty. – Słu­chaj, znaj­dę ci wy­god­ny hotel za mia­stem, a jutro mo­żesz wpaść na obiad…

Mo­żesz wpaść jutro na obiad to sio­strza­ny od­po­wied­nik Zo­stań­my przy­ja­ciół­mi – za­uwa­ża tata, uśmie­cha­jąc się do mnie z ekra­nu zga­szo­ne­go te­le­wi­zo­ra. – Kiedy wresz­cie wbi­jesz sobie do łba, że je­steś kulą u nogi wszyst­kich, któ­rzy cię znają? By­ło­by le­piej dla wszyst­kich, gdy­byś… – Kątem oka widzę, że prze­cią­ga pal­cem po gar­dle, szcze­rząc zbyt licz­ne i zbyt ostre kły.

– Jasne. – Chwy­tam le­żą­cy w kącie ple­cak, pod­ry­wa­jąc go z pod­ło­gi tak mocno, że nie­mal ury­wam szel­kę. – Nie ma spra­wy. Po­ra­dzę sobie. Cóż, do­brze było was zo­ba­czyć.

Są­dząc po minie Gale, musi się w tym mo­men­cie na­praw­dę nie­na­wi­dzić. Smut­ne oczka i kilka chwil ża­le­nia się, że nie mam gro­sza przy duszy, na pewno by ją zła­ma­ły i prze­ko­na­ły, żeby po­zwo­li­ła mi zo­stać. Daw­niej przy­szło­by mi to bez trudu. Ale już nie je­stem tym małym chuj­kiem, co kie­dyś.

– Na­praw­dę my­ślisz, że mo­żesz się zmie­nić? – pyta cicho tata. – Po co kar­mić fał­szy­wą na­dzie­ję? Do­brze wiesz, jaki z cie­bie po­twór, po pro­stu nadal tego nie ak­cep­tu­jesz. Po­ło­wa two­je­go życia to szu­ka­nie po­wo­dów, dla któ­rych je­steś, kim je­steś. A druga po­ło­wa to ucie­ka­nie przed nimi.

Wy­pa­dam z sa­lo­nu, nie­mal od­bi­ja­jąc się od fra­mu­gi. Gale czła­pie za mną do drzwi fron­to­wych. Mój brak oporu naj­wy­raź­niej ją zła­mał, bo kiedy sznu­ru­ję roz­kle­jo­ne mar­ten­sy, kła­dzie mi dłoń na ra­mie­niu.

– Słu­chaj, Rye… Zo­stań na śnia­da­nie, a potem spró­bu­je­my coś wy­my­ślić. – Na wzmian­kę o je­dze­niu brzuch bur­czy mi na tyle gło­śno, że Gale to sły­szy. Rzuca mi zmę­czo­ny uśmiech i kiwa głową w stro­nę kuch­ni. – Chodź, zro­bię na­le­śni­ki taty. Po­ga­da­my o tym, co dalej.

Udaję, że się waham, ale od do­brych dwóch dni cią­gnę wy­łącz­nie na kawie i pa­pie­ro­sach. Bur­cze­nie w brzu­chu do­bit­nie o tym przy­po­mi­na. Jemy w kuch­ni. Moira zja­wia się spóź­nio­na, zie­wa­jąc roz­dzie­ra­ją­co, mru­czy ja­kieś po­wi­ta­nie, po­ry­wa z ta­le­rza dwa na­le­śni­ki z dże­mem i znika w swo­jej sy­pial­ni, ani na mo­ment nie od­ry­wa­jąc wzro­ku od ekra­nu sam­sun­ga.

Gale mil­czy przez chwi­lę, zer­ka­jąc przez okno na po­nu­ry kra­jo­braz. I wresz­cie pada py­ta­nie, któ­re­go, praw­dę mó­wiąc, spo­dzie­wam się od dłuż­sze­go czasu:

– Jak się czu­jesz?

– Le­piej.

– Nadal… no wiesz… – Gale prze­cią­ga pal­cem po nad­garst­ku.

– Nie.

Kłam­stwa spły­wa­ją z moich ust z taką samą ła­two­ścią, z jaką krew spły­wa z otwar­tych ran.

– To do­brze. To świet­nie, Rye. – Pró­bu­je zmu­sić się do uśmie­chu. – Je­stem z cie­bie dumna.

– Tak dumna, że nie chce cię w po­bli­żu swo­jej córki – przy­po­mi­na tata, który jak cień wisi nad moim od­bi­ciem w szy­bie ku­chen­ne­go okna. – Tak dumna, że nie po­zwo­li ci prze­no­co­wać pod swym da­chem.

Stop. Gryzę się w język tak mocno, że czuję smak krwi w ustach. Nie do­pi­suj lu­dziom słów, któ­rych nie wy­po­wia­da­ją na głos, tyle pa­mię­tam ze spo­tkań z psy­cho­loż­ką.

– Dzię­ki – od­po­wia­dam krót­ko. Nie mam głowy do po­ru­sza­nia tego te­ma­tu. – Co z moim autem?

Aż boję się pytać. Pięć lat to sporo czasu i prze­szło mi przez myśl, że na­le­żą­cy kie­dyś do ojca czar­ny ja­gu­ar x-ty­pe tra­fił na złom lub, co gor­sza, w ręce ja­kie­goś tłu­ste­go ko­lek­cjo­ne­ra z Li­ver­po­olu. Od­po­wiedź Gale spra­wia, że od­dy­cham z ulgą.

– Dba­łam o niego. Mało jeź­dzi­łam, ko­mu­ni­ka­cja miej­ska wy­cho­dzi ta­niej. Dzi­siaj pla­no­wa­łam wy­brać się po za­ku­py i od­wieźć Mo na basen, ale mo­że­my zła­pać au­to­bus…

– To może ja was za­wio­zę? I tak pla­nu­ję… gdzieś sko­czyć.

– Sko­czyć? Gdzie?

Nie od­po­wia­dam i na twa­rzy Gale na­tych­miast od­ma­lo­wu­je się nie­po­kój. Wszyst­ko można o niej po­wie­dzieć, ale nie to, że jest głu­pia.

– Po co tu je­steś, Rye? – pyta cicho, po­dejrz­li­wie. – Po­wiedz praw­dę. Cho­dzi o…?

– Tak.

Cho­dzi o matkę, ale w tym domu nie wolno wspo­mi­nać o matce. O wszyst­kim, tylko nie o matce.

Oczy Gale na­bie­ra­ją jesz­cze bar­dziej udrę­czo­ne­go wy­ra­zu, choć jesz­cze chwi­lę wcze­śniej nie wy­da­wa­ło się to moż­li­we. Za­ci­ska palce na kubku z her­ba­tą, a ja mam wra­że­nie, że widzę, jak coś w niej pęka i…

– I zaraz wy­le­ją się z niej wszyst­kie żale i ro­ba­ki, i zo­ba­czysz praw­dę, któ­rej nie chcesz znać – szep­cze tata. – W którą nie chcesz uwie­rzyć.

– To co? – pytam, siląc się na bez­tro­ski ton. Pod sto­łem z całej siły za­ci­skam wi­de­lec w dłoni, by zęby wbiły się w skórę, a ból za­ko­twi­czył mnie w tu i teraz. – Pod­wieźć was?

Gale bar­dzo wolno kręci głową.

– Nie. Nie, Rye, to nie bę­dzie takie pro­ste. Chcę wy­ja­śnień. Chcę wie­dzieć, dla­cze­go…

– Dla­cze­go uciekł_m? – W końcu tracę cier­pli­wość. Chce roz­ma­wiać szcze­rze? Pró­bo­wał_m jej tego oszczę­dzić, ale cóż, naj­trud­niej czło­wie­ka ochro­nić przed nim samym. Więc do­sta­nie swoją szcze­rość. – Żeby się od was od­da­lić. Cho­ciaż tyle udało mi się osią­gnąć, że nie obe­rwa­ły­ście ry­ko­sze­tem. Nie będę dla cie­bie ob­cią­że­niem.

Gale mil­czy przez długą chwi­lę; widzę łzy wzbie­ra­ją­ce w ką­ci­kach jej oczu.

– Nie je­steś ob­cią­że­niem – mam­ro­cze.

– Bo uciekł_m! – Mój głos wresz­cie się łamie i prze­ra­dza w krzyk. – Gdy­byś mu­sia­ła się mną zaj­mo­wać, jak są­dzisz, jak by się to skoń­czy­ło? Co byś zro­bi­ła, gdy­byś przy­ła­pa­ła mnie na ćpa­niu? Co byś zro­bi­ła, gdyby Moira po­now­nie zna­la­zła mnie w ka­łu­ży krwi? Bo to nie był je­dy­ny raz. Zro­bił_m to czte­ry razy. Czte­ry razy pró­bo­wał_m się zabić.

Tym razem mówię praw­dę. Czte­ry razy otwie­rał_m żyły na przed­ra­mio­nach, pró­bu­jąc po­peł­nić sa­mo­bój­stwo. Tata nie po­zwa­lał mi jed­nak odejść. A może wcale nie cho­dzi­ło o ra­to­wa­nie mo­je­go życia, tylko jego, tego kol­cza­ste­go węża owi­nię­te­go wokół moich wnętrz­no­ści.

– Może nie do­szło­by do tego, gdy­by­śmy były przy tobie – szep­cze Gale.

– Są­dzisz, że ato­mo­wa siła sio­strza­nej mi­ło­ści spra­wi­ła­by, że tata by się za­mknął?

Nie wiem, dla­cze­go to robię. Nie wiem, czemu nie po­tra­fię z wdzięcz­no­ścią przy­jąć po­moc­nie wy­cią­gnię­tej dłoni i zwy­kłej, ro­dzin­nej tro­ski. Nie wiem, czemu na wszyst­kie próby na­wią­za­nia bliż­szej więzi, od­po­wia­dam war­cząc i gry­ząc każ­de­go, kto pró­bu­je do mnie po­dejść. Może coś się we mnie nie­od­wra­cal­nie ze­psu­ło Tam­te­go Pierw­sze­go Wie­czo­ru. A może za­wsze był_m wy­bra­ko­wa­nym eg­zem­pla­rzem, ludz­ką spier­do­li­ną uda­ją­cą nor­mal­ne dziec­ko tak długo, jak długo się dało. A Tam­ten Pierw­szy Wie­czór po pro­stu uwol­nił całą tę zgni­li­znę, która się we mnie kryła.

Nie wiem, jak wy­glą­da nor­mal­ność. Czy to sie­dze­nie późną nocą przy ko­min­ku z matką, która osu­sza bu­tel­kę za bu­tel­ką, opo­wia­da­jąc nie­koń­czą­ce się hi­sto­rie o ojcu, który naj­wy­raź­niej nie pa­mię­ta drogi po­wrot­nej do domu? Czy to na­ci­na­nie sobie skóry na że­brach i brzu­chu do­pó­ki cała ła­zien­ka nie jest upstrzo­na krwią? Nie wiem, co po­win­no być nor­mal­ne. Nie wiem, kurwa, co jest nor­mal­ne, a co nie, co jest praw­dą, a co tylko wy­two­rem mo­je­go spier­do­lo­ne­go umy­słu. Bo i skąd?

Wcale nie chcę, żeby mi się po­lep­szy­ło. Chcę, żeby było coraz go­rzej. Chcę wpaść w spi­ra­lę na­mna­ża­ją­ce­go się gówna, aż w końcu prze­kro­czy masę kry­tycz­ną, a wtedy, wresz­cie, z czy­stym su­mie­niem, po­peł­nię sa­mo­bój­stwo. Tym razem sku­tecz­nie. Muszę tego po pro­stu na­praw­dę, na­praw­dę chcieć i wtedy na pewno się uda.

Musi się udać.

Gale pa­trzy na mnie wiel­ki­mi, smut­ny­mi ocza­mi osie­ro­co­ne­go Bam­bie­go i nagle czuję przy­pływ iry­ta­cji. Gale i jej ma­ło­mia­stecz­ko­wa prze­cięt­ność. Chce po pro­stu być taka, jak wszy­scy, zwy­czaj­na, nor­mal­na Gale, sa­mot­na matka, pa­trz­cie jak się stara, pa­trz­cie jak wio­słu­je po wzbu­rzo­nym oce­anie gówna, wbrew prze­ciw­no­ściom losu nie tonąc. Nie­ste­ty, droga sio­stro, je­ste­śmy gwiaz­da­mi zbrod­ni­czej dramy, obiek­ta­mi za­in­te­re­so­wań kra­jo­wych me­diów, ma­skot­ka­mi pro­gra­mów i blo­gów po­świę­co­nych te­ma­ty­ce true crime, ulu­bio­ny­mi ele­men­ta­mi kra­jo­bra­zu wścib­skich są­sia­dów zer­ka­ją­cych przez szpa­ry w za­sło­nach. Przy­kro mi, Gale. Nic nigdy nie bę­dzie nor­mal­ne.

Już otwie­ram usta, żeby po­wie­dzieć coś, czego szyb­ko po­ża­łu­ję, gdy nagle Gale pyta z werwą, któ­rej się po niej nie spo­dzie­wam, nie w ta­kiej chwi­li:

– Chcesz od­zy­skać sa­mo­chód? Za­pisz się na te­ra­pię. W szko­le od­by­wa­ją się spo­tka­nia ano­ni­mo­wych ofiar prze­mo­cy do­mo­wej. Cho­dzi­łam do nich przez pra­wie dwa lata, bar­dzo mi po­mo­gli…

– To w tym mia­stecz­ku funk­cjo­nu­je w ogóle po­ję­cie ano­ni­mo­wo­ści?

– A jakie to ma zna­cze­nie? Od kiedy przej­mu­jesz się tym, co mówią o tobie inni?

– Po pro­stu oddaj mi to cho­ler­ne auto.

Gale krzy­żu­je ra­mio­na na pier­si.

– Nie.

– Jest moje. Mam na nie pa­pie­ry. Wezwę po­li­cję.

– Nie we­zwiesz.

– Nagle za­czę­łaś wie­rzyć, że ochro­ni cię mój sen­ty­ment wobec ro­dzi­ny?

– Nie. Po­wiem, że masz pro­blem z nar­ko­ty­ka­mi. Jakie są szan­se, że na ba­da­niach nic ci nie wy­sko­czy?

Marne, ale tego jej prze­cież nie po­wiem.

– Wyślą cię na odwyk – do­da­je Gale.

– A ty chcesz mnie wy­słać na te­ra­pię. Mam wy­brać, czy wolę usiąść na włą­czo­nym pal­ni­ku, czy wsko­czyć do ko­min­ka.

– Z te­ra­pii mo­żesz wyjść w każ­dej chwi­li.

Przez mo­ment mam ocho­tę ją ude­rzyć. Gale jest ode mnie niż­sza, za to praw­do­po­dob­nie cięż­sza – lata ćpa­nia i nie­do­ja­da­nia zro­bi­ły w moim przy­pad­ku swoje – ale nigdy nie brała udzia­łu w praw­dzi­wej bójce. Mam spore szan­se wy­grać, ale rzu­ce­nie się na nią z pię­ścia­mi do­ku­ment­nie prze­kre­śli­ło­by wszyst­kie szan­se na od­no­wie­nie ro­dzin­nych więzi. Nie mam wiel­kich na­dziei na to, że kie­dy­kol­wiek bę­dzie mię­dzy nami nor­mal­nie – bo czym wła­ści­wie są nor­mal­ne re­la­cje ro­dzin­ne? – ale już się na­uczył_m, że pa­so­ży­ty takie jak ja nie po­win­ny palić za sobą żad­nych mo­stów. Nie wia­do­mo, któ­rym za­pra­gniesz uciec z krzy­kiem.

Wy­da­ję te­atral­ny jęk, ale już widzę po twa­rzy Gale, że nic nie ugram.

– Dobra – cedzę przez zęby. – Jedno spo­tka­nie.

Jak bar­dzo źle może się to skoń­czyć?

Gale gło­śno wy­pusz­cza po­wie­trze.

– Ale jeśli cho­ciaż tro­chę po­mo­że, zo­sta­jesz na dłu­żej – mówi szyb­ko.

– Kiedy zro­bi­łaś się taka upier­dli­wa?

– Kiedy Moira we­szła w wiek na­sto­let­ni. – Przez twarz Gale prze­bie­ga słaby uśmiech. – Spo­ty­ka­ją się w so­bo­ty.

– Dzi­siaj jest so­bo­ta.

– No.

– Mam iść dzi­siaj?!

– Za­kła­dam, że nie pla­nu­jesz zo­stać na ko­lej­ny ty­dzień.

Zde­cy­do­wa­nie nie.

– Nie pla­nu­ję.

Gale kle­pie mnie w ramię.

– Sta­wiam piwo, że po­lu­bisz tę Junie, która pro­wa­dzi spo­tka­nia.

 

#

*mi­cro­do­sing on can­ni­ba­lism by che­wing on the in­si­de of my mouth*

 

Skó­rza­ne fo­te­le ja­gu­ara prze­sią­kły wonią pa­pie­ro­so­we­go dymu i stę­chli­zny, ale i tak ko­cham ten sa­mo­chód całym ser­cem. Tata kupił go za gro­sze i w fa­tal­nym sta­nie, a potem przez pół roku sam na­pra­wiał i do­piesz­czał, nie szczę­dząc czasu i pie­nię­dzy, prak­tycz­nie do dnia swo­jej śmier­ci. Efekt nadal za­pie­ra dech w pier­si. Sia­da­jąc na fo­te­lu kie­row­cy, od­ru­cho­wo zer­kam w lu­ster­ko; tata sie­dzi roz­par­ty wy­god­nie na miej­scu za moimi ple­ca­mi i bły­ska bia­ły­mi zę­ba­mi w uśmie­chu, ale nie zwra­cam na to uwagi. Igno­ro­wa­nie taty bywa cał­kiem sku­tecz­ną me­to­dą po­zby­cia się go, przy­naj­mniej na jakiś czas. Prze­krę­cam klucz w sta­cyj­ce i sil­nik budzi się do życia z po­mru­kiem god­nym praw­dzi­we­go ja­gu­ara.

Moira otwie­ra tylne drzwi po mojej stro­nie. Syczę na nią jak zi­ry­to­wa­ny kot.

– Sia­daj z dru­giej stro­ny. Nie lubię ko­pa­nia w sie­dze­nie.

– Nie będę kopać.

– To nie jest de­mo­kra­tycz­na pro­po­zy­cja pod­le­ga­ją­ca ne­go­cja­cjom, tylko au­to­ry­tar­ne roz­po­rzą­dze­nie. Sia­daj za mamą.

Moira jęczy, z trza­skiem za­my­ka drzwi i ob­cho­dzi sa­mo­chód. Gale rzuca mi czuj­ne spoj­rze­nie.

– Tata? – pyta krót­ko, ostro.

Moira ra­tu­je mnie przed ko­niecz­no­ścią od­po­wia­da­nia. Wsia­da do sa­mo­cho­du, na­tych­miast za­kła­da słu­chaw­ki i wbija wzrok w mo­cza­ry za oknem, de­mon­stru­jąc peł­nię na­sto­let­niej po­gar­dy dla au­to­ry­tar­nych roz­po­rzą­dzeń do­ro­słych. Gale nie ufa jed­nak słu­chaw­kom córki na tyle, by za­da­wać ko­lej­ne py­ta­nia, droga upły­wa nam więc na cięż­kim mil­cze­niu i ukrad­ko­wych spoj­rze­niach, rzu­ca­nych mi od czasu do czasu przez sio­strę. Udaję, że ich nie za­uwa­żam, sku­pia­jąc się na nie­mal za­po­mnia­nej przy­jem­no­ści pły­ną­cej z pro­wa­dze­nia po­mru­ku­ją­ce­go ja­gu­ara. Z nie­wy­so­kie­go wału, po któ­rym bie­gnie droga, widać sku­pi­ska przy­czep kem­pin­go­wych, oto­czo­nych mur­ka­mi, bła­ga­ją­cych o re­mont domów jed­no­ro­dzin­nych oraz zruj­no­wa­ny, na wpół uto­pio­ny w ba­gnie ko­ściół. Lo­do­wa­ty wiatr smaga szczy­ty po­ro­śnię­tych wrzo­sem wzgórz na pół­no­cy.

Od­sta­wia­my Moirę na basen, który znaj­du­je się tuż przy szko­le – tej samej, która wy­cho­wa­ła także mnie i Gale – ale kiedy dziew­czy­na znika w bu­dyn­ku, sio­stra nie po­zwa­la mi od­je­chać z par­kin­gu. Przy­trzy­mu­je ha­mu­lec ręcz­ny i pa­trzy mi w oczy, po czym pyta twar­do:

– Co to było?

– Nic.

– Rye… Jeśli jest coś, co po­win­nam wie­dzieć…

– Wiem, że po­tra­fię być małym chu­jem. – Nie mam naj­mniej­szej ocho­ty na prze­pro­wa­dza­nie tej roz­mo­wy aku­rat teraz, na par­kin­gu przed szko­łą, więc Gale musi za­do­wo­lić się ogól­ni­ka­mi. Musi mi za­ufać, cho­ciaż raz. Tej nocy wszyst­ko się skoń­czy. – Masz prawo mi nie wie­rzyć. Ale mi­nę­ło pięć lat, je­stem już innym czło­wie­kiem.

– Więc przy­się­gasz, że oj­ciec nie sie­dzi w tym mo­men­cie na tyl­nym sie­dze­niu?

Za­my­kam usta. Czuję wzrok taty na karku.

– Przy­się­gam.

Kłam­stwo zo­sta­wia gorz­ki po­smak na ję­zy­ku, ale jest ko­niecz­ne. Poza tym mam prze­cież wszyst­ko pod kon­tro­lą.

– Ni­cze­go nie masz pod kon­tro­lą – przy­po­mi­na cichy głos z tyl­ne­go sie­dze­nia. – Je­dziesz z ze­psu­ty­mi ha­mul­ca­mi sto dwa­dzie­ścia na go­dzi­nę au­to­stra­dą, która koń­czy się be­to­no­wym murem.

Za­ci­skam palce na kie­row­ni­cy, tak mocno, że szwy po­krow­ca wbi­ja­ją się w skórę, zo­sta­wia­jąc w niej czer­wo­ne rowki.

– Spo­tka­nia są zaraz obok – mówi Gale, przy­wo­łu­jąc mnie do rze­czy­wi­sto­ści sku­tecz­niej niż ból. – Po­cze­kam w sa­mo­cho­dzie.

– Nie mu­sisz.

– Rye, jeśli nie zo­sta­nę, to uciek­niesz i nie wró­cisz. Praw­da?

Bur­czę coś w od­po­wie­dzi.

Praw­da.

 

*

 

Nie po­lu­bię Junie, która pro­wa­dzi spo­tka­nia. Jest niska, pulch­na i tak słod­ka, że czło­wiek do­sta­je próch­ni­cy od sa­me­go pa­trze­nia na jej pu­co­ło­wa­tą, mo­re­lo­wą twa­rzycz­kę i dzier­ga­ny, ja­sno­nie­bie­ski swe­te­rek. Sie­dzi w oto­cze­niu smut­nych, po­grą­żo­nych w de­pre­sji i prze­ty­ra­nych przez życie ludzi, i jak na złość cała pro­mie­nie­je.

Cho­dził_m do tej szko­ły. Znam te odra­pa­ne ko­ry­ta­rze i salę gim­na­stycz­ną z po­ry­so­wa­ną pod­ło­gą z zie­lon­ka­we­go li­no­leum. Nie znam tych ludzi, sie­dzą­cych na pla­sti­ko­wych krze­słach usta­wio­nych w okrąg, ale po­dej­rze­wam, że są zgra­ją smut­nych, nie­szczę­śli­wych pier­doł, które nie po­tra­fią ze­brać się do kupy po tym, co ich spo­tka­ło. Junie sta­no­wi ich do­kład­ne prze­ci­wień­stwo; ota­cza ją aura do­brej ener­gii, ak­cep­ta­cji i zro­zu­mie­nia. Wszyst­kich tutaj ota­cza jakaś aura, ale więk­szość ema­nu­je po­czu­ciem winy, stra­chem, zwąt­pie­niem i au­to­nie­na­wi­ścią. Tylko ona wie­rzy, że może coś na­pra­wić. Cała resz­ta to nie­szczę­śli­we dra­nie go­tu­ją­ce się w sosie wła­sne­go bólu. Le­d­wie słu­cham, kiedy jedna z ko­biet, imie­niem Mary, opo­wia­da długą i za­wi­łą hi­sto­rię swego męża, Pe­te­ra, pi­ja­ka i dziw­ka­rza, który spro­wa­dzał pro­sty­tut­ki do domu, nie przej­mu­jąc się tym, że tuż za ścia­ną śpią jego dwie małe có­recz­ki. Potem mówi młody Be­ne­dict, nad któ­rym znę­ca­ła się matka, kiedy był dziec­kiem; przy­wią­zy­wa­ła go do ka­lo­ry­fe­ra, ile­kroć zmo­czył łóżko.

W końcu Junie zwra­ca się do mnie, ła­god­nym tonem, jak do nad­wraż­li­we­go gów­nia­rza:

– Rye? Nowe osoby zwy­kle dzie­lą się czymś w cza­sie pierw­sze­go spo­tka­nia.

Nie chcę tego robić, ale przez okno widzę ja­gu­ara, któ­re­go Gale za­par­ko­wa­ła na chod­ni­ku, i ten widok jest bar­dzo prze­ko­nu­ją­cy. Skoro i tak muszę to zro­bić, cóż, mogę rów­nie do­brze mieć z tego odro­bi­nę ra­do­chy, nie?

– Cześć, je­stem Rye – mówię. Czuję się jak w kiep­skim fil­mie.

Od­po­wia­da mi smut­ny chó­rek: „Cześć, Rye”.

– Chcesz po­dzie­lić się z nami swoją hi­sto­rią, Rye?

Nie. Kurwa, tak bar­dzo nie.

 

*

 

Chyba nad­szedł czas, żeby wy­tłu­ma­czyć ci, czy­tel­ni­ku, o co w tym wszyst­kim cho­dzi. Nie chcę tego robić, ale tata po­wie­dział, że tak trze­ba, więc niech mu bę­dzie. Tylko on jest ze mną szcze­ry. A kiedy twój mar­twy tata jest twoim je­dy­nym przy­ja­cie­lem, cóż, wtedy wiesz, że coś jest z tobą nie tak.

Nasz dom stoi na skra­ju Eastern­most End, tam, gdzie za­czy­na­ją się wzgó­rza i pnąca się po nich wąska dróż­ka. Steve Gil­mo­re od­śnie­żał ją każ­de­go dnia, do­pó­ki mu nie od­wa­li­ło i nie za­czął gonić na go­la­sa za Bogu ducha win­ny­mi szkoc­ki­mi tu­ry­sta­mi. Potem go za­mknę­li; pew­nie już nie żyje. Szkie­let domu, po­czer­nia­ły i zło­wro­gi na tle sza­re­go nieba, wzno­si się na szczy­cie wzgó­rza jak po­nu­ra ko­ro­na na łysym cze­re­pie; wi­dział_m go w dro­dze do mia­sta, pierw­szy raz od pię­ciu lat. Że­la­zna brama jest po­wy­gi­na­na i czę­ścio­wo ro­ze­bra­na; w końcu przez lata miesz­kań­cy mia­stecz­ka od­ci­na­li ka­wa­łek po ka­wał­ku mi­ster­ne zdo­bie­nia i szpi­kul­ce wień­czą­ce ogro­dze­nie, aż z niego rów­nież zo­sta­ły tylko reszt­ki.

Oto dom, w któ­rym uro­dzi­ła się moja matka.

Oto dom, w któ­rym nigdy nie by­li­śmy szczę­śli­wi.

Oto dom, w któ­rym nigdy nie by­li­śmy nor­mal­ni, ale przy­naj­mniej ta­kich uda­wa­li­śmy.

Stoi na samym końcu Shri­ke­bo­ne Road: wy­so­ki, go­tyc­ki bu­dy­nek, który do Eastern­most End pa­su­je jak za­kon­ni­ca do bur­de­lu. Drzwi fron­to­we, pięk­ne, ma­ho­nio­we, z ko­łat­ką w kształ­cie głowy dzierz­by wiszą na jed­nym za­wia­sie.

Nasz tata był ty­po­wym au­to­chto­nem i przed­sta­wi­cie­lem swo­jej klasy: w ty­go­dniu pra­co­wał po dwa­na­ście go­dzin dzien­nie, wie­czo­ra­mi maj­ster­ko­wał w szo­pie, a week­en­dy spę­dzał w pubie. Był czło­wie­kiem pro­stym, by nie rzec ogra­ni­czo­nym, ale w prze­ci­wień­stwie do ojców wielu moich zna­jo­mych, nigdy nas nie bił. Przez dwa­na­ście lat życia wy­da­wa­ło mi się, że nie­szcze­gól­nie nas lubi; a w każ­dym razie, że nie­zbyt do­brze od­naj­du­je się w roli ojca.

Tym­cza­sem to matka po­win­na mnie mar­twić.

Ro­dzi­ce po­bra­li się, kiedy mama za­szła w ciążę, bo tak wy­pa­da­ło. Nigdy nie mieli szans stwo­rzyć szczę­śli­wej ro­dzi­ny, bo kom­plet­nie do sie­bie nie pa­so­wa­li. Ma­ło­mia­stecz­ko­wy ro­bot­nik, który przez całe życie nie wy­je­chał dalej niż do Li­ver­po­olu, i wy­kształ­co­na na Oks­for­dzie dzie­dzicz­ka sta­rej for­tu­ny po­peł­nia­ją­ca skan­da­licz­ny me­za­lians. Co mogło pójść nie tak?

Mę­czy­ła się w tym domu i w tym związ­ku, w któ­rym mąż uwa­żał, że pro­ble­my psy­chicz­ne to dowód sła­bo­ści cha­rak­te­ru. Być może nasze imio­na – Mi­se­ry i Ni­gh­tin­ga­le – sta­no­wią pewną wska­zów­kę co do jej stanu umy­sło­we­go. Moja matka była pa­ją­kiem, mo­dlisz­ką, be­stią o ła­ko­mych oczach, dziu­rą bez dna, która po­chła­nia­ła wszyst­ko co dobre i jasne. Mogę cią­gnąć tę li­ta­nię do rana, a i tak każdy epi­tet, który przyj­dzie mi do głowy, bę­dzie nie­do­po­wie­dze­niem stu­le­cia.

Pa­mię­tam ją w taki spo­sób: ala­ba­stro­we ciało wy­cią­gnię­te na szez­lon­gu, pa­pie­ros do­pa­la­ją­cy się mię­dzy pal­ca­mi, za­mglo­ne winem spoj­rze­nie utkwio­ne w ko­min­ku, i wy­gła­sza­ne z jadem prze­mo­wy, o tym jak Eastern­most End cuch­nie umie­ra­ją­cy­mi ma­rze­nia­mi i uto­pio­ny­mi w piwie am­bi­cja­mi, o tym, jak oj­ciec nie po­tra­fi zna­leźć drogi do domu, o tym, jak wy­rod­ną córką jest Gale, która woli spę­dzić świę­ta w wiel­kim mie­ście, za­miast wró­cić do domu. I wresz­cie o mnie, takim dziw­nym dziec­ku, czemu nie po­tra­fię być taka jak ona, jak mama, ona wie, czego chce, wie, kim jest, za­wsze wie­dzia­ła, a ja co, gubię się we wła­snym ciele, tak jak oj­ciec gubi się w dro­dze do domu, gubię się we wła­snej gło­wie, tak jak odu­rzo­na dymem psz­czo­ła pró­bu­ją­ca tra­fić z po­wro­tem do ula.

W wi­gi­lię Bo­że­go Na­ro­dze­nia, dwa dni po moich dwu­na­stych uro­dzi­nach, matka za­pro­si­ła swo­ich zna­jo­mych z Oks­for­du na ele­ganc­ką świą­tecz­ną ko­la­cję. Urzą­dza­ła takie co roku. Pa­mię­tam z tego nie­wie­le: mnó­stwo bro­ka­tu i pudru, ta­bu­ny ko­biet, które aż lśni­ły od ce­ki­nów, i męż­czyzn spo­wi­tych wonią naj­droż­szej wody ko­loń­skiej i wy­traw­ne­go wina. Gale nie zno­si­ła tych przy­jęć, po­dob­nie jak tata. Wy­je­cha­ła na stu­dia do Li­ver­po­olu i nie wró­ci­ła naj­pierw na jedne, potem na dru­gie i trze­cie świę­ta. Tata zwy­kle w wi­gi­lię cho­dził pić z kum­pla­mi.

Chcesz mnie oce­niać? Za­cznij od tego: nie­wie­le pa­mię­tam z Tam­te­go Pierw­sze­go Wie­czo­ru. Tylko tyle, że to była naj­lep­sza ko­la­cja bo­żo­na­ro­dze­nio­wa w moim życiu. Matka dała mi wino. Pięk­nie pach­ną­cy pa­no­wie i panie tań­czy­li ze mną na dę­bo­wym par­kie­cie sali ba­lo­wej. Bro­ka­to­wo-ce­ki­no­we damy szczy­pa­ły mnie w po­licz­ki i wci­ska­ły do ust ra­cha­tłu­kum i śliw­ki w cze­ko­la­dzie, a dżen­tel­me­ni w cy­lin­drach dmu­cha­li cy­ga­ro­wym dymem pro­sto w moją twarz. Wi­dział_m tuzin po­sta­ci, ale ani jed­nej twa­rzy. Wszy­scy no­si­li maski: ptaki, wilki i jeden jeleń o wspa­nia­łym, ma­je­sta­tycz­nym po­ro­żu. Wszyst­kie wy­ko­na­no z praw­dzi­wych czę­ści zwie­rzę­cych ciał. Piór gład­kich i czar­nych jak ak­sa­mit. Cza­szek o na­gich kłach. Z po­ro­ża nadal zwi­sa­ły strzęp­ki scy­pu­łu. Tylko ja nie miał_m maski.

A potem go zje­dli­śmy. Wszy­scy go je­dli­śmy.

Pa­mię­tam ka­wał­ki mięsa, które matka wsu­wa­ła mi do ust; za­le­ga­ły na ję­zy­ku, cie­płe, słone, cięż­kie. Mama mó­wi­ła: jedz. Bądź do­brym dziec­kiem, Mi­se­ry.

Wy­obraź sobie, że je­steś moim ojcem, czy­tel­ni­ku.

Na­zy­wasz się Eric Mad­dox, masz czter­dzie­ści dwa lata i umie­rasz z roz­pru­tym brzu­chem na stole we wła­snym sa­lo­nie, wi­dząc po­chy­la­ją­cą się nad tobą żonę. Unosi tasak i uśmie­cha się do cie­bie, tak jak uśmie­cha­ła się ty­sią­ce razy wcze­śniej, ale ina­czej. Tym razem w jej uśmie­chu kryje się głód.

Ci wszy­scy lu­dzie do­oko­ła… Wi­dzisz dwa­dzie­ścia, trzy­dzie­ści osób i ani jed­nej twa­rzy. Tylko maski wil­ków. Tylko wy­gię­te groź­nie dzio­by dzierzb. Zgro­ma­dzi­li się tutaj, w twoim domu, żeby cię po­żreć.

Ucztu­ją­cy wy­ry­wa­ją ci żebra i wy­cią­ga­ją na wierzch pa­ru­ją­ce wnętrz­no­ści. Płuca spo­czy­wa­ją na bia­łym ob­ru­sie jak mię­si­ste mo­ty­le o mar­twych skrzy­dłach. Wą­tro­ba i serce, naj­więk­sze przy­sma­ki, tra­fia­ją do ręcz­nie ma­lo­wa­nych mi­se­czek, które zo­sta­ną prze­ka­za­ne pani domu. Chci­we usta wpi­ja­ją się w twoje wargi i od­gry­za­ją język. Czy­jeś zęby ką­sa­ją cię w po­li­czek, jakby i jego chcia­ły cię po­zba­wić. Palce w oczach, dłu­bią­ce, grze­bią­ce, gme­ra­ją­ce w czasz­ce, cie­kaw­skie jak uczniak pod­da­ją­cy żabę sek­cji zwłok na za­ję­ciach bio­lo­gii. Palce na two­ich ra­mio­nach i klat­ce pier­sio­wej. Jęki za­chwy­tu, gdy ko­lej­ne splo­ty jelit opusz­cza­ją jamę brzusz­ną i prze­su­wa­ją się nad twoją twa­rzą, prze­ka­zy­wa­ne z rąk do rąk ku pani domu, która sie­dzi u szczy­tu stołu i pa­trzy na wszyst­ko nie­mru­ga­ją­cy­mi ocza­mi.

Chcesz mnie oce­niać? Za­cznij od tego: wiem, jak sma­ku­je mój oj­ciec.

Na­stęp­ne­go ranka wszy­scy znik­nę­li, matka le­ża­ła bez przy­tom­no­ści na sofie, po­chra­pu­jąc cicho, Gale wró­ci­ła na prze­rwę świą­tecz­ną, spóź­nio­na, bo po­ciąg od­wo­ła­no z po­wo­du śnie­ży­cy, otwo­rzył_m jej drzwi i we­szła do środ­ka, i we­szła do kuch­ni, i zna­la­zła tatę le­żą­ce­go na stole, z wy­dłu­ba­ny­mi ocza­mi, z brzu­chem roz­pru­tym i fla­ka­mi wy­le­wa­ją­cy­mi się na pod­ło­gę, i za­czę­ła krzy­czeć, i we­zwa­ła po­li­cję, i nie mogli zna­leźć żad­ne­go z gości mojej matki, i matka ni­cze­go nie po­wie­dzia­ła, mil­cza­ła, poza dwoma sło­wa­mi, które po­wta­rza­ła w kółko: za­py­taj­cie Rye. A ja nic nie wie­dział_m, nic nie mogł_m po­wie­dzieć.

Na­stęp­ne kla­row­ne wspo­mnie­nia to sala szpi­tal­na, psy­cho­loż­ka w be­żo­wym ża­kie­cie, ty­sią­ce pytań i prze­ra­ża­ją­ca, wcią­ga­ją­ca mnie w pa­ra­no­icz­ne po­czu­cie za­gu­bie­nia ot­chłań amne­zji post-trau­ma­tycz­nej. Tak zdia­gno­zo­wa­ła mój przy­pa­dek be­żo­wa psy­cho­loż­ka. Potem po­wie­dzia­ła, że mamę za­bra­li i od tej pory Gale bę­dzie się mną zaj­mo­wać. Miała wtedy ze dwa­dzie­ścia dwa lata, a ja nie wiem, jak sobie z tym po­ra­dzi­ła i nie zwa­rio­wa­ła. Nie mam po­ję­cia, dla­cze­go nie wy­je­cha­ła z Eastern­most End.

To nie twoja wina, po­wta­rza­li w kółko be­żo­wa psy­cho­loż­ka, Gale i rze­sze in­nych, bez­i­mien­nych, po­zba­wio­nych twa­rzy ludzi, któ­rzy przez ko­lej­ne mie­sią­ce prze­wi­ja­li się przez nasz dom. Be­żo­wa psy­cho­loż­ka. Bliź­nia­ki Gar­nia­ki, de­tek­ty­wi z Li­ver­po­olu. Pa­stor z gar­dłem jak in­dy­cze wole. Pulch­na Śliw­ka z opie­ki spo­łecz­nej, któ­rej od­dech pach­niał mię­tów­ka­mi. Do tej pory nie zno­szę tego za­pa­chu. Wszy­scy wle­wa­li się i wy­le­wa­li z na­sze­go domu, i wszy­scy za­da­wa­li py­ta­nia. Ty­sią­ce pytań. Nie­koń­czą­cy się fe­sti­wal ze­znań, pod­pi­sów i mam­ro­ta­nej pod nosem man­try: Je­steś tylko dziec­kiem, to nie twoja wina. Twoja mama jest chora, bar­dzo chora, jest bar­dzo, bar­dzo chora, nie­sta­bil­na, nie­bez­piecz­na, zde­ge­ne­ro­wa­na, jest po­two­rem, po­two­rem, ale nie, to nie twoja wina. Pro­szę, żyj sobie dalej, jakby nic się nie stało. I te współ­czu­ją­ce spoj­rze­nia, nie chcę wa­sze­go współ­czu­cia, nie chcę wa­szej li­to­ści, zo­staw­cie mnie w spo­ko­ju, po­zwól­cie w końcu zdech­nąć. Psy­chia­tra w be­żo­wej spód­ni­cy, wi­zy­ty, py­ta­nia, py­ta­nia, py­ta­nia, leki, Bliź­nia­ki Gar­nia­ki, znowu py­ta­nia, znowu leki, ro­bie­niew­kół­ko­te­go­sa­me­go­io­cze­ki­wa­nie­in­ne­go­re­zul­ta­tu­je­sto­zna­ką­sza­leń­stwa, ale co ja tam wiem, prze­cież nor­mal­ność wi­du­ję tylko w se­ria­lach Net­fli­xa.

Chcesz mnie oce­niać? Za­cznij od tego: cza­sa­mi na­praw­dę wie­rzę, że to nie moja wina.

Od­wie­dza­li nas pa­no­wie w gar­ni­tu­rach, pod­su­wa­ją­cy Gale stosy pa­pie­rów, które mu­sia­ła pod­pi­sy­wać: spra­wy ma­jąt­ko­we, ze­zna­nia, opie­ka nade mną, kwe­stie domu i oszczęd­no­ści ro­dzi­ców. A kiedy to wszyst­ko do­bie­gło końca, chcia­ła już tylko za­po­mnieć. Ru­szyć dalej. Nawet jej się udało, zna­la­zła Si­mo­na, uro­dzi­ła Moirę, nie wspo­mi­na­ła o mamie, o tacie, o domu przy Shri­ke­bo­ne Road. Gdyby nie ja, może by z tego wy­szła bez trwa­łej trau­my. Ale ja tam był_m, pier­do­lo­na kula u nogi, która za­słu­gi­wa­ła tylko na to, żeby…

 

#

well i al­re­ady know i’m going to hell, at this point it’s re­al­ly go big or go home

 

– Chcesz się czymś z nami po­dzie­lić, Rye? – po­wta­rza Junie, znowu gło­sem tak ła­god­nym i słod­kim, że zbie­ra mi się na wy­mio­ty.

– Jasne, czemu nie. – Wzru­szam ra­mio­na­mi i mówię lek­kim tonem: – Zjadł_m mo­je­go ojca. I to by było na tyle. Nie po­win­no mnie tu być. Nie je­stem ofia­rą prze­mo­cy do­mo­wej.

Za­pa­da mil­cze­nie. Po­zo­sta­li wle­pia­ją we mnie spoj­rze­nia, a ich miny są bez­cen­ne. Czuję lek­kie ukłu­cie sa­dy­stycz­ne­go za­do­wo­le­nia, gdzieś głę­bo­ko w brzu­chu, gdzie gnieź­dzi się tata. Może muszę robić takie rze­czy czę­ściej.

– Rye – mówi ła­god­nie Junie. – Roz­ma­wia­łam z twoją sio­strą. To nie była twoja wina…

– Czyż­by? Miał_m dwa­na­ście lat. W tym wieku dzie­ci z re­gu­ły już wie­dzą, że zja­da­nie in­nych ludzi nie na­le­ży do ak­cep­to­wal­nych za­cho­wań przy stole.

– Twoja matka… – W gło­sie Junie za­czy­na po­brzmie­wać de­spe­ra­cja.

Prze­ry­wam jej bez krzty­ny li­to­ści:

– Nie przy­sta­wi­ła mi noża do szyi. Gdyby to zro­bi­ła, wiesz, utrud­nia­ło­by to prze­ły­ka­nie ka­wał­ków ta­tu­sia.

Za­pew­ne już się do­my­ślasz, że to mi się po­do­ba­ło, praw­da? To moja zbro­ja, ten sar­kazm, pro­wo­ka­cyj­ne uwagi, szo­ko­wa­nie tych bied­nych, roz­mem­ła­nych, nie­szczę­śli­wych dup­ków, któ­rzy przy­szli tu, żeby po­ga­dać i po­czuć się w swym nie­szczę­ściu nieco mniej sa­mot­ny­mi. Nie za­słu­ży­li na to, wiem, ale nie po­tra­fię się po­wstrzy­mać.

Nigdy nie po­tra­fię się po­wstrzy­mać.

– Wy bied­ne chuj­ki – mówię, wo­dząc wzro­kiem po twa­rzach po­zo­sta­łych człon­ków grupy. – Co wy wła­ści­wie pró­bu­je­cie tutaj osią­gnąć?

– Rye… – Junie, z nie­po­ko­jem w oczach, pró­bu­je się wtrą­cić. – Myślę, że…

– Chuj kogo ob­cho­dzi, co sobie my­ślisz – wy­pa­lam. – Niech zgad­nę, twój tatuś był den­ty­stą, a ma­mu­sia co nie­dzie­lę go­to­wa­ła ci obiad­ki? Po­sła­li cię na fajne stu­dia, które skoń­czy­łaś śpie­wa­ją­co i z po­chwa­łą za nad­zwy­czaj­ną em­pa­tię, praw­da? Bo je­steś takim do­brym, uczyn­nym dziec­kiem, że nor­mal­nie po­win­naś po­ma­gać lu­dziom, nie? Co ty wiesz o byciu przy­wią­za­ną do ka­lo­ry­fe­ra, co? Co ty wiesz o na­ci­na­niu swo­jej skóry, żeby… – Za­ci­skam zęby, by słowa nie za­czę­ły się ze mnie wy­le­wać nie­kon­tro­lo­wa­ną po­wo­dzią. Potem zwra­cam się z po­wro­tem do grupy: – Nie znaj­dzie­cie tu po­mo­cy, bied­ne gnoje. Wy­da­je wam się, że wy­star­czy bar­dzo, bar­dzo chcieć i nie my­śleć za dużo, a pew­ne­go dnia wszyst­ko wróci do normy. Ale to tak nie dzia­ła. Kiedy sie­dzi­cie w nocy na zim­nych ka­fel­kach ła­zien­ki, roz­ci­na­jąc sobie brzuch, a wasz mar­twy oj­ciec szep­cze wam do ucha, że po­win­ni­ście się zabić, nie wy­star­czy bar­dzo, bar­dzo chcieć. Ucie­kaj­cie ile wle­zie, ale i tak nie uciek­nie­cie. Do końca życia. Nie ma uciecz­ki. Bę­dzie­cie się bać, bę­dzie­cie nie­na­wi­dzić sie­bie, bę­dzie­cie ma­rzyć o tym, żeby w końcu ze­brać się na od­wa­gę i ze sobą skoń­czyć. Ale brak wam, kurwa, jaj. Praw­da?

– Rye! – Junie zrywa się na nogi, z wy­ra­zem pa­ni­ki na twa­rzy.

– Spoko, już sobie idę. – Ja rów­nież wsta­ję, a dwie naj­bli­żej sie­dzą­ce osoby wzdry­ga­ją się, jakby się bały, że je ude­rzę. – Dzię­ki za chęci, Junie. Po­wo­dze­nia w ra­to­wa­niu tych bied­nych dup­ków. I ten… mi­łe­go spo­tka­nia.

 

*

 

Kiedy wy­cho­dzę na za­śnie­żo­ną ulicę, Gale ob­ser­wu­je mnie przez przed­nią szybę. Na jej twa­rzy ma­lu­je się na­pię­cie, a kiedy wsia­dam do auta, sio­stra wy­pa­la, jesz­cze zanim moje sie­dze­nie do­tknie fo­te­la:

– I jak?

Do­cho­dzę do wnio­sku, że do­pie­ro cze­ka­jąc w sa­mo­cho­dzie zdała sobie spra­wę z ogro­mu błędu, który po­peł­ni­ła, wy­sy­ła­jąc mnie na to spo­tka­nie. Pew­nie wy­obraź­nia po­szła w ruch, a stąd już tylko krok do uświa­do­mie­nia sobie, jak to mu­sia­ło się skoń­czyć.

– Za­je­bi­ście – od­po­wia­dam nie­mal zgod­nie z praw­dą. Z pew­nej per­spek­ty­wy nawet nie kła­mię. Za­ba­wę miał_m przed­nią. – Żale wy­la­ne, po­cie­sze­nie wy­słu­cha­ne. Zero po­trzeb. Je­stem już nowym czło­wie­kiem. Czy teraz do­sta­nę auto z po­wro­tem, pro­szę?

Te­le­fon Gale wi­bru­je, a ekran się za­pa­la i przez chwi­lę widzę dymek nowej wia­do­mo­ści na mes­sen­ge­rze. Gale zerka na ekran, czyta ze zmarsz­czo­ny­mi brwia­mi, po czym prze­no­si wzrok na mnie.

– Junie do mnie na­pi­sa­ła.

– O? A co ta­kie­go?

– Prosi, żebym cię wię­cej nie przy­wo­zi­ła. Ze wzglę­du na dobro po­zo­sta­łych człon­ków grupy. Rye, coś ty…

– Po­wie­dzia­łaś, że od­dasz mi auto, jeśli pójdę na jedno spo­tka­nie. Ja się wy­wią­zał_m ze swo­jej czę­ści umowy. Twoja kolej.

Gale bled­nie, po czym czer­wie­nie­je.

– Wiesz co? Dobra. Bierz to pie­przo­ne auto. Sia­daj i, kurwa, jedź przed sie­bie, bo ja mam tego, kurwa, dość. Fak­tycz­nie, le­piej nam było bez cie­bie.

Jej słowa żądlą jak roz­sier­dzo­ne osy, ale jed­no­cze­śnie spra­wia­ją mi przy­jem­ność. Nie, nie przy­jem­ność. Jest taki szcze­gól­ny ro­dzaj sa­tys­fak­cji, który po­ja­wia się, gdy w końcu uda ci się kogoś zła­mać i skło­nić do wy­po­wie­dze­nia myśli, któ­rych wcale wy­po­wia­dać nie chciał. Nikt nie chce usły­szeć, że jego ro­dzi­na wo­la­ła­by, żeby umarł. Ale ja się z tego cie­szę. Gale po­twier­dza to, o czym ja i ży­ją­cy we mnie tata wiemy, że jest praw­dą.

Su­mie­nie Gale nie­mal na­tych­miast przej­mu­je stery i sio­stra obu­rącz za­sła­nia sobie usta, a w jej pięk­nych, sar­nich oczach po­ja­wia się prze­ra­że­nie. Trwa­my tak przez chwi­lę w bez­ru­chu, ga­piąc się na sie­bie, po czym Gale w końcu prze­chy­la się na tylne sie­dze­nie, łapie to­reb­kę i wy­sia­da z sa­mo­cho­du. Ob­ser­wu­ję przez chwi­lę, jak brnie przez śnieg, a kiedy w końcu znika za ro­giem, prze­sia­dam się na fotel kie­row­cy, za­pa­lam pa­pie­ro­sa i prze­krę­cam klu­czyk. Ja­gu­ar budzi się do życia z głod­nym po­mru­kiem, jakby cie­szył się, że for­mal­no­ści z głowy i teraz czeka nas już tylko za­śnie­żo­na droga do­ni­kąd.

 

#

he has that sad­ness in his eyes that you only see in eastern eu­ro­pe­an gay porn

 

Za­wsze po­cie­szam się myślą, że w innym życiu na pewno nie uda­ło­by mi się spie­przyć wszyst­kie­go tak do­ku­ment­nie. Gdyby nie wy­da­rze­nia Tam­te­go Pierw­sze­go Wie­czo­ru, gdyby nie pro­ble­my psy­chicz­ne, gdyby nie tata. Na pewno by­ło­by ina­czej. Le­piej. Ko­cha­ją­ca ro­dzi­na, stu­dia, dobra praca, stały part­ner, gol­den re­trie­ver. Na pewno.

Gdzieś w głębi serca wiem, że nie. Jest we mnie jakaś skaza, wada, de­for­ma­cja. Uda­ło­by mi się zna­leźć jakąś inną wy­mów­kę, która uspra­wie­dli­wi­ła­by zje­ba­nie sobie ca­łe­go życia. Co tym razem, Rye? Bez­sen­ność spra­wi­ła, że kiep­sko ci po­szło na stu­diach? W pracy szef cię nie po­lu­bił? Gol­den re­trie­ver wpadł pod sa­mo­chód? Nie­któ­rzy rodzą się, żeby wszyst­ko pier­do­lić. Ja po pro­stu miał_m szczę­ście tra­fić na je­dy­ną w swoim ro­dza­ju, nie­pod­wa­żal­ną wy­mów­kę. Mar­twy tatuś i krwio­żer­cza ma­mu­sia. Kto mógł­by mnie winić, że wy­rosł_m na ta­kie­go zjeba?

Z tym mia­stecz­kiem jest coś nie tak, myślę sobie, spo­glą­da­jąc na prze­su­wa­ją­ce się za okna­mi ja­gu­ara ba­gni­ska, które pod­peł­za­ją aż pod drogę. Jest ze­psu­te. Chore. Umie­ra. Wisi nad nim cień mojej matki. Osnu­wa wszyst­ko.

 

*

 

Frank Tal­bot jest dzien­ni­ka­rzem śled­czym, choć słowo „dzien­ni­karz” ani tro­chę nie od­da­je pełni jego nie­kom­pe­ten­cji, skłon­no­ści do go­nie­nia za tanią sen­sa­cją oraz kon­fa­bu­lo­wa­nia do­wo­dów i ze­znań świad­ków. Miesz­ka w przy­cze­pie za mia­stem i to, co spo­tka­ło moją ro­dzi­nę uzna­je za naj­więk­sze bło­go­sła­wień­stwo swo­je­go życia. Kilka lat temu wy­śle­dził mnie na fej­sie i bła­gał o wy­wiad, a kiedy pod­li­zy­wa­nie się nie za­dzia­ła­ło, za­czął gro­zić na­pi­sa­niem ar­ty­ku­łu tak czy ina­czej, ale bez moż­li­wo­ści au­to­ry­za­cji. Za to z obiet­ni­cą, że ewen­tu­al­ne luki wy­peł­ni czym tylko zdoła. Po­wie­dział_m, że w dupie mam jego i jego etykę pracy, niech robi, co chce. Nawet nie wiem, czy speł­nił groź­bę i nie mo­gło­by mnie to ob­cho­dzić mniej.

Osie­dle przy­czep kem­pin­go­wych na Ly­ming­ton Hill po­wsta­ło w miej­scu sta­rej hip­pi­sow­skiej ko­mu­ny, w któ­rej matka uwiel­bia­ła pod­czas week­en­dów za­rzu­cić kre­skę czy dwie w to­wa­rzy­stwie za­dre­dzio­nych nie­do­bit­ków Dzie­ci Kwia­tów oraz dźwię­ków Jef­fer­son Air­pla­ne i Pink Floyd. Kiedy tam do­cie­ram, zmierz­cha, a niebo wy­glą­da jak nie­chluj­na pocz­tów­ka z akwa­re­lą upać­ka­ną zbyt wiel­ką ilo­ścią po­ma­rań­czo­wej farby.

Pukam do drzwi obi­tej przy­cze­py i cze­kam mi­nu­tę, dwie, trzy, nim po­na­wiam pu­ka­nie, tym razem bar­dziej sta­now­czo. Frank Tal­bot otwie­ra w sa­mych bok­ser­kach i żo­no­bij­ce po­pla­mio­nej piwem i gro­żą­cej ujaw­nie­niem wło­cha­te­go brzu­cha. Wy­glą­da jak ste­reo­ty­po­wy wschod­nio­eu­ro­pej­ski tu­ry­sta; wąs w stylu lat sie­dem­dzie­sią­tych i far­bo­wa­na na czar­no czu­pry­na. Na mój widok roz­dzia­wia usta, po czym wnio­sku­ję, że mnie po­znał.

– Cześć – mówię. – Rye Mad­dox.

– Wiem, kim je­steś – mam­ro­cze. Wy­glą­da, jakby za­sta­na­wiał się, czy zja­wił_m się tu, żeby speł­nić jego dłu­go­let­nie pra­gnie­nie i udzie­lić wy­wia­du, o który pro­sił, czy ra­czej po to, by strze­lić go w pysk za ar­ty­kuł, który na­pi­sał. O ile jakiś na­pi­sał.

– Chcę po­ga­dać.

– O czym?

Rzu­cam mu spoj­rze­nie typu „już ty wiesz o czym”.

– Właź – mam­ro­cze znowu pod wąsem i wpusz­cza mnie do przy­cze­py.

Wnę­trze po­jaz­du wy­glą­da do­kład­nie tak, jak można się było spo­dzie­wać po bez­ro­bot­nym łowcy teo­rii spi­sko­wych i zdys­kre­dy­to­wa­nym, owia­nym złą sławą dzien­ni­ka­rzu: pla­kat z UFO i na­pi­sem I want to be­lie­ve, pusz­ki po piwie wa­la­ją­ce się po każ­dej pła­skiej po­wierzch­ni, reszt­ki spa­ghet­ti z pusz­ki przy­schnię­te do dna garn­ka. Tal­bot chrzą­ka, mam­ro­cze coś, co brzmi jak prze­pro­si­ny za baj­zel i wska­zu­je część ja­dal­nia­ną, gdzie sia­da­my – on na ni­skiej sofie przy skła­da­nym pla­sti­ko­wym sto­li­ku, ja na je­dy­nym krze­śle, z któ­re­go wcze­śniej muszę ścią­gnąć stos sza­rych te­czek.

– Piwa? Kawy? – pyta Tal­bot.

Kręcę głową i prze­cho­dzę do rze­czy. Nie chcę spę­dzać tu dłu­żej niż to ab­so­lut­nie ko­niecz­ne. Przy­cze­pa cuch­nie jak me­li­na mo­je­go kum­pla, w któ­rej pró­bo­wał_m się zabić po raz drugi.

– In­te­re­so­wa­łeś się spra­wą mojej matki, Grace Shri­ke­bo­ne-Mad­dox.

– No.

– Co mo­żesz mi po­wie­dzieć na ten temat?

– A co?

Kurwa, gówno. Przy­je­chał_m do domu na wa­ka­cje i łażę po przy­cze­pach za­pi­ja­czo­nych dzien­ni­ka­rzy, żeby zabić czas.

– Szu­kam od­po­wie­dzi – mówię z mak­si­mum cier­pli­wo­ści, na jaką mnie stać. – Spra­wę od razu uzna­no za roz­wią­za­ną. Matkę zła­pa­no do­słow­nie z nożem w ręce. Uzna­no ją za nie­po­czy­tal­ną i na tym za­koń­czo­no. A ja chcę wie­dzieć, dla­cze­go to zro­bi­ła.

Tal­bot przez dłuż­szą chwi­lę przy­glą­da mi się po­dejrz­li­wie ka­pra­wy­mi śle­pia­mi, nim wresz­cie uzna­je, że to nie żaden pod­stęp. I wtedy za­czy­na na­wi­jać:

– Kurwa, Mad­dox, twoja matka była pier­do­lo­ną świ­ru­ską. Do­ko­py­wa­łem się do wszyst­kie­go sam, bo po­li­cja fak­tycz­nie dała dupy. Na prze­słu­cha­niu twoja matka po­wie­dzia­ła tylko: py­taj­cie Rye. Py­taj­cie Rye, nic wię­cej z niej nie wy­cią­gnę­li, więc klep­nę­li za­mknię­cie spra­wy i wy­sła­li ją do Li­ver­po­olu na od­dział za­mknię­ty. Uzna­li, że świ­ru­ska, ro­zu­miesz. Ale ja wie­dzia­łem, że to nie może być ko­niec hi­sto­rii. Strasz­na da­mul­ka była z tej two­jej sta­rej, nie? Dzia­na ro­dzin­ka, stu­dia, per­spek­ty­wy. A tu pro­szę, wy­szła za ja­kie­goś ro­bo­la. Bez urazy…

– Do czego się do­ko­pa­łeś? – prze­ry­wam.

– Zna­la­złem jej ro­dzi­ców.

Dziad­ko­wie ze­rwa­li wszel­kie kon­tak­ty z matką, kiedy wy­szła za tatę. Całe życie po­wta­rza­ła, że byli cho­ler­ny­mi sno­ba­mi, nie chcie­li có­recz­ki znać, odkąd zwią­za­ła się z ro­bot­ni­kiem. Wy­dzie­dzi­czy­li ją, tylko let­nią re­zy­den­cję dziad­ka mogła za­trzy­mać, bo za­pi­sał ją w te­sta­men­cie spe­cjal­nie dla matki, lata przed jej me­za­lian­sem.

– Nie chcie­li ze mną gadać, co było do prze­wi­dze­nia – cią­gnie Tal­bot. – Potem udało mi się do­trzeć do jej kum­pli z Oks­for­du.

Serce za­czy­na bić mi moc­niej, bo to jest naj­pew­niej­szy trop. Od za­wsze wy­obra­żam sobie, że ta zgra­ja za­ma­sko­wa­nych ludzi, któ­rych matka za­pro­si­ła na ko­la­cję wi­gi­lij­ną, to mu­sie­li być jej zna­jo­mi z wyż­szych sfer. Banda roz­pusz­czo­nych ary­sto­kra­tów, przy­szłych po­li­ty­ków, praw­ni­ków i le­ka­rzy z pre­sti­żo­wej uczel­ni, po­peł­nia­ją­cych ohyd­ną zbrod­nię na pro­stym fa­ce­cie z ma­łe­go mia­stecz­ka. To za­wsze wy­da­wa­ło się takie oczy­wi­ste.

– Wszy­scy sta­now­czo za­prze­czy­li, że kie­dy­kol­wiek zbli­ży­li się do Eastern­most End – mówi Tal­bot. – Ale ob­sma­ro­wa­li two­jej ma­mu­si dupę aż miło.

Za­czy­na re­cho­tać jak sza­le­niec, ale śmiech szyb­ko prze­ra­dza się w obrzy­dli­wy mokry ka­szel.

– Chry­ste, nor­mal­nie sły­szę raka – za­uwa­żam z nie­ja­ką sa­tys­fak­cją. Tal­bot to od­ra­ża­ją­cy sta­rzec, a jego spo­sób bycia, spra­wia, że mam ocho­tę wal­nąć go w ten wą­sa­ty pysk. On jed­nak nie przej­mu­je się moimi zło­śli­wo­ścia­mi, macha tylko ręką i kasz­le dalej, jakby jutra miało nie być.

– Ta spra­wa to wy­ciecz­ka w głąb kró­li­czej nory. – Wresz­cie kręci ły­sa­wą głową, a przez kępki wło­sów ster­czą­cych za usza­mi przy­po­mi­na korek anal­ny, który utknął komuś w dupie. – Ko­leż­ko­wie two­jej matki ni­cze­go nie chcie­li po­wie­dzieć, pil­nu­ją swo­ich, tyle mogę zdra­dzić. Ale ja je­stem upar­tym skur­wy­sy­nem. No i tak… Czło­wiek za­czy­na szpe­rać i na­ty­ka się na setki przy­pad­ków po­dob­nych zbrod­ni. Bo­ga­cze wy­ko­rzy­stu­ją bie­da­ków na wszel­kie moż­li­we spo­so­by: jako żywe in­ku­ba­to­ry, daw­ców or­ga­nów, zwie­rzy­nę łowną, sek­su­al­nych nie­wol­ni­ków albo po pro­stu la­lecz­ki do zabaw. Han­del dziw­ka­mi z Eu­ro­py Wschod­niej to pikuś przy tym, czego się na­słu­cha­łem. My­ślisz, że dla­cze­go mnie uci­szy­li i zdys­kre­dy­to­wa­li? – pyta z na­głym gnie­wem i trza­ska dło­nią w stół, raz i drugi, aż przy­mo­co­wa­ny do ścia­ny blat cały się trzę­sie. Bu­tel­ka z nie­do­pi­tym piwem prze­wra­ca się i jej za­war­tość chlusz­cze na spodnie Tal­bo­ta, ale on jakby tego nie do­strze­ga, pe­ro­ru­jąc gniew­nie: – Wpa­dłem na jakiś trop, je­stem tego pewny. Ale te za­srań­ce po­cią­gnę­ły za sznur­ki, mają doj­ścia wszę­dzie, w mi­ni­ster­stwach, w ga­ze­tach… Nagle się oka­za­ło, że żaden wy­daw­ca nie chce brać moich tek­stów i ani się obej­rza­łem, wy­lą­do­wa­łem na bruku, bez gro­sza przy duszy…

Prze­ry­wa mu spazm kasz­lu. Przez chwi­lę sie­dzi i char­czy w kułak, zgię­ty wpół, a kiedy się pro­stu­je, ze zdu­mie­niem do­strze­gam łzy na jego czer­wo­nych, po­kry­tych żył­ka­mi po­licz­kach. Przez chwi­lę jego spoj­rze­nie jest za­mglo­ne, nie po­zna­je mnie. A potem wzrok Tal­bo­ta się wy­ostrza.

– Wy­no­cha! – wrzesz­czy. – Pie­przo­ny ba­chor… Po co się zga­dza­łem, ja nie wiem… Wy­pier­da­laj i zo­staw mnie w spo­ko­ju.

– Pójdę. Ale po­wiedz mi naj­pierw…

– Ni­cze­go ci, kurwa, nie po­wiem! Pier­do­lo­ny gów­niarz…

Tal­bot pod­ry­wa się na nogi, chwie­je i całym cię­ża­rem wspie­ra na sto­li­ku, aby nie upaść. Bied­ny mebel nie wy­trzy­mu­je, od­ry­wa się od ścia­ny i Tal­bot lą­du­je na pod­ło­dze wśród szcząt­ków pla­sti­ko­we­go blatu i po­tłu­czo­nych bu­te­lek. Wy­glą­da ża­ło­śnie, stary, gruby, cuch­ną­cy piwem pa­ra­no­ik, który woli ob­wi­niać spi­sek ary­sto­kra­cji, niż przy­znać się, że spie­przył sobie życie wła­sny­mi ra­si­stow­ski­mi, mi­zo­gi­ni­stycz­ny­mi po­glą­da­mi, któ­ry­mi tak chęt­nie wy­peł­niał swoje tek­sty. Przez głowę mi­mo­wol­nie prze­my­ka mi jed­nak myśl: a co, jeśli ma rację?

– Wynoś się! – Ryk Tal­bo­ta wresz­cie wy­ga­nia mnie z przy­cze­py.

Wy­cho­dzę na zimne po­wie­trze i deszcz, w kilku kro­kach do­pa­dam do drzwi ja­gu­ara i padam na sie­dze­nie, a z tyłu do­bie­ga głos ojca:

– No to się po­ro­bi­ło, Rye. Co teraz? Co zro­bisz? Wpad­niesz w ob­se­sję jak ten za­pi­ja­czo­ny dzien­ni­ka­rzy­na? Za­czniesz uga­niać się za spi­ska­mi?

Po raz pierw­szy od dawna łamię swoją obiet­ni­cę i zer­kam w lu­ster­ko wprost na ojca, roz­wa­lo­ne­go non­sza­lanc­ko na tyl­nym sie­dze­niu, przy­stoj­ne­go, wy­lu­zo­wa­ne­go i uśmiech­nię­te­go od ucha do ucha.

Pa­trzę na niego i myślę o tym, co po­wie­dział Tal­bot. O wy­per­fu­mo­wa­nych ary­sto­kra­tach w atła­sach i dio­rach, i bos­sach, i lo­ubo­uti­nach. O tych za­ma­sko­wa­nych lu­dziach, któ­rzy za­bi­li mo­je­go ojca. O matce, jej ala­ba­stro­wej skó­rze, jej nie­zro­zu­mia­łym związ­ku z ojcem. Myślę o tym, że nie zna­leź­li żad­nej z tych osób, które prze­wi­nę­ły się przez nasz dom Tam­te­go Pierw­sze­go Wie­czo­ru. Czuję jak oj­ciec zwija się w moim żo­łąd­ku jak wil­got­ny, kol­cza­sty wąż.

– Nie – od­po­wia­dam. – Czas to skoń­czyć, tato.

 

#

i hit rock bot­tom like every 2 weeks

 

Jak uciec przed tym, co cię na­wie­dza, jeśli to coś krąży w two­ich ży­łach, jest czę­ścią two­ich kości, za­le­ga w twoim żo­łąd­ku, sta­no­wi naj­waż­niej­szy fun­da­ment two­je­go je­ste­stwa? Gdzie­kol­wiek uciek­niesz, to coś idzie za tobą. Z tobą. W tobie. Oj­ciec miał rację. Pół życia szu­kał_m od­po­wie­dzi, a dru­gie pół spę­dził_m na ucie­ka­niu przed nimi. Ale nie ma od­po­wie­dzi. Są tylko nie­wia­do­me. Je­dy­na osoba, która wie­dzia­ła do­kład­nie, co wy­da­rzy­ło się Tam­te­go Pierw­sze­go Wie­czo­ru, już ode­szła i wzię­ła swoją ta­jem­ni­cę do grobu. Nie ma wię­cej tro­pów. Nie ma od­po­wie­dzi.

Wra­cam do domu. Nie do domu Gale, do praw­dzi­we­go domu, do tej ruiny rzu­ca­ją­cej zimny cień na Shri­ke­bo­ne Road. Wszyst­ko w nim jest ciche, po­nu­re, cuch­ną­ce ku­rzem i zgni­li­zną. Mimo upły­wu lat, nie po­trze­bu­ję świa­tła, żeby tra­fić do ła­zien­ki na pię­trze. Nadal stoi w niej an­tycz­na wanna na nóż­kach rzeź­bio­nych na kształt lwich łap, a obok wiel­kie, rów­nie stare lu­stro, całe za­ku­rzo­ne.

Roz­bie­ram się, prze­cie­ram taflę ko­szul­ką i staję twa­rzą w twarz z tatą, który spo­glą­da na mnie z od­bi­cia, uśmiech­nię­ty, przy­stoj­ny. Z we­wnętrz­nej kie­sze­ni kurt­ki wy­cią­gam zło­żo­ną kil­ka­krot­nie kart­kę pa­pie­ru, w któ­rej cho­wam ży­let­ki. Moich przy­ja­ciół, naj­wier­niej­szych to­wa­rzy­szy.

Nie tnę przed­ra­mion czy nóg, w naj­po­pu­lar­niej­szych wśród cut­te­rów miej­scach. Roz­ci­nam skórę na brzu­chu. Trud­no się zabić w ten spo­sób. Tutaj ciało jest mięk­kie, praw­da, ale or­ga­ny i żyły chro­ni war­stwa tłusz­czu. Na dro­dze stają mię­śnie, trze­ba tro­chę siły, żeby je prze­ciąć. A tata za każ­dym razem po­wstrzy­mu­je moją rękę.

Nie chce, żeby przy­pad­kiem mi się udało. A może jed­nak? W końcu cały czas mnie do tego za­chę­ca, ki­bi­cu­je tak, jak nor­mal­ni oj­co­wie ki­bi­cu­ją na me­czach czy ja­seł­kach. Może po pro­stu chce, żeby zro­bić to w od­po­wied­nim miej­scu i cza­sie?

Ale waż­niej­sze jest to, że ja nie chcę się zabić.

Chcę tylko…

Czego ja wła­ści­wie chcę?

Chcę, żeby bo­la­ło.

Chcę, żeby lała się krew.

Chcę, żeby razem z krwią wy­pły­nął tata.

Nie chcę go w swoim ciele.

Nie chcę, żeby co­kol­wiek żyło w moim ciele.

A żyje tylko on. Tata – ta chma­ra os, ro­jo­wi­sko ro­ba­ków, kłąb larw za­ty­ka­ją­cy moje wnętrz­no­ści.

Jego cząst­ki wy­pły­wa­ją z każdą kro­pel­ką krwi, którą z sie­bie spusz­czam. Chcę, żeby wy­pły­nął na te zimne ka­fel­ki, żeby wżarł się w fugi i tam zo­stał, opor­ny na szo­ro­wa­nie, wy­bie­la­nie i skro­ba­nie.

Tata spły­wa mi po brzu­chu, po udach, łyd­kach, sto­pach i na białe ka­fel­ki, zbie­ra się w fu­gach i tam zo­sta­je, opor­ny na szo­ro­wa­nie, wy­bie­la­nie i skro­ba­nie. Ale wciąż czuję go w sobie, widzę go w lu­strze, stoi za moimi ple­ca­mi, pa­trzy z gło­dem w oczach na jatkę, jak bez­pań­ski pies w za­uł­ku za rzeź­ni­kiem, któ­re­go kie­dyś wi­dział_m w Li­ver­po­olu. Też tak stał i pa­trzył, nie mogąc się do­cze­kać, aż wy­peł­ni za­krwa­wio­nym mię­sem tę ssącą pust­kę w żo­łąd­ku.

I wtedy do ła­zien­ki wcho­dzi Gale.

Chcesz mnie oce­niać? Za­cznij od tego: je­stem w po­ło­wie brzu­cha, kiedy otwie­ra­ją się drzwi i do ła­zien­ki wpada Gale. Za­mie­ra na pół se­kun­dy, chło­nąc scenę, która się przed nią roz­gry­wa, a na widok jej miny nie­mal za­chcie­wa mi się śmiać. Cała sy­tu­acja jest tak sur­re­ali­stycz­na, że aż ko­micz­na: Gale uwie­szo­na drzwi, wpa­tru­jąc się we mnie ocza­mi błysz­czą­cy­mi w bla­dej twa­rzy i ja na pod­ło­dze, z ży­let­ką wbitą w pod­brzu­sze, ga­piąc się na sio­strę jak kró­lik na świa­tła pę­dzą­ce­go sa­mo­cho­du. Nie za­sta­na­wiam się nawet za bar­dzo, skąd się tu wzię­ła. To prze­cież moja sio­stra, wie o mnie wszyst­ko, chyba że aku­rat udaje ślepą i głu­chą.

Cze­kam na wrzask, taki jak ten, który przed laty wy­da­ła Moira, gdy zna­la­zła mnie na pod­ło­dze. Ale Gale nie jest Moirą. Nie jest prze­ra­żo­ną dzie­się­cio­let­nią dziew­czyn­ką.

Cza­sa­mi za­po­mi­nam, że Gale prze­szła to samo, co ja.

Siada na ka­fel­kach po­pla­mio­nych tatą, wy­cią­ga ży­let­kę spo­mię­dzy moich pal­ców, przy­ci­ska chu­s­tecz­kę hi­gie­nicz­ną do rany i obej­mu­je mnie ra­mie­niem.

Sie­dzi­my tak w mil­cze­niu przez kilka wiecz­no­ści.

– Mu­sisz iść na te­ra­pię, Rye. – Głos Gale jest tak spo­koj­ny, jakby kon­ty­nu­owa­ła jakąś dys­ku­sję prze­rwa­ną wyj­ściem do to­a­le­ty. Coś nie­waż­ne­go, bzdu­ry, wy­mie­nia­nie się wra­że­nia­mi na temat no­we­go se­ria­lu na HBO albo ko­men­to­wa­nie nowej kiec­ki są­siad­ki.

Ale to nie jest taka roz­mo­wa.

Opie­ram głowę na jej ra­mie­niu.

– Nie chcę.

– Nie po­ra­dzę sobie z tobą sama.

Kręcę nie­mra­wo głową.

– Nie mu­sisz – mam­ro­czę w ma­te­riał jej ko­szu­li. – Jutro wy­ja­dę… Wię­cej mnie nie zo­ba­czysz.

– Za­mknij się, ty de­bi­lu. Nie chcę cię nigdy wię­cej nie zo­ba­czyć. Chcę, żeby ci się po­pra­wi­ło. Nie mo­żesz całe życie… nieść tego gówna. To nie była twoja wina. Nigdy cię nie wi­ni­łam.

– Tata winił.

Gale ka­mie­nie­je. Sły­szę, jak gło­śno prze­ły­ka ślinę i za­sta­na­wiam się, czy wraz z nią nie prze­łknę­ła także szcze­rej od­po­wie­dzi, bo to, co mówi, nie brzmi szcze­rze:

– Nie.

– Nie mo­żesz tego wie­dzieć.

– Kurwa, Rye, on sie­dzi tylko w two­jej gło­wie! Jest tak, jak po­wie­dzia­ła psy­cho­loż­ka: masz trau­mę, on jest ha­lu­cy­na­cją wy­wo­ła­ną po­czu­ciem winy…

Wy­bu­cham śmie­chem, który brzmi sucho, hi­ste­rycz­nie i jest zu­peł­nie wy­pra­ny z roz­ba­wie­nia. Opusz­czam dłoń na pod­ło­gę i za­nu­rzam palce we wciąż cie­płej krwi. W tacie.

– Mo­że­my go za­py­tać – mówię, po czym wsta­ję, chwie­ję się, gdy wi­ru­je mi w gło­wie i pod­cho­dzę do lu­stra. Opie­ram się na umy­wal­ce i spo­glą­dam w uśmiech­nię­tą twarz ojca.

– To się nigdy nie skoń­czy, Rye – szep­cze. – Ucie­kaj, ile wle­zie, to się nigdy nie skoń­czy.

Od­wra­cam się do Gale.

– Wi­dzisz?

– Nie. – Gale kręci głową, bez­rad­nie, jakby już nie miała siły nawet na ten drob­ny ruch. – Rye, tam ni­ko­go nie ma.

Czła­pię z po­wro­tem na miej­sce obok mojej sio­stry i sia­dam przy niej, a ona spla­ta palce z moimi, cho­ciaż jed­ne i dru­gie są po­wa­la­ne krwią.

– Wiesz – mówi cicho – ja też chcia­ła­bym po­znać od­po­wiedź. Też chcia­ła­bym… za­koń­cze­nia. Ale w życiu nigdy nic się nie koń­czy, praw­da? I mu­si­my się po­go­dzić z tym, że pewne rze­czy… pewne rany po­zo­sta­ną za­wsze otwar­te. Że nie za­wsze znaj­du­je­my od­po­wie­dzi. Cza­sa­mi zo­sta­ją nam tylko nie­wia­do­me.

Przy­tu­la mnie, a ja czuję jej łzy, ska­pu­ją­ce mi na brzuch i udo.

Ko­lej­ny dzień, ko­lej­na po­raż­ka.

 

#

you think you want me to stop tal­king? i have to li­sten to my­self even when im not tal­king

 

Kilka dni póź­niej czar­ny ja­gu­ar sunie z po­mru­kiem drogą na po­łu­dnie, do Lon­dy­nu, a lo­do­wa­ty wiatr wdzie­ra się przez uchy­lo­ne okno do środ­ka, mro­żąc mi uszy i palce. Po­ry­wa dym z jo­in­ta i wpy­cha mi go w twarz, ale jakoś mnie to nie rusza. Z pod­krę­co­nych na full gło­śni­ków leci Lon­don Cal­ling. Tata pod­śmie­chu­je się z tyl­ne­go sie­dze­nia, pie­przy coś o za­pier­da­la­niu au­to­stra­dą bez spraw­nych ha­mul­ców i coś jesz­cze o be­to­no­wym murze na końcu drogi, ale jakoś nie umiem się tym prze­jąć. Daj mi swój mur, mam ocho­tę wrza­snąć Lo­so­wi w twarz. Lo­so­wi, Bogu, mogę wrza­snąć nawet w twarz sa­me­go dia­bła. Daj mi swój mur, daj mi pie­kło albo potop, daj mi coś, co­kol­wiek, co wresz­cie to za­koń­czy.

– To się nigdy nie koń­czy, Rye! – woła tata, prze­krzy­ku­jąc The Clash.

– Znaj­dę spo­sób. Jesz­cze, kurwa, zo­ba­czysz.

Zer­kam w lu­ster­ko, w roz­ba­wio­ne, szare oczy taty.

– Zo­ba­czę – od­po­wia­da i szcze­rzy w uśmie­chu zbyt wiele zębów.

Koniec

Komentarze

Nowy rekord, skończyłem czytać już po pierw­szym zdaniu. Pewnie miało być ironicznie, a wyszło zwyczajnie słabo.

Popieram Cezarego, wystarczy pierwsze zdanie, reszta jest zbędna.

Posunęłam się do tego, że przeczytałam pierwszy akapit i uważam, że przeczytałam o jeden akapit za dużo!

Witam, dziękuję za podjęcie próby przeczytania. Zapewniam, że moim celem nie było urażenie nikogo. Główna postać opowiadania boryka się z problemami psychicznymi, stąd ta dość specyficzna narracja. Nie stawiajmy znaku równości pomiędzy osobą autora a bohaterami, o których pisze ;)

Pozdrawiam, wbrew pozorom serdecznie.

Anonimie, odrzucił mnie pierwszy akapit tekstu, nie jego Autor.

Tyle udało mi się już wywnioskować z Twojego pierwszego komentarza, ale dzięki za doprecyzowanie!

Może dałabym szansę opowiadaniu i przeczytała je, gdybym wiedziała, kto jest jego autorem. Na portalu są bowiem użytkownicy gwarantujący jakość swojej twórczości, mimo że ich dzieła mogą budzić pewne opory, co do zawartej w nich treści, że wspomnę tu Zanaisa i jego Prawdy ukryte w mirażu.

Anonim nie daje żadnych gwarancji.

W pełni rozumiem i nie zamierzam Cię namawiać do czytania tego tekstu. Byłoby mi miło, gdybyś dała mu szansę, ale w rzeczy samej, nie mogę zagwarantować, że warto :)

Byłoby mi miło, gdybyś dała mu szansę…

Cóż, sprawianie przyjemności Anonimom nie daje mi żadnej satysfakcji.

Cóż, sprawianie przyjemności Anonimom nie daje mi żadnej satysfakcji.

“W nienawiści do Anonimów, tak zostałam wychowana…”

 

Przepraszam, Regulatorzy, nie mogłem się powstrzymać :D

Cezary, no co Ty? Niepotrzebnie się mitygujesz. Bardzo Cię rozumiem, bo i mnie czasem nachodzi coś, przed czym trudno się powstrzymać. :D

Cóż, Regulatorzy, jeśli w którymkolwiek momencie poczułaś się zobligowana do sprawiania mi przyjemności, mogę jedynie stwierdzić, że przykro mi z powodu tego nieporozumienia.

Bądź spokojny, Anonimie i nie turbuj się wyimaginowanym nieporozumieniem.

Wrócę tutaj później

 

Na pewno warto zaznaczyć wulgaryzmy.

Na pewno nie warto zrażać czytelnika od pierwszych wersów, ale mi się czytało nieźle.

Opowieść mroczna i przygnębiająca, a nawet ryjąca beret. Natomiast w tym szaleństwie bohatera, w udręczeniu przeszłością tkwi tego siła opowiadania.

Podobają mi się słodko-gorzkie, czy obyczajowo-krejzolskie opisy postaci;)

smiley

No cóż, apostrofa odrzuca od tekstu jak dwóch (dwoje, dwie…) bezdomnych od wspólnego

podróżowania tramwajem, to fakt. Jednak “życie to nie je bajka – to je bitwa”… Wiadomo.

Opowieść mroczna i przygnębiająca, a nawet ryjąca beret. Natomiast w tym szaleństwie bohatera, w udręczeniu przeszłością tkwi tego siła opowiadania.

Nic dodać, nic ująć (Ambush) – tyle, że nie podobają mi się takie klimaty. Jednak one są,

istnieją wokół nas i czasami trzeba się z tym zmierzyć. Czytało się płynnie, mimo negatywnych

emocji. W zasadzie zbędne łapanki, edytor miejscami zacina się na literce e – znam ten ból…

yes

Hej!

 

To jest ten rodzaj pisania, który lubię, który chce się czytać. Podoba mi się to wywlekanie z bohatera jego osobowości, jego traum, lęków i pragnień – ten sposób budowania postaci pozawala właśnie na dobre poznanie bohatera i znienawidzenie go lub pokochanie oraz zrozumienie (a czasem tylko zrozumienie, ale to i tak wystarczająco dużo). Niesamowite, jak budowałeś tę postać, jednocześnie budując inne postacie i poprzez nie dodając za każdym razem coś do obrazu protagonisty – jestem pod wrażeniem warsztatu. No i klimat, cholera, on też tutaj jest, to miasteczko, ten jaguar, dom na wzgórzu, rudera, w kórej mieszka Gale, to wszystko tutaj się składa ze sobą i ponownie nie pełni tylko roli elementu krajobrazu, ale nadal buduje protagonistę.

Fabuła jest dość prosta, ale bohater powoduje, że wraz z nim, z każdym zdaniem nabiera ona głębi. Do pewnego momentu – a konkretnie do wyjaśnień o mamusi kanibalce – jest ponuro, lecz nie niepokojąco, a potem staje się cholernie niepokojąco. Kończysz całość nie dając odpowiedzi na pytania, które zadaje sobie bohater, a ja wraz z nim, i to wygląda jak otwarta furtka – jednak uważam, że ta furtka jest otwarta tylko, jeśli historię stojącą za działaniami bohatera uznam za nadrzędną, ale tutaj chyba nie o to chodzi, bo jeśli spojrzeć na historię bohatera, ją wysunąć naprzód, to odnoszę wrażenie, że niewiele więcej zostało do powiedzenia. Co z bohaterem? Ano nic, nie uwolni się, dalej będzie pieprzył sobie życie, a na pytania odpowiedzi nie znajdzie, ojciec nadal będzie w nim żył, a zabić się sam też nie zdoła. Jego historia wydaje mi się kompletna, w tym tekście pokazałeś to, co w jego życiu najciekawsze, ten moment, w którym coś się mogło zmienić, ale jednak pozostało takie samo.

Na koniec pytanie: czy tutaj jest fantastyka? Niby jest, ale może nie ma, bo czy choroba psychiczna i bla bla bla, pieprzyć to – ten tekst jest świetny. Nie spodziewałem się, że te ponad 60k znaków zamiast mnie zmęczyć, da mi sporo do myślenia.

Gratuluję, Anonimie, świetnie napisanego kawałka świetnego tekstu.

 

Pozdrawiam serdecznie

Q

 

PS.

Wisi nam nim cień mojej matki. Osnuwa wszystko.

Literówka.

Anonimie,

Wyjaśnienie mi wystarczyło, żeby przeczytać całość i jeszcze zmotywowała wzmianka o chorobie psychicznej bohatera. Nie udało mi się nazwać choroby lub choćby zaburzenia. Może trauma spowodowana wydarzeniami sprzed lat doprowadziła to tej psychozy, ale jestem skłonna nazwać to elementem fantastycznym opowiadania. Myślę nawet, że gdyby było inaczej, zadbałbyś o bardziej przekonujące szczegóły. Podczas czytania nie zgrzytało, a nawet wciągała fabuła. Główna postać dobrze wykreowana, siostrzenica i siostra już mniej, ale terapeutka jakbym ją widziała. Co do zakończenia, to na takie liczyłam i jestem zadowolona. Pomimo, że przygnębiające, bardzo dobre opowiadanie.

Pozdrawiam :)

@Ambush

Wulgaryzmy są zaznaczone w tagach. Zrażanie czytelnika nie było moim zamiarem. Pierwszy podrozdział nie miał na celu kogokolwiek urazić i absolutnie nie jest projekcją autorskich odczuć wobec czytelników. Miał za zadanie przedstawić postać Rye i ostrzec czytelnika, jakie treści znajdują się w tekście i jaki typ narracji go czeka. Prawdę mówiąc, nie spodziewał_m się tak personalnego odbioru.

Dziękuję za komentarz i cieszę się, że mimo wszystko znalazłaś w tym tekście jakieś elementy, które przypadły Ci do gustu.

 

@Fascynator

Odnośnie apostrofy, wypowiedział_m się już w odpowiedzi na komentarz Ambush, ale powtórzę – w żadnym momencie nie miał_m zamiaru urazić czytelników.

Dziękuję za komentarz i cieszę się, że czytało się płynnie, mimo że nie są to Twoje klimaty.

 

@Outta Sewer

Dziękuję za miłe słowa i rozbudowaną opinię. Aż tak pozytywny odbiór nieco mnie zaskoczył, ale też dał olbrzymiego pozytywnego kopa!

 

@Milis

Dziękuję, że dałaś się przekonać do przeczytania całości. Jeśli chodzi o zaburzenia Rye, to tak jak mówisz – celowo nie doprecyzował_m, o jakie chodzi. Zależało mi na tym, żeby nie odpowiadać na pytanie, czy duch ojca naprawdę siedzi w Rye, czy może jest tylko urojeniem. Cieszę się, że czytało się płynnie.

 

Pozdrawiam serdecznie wszystkich komentujących.

cool

Prawdę mówiąc, nie spodziewał_m się tak personalnego odbioru.

To nie ta “ścieżka”… Nikt z nas (mam nadzieję) nie traktuje tego wstępu jako osobistego 

afrontu. Natomiast “przedstawianie postaci” w tak skrajnie realistyczny sposób nie mogło

wywołać powszechnego aplauzu – wiadomo…

smiley

Twoje opowiadanie, Anonimie, zaliczyłam do tego rodzaju tekstów, które czytuję tylko raz. Nie mam dość odwagi(?), aby do nich wrócić, choć bywają znakomite. A twoje takie właśnie jest – znakomite. Trudne do wyrzucenia z pamięci, absorbujące, poruszające i nieoczywiste. Przygnębiające. Wnikliwe. Świetne! Napiszę, choć zabrzmi to banalnie – pozostaję pod ogromnym wrażeniem twoich umiejętności tworzenia klimatu, tła opowieści, doboru szczegółów, adekwatności  języka, sposobu narracji – takiego, rzekłabym – unisono, a nade wszystko wielowarstwowości upiornej, niemożliwej do odkrycia tajemnicy, która zawładnęła życiem bohatera. Rye (nieodmienianie w tekście imienia wydaje się być nieprzypadkowe) nieustannie  towarzyszy widmo ojca, ale czasem udaje mu się go ominąć wzrokiem. To, co jest prawdziwą udręką bohatera-narratora, brzmi: „Zapytajcie Rye”. Co faktycznie wydarzyło się Tamtego Pierwszego Wieczoru? Kto kryje się za „_”. Kto mówi: „A ja nic nie wiedział_m, nic nie mogł_m powiedzieć”. Kto jest winowajcą, a kto dugą ofiarą zbrodni?

 „(…) matka nie żyje, a ja czuję się, jakby kamień spadł mi z serca i poleciał prosto do żołądka”. Czy odejście matki z realnego świata, sprawi, że bohater uwolnieni się od jej permanentnej obecności w swoim świecie drugim, schizofrenicznym? Uwolni się od poczucia winy? Ale czyjej winy? I, co ważniejsze, której/jakiej. Kamień z serca, bo może już nie usłyszy „Zapytajcie Rye”? Mnóstwo pytań. Brak odpowiedzi, bo to byłoby zbyt łatwe, a właściwie to i niemożliwe – wewnętrzny świat Rye jest roztrzaskany w okruchy i nie ma szans na jego “posklejanie”.

Raz jeszcze – znakomity tekst. Pzdr.

 

Nie znam na tyle angielskiego, aby treść tytułów rozdziałów od razu do mnie dotarła, więc skorzystałam z wątpliwej jakości pomocy wujka Gu. Tyle jednak wystarczyło, abym mogła poddać w wątpliwość prawdziwość twojego zastrzeżenia, co do braku uzasadnienia dla tychże tytułów. Więcej nawet – zdecydowanie ani one, ani ich źródło nie wydają się przypadkowe. Dobrze wiesz, że ich – nazwijmy to – osobliwość,  stanowi szczególny dodatek do treści wydarzeń.

 

Kliknę, oczywiście, bibliotekę, żeby Rye zbyt szybko nie utonął w otmętach portalu.

Świetne opowiadanie. Gratuluję i zazdroszczę warsztatu :)

 

Klimat wycieka z każdego zdania, przez tekst leci się w tempie jaguara x-type.

 

Postać Rye’a genialnie zbudowana. Podobnie ojciec, Gale, Moira.

 

Jedyne, o co bym się mógł przyczepić to swojego rodzaju skrót fabularny. Dużo miejsca poświęcasz budowaniu postaci, rozważaniom Rya’a, a ostatecznie tylko niewielka część to śledztwo głównego bohatera, które w zasadzie kończy się na spotkaniu z dziennikarzem. Pozostaję tu z pewnym niedosytem, ale przecież to opowiadanie nie jest o tym ;)

 

Również klikam.

 

 

Znasz Disco Elysium, Anonimie?

Na pewno znasz klimat małomiasteczkowej Anglii.

Tylko że – imo – to najsłabsza część opowiadania. Bo choć wyróżniają się moczary (<3) i natura odbierająca ludziom, co jej, to fabułę można przecież bez szkody wykroić z ram tego wiejskiego obrazka i przenieść do działu fantastyki. Nie ukrywam, jej brak mnie ciut rozczarował. I chyba dlatego – gdyby światotwórcze tło było mocniejsze – nominowałabym.

Dlaczego nie, mimo że opko ma dla mnie ten najważniejszy element piórkowego tekstu – znaczność (z braku lepszego określenia: żywotność i bycie zapamiętanym przez czytelnika)? Cóż, opowiadanie jest przede wszystkim strumieniem świadomości wybitnie elokwentnego psychotyka, urywek z jego życia… i tylko to. Nie wykluczam, że wrócę jeszcze do przemyśleń na ten temat.

 

Dużo lepszy jest kontrast przepychu z nędzą, choć momentami wyszło trochę na granicy surrealizmu i przerysowania – maskarada z daniem głównym – jednak doceniam, że tym razem protagonista ma jakiś rzeczywisty background, który dla odmiany nie jest produktem samozniszczenia, a efektem samego nieszczęśliwego bycia w danym miejscu i czasie. Trochę klimat Lovecrafta albo Christe, mnie się podobało. Dosłowne noszenie w sobie cząstki martwego najbardziej (i pragnienie pozbycia się jej przez brzuch właśnie).

 

Myślę, że tumblrowe tytuły rozdziałów dobrze oddają istotę tekstu. Nieco krindżowo, prześmiewczo, groteskowo. Ogólnie – całość przypomina mi jednostrzałową grę indie, która była świetnie napisana na papierze, a miała za mały budżet.

Protagonista wpada w spiralę szaleństwa, na przekór sobie i światu wpada w nią jeszcze głębiej, po czym spirala zatacza – cóż, spiralę – i znajdujemy się w tym samym punkcie, co na początku. Nie jest to minus takiej konwencji, chodzi o wiecznie niedomknięte szaleństwo. Jednak mi brakuje drugiego dna tej rozdrapanej rany, by zrekompensować nieco rozczarowujące zakończenie. Jedyne, co zmieniło się w życiu bohatera, to zyskanie samochodu, a żadne pozostałe słowa i czyny nie miały wpływu na świat przedstawiony. Równie dobrze mógł wcale nie przyjeżdżać do Easternmost. Czy o tym jest to opowiadanie? Pewnie tak ;)

 

Chwyt na wulgaryzmy (będące nieodłączną częścią kryzysu psychicznego) jest imo dość tani, zastanowiłabym się nad dawką i natężeniem, żeby nie zbagatelizować ich mocy. Misery wnętrza protagonisty bardziej czuć poprzez błyskotliwe i dosadne opisy świata przedstawionego, bez wplecionych weń kurew.

 

Z zawodowej ciekawości trochę mnie zastanowiło, jak ze słowa „misery” (myseri) powstała ksywka „Rye” (raj)?

 

Co do zgrzytów. Chyba masz problem z klawiaturą, a konkretnie z „E” i przez to wychodzą: „_m” w co piątym „zrobiłem”, „pomyślałem”, „szukałem” itp. Przeskanuj i odłów, bo kłuje w oczy.

– „bezdenna królicza nora” – przymiotnik „bezdenna” raczej zbędny, czy metafora “króliczej nory” nie jest z założenia bezdenna?

 

Dobra, weź odanonimuj się już, skoro „you die like a real man”, chociaż nabrałam pewnego podejrzenia, że nie jesteś man.

Pozdrawiam!

@Fascynator

Ja również mam nadzieję, że nikt nie traktuje wstępu personalnie, aczkolwiek takie odniosł_m wrażenie. Rozumiem jednak, że nie każdemu mógł taki początek z grubej rury przypaść do gustu.

 

@w_baskerville

Bardzo dziękuję za tyle miłych słów! Wiesz, byłaś jedną z pierwszych osób, które skomentowały moje debiutanckie portalowe opowiadanie i do tej pory wspominam ten komentarz z uśmiechem. Ten również z pewnością będę. Ogromnie mnie cieszy tak pozytywny odbiór.

 

@grzelulukas

Dziękuję pięknie za komentarz! W pełni rozumiem czepianie się skrótowości, ale masz rację: opowiadanie nie o śledztwie było ;)

 

@Żongler

Dziękuję za rozbudowany i ciekawy komentarz! Cieszę się, że mimo zastrzeżeń odczucia miałaś pozytywne (bo zakładam, że tak jest).

Pozwolę sobie odnieść się szerzej do kilku kwestii:

 

Disco Elysium znam tylko ze słyszenia.

 

Jedyne, co zmieniło się w życiu bohatera, to zyskanie samochodu, a żadne pozostałe słowa i czyny nie miały wpływu na świat przedstawiony. Równie dobrze mógł wcale nie przyjeżdżać do Easternmost. Czy o tym jest to opowiadanie? Pewnie tak ;)

Nie jest rolą osoby autorskiej interpretacja opowiadania, ale potwierdzę: tak, to opowiadanie miało być swego rodzaju bezsensowną i rozczarowującą spiralą ;)

 

Z zawodowej ciekawości trochę mnie zastanowiło, jak ze słowa „misery” (myseri) powstała ksywka „Rye” (raj)?

Misery – Ry – Rye ;)

Nie postrzegam tego jednak jako skrótu imienia, a raczej właśnie nawiązującą do niego ksywkę.

 

Co do zgrzytów. Chyba masz problem z klawiaturą, a konkretnie z „E” i przez to wychodzą: „_m” w co piątym „zrobiłem”, „pomyślałem”, „szukałem” itp. Przeskanuj i odłów, bo kłuje w oczy.

Klawiatura działa, Rye od początku do końca nie ujawnia swojej płci. W pierwszej wersji tekstu zdania były pomyślane tak, by unikać czasowników w czasie przeszłym i innych konstrukcji, które wymagałyby genderyzowania Rye, ale w pewnym momencie dotarło do mnie, że to zbyt karkołomne i zrezygnował_m z tego pomysłu. Wybrał_m opcję być może brzydszą wizualnie i nie do końca poprawną językowo, ale pozostającą w zgodzie z naturą Rye.

 

Dobra, weź odanonimuj się już, skoro „you die like a real man”, chociaż nabrałam pewnego podejrzenia, że nie jesteś man.

Bold of you to assume I'm anything at all. Lubię anonimowość.

 

Pozdrawiam serdecznie wszystkich komentujących i jeszcze raz dziękuję za danie szansy temu opowiadaniu!

Pewnie, że się podobało ;) Cierpienie zawsze spoko. Dzięki za wyjaśnienia. Ostrzegam, że odanonimujesz się automatycznie po trafieniu do Biblioteki, czyli zaraz (jeśli prawię farmazony, niech mnie ktoś poprawi, ale tak mi się wydaje).

Ostrzegam, że odanonimujesz się automatycznie po trafieniu do Biblioteki, czyli zaraz (jeśli prawię farmazony, niech mnie ktoś poprawi, ale tak mi się wydaje).

Znam chytre sztuczki, dzięki którym można zachować anonimowość nawet po trafieniu do Biblio ;)

Chytre sztuczki moderatora? :P

Krąg podejrzanych zawęża się.

Nie trzeba od razu o taką niecność podejrzewać.

Bardzo się zawęża :)

Macie mnie. Jestem Świryboverubisem.

Oj tam, jest jeszcze coś takiego jak ostatnia aktywność :) 

No pacz, a ja szczelałem, że Arnświrybverusem… Ale literki mam chyba właściwe, tylko nie w tej kolejności i ciut ich za wiele :P

 

 

Chuj ci w dupę, czytelniku.

 

A poważnie – pierwszy akapit mnie odrzucił, ale próbowałem dalej, przez kolejne akapity. Niestety, to nie mój styl a i liczba wulgaryzmów mnie trochę przerasta, choć nie jestem ich przeciwnikiem w literaturze. Widziałem też pozytywne głosy, natomiast ilość prostackiego języka narratora i jego styl (pretensjonalne zdania po angielsku jako tytuły poszczególnych części) mnie trochę powalają.

Także to nie tak, autorze, że tekst jest dla mnie jednoznacznie zły. Po prostu od początku pokazuje mi, że to nie będzie czas w którym będę mógł oderwać się od rzeczywistości, bo w tej internetowej podobnych sformułowań (tyle, że na poważnie) jest bez liku.

PS. Mam pewne podejrzenie autorstwa, ale poczekam na odtajnienie. :P

@Sagitt

W pełni rozumiem, nie wszystko musi się każdemu podobać. Dziękuję za danie opowiadaniu szansy!

Mam pewne podejrzenie autorstwa, ale poczekam na odtajnienie.

Niestety, nie doczekasz się ;)

Wiesz, byłaś jedną z pierwszych osób, które skomentowały moje debiutanckie portalowe opowiadanie(…)

Jasne, że pamiętam! Nawet na pewno pamiętam! Ale, żeby mieć całkowitą pewność, czy mogę Cię prosić o jakiś drobny szczegół fabularny z tegoż opowiadania? Nie? A przypomnienie daty naszego premierowego spotkania, dałoby się załatwić? Także nie? Uuuu! Grubo!

(…) poczekam na odtajnienie.

Niestety, nie doczekasz się ;)

Pan_ to umiesz fachowo stopniować napięcie, pani_ Anonim! ;)

Jasne, że pamiętam! Nawet na pewno pamiętam! Ale, żeby mieć całkowitą pewność, czy mogę Cię prosić o jakiś drobny szczegół fabularny z tegoż opowiadania? Nie? A przypomnienie daty naszego premierowego spotkania, dałoby się załatwić? Także nie? Uuuu! Grubo!

Moje usta pozostają zasznurowane.

 

Pan_ to umiesz fachowo stopniować napięcie, pani_ Anonim! ;)

A, dziękuję, dziękuję, staram się.

Zmieniam zdanie co do Twojej tożsamości, ale spoko, nie powiem kogo teraz o autorstwo podejrzewam, będę milczał jak grób, silent as the grave :l

laugh

Heh, podejrzani kontra podejrzliwi – to jakiś blog kryminalistyczny czy co?

Tak naprawdę to wszyscy tu jesteśmy anonimowi, choć niektórzy podwójnie….

Ale tak naprawdę to nic nie zmienia.

wink

Właśnie, osoba autora jest nieistotna.

Khem, khem, jak już to osoba autorska, jeśli chcemy używać bezzaimkowej nomenklatury ;) 

Wszystko i tak jeden chu… ;)

 

jeden chu

Wyrobione pióro. Jeśli bywasz tu na bieżąco, to anonimowość jest zapewne chęcią sprawdzenia czy jest się dobrym, bo znanym na forum, czy dobrym, bo dobrze się pisze. :) Albo nie bywasz od dłuższego czasu i chcesz się sprawdzić, czy pióro się nie stępiło. W zasadzie nie ma to dla mnie większego znaczenia, ale lubię “kryminalne zagadki”. ;)

Stosunki międzyludzkie, zachowanie, relacje, psychologia, to wszystko mocne strony opowiadania. Świetnie obserwujesz życie i to największy atut tekstu. Bo życie jest w nim prawdziwe, nie pompatyczne, nie zniewieściałe, przesłodzone, czy zwyczajnie – co zdarza się najczęściej – drewniane. Nic tak mnie nie rozczarowuje, jak kreskówkowe charaktery i nic tego nie nadrobi, nawet najwspanialsza fantastyka. Choć to rzadko chodzi w parze. Jak ktoś nie potrafi obserwować świata dookoła, to i z fantastyki nie nie ukręci. Na swoje nieszczęście przejrzałem komentarze w poszukiwaniu peselu i część z nich trochę mnie rozczarowała, ale widzę też kilka otwartych na świat duszyczek. :)

Jedyne, co mi zgrzyta, to teoria spiskowa o arystokratycznych kanibalach, którzy biorą się z przysłowiowej dupy i o której zawsze muszę wspomnieć, jeśli ma miejsce w opowiadaniu. Swoją drogą Twój bohater też ma wszystko w dupie, więc jakaś korelacja jest. ;) Przez tych kanibali zawahałem się, czy nominować, ale to w końcu kwestia gustu, choć przydałaby się jakaś ich podbudowa.

Na koniec mała “porada literacka”. O ile w rzeczywistości takie zachowanie, to znaczy jednokierunkowa jazda po bandzie jak najbardziej jest możliwa, tak w literaturze… Właśnie. Widać, że piszesz nie od dzisiaj, więc warto pomyśleć o czytelniku. A ja, jako czytelnik, trochę się zmęczyłem tą jednokierunkową narracją. Gdzieś przeskanowałem akapit czy dwa, bo zabrakło mi chwili oddechu, być może refleksji albo wątpliwości bohatera… Coś co wykluje we mnie pytania, a tutaj, po lekturze, ich nie mam. A lubię mieć. Co nie zmienia faktu, że to cholernie dobry tekst.

Pozdrawiam.

I chwali się niebetowanie.

 

Hej,

 

Czy znowu Mort coś wymyślił?

 

Pierwsze zdanie intryguje, wrócę tu później… Mam ochotę napisać kilka niecnych słów, ale zduszę to w sobie.

 

Edit: widzę, że Mort (chyba) ma poukrywane swoje wczesne teksty, więc powoływanie się na pierwsze komentarze pod portalowym tekstem pasuje mi do niego :D

 

Pozdro!

Nowa Fantastyka