Hej,
jak już wiesz, byłam na NIE. Dla mnie ten tekst stoi dobrym pomysłem, którego nie udźwignął warsztat, szczególnie od strony konstrukcyjnej. Pierwszą scenę czytałam trzy razy, żeby się połapać, kto co mówi. Czytelnik zderza się z rozmową dwóch niezidentyfikowanych postaci, które rozmawiają na niejasno określony temat. Ani nie wie, czy są to ludzie (ja do tej pory, po przeczytaniu całego tekstu, nie mam całkowitej pewności, kim jest Dart), ani co właściwie bohater ma zrobić. W dodatku pojawia się trzecia postać, Roland, tylko z imienia i jednym zdaniu. W tym momencie ja tego zdania nie jestem w stanie z niczym połączyć, bo jeszcze nic o bohaterze, ani o świecie przedstawionym nie wiem, oprócz tego, że nie jest to świat, który znam. Kolejna rzecz, która utrudnia odbiór tej sceny, to to, że jedna postać określona jest imieniem (Dart), druga tylko słowem pospolitym (kocur), w dodatku raz używasz synonimu (kot) – równie dobrze mogłoby to być wprowadzenie kolejnej postaci. Stosunek niewiadomych do wiadomych w pierwszej scenie sprawia, że czytelnik zostaje w głowie ze znakiem zapytania, i takim “ale o co cho…?”. I to jest problem, który przewija się w całym tekście.
Zabrakło wprowadzenia do tego świata, ale też trochę takiego ciasta słownego tu i ówdzie, które pomogłoby te niewiadome jakoś uporządkować w głowie czytelnika. I nie chodzi mi o infodumpy, a raczej o takie nawet dwu czy trzyzdaniowe wstawki przy nagromadzeniu niesamowitości. Bo Ty cały czas dokładasz nowych rzeczy, ale bez zadbania o to, żeby te wcześniejsze nowe rzeczy przestały być nowe w głowie czytelnika.
Kolejną rzeczą, która działa na niekorzyść tekstu i utrudnia zrozumienie rzeczywistości bohatera jest brak precyzji w używaniu słów – przy opisach nieznanego świata, używanie słów o podobnym znaczeniu jako synonimów to nie jest dobry pomysł. Bo np. basen i zbiornik jeszcze ujdą, ale już nazywanie zbiornika dziurą nie bardzo. Szczególnie, że ta przestrzeń cały czas się zmienia i w trakcie czytania kilka razy gubiłam się, bo nie wiedziałam, czy nazywasz coś, co już się pojawiło, czy wprowadzasz nowy element. Powinieneś napisać to tak, żeby czytelnik nie miał wątpliwości, że szczelina z początku sceny nie jest dziurą z akapitu później (bo nie chcesz użyć powtórzenia), a u Ciebie raz okazywało się, że to ten sam element, innym razem że nie.
Zdarzały się też niezgrabności składniowe. Potykałam się na zdaniach, w których oddzielasz podmiot od orzeczenia długim wtrąceniem. To nie jest błąd, ale spowalnia czytanie i zaburza jego płynność. Rozbudowane wtrącenia czasem lepiej dać na początek lub koniec zdania. Łatwiej się je wtedy czyta. Zdarzały się też przecinki w dziwnych miejscach.
Z fabularnych rzeczy, które mnie nie przekonały to wątek z fiolką z grzybem, którą nie wiadomo jak bohater zgubił (w sumie to nawet nie wiadomo, czy zgubił, czy zniknęła w inny sposób) i potem jej “magiczne” odnalezienie się przy Rolandzie.
Zdziwiłam się też, że bohater nie dał rewolwerowi naboi od razu na starcie. Skoro później w tekście masz, że mógł dać mu naboje na wszelki wypadek, to pchanie się w niebezpieczeństwo z pustym magazynkiem wydaje się głupotą.
Trochę też nie wiem, dlaczego kocurowi zależało na tym, aby główny bohater rozliczył się w tym zleceniu ze swoją przeszłością (choć to nie tyle zarzut, co miejsce, które można by “dojaśnić”). I właściwie dlaczego ta postać nie miała imienia?
Co mi się podobało? Pomysł na świat, relacja między rewolwerem a łowcą, wątek kobiety-serca roju, tytuł, mocne zakończenie, które działa od strony emocjonalnej, ale też kompozycyjnej (tworzy fajną klamrę z początkiem), foreshadowing zakończenia poprzez wzmianki o rodzinie Rolanda rozsiane w tekście, zmienność świata i jego płynność.
Językowo – ogólnie na plus.
There's no medicine for regrets.