Porucznik Gienek Widok wpatrywał się jak urzeczony w zielone literki na ekranie.
Cacko, które Wydział Siódmy dostał od rodziców Stefana Szwarca, wdzięcznych za docenienie psołactwa syna, nie wzbudziło entuzjazmu Adamowicza. Szef strzepnął niewidoczny pyłek z nienagannie odprasowanych spodni, poprawił krawat, po czym oznajmił, że Amstrad może zostać osobistą zabawką porucznika.
Przepisywanie dokumentów nagle zaczęło sprawiać Gienkowi radość.
– Widzisz, Adamowicz – powiedział z rozmarzeniem. – Tu można dać tytuł kursywą, a nazwisko pogrubić. Patrz, jak to się dobrze czyta!
Szef wziął kartkę z wydrukowanym zeznaniem do ręki, przyglądał się jej przez chwilę, po czym mruknął:
– Wygląda ładnie, ale lepiej by się pan rozejrzał, czy tej rusałki nie zamknęli w jakim przybytku…
– Znaczy burdelu – odparł Gienek. – Widzisz, szefie, mam listę wszystkich takich przybytków w Krakowie. – Wyciągnął triumfalnie papier pokryty zapisem wykorzystującym wszelkie rozmiary i typy czcionek, jakie oferował PCW. („Pecewu to są płytki na podłodze” – zżymał się Gienek, ale niestety tak właśnie stało na obudowie cacka).
– Lista listą, zza biurka nie rozwiąże pan sprawy – uciął Adamowicz.
Gienek jednak z uporem – pogrubiając, powiększając, podkreślając, przeklejając tekst z miejsca w miejsce – porównywał zeznania.
Nagle na ekranie pojawiło się coś nieoczekiwanego.
„Nie tak” – tych słów na pewno nie wpisywał, a jednak zamigotały jak żywe.
Rozejrzał się po pokoju – może zdrzemnął się na chwilę i Adamowicz zrobił mu psikusa? Zerknął też pod biurko, ponieważ Stefanowi zdarzało się tam materializować.
„Ki diabeł?” – napisał odruchowo.
„Rokita!” – Odpowiedź padła niemal natychmiast.
„Bardzo zabawne”.
„No, żartowałem”.
Gienek gapił się w ekran z palcami zawieszonymi nad klawiaturą. Władza dała ostatnio spokój z miesiącami trzeźwości, niemniej praca w Siódemce wymagała stałej czujności, więc porucznik pozwalał sobie głównie na szklaneczkę whisky spod lady w towarzystwie Adamowicza. Skąd więc wzięłyby się zwidy?
Ryzyk fizyk, postanowił zażyć gościa z mańki.
„No to gdzie ta rusałka?” – zapytał.
Ekran zamigotał i zgasł.
A potem paskudztwo rzucało uwagami przy sprawie beboka z ulicy Śląskiej i upiora z Dolnych Młynów. I pięciu innych. W końcu Gienek nie wytrzymał.
– Jest pan pewien, że to nie są przywidzenia? – zapytał wezwany na pomoc doktor Mazur, specjalista od komputerów z Instytutu Fizyki Jądrowej. Szary ekran wyglądał teraz zwyczajnie, jakby żaden diabeł nigdy z niego nie wyskoczył.
– Yhm – odmruknął Gienek.
– Wie pan, na zachodzie… – Naukowiec zerknął spode łba na oficera milicji. – …istnieje taka komunikacja, sieci komputerowe na uczelniach, grupy dyskusyjne, ale u nas? My marzymy o połączeniu z CERNem…
Przez chwilę obaj mężczyźni milczeli. Gienek przestępował nerwowo z nogi na nogę.
– Em… – powiedział w końcu. – Co pan wie o naszej jednostce?
Tamten wzruszył ramionami.
Gienek nachylił się i szepnął konfidencjonalnie.
– Wydział Siódmy oficjalnie nie istnieje. Tropimy zjawiska nadprzyrodzone.
Jeśli przed chwilą doktor Mazur miał minę udręczonego opozycjonisty, to teraz wyglądał na kogoś, kogo śmiertelnie obrażono.
– Nie, nie jesteśmy wyznaniówką! – zawołał Gienek. – Wie pan, wilkołaki, rusałki, demony…
Nagle gość otworzył szeroko oczy.
– Demony? Może to demon Maxwella?
Gienek wybałuszył oczy. Adamowicz na szkoleniu nie wspominał o czymś takim.
Mazur gadał długo o termodynamice i o podążaniu Cyberlicha, jak określił nieistniejącego rozmówcę Gienka, za wszystkimi informacjami zgromadzonymi w komputerze. O tym jak to stworzenie potrafi dostrzegać połączenia, związki między kawałkami informacji, niewidoczne dla człowieka.
– On jakoś tam pomaga w tych sprawach, prawda?
Gienek niechętnie przyznał, że owszem. Bo Cyberlicho Maxwella istotnie zazwyczaj podpowiedziało coś, co naprowadziło go na rozwiązanie zagadek. Choć nigdy wprost.
– No to niech się pan cieszy – odparł spec od komputerów. – Ma pan w tej swojej sekcji istotę, która nie istnieje znacznie ciekawiej od wilkołaków.