
Edit 2024: Uniwersum Enbiontów
Od dawna nie było tak dobrego opowiadania na portalu.
To fragment, a resztę dopisze pan Psychofish aka Świryb.
Edit: I dopisał,
Tutaj część druga: Życie z dywidendy
Edit 2024: Uniwersum Enbiontów
Od dawna nie było tak dobrego opowiadania na portalu.
To fragment, a resztę dopisze pan Psychofish aka Świryb.
Edit: I dopisał,
Tutaj część druga: Życie z dywidendy
Tytuł admirała cesarskiej floty Dominium, pomimo odpowiedzialności jaką ze sobą niesie, zapewniał również pewne przywileje. Jednym z nich była nonszalancka możliwość naginania wojskowego regulaminu do własnego widzimisię. Lord Admirał Benedykt Henderson korzystał z tego łamiąc przepis dotyczący pozostania w fotelach akceleracyjnych podczas alarmu bojowego.
– Zielony-7 zniszczony – zameldowała kobieta zajmująca jeden z najbliższych terminali. Jej twarz oświetlał od dołu słaby blask monitora.
Centralne miejsce na mostku zajmowała okrągła platforma z fotelem dowódcy i czterema stanowiskami jego asystentów. Z wkomponowanych w ściany centrum dowodzenia stanowisk łączności dobiegał szum wydawanych komunikatów. Przednią część owalnego pomieszczenia zajmował zwieszony w półmroku, przestrzenny obraz taktyczny. W sieci utkanej z linii kursów jednostek błękitne znaczniki floty Dominium poruszały się wytrwale w kierunku trzech pulsujących czerwienią kropek jakie pozostały z chińskiej armady.
– Pełne zbliżenie – rzucił admirał.
Zamontowane setki metrów dalej na kadłubie teleskopy, zwróciły swoje elektroniczne oczy we wskazanym kierunku.
Trzy chińskie jednostki leciały w szyku eskortowym, naciskane przez toporne bryły cesarskich okrętów. Pościg który zaczął się kilka godzin wcześniej właśnie miał się ku końcowi. Eskadra ciężkich myśliwców odpaliła torpedy, po czym leniwym skrętem weszła na kurs równoległy do celu. Ikony pocisków zapulsowały rytmicznie na hologramie jako sześć niebieskich punkcików które zmienią kadłub chińskiego krążownika w stopiony żużel. Dwie eskadry lekkich myśliwców uwijały się wokół ostatniego w szyku niszczyciela i za pomocą działek pokładowych wybijały z jego kadłuba ocalałe punkty obrony bliskiego zasięgu. Trzy krążowniki Dominium zajęły pozycje z tyłu i co jakiś odpalały salwę w silniki uciekających okrętów.
– Siedemnaście minut do granicy strefy – zameldował nawigator.
– Admirale? – Henderson spojrzał na chińskiego gubernatora na zajmującego oficera taktycznego. Mężczyzna wstał i ukłonił się. – Pokładam nadzieje, iż Dominium dołoży wszelkich starań, by ci buntownicy nie zdołali opuścić systemu.
– O tak, panie Huang… Macie to jak w banku – padło z fotela obok.
Ciemnowłosy młodzieniec, w uniformie floty bez dystynkcji, siedział z nogami przerzuconymi przez oparcie i wyrazem znudzenia na twarzy. Henderson z dezaprobatą popatrzył na syna, po czym odwrócił się do chińczyka.
– Po raz kolejny zapewniam pana że moi ludzie wiedza co robić. Te siedemnaście minut wystarczy, żeby moje okręty zakończyły operację.
Jakby na potwierdzenie słów admirała salwa z głównych dział krążownika „Irae” trafiła w silniki niszczyciela. Chiński okręt obrócił się nieznacznie wokół własnej osi, po czym ciągnąc za sobą chmurę szczątków i skrystalizowanego gazów, zaczął odpadać z szyku. Myśliwce zakręciły kilka pętli wokół bezbronnego kadłuba i zajęły w bezpiecznej odległości pozycje po jego bokach.
Tymczasem na hologramie błękitne punkciki torped dotknęły jednej z czerwonych kropek. Tysiące kilometrów dalej prawdziwe torpedy osiągnęły swój cel. Dwie z nich zostały zestrzelone przez resztki obrony przeciwrakietowej, natomiast cztery pozostałe uderzyły w różne miejsca kadłuba. Wybuchy wstrząsnęły okrętem, pozostawiając po sobie wyrwy o płonących brzegach i wielkie ilości łatających szczątków. Krążownik przez chwilę leciał dawnym kursem, po czym wszystko utonęło w oślepiającym świetle. Na hologramie czerwony model zamigotał i znikł.
– Cel numer jeden zniszczony – zakomunikował kobiecy głos.
Ekrany na mostku automatycznie pociemniały przekazując obraz supernowej w jaką zamienił się statek. Ostatni ocalały z armady frachtowiec, wyrzucony z kursu wybuchem krążownika poszybował w przestrzeń wykonując bezładne pętle.
– Eskadra Theta na pozycji. – Na hologramie taktycznym pułapkę zamykało kilka szybkich fregat, lecących kursem zbieżnym do ściganych okrętów. – Fala przeciążyła tarcze i systemy zasilania wrogiej jednostki. Słaba sygnatura energetyczna napędu.
– Wstrzymać ogień, przygotować się do abordażu – rzucił zwięźle admirał odwracając się do gubernatora. – Jak pan widzi przed siłami Dominium nie da się umknąć.
Chińczyk sapnął ze złością. Zaciskał i rozluźniał pieści, jakby coś kalkując z danych na ekranach taktycznych. W końcu podjął decyzję, odwrócił się i stanął przed admirałem zadzierając głowę lekko do góry by spojrzeć mu oczy. Z cienia pod ścianami wysunęły się sylwetki ochrony, Henderson powstrzymał ich ledwo widocznym ruchem dłoni.
– Admirale, nasz układ nie przewidywał abordażu. Nie mogę narażać pańskiej załogi na niebezpieczeństwo – rzekł stanowczo przedstawiciel Karmazynowego Rządu. – Przypominam, że te statki pochodzą ze stacji objętej ścisłą kwarantanną i nie mogę dopuścić aby szczepy wirusów, jakimi zainfekowani są buntownicy wydostały się poza układ. Skutki mogą być trudne to przewidzenia.
Henderson obserwował reakcje siwowłosego dyplomaty. Doskonale wiedział dlaczego tak bardzo zależy mu na zniszczeniu tych okrętów. Kwarantanna to tylko przykrywka do tego co tak naprawdę się stało na tej chińskiej kolonii. Dzięki danym wywiadu jego flota już od kilku dni była „w pobliżu”.
– Niestety, gubernatorze, sytuacja się zmieniła i nasza umowa nie może dalej obowiązywać w obecnej formie – rzekł flegmatycznie Henderson. – Moim obowiązkiem, jako oficera floty, było odpowiedzieć na wezwanie o pomoc, co zrobiłem. Jednak w wyniku tej, nazwijmy to, interwencji, zostały uszkodzone cesarskie okręty za które jestem osobiście odpowiedzialny. W tej sytuacji zmuszony jestem zabezpieczyć wszelkie dostępne dowody oraz świadków w celu przeprowadzania śledztwa.
– Protestuję! – krzyknął Chińczyk. – Proszę odwołać rozkaz abordażu! Doceniam pomoc Dominium, jednak dla dobra wszystkich będzie lepiej jeśli ten frachtowiec zostanie zniszczony.
– Pański protest zostanie uwzględniony w oficjalnym raporcie gubernatorze. A teraz proszę wrócić na swoje miejsce.
Huang drżał z wściekłości. Ten wyniosły sukinsyn go wykiwał. A było tak blisko. Cała jego kariera legła gruzach, Komitet Centralny nie wybacza takich wpadek. Przed oczami przeleciały mu sceny z setek egzekucji do których wyroki sam podpisał.
– Odwołaj abordaż – głos Chińczyka nabrał dziwnie intonowanej głębi. Na twarzy admirała pojawił się złośliwy uśmiech.
– Ciekaw byłem, czy się w końcu odważysz – wycedził oficer. Gubernator zatoczył się do tyłu opierając ręce o fotel.
– Co za prymityw – mruknął admirał idąc za chińczykiem. Na twarzy azjaty wraz z kropelkami potu pojawiał się wyraz przerażenia. – Więcej się po tobie spodziewałem gubernatorze, ale żeby rzucać warunkowaniem werbalnym w cesarskiego entelepatę to już skrajna głupota. O, hehe… opór – powiedział raczej rozbawiony niż zdziwiony admirał. – No proszę, trzeba przyznać, że coraz lepiej wychodzą wam te wszczepy. Niestety… – Z nosa chińczyka pociekła strużka krwi. – To dalej śmieci.
Oczy gubernatora uciekły w głąb czaszki błyskając białkami po czym wstrząsane konwulsjami ciało zwaliło się u stóp admirała. Mieszanina śliny i krwi pokrywała zastygłe w grymasie bólu usta.
– To tyle jeśli chodzi o dyplomację – mruknął Henderson. – Ochrona! Zabrać gubernatora do jego kajuty i ustawić straż. Proszę zanotować w dzienniku pokładowym, że podczas wykonywania manewru w warunkach bojowych pan Huang, z własnej winy, nie znajdował się w fotelu akceleracyjnym i wyniku przeciążenia uległ śmiertelnemu wypadkowi. Raport taktyczny.
– Promy desantowe opuściły hangary i są na kursie przechwytującym. Frachtowiec dryfuje w kierunku strefy skoku.
– Raport nawigacyjny.
– Czternaście minut do strefy. Przy obecnym natężeniu pola grawitacyjnego szansa udanego skoku wynosi osiemnaście procent.
– Zabezpieczyć cel.
Na ekranie taktycznym pojawiły się ikony promów desantowych. „Firax” zwolnił by zabezpieczać dryfujący niszczyciel, dwa pozostałe krążowniki podążyły za koziołkującym w przestrzeni frachtowcem. Jakiś automatyczny system uruchamiał w nieregularnych ostępach czasu jego silniki manewrowe próbując korygować lot. Biorąc pod uwagę przeciążenia które im towarzyszyły to wątpliwe żeby ktoś na pokładzie był przytomny.
Minuty mijały. Promy zbliżyły się do frachtowca. Huang z niepokojem patrzył na obrazy z kamer podkładowych. Gwałtowne rotacje transportowego statku uniemożliwiły przymocowanie haków desantowych. W tych warunkach taki manewr mógł skończyć się kolizją i zniszczeniem promu.
– „Ignis” i „Vire” – admirał wywołał krążowniki. – Podejść bliżej i unieruchomić cel za pomocą pola ochronnego o niskiej gęstości.
Mijały kolejne minuty. Krążowniki maksymalnie zbliżały się do frachtowca by objąć go swoim polem. Uszkodzony statek powoli stabilizował swój lot.
– Trzy minuty do strefy skoku.
– Odpalenie! Sygnatura rakiet – zakomunikowała kontrola ognia.
– Wydałem rozkaz wstrzymania ognia… – Henderson podszedł do oficera taktycznego.
– To z uszkodzonego niszczyciela. Chińczycy, Sir! Osiem pocisków! Kurs 2–1–1!
Szereg pomarańczowych punkcików zdążał do błękitnego „Firaxa”. Osiem rakiet to zdecydowanie za mało żeby zniszczyć krążownik z aktywną tarcza i obroną antyrakietowa.
– Kapitan Ember na pewno sobie poradzi. Krążowniki unieruchomiły cel w polach więc promy mogą bezpiecznie zacumować.
– Admirale. Rakiety zmieniły kurs na 3–6–1.
Henderson ze zdumieniem przeniósł wzrok na hologram taktyczny. Pomarańczowe punkciki minęły krążownik i nabierając przyspieszenia wzięły na cel dwa następne. Miedzy nimi wisiał, zaznaczony migającym światełkiem, frachtowiec.
– Strzelają do swojego okrętu – Młody mężczyzna wstał z fotela. – Trzeba przechwycić te pociski!
Pomieszczenie wypełnił gwar wydawanych poleceń. Ojciec i syn z napięciem wpatrywali się w obraz taktyczny
– Druga salwa z niszczyciela, sześć pocisków – zameldowała kontrola ognia.
– Kanał bezpośredni! „Firax” macie zestrzelić ten chiński złom! – wykrzykiwał admirał.
Na ekranie taktycznym krążowniki manewrowały aby przeciąć drogę nadlatującym rakietom. Dwa masywne kadłuby zasłoniły smukłą sylwetkę frachtowca.
– Admirale! Sygnał z frachtowca. Sygnatura tunelu! – wykrzykiwał nawigator.
– Na ekran!
Obydwaj mężczyźni z niedowierzaniem odwrócili się do głównego monitora
Kamera „Vire” pokazała jak przestrzeń przed frachtowcem zawirowała. Światło gwiazd zakrzywiło się w spiralne smugi a statek otoczyło sinoniebieskie pole skokowe. Płaski dziób statku zaczął obracać się w kierunku aktywnego portalu.
– Zniszczyć ten cholerny statek!
Frachtowiec jakby w zwolnionym tempie podchodził do wirującego zakrzywienia czasoprzestrzeni.
Pierwsza salwa z „Firaxa” uderzyła w mostek uszkodzonego chińskiego niszczyciela.
Systemy przeciwrakietowe wzięły w końcu namiar na cele i krążowniki otoczyła pajęczyna laserów. Rakiety zaczęły znikać w jasnych rozbłyskach eksplozji.
Główne działa „Vire” odpaliły salwę w kierunku frachtowca.
Portal błysnął i zniknął w blasku wyładowania.
W przestrzeni kołysał się, idealnie przecięty na pół przez portal skokowy, kadłub chińskiego frachtowca.
*****
Jimmy Costa ziewnął głośno, przeciągnął się i zarzucił nogę na oparcie fotela. Nocna wachta dłużyła się jak flaki z olejem, a czytana książka o ciemnym pływie wśród galaktyk była wyjątkowo nudna i archaiczna. Ciurkające bitami przez neurołącze dane zapewniały, że jedyna zaplanowana na dziś rozrywka ominie jego dyżur, spadając na barki kapitana. Za niecałe trzy godziny „Dywidenda Rose” zakreślając parabolę miała przeciąć płaszczyznę ekliptyki w pobliżu gazowego olbrzyma, by efektem asysty grawitacyjnej skorzystać z darmowego przyspieszenia i zaoszczędzić trochę paliwa w reaktorach.
Transfer przez ten niezamieszkały system do następnej strefy skokowej miał potrwać osiem dni, z czego trzy z nich już minęły na leniwych okresach przyspieszania, aż osiągnęli prędkość marszową wielkości prawie ośmiu procent szybkości światła. Napęd „Dywidendy” mógł jeszcze trochę wyciągnąć, ale w tej chwili nie było takiej potrzeby, zwłaszcza, że kapitan był wyjątkowym sknerą i rozliczał swojego nawigatora, czyli Jimmy’ego, z każdego grama uranu.
Costa sięgnął po kubek z ustnikiem w którym zostały resztki kawy. Zamieszał zwartość ruchem dłoni i ze skrzywieniem przełknął ledwo ciepłą zawartość, w której dało się wyczuć drobinki mielonych ziaren. Piciem naturalnej kawy zaraził się od kapitana i od tamtej pory, mimo że prawdziwe mieszanki kosztowały majątek i czasami pochłaniały lwią cześć jego wypłaty, nie był w stanie przekonać się do serwowanej przez okrętowy kambuz syntetycznej lury.
Ekran łączności zaświergotał dźwiękiem komunikatu, a dane z łącza wykonały cyfrowe fikołki, zmuszając pilota do zmiany pozycji. Kilka linijek kodu sprawiło, że zmarszczył czoło i ostawił pusty kubek. Zdjął nogi z oparcia i aktywował panel nawigacyjny. Kilkukrotnie sprawdził dane, po czym bez wahania uruchomił intercom.
–Tu Costa, powinien szef zajrzeć na mostek.
*****
Felix leżał na swojej koi wpatrując się w obdrapaną emalię sufitu w obrzydliwym beżowym odcieniu i krótkimi oddechami łapał powietrze, równocześnie zaciskając mięśnie ramion, ud i brzucha.
– Motoya? – Usłyszał głos swojego współlokatora z dolnego łóżka. – Śpisz?
– Żartujesz?
– Co tam się kurwa, dzieje? – spytał z wysiłkiem Shing. Obydwaj zostali wyrwani ze snu zmianą ciążenia, którego nie zdołały skompensować systemy sztucznej grawitacji statku. – Ile to, siedem G? – stęknął Chińczyk.
– Możliwe – mruknął Motoya przez zaciśnięte zęby, walcząc z napływającą do kończyn krwią i ze zwężającym się polem widzenia. Zamknął powieki i natychmiast, niczym senne zjawy, pojawiły się przebłyski danych o stanie organizmu. Nanokomórki enbionta weszły w stan alarmowy wstrzykując w krwiobieg starannie dobrane dawki wspomagającej biochemii, o czym niezwłocznie poinformowały swojego gospodarza.
Felix z wysiłkiem uniósł rękę do ściennego terminala i wybrał odpowiednią komendę z menu. Zapłonęły czerwone cyferki na wyświetlaczu – 6,76 G.
Oznaczało to, że na cały statek działało przynajmniej dziesięciokrotne przeciążenie. Dwójkę standardowo niwelowały pokładowe systemy, wszystko ponad to, niestety, waliło w załogę.
Shing Tsui jęknął.
Mijały minuty wypełnione przyspieszonymi oddechami dwójki ludzi, aż ciążenie stopniowo zmalało, by w końcu dojść do znośnego poziomu. Felix poczekał jeszcze chwilę, do momentu kiedy raporty systemu wyciszą się do zielonego stanu, po czym odpiął pasy kołdry i zeskoczył z koi. Założył buty i jednoczęściowy, szary kombinezon, tak bardzo popularny wśród pilotów cesarskiej floty.
Spojrzał w lusterko zawieszone na ścianie. Na bladej, nieogolonej twarzy błyszczały głęboko osadzone zielone oczy. Ruchem dłoni przeczesał dawno już nieobcinane włosy.
– Ładniejszy i tak nie będziesz – rzucił Tsui złośliwym tonem.
Organizm Azjaty zdecydowanie źle znosił stany przeciążenia i szczupły chińczyk dopiero zwlekał się z posłania. Niespodziewane manewry statku wprawiały go w stan rozdrażnia, spowodowany na równi fizycznymi dolegliwościami jak i stresem. Felix podejrzewał, że frustrację współlokatora dodatkowo pogłębiał fakt, że on sam niewiele sobie robił z niewygód stanu nadważkości.
Motoya zignorował uwagę i wyszedł na zwiad. Najwyraźniej jeszcze jedna osoba wpadła na ten sam pomysł. Przed drzwiami sąsiedniej kajuty stał bosy, ubrany tylko w czarne bojówki, Hammond. Lewe ramię blondyna i cześć klatki piersiowej pokrywała kolorowa mozaika tatuaży jednostek próżniowych, prawe, czarna osłona syntetycznego ramienia.
– Co jest skipper? – spytał jankes.
– Chyba hamujemy, Tony – Motoya z trudem przecisnął się obok potężnie zbudowanego komandosa.
– Zauważyłem – parsknął Hammond. – Teraz pytanie: dlaczego?
– Może zaraz się dowiem – rzucił przez ramię Felix i zsunął się po drabince na niższy poziom.
Drzwi do kajuty kapitańskiej były zamknięte. Pozostało tylko jedyne rozsądne miejsce, gdzie w tych okolicznościach mógłby przebywać Ezekiel Carranza.
– Czy ja czegoś nie wiem? – spytał Felix, stając pół minuty później w drzwiach mostka.
Nieduże pomieszczenie w kształcie trójkąta ze ściętym wierzchołkiem wypełniały trzy stanowiska foteli akceleracyjnych. Solidne tuby metalu, zatopione w podłodze i obudowane aparaturą kompensująca przeciążenia miały zapewnić ochronę podczas wykonywania gwałtownych manewrów. Niestety, reszta załogi nie mogła liczyć na takie luksusy.
„Dywidenda Rose” była zmodyfikowanym wojskowym lądownikiem atmosferycznym klasy „Yori”. Maszyny te w założeniach konstrukcyjnych miały tylko jeden cel: wytrzymać ostrzał i w miarę w jednym kawałku dowieźć oddziały desantowe na powierzchnię planety. Żołnierzy wraz ze sprzętem upychano w czterech wbudowanych w kadłub ładowniach i tam odbywali krótką podróż z orbity na pole bitwy. O manewrach w skali kosmicznej przy prędkościach rzędu tysięcy kilometrów na sekundę nie było tam mowy.
Carranza kupił ten statek z demobilu cesarskiej floty i przerobił wedle własnych potrzeb. Jedną z ładowni zamienił na sekcję mieszkalno – użytkową, zamontował nowy silnik skokowy wyciągnięty z jakiegoś wraku korwety patrolowej i wzmocnił deflektor. Niestety, fotele akceleracyjne dla całej załogi, już w tę inwestycję się nie załapały.
– Mnie się nie pytaj Motoya – odpowiedział kapitan z głębi swojego stanowiska. Brodatą twarz lekko otyłego sześćdziesięciolatka oświetlał blask umieszczonych nad siedzeniem monitorów. W półleżącej pozycji, z dłońmi na wbudowanych w oparcia fotela manipulatorach, podgryzał ustnik elektronicznego papierosa i przeglądał wykresy ekonomiczne kursów. – Mam wystarczająco dużo własnych problemów, żeby jeszcze się zajmować twoimi rozterkami. Z drugiej strony dobrze, że jesteś, właśnie miałem cię obudzić.
– Jakby tu się dało spać… – odpowiedział Felix tłumiąc mimowolne ziewnięcie.
– Wybacz za przeciążenia, ale miałem powód. Zerknij z łaski swojej – wskazał na ekran nawigacyjny.
Na monitorze uformowała się przestrzenna mapa układu. Nie było tego wiele. Na skraju systemu, oddalona od gwiazdy typu G o prawie sto sześćdziesiąt jednostek astronomicznych, wisiała samotna lodowa skala pretendująca do miana planetoidy. W dwóch trzecich tej odległości orbitował gazowy olbrzym, a dalej pas kosmicznego gruzu, który nie miał na tyle szczęścia, by uformować planetę. Stawkę zamykał samotny skalisty glob nad którym migotał czerwony znacznik sygnału.
– Kiedy to przyszło? – spytał wyraźnie już wybudzony Motoya.
– Dosłownie kilka minut temu.– Kapitan przywołał oscylogram ze specyfikacją sygnału. – To przypuszczalnie transponder ratunkowy. Nadaje w standardowym systemie identyfikacji częstotliwości radiowej.
Mimo względnego opanowania techniki skoków za pomocą generowanych przez napęd Svensonna mikrotuneli, to systemy współczesnej łączności mocno kulały. Nikt nie znalazł sposobu, żeby przesłać przez tunel jakiekolwiek fale, promienie czy cząstki. Tylko obiekty zabezpieczone stazą Borowskiego mogły przetrwać transfer przez czasoprzestrzeń, wszystko inne znikało niczym sen złoty. W razie wypadku w odległym od uczęszczanych szlaków systemie załoga mogła liczyć tylko na łut szczęścia i inne przelatujące statki.
– Pułapka?
– Też mnie to zastanawia, ale za daleko od szlaków, jak dla piratów – powiedział kapitan – a jeśli chodzi o konkurencję, to mało kto wiedział gdzie lecimy.
– A co z Takedą? – spytał Motoya przywołując nazwisko ich obecnego zleceniodawcy.
– Może poczekać – prychnął lekceważąco Latynos. Ze względu na kilka finansowych zaległości jakie miedzy nimi wystąpiły kapitan nie miał zbyt dobrego zdania o Japończyku. – Jeśli jego dane są prawdziwe, w co szczerze wątpię, to ten złom leży na Palermo od pięćdziesięciu lat i nie sadzę, żeby kilka dni zrobiło mu różnicę.
– Wiadomo kto to?
– Kodowy sygnał informacyjny wskazuje na jednostkę transportową, ale równie dobrze, to może być jakiś składak. Mamy takie czasy, że każdy lata na czym się da – kapitan lubił zauważać oczywistości.
– Wcześniej tego nie złapaliśmy? – Motoya oglądał ekran z logami sygnałów komunikacyjnych.
– Lecieliśmy schowani za tym gazowym olbrzymem, to mogło zakłócać sygnał. Jimmy, obliczyłeś? Za ile możemy tam być? – spytał Carranza drapiąc policzek porośnięty krótkim, przetykanym siwizną zarostem.
– Jak zaczniemy manewry już teraz – Costa przymknął oczy czekając na dane z neurołącza – to za siedemnaście godzin.
– Wykonać.
*****
– Wygląda na transportowiec klasy „Grot” – stwierdziła Molly na widok obrazu z teleskopów.
Odległy o prawie piętnaście tysięcy kilometrów frachtowiec unosił się na orbicie geostacjonarnej jasnobrązowej planety i monotonnie mrugał samotnym, czerwonym świtałem pozycyjnym. Widmo radarowe jednostki otaczała pstrokata chmura metalowych odłamków.
– Przestrzeń wokół czysta. Jest słaba sygnatura energetyczna, to chyba awaryjny generator, czyli wciąż mają zasilanie. No i transponder. – zameldował Costa.
– No to do roboty. – Kapitan wcisnął przycisk wbudowanego w oparcie fotela intercomu. – Uwaga załoga! Stan gotowości! Gibson, przygotuj robota zwiadowczego. Motoya, Hammond, Tsui: do ciągnika. Jakby ktoś tam ocalał, może być potrzeba pomoc medyczna.
– Chińczycy? – spytał kapitan widząc typ jednostki.
„Dywidenda Rose” latała pod cesarską banderą i mimo zakończenia wojny kilka lat temu, obie strony nie darzyły się sympatią. Spotkania rywalizujących ze sobą frakcji w cywilizowanych układach zwykle kończyły się małych złośliwościach w kolejce do dokowania, ale w na pustkowiach zdarzały się przypadki wymiany ognia.
– Nie wiadomo. – Filigranowa blondynka zajmująca stanowisko łączności sprawnie zaznaczyła kilka szczegółów na cyfrowych zdjęciach. – Analiza spektralna kadłuba wskazuje na znaczne przeróbki, co jest niespotykane w ich jednostkach liniowych. Po za tym, tego statki typu nie podróżują samotnie.
– Czyli piraci albo konkurencja – uśmiechnął się krzywo Carranza.
– Która, sądząc po ilości złomu jaki wokół nich lata, raczej już nam nie zaszkodzi – wtrącił Costa
– Rzeczywiście, nieźle oberwali. – wtrąciła dziewczyna. – Zniszczenia wyglądają jak trafieniu rakietą. – Zamilkła na chwilę analizując dane. – Albo wpakowali się na minę. Albo coś wybuchło w środku – dodała niepewnie. – O, kurwa.
Dziewczyna pochyliła się nad ekranami analizując kolejne partie pakietów danych
– Molly? – Zapytał spokojnie kapitan, niczym jedną ze swoich córek. – Dziecko drogie, powiedz mi, co się tam dzieje.
– To tylko połowa statku. – wydusiła dziewczyna.
– Co?
– Normalnie. To tylko połowa frachtowca. Nie mam pojęcia gdzie jest reszta. Analiza masy szczątków nie wskazuje aby gdzieś unosiła się reszta kadłuba. Nie mam pojęcia skąd się tu wzięli. Nie wiem jak tu dolecieli, nie ma śladów po jednostce napędowej. Nawet grama cząstek transferowych.
Ludzie w sterówce zamilkli obserwując wrak unoszący się na orbicie planety. Carranza nie lubił ryzykować, a ta sytuacja zaczynała mu się zdecydowanie nie podobać
– To co robimy szefie?
*****
Costa podszedł do wraku od strony słońca.
Na szaro-brunatnym tle skalistego globu, wypełniającego połowę pola widzenia ekranów sterówki, wyraźnie rysowała się lśniąca, stalowa bryła opływowego lądownika. Obcy statek orbitował w płaszczyźnie równika planety robiąc prawie trzy kilometry na sekundę. Pilot sprawnie dostosował prędkość i zawiesił „Dywidendę” jakieś dwieście kilometrów od dziobu uszkodzonej maszyny.
– Cztery minuty do kontaktu – zakomunikowała Molly, obserwując trajektorie lotu zdalnie sterowanego zwiadowcy, podczas gdy kapitan i pilot wpatrywali się w transmisję z jego kamery. Sygnał docierał również do małego ekranu w ładowni numer dwa, gdzie Motoya, Hammond i Tsui ubrani w kombinezony próżniowe, obładowani sprzętem ratunkowym, i – na wszelki wypadek – bronią osobistą, czekali przy gotowym do lotu ciągniku.
Carranza w zamyśleniu gryzł ustnik elektronicznego papierosa. Nie podobała mu się ta sytuacja. Łatwa z pozoru robota, polegająca na zdemontowaniu i przewiezieniu „niczyjego” sprzętu z opuszczonego kombinatu górniczego na Palermo 3, zaczynała się komplikować. A on nie cierpiał komplikacji. Tak samo, jak i niepotrzebnego ryzyka. Jako kapitan miał jednak honorowy obowiązek udzielenia pomocy każdemu kosmicznemu podróżnikowi, który tego potrzebował. Jednak taka akcja niosła w sobie pierwiastek niebezpieczeństwa, a on był odpowiedzialny za tą drogocenną jednostkę i załogę.
Emerytowany kapitan Cesarskiej Floty władował w ten statek wszystkie swoje oszczędności oraz, po długich i żarliwych kłótniach z żoną, środki jakie uzyskał sprzedając część ziemi z kiepsko idącej plantacji kawy na Andaluzji. Na pozostałym skrawku terenu zaimprowizował coś w rodzaju stoczni i zajął się remontem statku. Rose nie odzywała się do niego przez prawie dwa miesiące, aż któregoś dnia pojawiła się z plikiem pieniędzy. „Masz! – Rzuciła w męża owiniętymi w foliową torebkę banknotami. – Nic nie poradzę na to, że chcesz latać. Taki już jesteś. Ale mam nadzieje, że przynajmniej będę miała z tego jakąś dywidendę.” Po tym zdarzeniu Ezekiel dowiedział się dwóch rzeczy: że kocha swoją żonę jeszcze bardziej, i że ma świetne imię dla nowej jednostki.
– Prawie na miejscu. – Wyrwał go zamyślenia głos Molly.
Rozchwiany obraz z receptorów drona przecinały drobne nitki zakłóceń. Wokół statku unosiły się chmury odłamków zmuszając Gibson do ostrożnego manewrowania. Na prawie studwudziestometrowym frachtowcu można było rozróżnić coraz więcej szczegółów.
Aerodynamicznie spłaszczony, owalny kadłub, przechodzący łagodnymi liniami w prostopadłościan sekcji napędowej, poznaczony był czarnymi plamami spalenizny. W miejscu, gdzie powinien znajdować się grot dziobu sterczały poskręcane wręgi i zwinięte niczym przypalone liście kawały poszycia.
Molly zatrzymała robota bezpośrednio przed statkiem. Sterówka ziała czernią szeroko rozwartej paszczy destrukcji. Zapłonęły punktowe reflektory. Jaskrawe, sztuczne światło zarysowało nieregularne linie powyginanych blach pancerza. Białe okręgi pełzały po wnętrzu kadłuba ukazując niepokojący obraz zniszczeń. Z poczerniałych ścian wystawały pęki stopionych kabli, powyginane metalowe belki, nieforemne odbudowy urządzeń i coś, co wyglądało jak resztki stanowisk załogi. Natomiast tam, gdzie powinien znajdować się drugi rząd kontenerów transportowych była idealnie symetryczna linia przeciętego pionowo kadłuba. Jakby ktoś w połowie statku zaznaczył linie i niczym w programie graficznym skasował niepotrzebne mu elementy.
– Uuu… Nieźle oberwali. A potem jakby przecięło ich w pół – mruknął Costa.
– Na to wygląda – potwierdził kapitan. – Pokaż co jest dalej, Gibson.
Dron okrążył kadłub pokazując obraz niewidocznej do tej pory, ukrytej w cieniu, prawej burty.
– Co to jest? – odezwał się nagle Costa.
– Gdzie? – spytała z ożywieniem Molly.
– Cofnij trochę. Tutaj. – Nawigator wskazał na ekranie pewną część kadłuba.
Klasa „Grot”, podobnie jak „Yori”, zbudowana była na identycznej, stricte ichtiologicznej zasadzie. Do długiego, niczym rybiego, metalowego szkieletu, gdzie ogon i kręgosłup stanowiła tuba napędu strumieniowego, podwieszono bryły kontenerów transportowych. Zasadnicza różnica jednak polegała na tym, że unosząca się w przestrzeni naprzeciwko jednostka była o połowę większa od „Dywidendy”. Zamiast czterech ładowni, miała sześć, po trzy z każdej burty, i to znacznie większych.
W pierwszym kontenerze widniała szeroka wyrwa. Poszczególne płyty segmentowej bramy przeładunkowej smętnie wsiały w przestrzeni, powykręcane siłą wybuchu. Światła maszyny zwiadowczej omiotły wnętrze pomieszczenia odsłaniając obcy, niepasujący do reszty wyposażenia obiekt.
Zacumowany za pomocą siatki przewodów i kabli, kilkunastometrowy trzpień unosił się pionowo w próżni hangaru. Górna, szersza część urządzenia lśniła panelami generatorów solarnych. Odbite od krystalicznych powierzchni światła pełzały po ścianach gromadami refleksów. Dolny segment machiny składał się na dwie trzecie całej długości, ale miał o połowę mniejszą średnicę. Na ciemnej, matowej powierzchni obudowy można było zauważyć zarys szeregu podłużnych, rozmieszczonych po obwodzie klap.
– Wygląda jak jakiś satelita – zauważył zdziwiony Carranza powoli artykułując słowa. – Molly, spróbuj… Co to było?!
Sygnał z drona zamilkł. Ekran zamigotał i zawył monotonnym komunikatem o uszkodzeniu jednostki zwiadowczej. Molly wciekłe waliła w klawiaturę terminala próbując uzyskać połączenie.
– Co jest! Co jest, kurwa. Jak to?! – klął kapitan. – Jak to, całkowicie zniszczony! No pięknie! Robot za piętnaście tysięcy poszedł się pie…
Carranza nie dokończył swojej zrzędliwej tyrady dusigrosza, bo w tej samej chwili zawyły alarmy zbliżeniowe. Konsolety zapłonęły czerwienią informując o aktywacji pokładowych stanowisk obrony.
– Co jest do… – zdążył mruknąć Costa, zanim kadłubem „Dywidendy” wstrząsnęło uderzenie. Ekran w sterówce zalał oślepiająco jaskrawy błysk wybuchu.
– Bezpośrednie trafienie! – zakomunikowała panicznie Molly. – O, matko! Przebicie w czwartej sekcji!
– Skąd do nas walą!? – krzyczał Carranza.
– Nie wiem! Nie mam kontaktu! – Zdenerwowana dziewczyna rozpaczliwie kalibrowała czujniki próbując uzyskać jakiekolwiek odczyty.
– Postaraj się, kurwa mać. Costa, zabieraj nas stąd!
Jimmiemu nie trzeba było długo tłumaczyć. Zanim kapitan zdążył skończyć zdanie, połączony ze statkiem cybersprzęgiem pilot mentalnie wrzucił pełny ciąg manewrowy, jednocześnie odpalając flary i wabiki.
Lampy na wszystkich pokładach zgasły i zapaliły ponownie się ponownie, ale już rubinem trybu awaryjnego. Większość mocy zawłaszczyły sobie systemy sztucznej grawitacji próbując skompensować przeciążenie, kiedy Costa położył statek w ostrym zwrocie na lewą burtę.
Zaskoczona grupa ratunkowa z drugiej ładowni zachwiała się na nogach, kiedy jednostką szarpnęła eksplozja. Chwilę po tym podłoga przechyliła się, a trzech mężczyzn bezwładnie przeleciało na drugą stronę pomieszczenia.
Otoczona świetlistymi skrzydłami anioła z wysokoenergetycznych flar i koherentną siatką laserów systemu obronnego „Dywidenda Rose” nabierała szybkości, kiedy obok prawej burty zapłonęło kolejne miniaturowe słońce.
Igor Bonin po raz kolejny zaklął z bezsilności i podszedł do uzbrojonego w pancerne szkło bulaja. Zerknął na zegarek. Jego jedyna szansa na ocalenie zwinęła się z orbity plując w przestrzeń salwami flar.
Gdyby nie te błyski, to w ogóle by ich nie zauważył, a teraz, jeśli ten statek nie wróci będzie miał naprawdę przejebane.
Od dwóch dni siedział w półmroku bez większej nadziei na ratunek. Co prawda zdążył spuścić z instalacji filtrującej pewną ilość czystej wody, ale do jedzenia miał tylko podzielony na kostki energetyczny batonik, który jakimś cudem znalazł się w kieszeni kombinezonu.
Otoczony przez te mechaniczne koszmary. Jego myśli parę razy wędrowały w kierunku niewielkiego pistoletu magnetycznego, i pewnej rozpaczliwej możliwości jaką ze sobą niósł. Ale póki co, stanowczo odrzucił tą opcję. Jeszcze będzie na to czas…
Pomieszczenie maszynowni wypełniało ciche buczenie maszynerii ukrytej w kulistej obudowie reaktora. Oświetlenie zapewniała pojedyncza lampka nad blatem warsztatu. Jakimś cudem jeszcze działała. Tak samo jak sekcja chłodzenia reaktora i podtrzymywania życia. Reszta padła w momencie ataku i do tej pory, mimo jego usilnych prób nie potrafił wskrzesić głównego systemu. Pracował na podręcznym tablecie diagnostycznym, który główny i jedyny mechanik “Napoleona” zawsze nosił przy sobie. To nie była równa walka. Równie dobrze mogły remontować spalony dom srebrną taśmą i gumą do żucia. Impuls elektromagnetyczny wytworzony podczas eksplozji na dziobie musiał pójść przewodami, aż do rdzenia głównego komputera, siejąc spustoszenie w systemie niczym franca w burdelu. Kiedy po raz kolejny przeklinając, próbował uruchomić diagnostykę, ostry błysk białego światła zalał pomieszczenie. Dopadł do bulaja tylko po to, żeby zobaczyć jak obca jednostka odlatuje w siną dal.
Szok trwał tylko chwilę.
Jak szalony rzucił się do pracy po wpływem nagłego olśnienia. Używając tego co miał pod ręką przez ostatnią godzinę grzebał w układach transpondera próbując podłączyć się pod jego systemy nadawcze. Całe szczęście, tablet miał odpowiednie oprogramowanie i w końcu udało mu się zmodyfikować i wysłać cyfrowy sygnał. Chyba.
Coś puknęło delikatnie kilka razy w bulaj.
Fioletowoskóry Rosjanin odczołgał się w najdalszy w kąt pomieszczenia ściskając w ręku pistolet. Spojrzał na leżący na warsztacie komunikator. Z głośniczka zaczęła wylewać się seria pisków do złudzenia przypominających jakiś język binarny.
Igor Bonin po raz kolejny zaklął ze strachu i bezsilności.
*****
– Ładownia! Zgłoście się! Wszyscy cali!? – Słuchawka w uchu Feliksa natarczywie skrzeczała zaniepokojonym głosem kapitana.
Lekko poobijany Motoya podniósł się na nogi, po tym jak niespodziewany manewr „Dywidendy” majtną nim o ścianę hangaru. W myślach pojawił się podsunięty przez enbiota raport o stanie organizmu. W okolicach mięśnia czworogłowego uda zaczynał formować się krwiak. Armia nanokomórek już pędziła autostradami arterii by ochoczo zając się naprawą pękniętych od uderzenia naczynek. Nie było to jakieś poważne uszkodzenie, ale symbiont nie omieszkał w ten sposób zaznaczyć swojej obecności, podsyłając gospodarzowi całkowicie niepotrzebną w tej chwili informację.
Felix rozejrzał się wokół. Hammond uniósł rękę z wyciągniętym kciukiem, a Tsui rzucił wyjątkowo soczystą wiązankę przekleństw.
– Tak, w porządku! – odpowiedział Motoya. – Co się dzieje?
– Poszły na nas trzy rakiety – relacjonował Carranza. – Dwie zestrzeliły automatyczne systemy obrony, a jedna przywaliła w czwórkę. – Mężczyźni spojrzeli na siebie zszokowanym wzrokiem. Mieli cholerne szczęście, bo „czwórka” bezpośrednio sąsiadowała z „dwójką”. Od szybkiej i wyjątkowo bolesnej śmierci dzieliła ich teraz tylko śluza przeładunkowa i cienkie przepierzenie z kompozytowej stali, na które właśnie napierało ciśnienie kilku ton próbującego uciec w przestrzeń kosmiczną powietrza. Bez słowa, jakby na jedną, wydaną mentalnie komendę, zaczęli zakładać hełmy. – Zostańcie w pogotowiu, na razie spieprzamy ile fabryka dała – dodał kapitan.
– O.K. Nigdzie się nie wybieramy – mruknął Hammond.
Motoya rozejrzał się po skąpanym w czerwonym świetle hangarze. Przewrócony ciągnik leżał na boku. Podczas zwrotu musiały puścić mocowania. Dobrze, że stali z drugiej strony pojazdu, bo inaczej te kilkaset kilogramów żelastwa mogło kogoś przygnieść.
Ciągnik to był autorski pomysł Hammonda i całkiem nieźle sprawdzał się jako wsparcie przy pracach w próżni. Wehikuł z wyglądu przypomniał lądowy motor obudowany sześcienną klatką z kompozytów, tylko zamiast kół miał skomplikowany system dysz manewrowych. Centralne miejsce zajmował panel sterowniczy i miejsce dla pilota. Na obudowie silnika było miejsce na palnik, spawarkę i kilka innych przydatnych narzędzi. Z założenia w ciągniku było miejsce dla dwóch osób, ale w razie potrzeby reszta astronautów mogła przypiąć się linami do klatki i miarę wygodnie podróżować na niewielkie dystanse, bez nadwyrężania rezerw mocy i systemów napędowych skafandrów.
– Spróbujemy to postawić – powiedział Motoya. Sztuczna grawitacja już działała więc pojazd swoje ważył. W trzech złapali za jedną z ram i z głośnym hukiem ustawili maszynę w odpowiedniej pozycji.
– Sprawdzę systemy – zakomunikował Tony wskakując na siodełko pilota.
– Czujecie to? – spytał nagle Tsui.
– Co? – Jankes zamarł w bezruchu w skupieniu marszcząc brwi.
Felix dzięki „cichemu koledze” miał zdecydowanie lepsze zmysły, niż reszta ludzi. Dlatego z uznaniem zerknął na chińczyka, który prawie w tym samym momencie wyczuł rytmiczne wibracje przechodzące przez podłogę. Hełmy tłumiły większość odgłosów dlatego przełączył się na zewnętrzny mikrofon.
W pustych przestrzeniach hangaru odbijały się echem dudniące uderzenia metalu o metal. Pojedyncze, nieskoordynowane dźwięki wyraźnie dobiegały ze ściany dzielącej
– Mostek. – Motoya ze spokojem uruchomił komunikator i poczekał na zgłoszenie – Macie może obraz ze kamery w czwórce?
– Sekunda, sprawdzę. – Usłyszał głos Molly. – Nie. Eksplozja musiała ją uszkodzić. A co jest?
– Jeszcze nie wiem… – powiedział pochodząc powoli do śluzy. Według jego wiedzy ten hangar był pusty. Dopiero na Palermo miał zapełnić się zdemontowanym sprzętem górniczym.
Coś z potężnym impaktem przywaliło w pokrywę włazu.
Silna wibracja, która przeszła przez podłogę, rozlała się nieprzyjemnym mrowieniem po stopach i zagrała dźwięczne piano na osłonie hełmu, sprawiła, że Felix błyskawicznie wyciągnął krótki monomiecz. Zamocowana w pochwie na udzie broń produkcji Chryslera w tej chwili była jego jedynym uzbrojeniem. Karabin leżał sobie bezproduktywnie kilka metrów dalej, na obudowie spawarki. Reszta chłopaków była bardziej przezorna i trzymała spluwy przy sobie. Tsui właśnie położył rękę na kaburze lasera, a Hammond odpiął z olstra przy ciągniku karabin plazmowy. W mgnieniu oka Jankes schował się za pojazd, a chińczyk klękając z wycelowanym laserem, przytulił się do jednej z bocznych ścian.
Enbiont instynktownie przełączał rożne tryby widzenia, aż zatrzymał się na czymś, co mogło uchodzić za namiastkę termowizji. Na tle czarnej i zimnej ściany wyraźnie odznaczał się jeden obszar. Osłonięte kolorową kurtyną falującego od ciepła powietrza, wrota śluzy przeładunkowej zaczęły rozżagwiać się w okolicach jednego z zawiasów. Po chwili niepalna, szara farba złuszczyła się, pozwijała w czarne przypalone ruloniki i odpadła od powierzchni drobnym śnieżkiem.
– Carranza, włącz pompy w dwójce! – wrzasnął do mikrofonu Motoya, cofając się od włazu. Symbiont wyczytując zagrożenie zalał jego organizm falą bojowej chemii. Gotowe do natychmiastowej akcji nerwy drżały niczym trącane dotykiem adrenaliny struny.
– Motoya, co tam się dzieje do cholery!? – dopytywał się zdenerwowany kapitan.
– Za chwilę nastąpi dehermetyzacja. Włącz te zasrane pompy! – warknął Felix
Niemal natychmiast skoble głównych wrót zatrzasnęły się odcinając ich od reszty statku. Na wiszącym na ścianie panelu kontrolnym pojawiła się informacja o
Żółte cyfry na czujnika ciśnieniowego skafandra zapłonęły ostrzegawczą czerwienią, i zaczęły lecieć na łeb, na szyję. Kiedy zatrzymały się na granicy 214,9 hPa na powierzchni drzwi zakwitła mała żółta plamka. Z początku nieśmiały płomyk szybko urósł i zwymiotował pomarańczowym strumykiem roztopionego metalu. W hangarze rozległ się, i natychmiast umilkł, świst uciekającej przez wypalony otwór atmosfery.
Felix z ponurą fascynacją obserwował jak ostatnie centymetry skobla zmieniają stan ze stałego na płynny, po czym promyk bryzgnął jeszcze ostatnim ładunkiem energii i znikł. Poznaczone strumykami stopionego metalu wrota, wisiały jeszcze przez chwilę we framudze trzymane przez resztki uszczelnienia, aż wystrzeliły gwałtownie i wpadły do ładowni. Przez podłogę przebiegła kolejna fala wyraźnie wyczuwalnego drżenia. Resztki wypełnionej gazami atmosfery wyssała próżnia.
W głębi mrocznej czeluści „czwórki” zapłonęły jadowicie zielone światła.
Do ładowni wpełzł metalowy koszmar.
Uszkodzony ogniem pokładowej obrony laserowej twór przypominał czarną ćmę na sześciu metalowych odnóżach. Błyskawicznie poruszał się po hangarze jakby badając teren. Na złożonych na grzbiecie skrzydłach w kształcie delty jaśniał wzór z żółtych cyfr oznaczenia kodowego.
Nagle mechaniczny robak znieruchomiał i powoli odwrócił się w stronę samotnego człowieka stojącego na środku hangaru.
Enbiont oszalał.
Poprzez otaczające symbionta infopole mózg Feliksa zalała fala chaotycznych danych. Poziom chemii bojowej w ciągu ułamka sekundy osiągnął poziom krytyczny. Poczuł jak bezwiednie odsłania zęby w przypływie nieujarzmianej agresji. Symbiot wył i ciskał się, jakby poczuł, że może opuścić bezpieczne schronienie ludzkiego ciała. Skoczyć i gryźć. Szarpać. Drapać.
Hammond i Tsui wreszcie przypomnieli sobie po co mają broń.
Pod ogniem ręcznego lasera chińczyka na pancerzu insekta zakwitły płomienne kwiaty waporyzującego metalu. Świetliste kule plazmy, wyrzucane przez magnetyczny napęd karabinu Tonego uderzyły w bok stwora, tuż pod linią skrzydeł. Głowa owada ozdobiona plejadą opalizujących na zielono receptorów obróciła się wokół osi w kierunku zagrożenia i bryzgnęła salwą złotego światła. Niedbale wycelowany promień przejechał po klatce ciągnika odcinając kawałki kompozytowych rurek. Komandos rzucił się w uniku na ziemię.
Świat wokół Motoya utopił się w adrenalinowym smarze bullet time. Postrzeganie w trybie bojowym przetwarzało dane o wiele szybciej niż przeciętny człowiek. Wyprowadził atak. Jednym skokiem pokonał cztery metry dzielące go od robala i ciął monomieczem, wkładając w uderzenie całą siłę generowaną przez karbo-polimerowy szkielet i półsyntetyczne mięśnie. Nie znał słabych punktów tej jednostki. Po prostu uderzył w wystającą przed korpus sferę z receptorami.
Półprzeźroczysta broń o powierzchni cięcia kilku atomów, bez problemów zerwała łączenia molekularne między cząsteczkami pancerza. Oślepiony owad zaczął rzucać się gwałtownie na wszystkie strony. Felix schodząc z linii strzału swoim kolegom przezornie przetoczył się w uniku pod jedną ze ścian.
Hammond i Tsui walili do poczerniałego korpusu dopóki nie wyczerpali ogniw. Potem zmienili magazynki i powtórzyli operację, aż maszyneria na podłodze znieruchomiała.
Felix z zaciętym wyrazem twarzy stał pod ścianą próbując opanować szalejącego od chaotycznych transmisji ebiota.
*****
– Jak to się znalazło w kadłubie? – spytał Tsui z lekkim niepokojem w głosie.
– Musiał przedostać się przez osłabione osłony, kiedy dostaliśmy plazmówką. – odezwał się kapitan.
Deflektor było w zasadzie słabszą wersją stazy Borowskiego, używanej przy transferach pod przestrzennych, i miał chronić kadłub przed kolizjami z kosmicznym śmieciem. Działająca na zasadzie studni grawitacyjnej protekcja zmieniała trajektorię wszelkich fizycznych obiektów jakie wchodziły w jej zasięg i stanowiła dość skuteczne remedium przed przebiciem poszycia przez mikrometeoryty. Zderzenie nawet z niewielkimi masami przy relatywnej prędkości kilkunastu procent światła wyzwalało gigantyczne siły. Praktycznym aspektem takiej ochrony było to, że żaden posiadający określoną masę obiekt nie mógł dotknąć kadłuba.
Nie dotyczyło to broni energetycznych oraz głowic plazmowych. Zbudowane na zasadzie dwudziestowiecznych pocisków przeciwpancernych rakiety rwały na pierwszej fizycznej przeszkodzie lub polu grawitacyjnym i uwalniały trzpień z rozgrzanych do temperatury słońca gazów. Silnie zjonizowany strumień plazmy przetapiał większość pancerzy w ułamku sekundy.
Gibson stała z otwartymi ustami nad poczerniałym od laserowego ognia korpusem metalowego robala. Nagle krzyknęła i wybiegła z ładowni.
– A tej co? – spytał Hammond.
– Przecież ten typ tak ma – uśmiechnął się Tsui. – Znasz ją, jest w fazie.
Wszyscy byli przyzwyczajeni do zawieszek Molly. Eks-kadetka Cesarskiej Akademii Wojskowej wykazywała chorobliwe wręcz zainteresowanie wszelkimi nowinkami technologicznymi. Kiedy trafiła na coś takiego, wpadała stan dzikiej euforii nazywanej przez chińczyka „fazą”.
– Wiem, co to jest! – wyraźnie podniecona Molly kilka minut później wpadła do ładowni jak burza, omal nie wywracając się na progu śluzy. – Znam ten system! – piszczała jak nastolatka machając trzymanym w ręku tabletem. – Pamiętacie tego kolesia z baru na stacji Murdocha? Tego starucha z obsługi technicznej? No więc ostatnio trochę z nim pogadałem i okazało się, że ma całkiem pokaźną kolekcję ciekawostek. Wymieniłam się z nim zbiorami, ale zrobiłam kiepski interes bo…
– Do puenty Gibson – usadził jej zapał Carranza.
– No więc wśród tych śmieci, co mi opchnął, były ulotki reklamowe z Expo na Nowym Pekinie, jeszcze z przed Upadku – szczebiotała niezrażona lodowatym tonem kapitana. – I było tam coś takiego. – Z dumą pokazała im plik na tablecie – Projekt nazywał się „Wataha 2.1”. Miał stanowić integralny system zabezpieczeń przestraszeni przed infiltracją maszynami szpiegowskimi. Taka bezzałogowa stacja dronów przechwytujących, zarządzanych przez systemy bionicznej SI.
Gibbons musiała wiedzieć takie rzeczy, w końcu właśnie za to Carrnza jej płacił. Jeśli gdzieś, kiedyś istniała jakaś namiastka technologii, o której nie wiedziałaby Molly, to znaczy, że albo była tylko plotką, albo gdzieś w naszej galaktyce musiała istnieć inna rozwinięta technologicznie cywilizacja, która mogła nią dysponować.
– A bardziej po ludzku? – spytał Tsui.
– Mamy tu, na orbicie, stado niezbyt przyjaźnie nastawionych wilków – promieniała zachwycona dziewczyna.
Zgromadzeni w hangarze mężczyźni zamilkli przetrawiając podane informacje.
– Dlaczego akurat wilki? – głośno zastanawiał się kapitan.
– W ulotce napisali – czytała Molly – że ten gatunek charakteryzuje się silnym instynktem terytorialnym. Na bazie tej behawiorystyki stworzono biologiczne komputery oparte na sekwencji DNA. Po prostu wykorzystali ten instynkt tworząc doskonałych strażników. Polują na każdą zwierzynę która wejdzie na ich teren, a nie poda kodu identyfikacyjnego.
– O ile dobrze pamiętam – chrząknął Hammond – to wilki, to takie pokryte futrem zwierzaki z wielką paszczą. Coś jak psy, tylko podobno żyły dziko na staruszce Ziemi. A to, co by nie mówić, to nie wygląda jak pies – wyraził swoją wątpliwość, szturchając nogą metalowe truchło.
– To tylko drony, głuptasie – Molly przewróciła oczami – Nadali im insektoidalne powłoki, bo dobrze sprawdzają się w przestrzeni. Zresztą, to roboty areoorbitalne. Zobacz na te skrzydła o zmiennej geometrii. Dzięki nim mogą operować w atmosferze. Chyba nie sądziłeś, że ktoś będzie na tyle szalony, żeby projektować maszyny w kształcie wilków?
– Nie, ale jakiś „geniusz” wpadł na pomysł aby zaprojektować system ochronny na bazie behawiorystyki terytorialnej drapieżników – mruknął Felix.
– A ten geniusz to… – Uśmiechnięta od ucha do ucha dziewczyna przewinęła plik z premedytacją budując napięcie. Lubiła takie momenty. – …korporacja Toshi-Laux Interstelar.
Chwilę tryumfu odebrał jej spokojny baryton Costy, który nagle odezwał się we wszystkich komunikatorach:
– Kapitanie. Odebrałem transmisję z wraku.
Cała załoga spojrzała na siebie z niedowierzaniem. Dlatego nikt nie zwrócił uwagi na szok malujący się malujący na twarzy Feliksa, kiedy padła nazwa producenta dronów.
*****
Cała załoga „Dywidendy” siedziała zgromadzona w mesie.
– Kilkanaście minut temu zmienił się system nadawania ich transpondera. – Na służącym zwykle do rozrywkowych celów ekranie Costa przywołał treść komunikatu.
SOS. NAPOLEON. INŻ. IGOR BONIN UWIĘZIONY W MASZYNOWNI NA RUFIE. STATEK OPANOWANY PRZEZ DRONY NIEZNANEGO TYPU. SOS. KOM 46 MHZ
– Kom 46 mHz? – spytał Tsui.
– Pewnie częstotliwość komunikatora krótkofalowego. Coś jak nasze pokładowe kolczyki. – Molly dotknęła ucha.
– Próbowałeś się połączyć? – spytał nawigatora Carranza.
– Tak, ale nie mam zasięgu. A może coś zakłóca sygnał? – odparł Costa.
– Jakim cudem ten koleś jeszcze żyje? Przecież te robale rozpieprzyły od środka ich statek, a o mało co nie zrobiły tego samego z naszym. Dlaczego się nie dobrały do tego typa? – dociekał Hammond.
– Nie mam pojęcia. – Wzruszyła ramionami Molly. – Te wilcze SI pewnie siedzą tu od Upadku. Czyli ponad siedemdziesiąt lat. Cholera wie, jakie algorytmy behawioralne mogły wyewoluować.
– Mamy jakieś szanse by wydostać tego faceta?
– Zbadałam szczątki robala. Pełna paleta czujników. Termiczne, ruchu, radar, spektrometr. Wszystko z najnowszej, przed Upadkowej generacji, czyli lepsze niż cokolwiek co dziś produkujemy. Wykryją każda smugę energii, elektryczności czy sygnał świetlny jaki wejdzie w ich zasięg. A potem to zestrzelą. Co prawda uzbrojenie pokładowe nie jest zbyt silne, laser ma niespełna pięć megawatów mocy i był przeznaczony do zwalczania innych dronów. Prawdziwe niebezpieczeństwo niosą ze sobą dwie komory na rakiety plazmowe krótkiego zasięgu. Te na dronie z hangaru były puste, ale reszta z nich mogła zachować jakiś zapas.
– Ile ich tam może być? To znaczy robali?
– Według ulotki satelita serwisowy ma pięć komór pociskowych. Razy dwa, czyli łącznie dziesięć rakiet. W nas poleciały trzy, tamci też dostali dwoma, trzema. Tak, czy inaczej zostało może cztery.
– „Dywidenda” to nie krążownik. Wystarczy jedna, dobrze wycelowana, żeby posłać nas do diabła.
Dryfujące wokół Napoleona śmieci podsunęły mu pewną myśl.
Podzielił się swoim pomysłem z resztą załogi. Hammond prychnął śmiechem, Costa popukał się w czoło znaczącym gestem, a spojrzenia Gibson i Tsui mówiły same za siebie. Kapitan siedział z ponurym wyrazem twarzy wpatrując się w treść odebranego komunikatu.
– Odchodzimy ze stacjonarnej na dwa AU. Motoya, do mojej kajuty.
*****
– Czy ciebie do reszty już popierdoliło?! – zaczął bezceremonialnie Ezekiel kiedy zasiadł za szerokim blatem biurka.
Wystrój kapitańskiej kajuty zdecydowanie różnił się od reszty spartańskich pomieszań „Dywidendy”. Wypełniona ciepłym światłem lampy z abażurem tchnęła powiewem przeszłości, dawno utraconych czasów ziemskich statków oceanicznych. Zrekonstruowany według zdjęć z końca XIX wieku pokój, był fizycznym odzwierciedlaniem romantycznej duszy latynosa. Na pokrytych ciemnobrązową boazerią ścianach uśmiechały się zdjęcia kapitańskiej rodziny i przyjaciół.
– Zdefiniuj „popierdoliło” – odparował spokojnie Feliks rozwalając się wygodnie ulubionym fotelu kapitana.
– Jeżeli dobrze rozumiem, to chcesz się wystrzelić w kosmos w skafandrze bez zasilania – Caranza zaczerpnął tchu. – Następnie, narażony na sub-zero i promieniowanie przelecieć nieokreślony dystans bez użycia nawigacji czy dysz manewrowych, by w trafić w orbitujący statek, wyhamować, zneutralizować niewiadomą liczbę bojowych dronów i uratować jakieś obcego faceta. Przepraszam, ale, do kurwy nędzy, dla mnie, to nie jest plan kogoś, kto ma kontakt ze swoim mózgiem.
Motoya milczał. Czekał spokojnie aż krewki kapitan dojdzie do siebie. Podszedł do biurka otworzył pudełko z cygarami, odciął końcówkę jednego z nich, odpalił i wrócił na fotel. Pokładowa wentylacja z lekkim szumem zwiększyła odciąg gazów z kajuty.
– Feliks – zaczął spokojnie kapitan. – Widziałam, że nie biorę na pokład jakiegoś leszcza jak zawijałem cię z Emeralda. Ale teraz, to przeginasz. Każdy ma granice możliwości, nawet enbiont.
Bardzo ciekawe, a przede wszystkim wciągające. Jedyne co, to nazwa Dominium raczej kojarzy mi się z pizzą, niż zasłużonym tytułem, jednak to tylko jakieś moje restauracyjne resentymenty haha
Dzięki za wizytę.
Nie pomyślałem o tej pizzy. Ale to chyba “Domino”? :)
/ᐠ。ꞈ。ᐟ\
Witaj.
Z kwestii technicznych jest nieco spraw, np. (sugestie oraz wątpliwości – do przemyślenia):
Henderson z dezaprobatą popatrzył na syna, po czym odwrócił się do chińczyka. – czy tu celowo małą literą (występuje kilkakrotnie)?
– Po raz kolejny zapewniam pana że moi ludzie wiedza co robić. – literówka i brak przecinków
Nie mogę narażać Pańskiej załogi na niebezpieczeństwo – rzekł stanowczo przedstawiciel Karmazynowego Rządu. – małą literą
– Co za prymityw. (zbędna kropka?) – mruknął admirał idąc za chińczykiem.
Oczy gubernatora uciekły w głąb czaszki błyskając białkami poczym wstrząsane konwulsjami ciało zwaliło się u stóp admirała. – osobno; brak też przecinków
Proszę zanotować w dzienniku pokładowym, że pan podczas wykonywania manewru w warunkach bojowych pan Huang, z własnej winy, nie znajdował się w fotelu akceleracyjnym i wyniku przeciążenia uległ śmiertelnemu wypadkowi. – powtórzenie; literówka (brak „w”?)
Biorąc pod uwagę przeciążenia które im towarzyszyły to wątpliwe żeby ktoś na pokładzie był przytony. – literówka; tu i w wielu innych zdaniach brak przecinka przed wyrażeniem z „który”
Nocna wachta dłużyła się jak flaki z olejem, a czytana książka o ciemnym pływie wśród galaktyk, wyjątkowo nudna i archaiczna. – czy tu brak wyrazu „była”?
„Azjata” czasem piszesz małą, a czasem wielką literą, a to za każdym razem błąd ortograficzny
– Może zaraz się dowiem – rzucił przez ramię Felix i, zwinnie zsunął się po drabince na niższy poziom. – zbędny przecinek?
W półleżącej pozycji, z dłońmi na wbudowanych w oparcia fotela manipulatorach, podgryzał ustnik elektroniczne papierosa i przeglądał wykresy ekonomiczne kursów. – brak części wyrazu?
Mam wystarczająco dużo własnych problemów, żeby jeszcze się zajmować jeszcze twoimi rozterkami. – powtórzenie
Z drugiej strony, (ten przecinek o wyraz dalej?) dobrze że jesteś, właśnie miałem cię obudzić.
Otoczona świetlistymi skrzydłami anioła z wysokoenergetycznych flar i koherentną siatką laserów systemu obronnego „Dywidenda Rose” nabierała szybkości, kiedy obok prawej burty zapłonęło kolejne miniaturowe słońce. Igor Bonin po raz kolejny zaklął z bezsilności i podszedł do uzbrojonego w pancerne szkło bulaja. – powtórzenie
– Próbowałeś się połączyć? – spytał nawigatora Carranza – brak kropki na końcu zdania
– Według ulotki satelita serwisowy ma pięć komór pociskowych. Razy dwa, czyli łącznie dziesięć rakiet. W nas poleciały trzy, tamci też dostali dwoma, trzema. Tak czy inaczej zostaje około czterech. – o ile rozumiem, chodzi o rodzaj żeński, a nie męski
Nie wiem też, co oznacza „cesarski entelepata”…
Fragment ten dobrze potęguje napięcie, widać mnóstwo interesującej akcji oraz wciągającej szybko fabuły, co podkreślają dodatkowo ciekawe dialogi i sylwetki bohaterów. :) Świetnie zaprezentowane polityczne rozgrywki. Całkiem niezły thriller fantastyczny. :)
Warto wspomnieć o wulgaryzmach.
Pozdrawiam serdecznie, powodzenia. :)
Pecunia non olet
Dzięki za wizytę. Przyjrzę się Twoim uwagom w wolnej chwili. :)
/ᐠ。ꞈ。ᐟ\
I ja dziękuję. :)
Pozdrawiam. :)
Pecunia non olet
Spotkania rywalizujących ze sobą frakcji w cywilizowanych układach zwykle kończyły się (+na) małych złośliwościach w kolejce do dokowania,
majtną(+ł) nim o ścianę hangaru
To tak na dowód, że czytam, więcej nie będę wypisywał. :)
Dobrze się czytało, mimo nieusuniętych działań chochlika. Szkoda, że to tylko fragment. Idę sprawdzić, czy S02E02 “Życie z dywidendy” jest dalszym ciągiem.
No nie umiem w te chochliki. :(
Jeszcze raz spróbuję je wytępić.
Dzięki za komentarz i oczywiście zapraszam do opka Rybki, ale widzę że już tam zagościłeś. :)
Pozdrówki!
/ᐠ。ꞈ。ᐟ\
Panowie, zbiorowo będzie, znaczy się dla obu panów ten sam komentarz :) No, podobało mi się. Feliksa polubiłam od pierwszego wejrzenia, a przy drugim nawet zyskał. Nie wiem, na ile współpracowaliście przy tych fragmentach, ale bohater jest spójny, to znaczy w Twoim, Rybko, kawałku nie pojawiły się żadne fałszywe nuty :) Sama historia też jest spójna. Oceniać ją trochę za wcześnie, bo wygląda na to, że dopiero się rozkręca. Ale mogę obiecać, że jak wrzucicie kolejny kawałek, to z chęcią przeczytam :)
Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!
Komentarz u Ryby, żeby nie dublować dyskusji. :)
/ᐠ。ꞈ。ᐟ\