Stresujące chwile w życiu szarego beela? Jedna z najgorszych: wymiana porcji na żywność.
Porcja: jedna czternastoipółgramowa srebrna moneta próby 625 w garści i krótki spacer po sklepowym parkingu. Tuż przed wejściem do supermarketu, w martwym polu kamery, zatrzymanie się i lekki strzał kciukiem w górę, a po sekundzie zamknięcie w dłoni wirującego błyszczącego krążka. Bez słowa. To działało na zaczipowanych jak dawne „czendżmany” przed komunistycznym Peweksem. Zawsze ktoś do mnie podchodził, bo i o nowych cinkciarzy było coraz trudniej.
Przy zmrużonych powiekach, w ochronie przed czytnikami tęczówki, kilka cichych słów, niemal zawsze standardowych:
– Co?
– Spam, czok, suchar, wódka, erki i multi. Równo.
Przeszedłem poza zasięg marketowej kamery. Rozsunąłem z cichym zgrzytem zamek torby przytwierdzonej do rowerowego bagażnika. Parę kolejnych minut spędziłem udając, że czytam reklamówkę, kilkanaście metrów od jednośladu stojącego na solidnych podwójnych nóżkach. Ale oto czip już wychodzi ze sklepu, zmierza do mojego roweru. Oczywiście znów w martwym polu. Z torby na bagażniku wyjmuje cztery wypchane papierem i pustymi butelkami po napojach foliowe siaty z logo sieci i standardowym kodem kreskowym. Na ich miejsce wkłada swój ładunek: identyczne siaty, tyle że w sumie ze dwadzieścia kilo. Przy okazji chowa w garści otrzymany ode mnie, tym razem sterylny, kawałek srebra. Jednego zbędnego ruchu. A potem, kiedy na parkingu znów jest widoczny dla elektronicznego oka, zbliża wierzch prawej dłoni do szyby swego papuziobarwnego auta na godziny, odblokowując zamek, na tylne siedzenie rzuca lekkie pękate torby, siada za kierownicą i odjeżdża. Cichutko, bo na bateryjce. Do siebie. Pod system. Tam, gdzie żyją czipy.
Poza Sieć pojechać i tak by się mu nie udało – poza granicą dopuszczalnego zasięgu silniki automatycznie gasły, a pojazdy zamierały, przywołując, rzecz jasna, patrol. Nadzwyczaj wkurzony patrol.
Oczywiście transakcja stawała się możliwa tylko wtedy, gdy w promieniu dwustu metrów nie uświadczyło się drona. Bo, co prawda, byłem dla nich niemal niewidoczny – przysklepowe latadła reagowały tylko na czipy i zarejestrowane tęczówki – ale już amator porcji i owszem. Dziś usznik alarmująco nie zaśpiewał, można było sprzedawać. I kupować… Skoro kilkanaście porcji mógł posiadać legalnie każdy, to i każdy je miał. Albo przynajmniej chciał mieć. Nawet najbardziej prawomyślny czip. Prawo Kopernika wciąż działało…
Kwadrans po transakcji, wytrwale pedałując, znajdowałem się już dwanaście przecznic dalej. Ściślej mówiąc, zagłębiałem się w obszar jednego z podmiejskich, od dawna wymarłych i rozpadających się slumsów, dawnych szarych peryferyjnych blokowisk. Dla skanerów pozostawałem nadal niewidoczny, nawet gdyby jakiś mobilny się po drodze napatoczył. Gruba torba na bagażniku, dla pewności starannie ekranowana podbiciem z alufolii, uniemożliwiała odczytanie kodu kreskowego i innych niespodzianek z tuzina standardowych butelek z czterdziestoprocentowym etylowym odkażaczem do wody, kilkudziesięciu blaszanek zunifikowanego białkowo-sojowego spamu i tyluż tabliczek zastępczej tłuszczowej „czekolady” z laskowymi orzechami. Już nie mówiąc o kilogramach bezładnie przemieszanych opakowań energetyzujących wafli i rulonów rozpuszczalnych smakowych multiwitamin, leżących pośród zgrzewek baterii o zwiększonej pojemności. Ot, zwyczajny zestaw przeżycia dla beela. Odnawiany co kilka – kilkanaście tygodni, jako uzupełnienie dawniej nagromadzonych zapasów. System to tolerował, o ile oczywiście chodziło o ilości umożliwiające wyłącznie przetrwanie, prostą wegetację.
Po upadku edukacji i obyczajów, kolejnych pandemiach, wojnach, kryzysie ekonomicznym, Wielkim Wymieraniu i jeszcze większym Regresie, w końcu po światowym resecie i rządowej konfiskacie całego prywatnego złota i srebra, platyny, irydu i palladu, po zakazie – pod przywróconą karą śmierci lub ciężkich robót – posiadania więcej niż pięciu uncji czystego srebra na osobę, prywatnego obrotu którym oficjalnie także zabroniono, czipom nie pozostawiono wyboru. Bo tylko nieewidencjonowanym srebrem mogły przekupywać urzędników, policję, deficytowych lekarzy, jeśli trzeba – opłacać spokój tam, gdzie zwykłe sieciowe konta z e-pieniądzem, obsługiwane przez wszczepki, nie wystarczały. To za srebro ode mnie czipy załatwiały sobie „obiektywne” urzędowe kontrakty i ekstra przydziały. Opłacały wziątkę za „zaokrąglenie” punktów dziecka podczas selekcji do porządnej szkoły czy lepszej pracy. Dawały w łapę patrolom wykonującym zazwyczaj zadania dawnej drogówki czy straży miejskiej, ale gdy przyszedł taki rozkaz, przekształcającym się bez wahania w policję finansową albo bezwzględnych eksterminatorów. Słowem, robiły dokładnie to, na co dawnym PRL pozwalały nielegalnie nabywane dolary.
A ja zyskałem dzięki temu stabilny target. Jeśli czip chciał sobie coś skroić na boku, jakiś nierejestrowany wypad, lewe pukanie poza kontrolą czy rezerwę na łapówy, musiał kupować srebro na czarno. Srebro, bo za pallad, złoto i platynę, nawet w zabunkrowanej ślubnej obrączce, bez wyjątku znikało się bezpowrotnie. Mogłem żyć od lat tylko dlatego, że – jak każdy system odgórnych ograniczeń w historii ludzkości – i ten miał luki. Dopóki nie wprowadzałem do systemu nadmiernych zakłóceń z zewnątrz, za to stale oliwiłem go nielegalnym kruszcem pozyskiwanym z opuszczonych obszarów, dopóki się mu w ten czy inny sposób opłacałem, mogłem liczyć na niechętną tolerancję. Czyli, w praktyce, na odłożenie egzekucji na później.
Wszyscy znali aktualny czarnorynkowy kurs podstawowej, nie tylko w peelu, nieformalnej waluty. W tym tygodniu jedna porcja równała się równo dwudziestu oficjalnym esderkom, opartym na koszyku surowców strategicznych jednostkom nowego światowego elektronicznego pieniądza o ograniczonej ważności.
***
Własną wszczepkę prawie siedem lat wcześniej wsunąłem do worka ze sztywnymi zwłokami bezdomnego beela, zabieranymi akurat, wraz z odpadami, z peryferyjnej łódzkiej ulicy przez półautomatyczną komunalną śmieciarkę. Nie, nie zastrzelono go po pokazowej akcji bezpieki ze stolicy, pacyfikującej resztki masowych protestów po światowym unieważnieniu całej papierowej waluty. Tamten beel umarł zwyczajnie: z głodu, chorób i starości. Grzech było nie skorzystać. Prosta sprawa: wypruć spod własnej skóry na grzbiecie dłoni nie funkcjonującą, ale nadal biernie wykrywaną przez system monitoringu kapsułkę i włożyć ją do ust zimnego starca, za moment udającego się gratis wprost do miejskiej spalarni. Tam zdalnie odczytane przez czujniki dane nawet nie zatrzymywały taśmy z wsadem do pieca, po prostu wędrowały łączami do centralnego archiwum systemu, gdy taśma nadal dziarsko podążała w swoim kierunku.
W ten właśnie sposób od dwóch i pół tysiąca dni oficjalnie nie żyłem. Kilka lat wcześniej złamałem bowiem jedno z niewielu pozostałych społecznych przykazań. Ich lista była krótka. Po pierwsze, bez utyskiwań noś czip. Po drugie – możesz sobie folgować w niemal dowolny sposób, abyś nie robił zanadto otwarcie tego, co rządzącym niemiłe. No i przestrzegaj zmieniających się płynnie reguł – i tych spisanych, i gorszych od nich – nieoficjalnych, które zastąpiły wielką część niegdysiejszych kodeksów. Rzecz jasna, nie poddawaj owej uświadomionej konieczności pod wątpliwość. Nie, nikt cię nie będzie nawet ostrzegać. Zwyczajnie – jeśli przekroczysz którąś z kolei granicę, zgromadzisz za mało punktów społecznej przydatności, albo w swej grupie fokusowej zanadto odbiegniesz od średniej, twój czip przestanie działać. Bez ostrzeżenia i prawa do apelacji, zatem i bez możliwości restartu. Jak któregoś radosnego słonecznego dnia przestała działać także moja wszczepka.
***
Zwolniłem. Powoli zmierzchało. Ostatni po tamtej stronie zony sklep pozostał dziewięć kilometrów za mną. Przesunąłem spojrzeniem po otworach okien szczerzących się z dziurawych elewacji. W opuszczone peryferyjne rejony miasta mało kto się zapuszczał dniem, a co dopiero wieczorem i nocą. Ale nie obawiałem się przypadkowych czipów. Wsłuchałem się w usznik podłączony cienkim kabelkiem do analizatora skanów podczerwieni i fal namierzania czynnego. Soczewka nie zabarwiła mi obrazu od impulsów emitowanych przez kogoś niepowołanego.
Szelest liści. Niezjedzony dotychczas kot atawistycznie wydziera się w piwnicy sąsiedniego ociemniałego bloku. Poza tym spokój. Zsiadłem z roweru i wprowadziłem go w gąszcz chwastów, rozkrzewionych samosiejek żywotników i jaśminowców, zdziczałych lip, klonów i rajskich jabłoni osłaniających teren blokowiska już po trzecią kondygnację. Wszedłem do klatki schodowej pustego budynku.
Panująca nad tym obszarem spora, bo dwudziestokilkuosobowa komuna beeli żyła osiem ulic dalej, ale z nimi stykałem się rzadko. Ja wciąż miałem wobec nich dług, a oni w zamian mieli ze mną od dawna niepisany układ: co jakiś czas kupowałem od nich zieleninę i bimber, w zamian podrzucałem marketowe roślinne mleko w proszku i odżywki dla dzieci. Oni o nic nie pytali, ja starałem się nie ściągać na nich cudzej uwagi. Na tych nielicznych pozostałych przy życiu krnąbrnych wyznawców zapominanego powoli Boga, którego apostoł dwa tysiące lat wcześniej przepowiedział powszechne znakowanie ludzi. Oni zaś ów obowiązek świadomie odrzucili.
Piwnicznym korytarzem, po ciemku wlokąc wyładowany rower, doszedłem do ekranowanej kryjówki. Miałem ich kilka. Wolnego miejsca w mieście i poza nim było dość. Kryzys i wymieranie w kilka dekad zmniejszyły ludność Starej Europy, w tym Peelu o dziewięćdziesiąt pięć procent. Małe ośrodki w interiorze, porzucone w czasie kolejnych wojen i megaepidemii, spokojnie sobie zniknęły. Ecce Polonia drugiej połowy XXI stulecia. W sumie kilka miast z ich wydzielonymi strefami przemysłowymi i sieciami transportu, głównie na zachód od Wisły. Do tego kilkadziesiąt tysięcy kilometrów kwadratowych monokultur uprawnych, pracujących po części także na potrzeby zachodniej Europy. Łączące je nieliczne pozostałe kolejowe szlaki komunikacyjne. Mocno strzeżone. Parę kopalń, w tym ośrodek resocjalizacji pod Suwałkami, gdzie lżej ukarani odpracowywali przewiny w przetwórni rud metali rzadkich. No a w końcu pełne dronów-eksterminatorów i niewielkich stacji ich obsługi granice kraju i stref zastrzeżonych.
Po przerobieniu przez chińskie MIRV-y ziem na wschód od Mińska Białoruskiego w postatomową pustynię reszta Peelu, podobnie jak i pozostałych obszarów centralnej i wschodniej Europy, przypominała wielki Czarnobyl, tyle że bez nadmiernej radiacji. Każde dziesięć na jedenaście kilometrów kwadratowych dawniej gęsto zaludnionego kraju dziś wyglądało niczym z przedresetowych produkcji o świecie bez ludzi. Pięć byłych polskich aglomeracji jakoś się jeszcze trzymało, choć całe dzielnice, setki kilometrów kwadratowych, nawet w stolicy stały opustoszałe. Nikomu nie opłacało się ich remontować, ale i burzyć. Niby kto miałby to robić, skoro rąk zdolnych do pracy wystarczało ledwie na uruchomienie i częściowe utrzymanie już istniejących systemów i sieci infrastruktury tworzących nową punktową cywilizację? Aby w ogóle przetrwać, niedobite resztki społeczeństw musiały się solidnie ścieśnić. W okresie, w którym upadek spowolnił i ostatecznie wyhamował, oznaczało to także odgórne zaprowadzenie znacznie większej społecznej dyscypliny, a więc i czipowania. Ostatecznie, jak wpajano czipom, pozwoliło to jednak uratować cywilizację przed powrotem do ery przedindustrialnego barbarzyństwa. Tu i ówdzie nawet można było udawać, że poza kilkoma szczegółami, nic się w zasadzie nie zmieniło.
***
Byłe blokowiska od dekad trwały zatem bez czipów. Za to z nielicznymi beelami. Takimi jak ja samotnikami, albo skupionymi w mikrowspólnotach porozsiewanych po dawnych Ursynowach, Białołękach, Zaspach czy Widzewach. Zazwyczaj gromadzącymi się wokół lidera z czynnym jeszcze wykrywaczem. I bronią. Po cichu marzącymi albo o powrocie pod Sieć, albo o wolności gdzieś na mitycznym Podlasiu, w jego dzikim rezerwacie biosfery sięgającym po bezludne tereny Białorusi. Podobno, jak w Strefach gadają, bo nikt z tych, co tam wyruszyli, nie powrócił, ziemia i woda na Podlasiu znowu czyste, nic tylko zieleń po horyzont. Zdziczałe bydło prosi się o przygarnięcie, a porzucone poletka ziemniaków, samosiejek owsa i jęczmienia wołają o żniwa.
Słodkie zakazane Podlasie! Największe marzenie beeli. Których dziś ratował od głodowej śmierci słoik z kilkoma porcjami, zagrzebany na początku resetu przez spanikowaną emerytkę przy parkowym drzewie. Albo odnaleziony cudem depozyt kilku rodzin uciekających z pułapki plądrowanego i płonącego osiedla.
***
Podobnie funkcjonowałem i ja. Już na samym początku Resetu, a tym bardziej po Wymieraniu, także w Peelu kto żyw po kryjomu zakopywał posiadane kruszce. Albo zamurowywał w blokowym żelbecie. Licząc, że kiedy minie ogólnoświatowy kolaps, wróci i odzyska co jego. Ale uciekinierzy zazwyczaj nie wracali. A kiedy pod pozorem odbudowy normalności zapanował wreszcie odgórnie dekretowany nowy porządek, pod osłoną lokalnej policji i ponadnarodowej armii zaczęło się masowe czipowanie. Wszystkich, jak leci. Bez czipa człowiek stawał się byłym obywatelem. Beelem.
Mnie zaczipowano jako kilkunastolatka, kiedy już kryzys wygasał. W nowym wspaniałym świecie z wyróżnieniem ukończyłem szkołę, nawet jakąś odradzającą się stołeczną uczelnię, wróciłem do Łodzi, zacząłem wykonywać przydziałową pracę. Pilny, pracowity, bez cienia buntu, a więc już na starcie o sporym indeksie społecznej przydatności. Nic dziwnego że z małą sugestią rektora trafiłem tam, dokąd chciałem: do elitarnego grona miejskich Poszukiwaczy, utrwalających odnajdywanymi kruszcami fundamenty finansowe nowego porządku. Bo przecież nowa oficjalna waluta musiała mieć tym razem konkretne pokrycie. Ludzi było po prostu za mało, by przywrócić poprzedni system.
Czipy nazwały nas, jak łatwo było przewidzieć, stalkerami. Niby robota jak robota. Tyle że w Łodzi byłem w niej najlepszy. Wiedziony sygnałem wykrywacza, szczęściem i przeczuciem, już po miesiącu patrolowania wykopałem pod jednym z przerdzewiałych blaszanych garaży na Widzewie elastyczną błękitnawą butlę ze stopioną szyjką, a w niej z górą trzy tysiące porcji. Butla oznaczała wykonanie dwumiesięcznego planu dla całego miejskiego Biura Odzysku. Kilka tygodni potem przeżyłem powtórkę – spod płyty fundamentowej porośniętej dzikim winem dawnej badylarskiej willi odkułem kilkadziesiąt rulonów jednouncjowych srebrnych bulionówek. Jakieś zamurowane srebrne sztućce. Kilka złotych zegarków. Przyniosły mi nie tylko liczne premie. Po ostatnim trafieniu gratulował mi sam dyrektor regionalnego oddziału policji finansowej. Wtedy też w dowód uznania dano mi wolną rękę. Na podmiejskim patrolu tylko ja i partner-cyngiel. Oraz swoboda w wyznaczaniu marszruty.
I pooszło! Nowoczesne wykrywacze metali zakazane bardziej od złota dla wszystkich poza pracownikami BO, mapy, kolejne akcje, ćwierć wydziału pracującego z danymi i podejrzanymi tylko pod moje akcje. Powtarzające się odkrycia. Mieszkanie na prestiżowym osiedlu w centrum miasta. Przydziałowy samochód poresetowej produkcji. Puchnący resortowy fundusz emerytalny. Pełne e-konto. Co jakiś czas dla higieny i przyjemności dziewczyny o głodnych oczach wyjmowane spod drogich nocnych klubów w aglomeracyjnej strefie dostatku. Czyli na dwudziestu czterech kilometrach kwadratowych mojego miasta, kilku procentach dawnej metropolii. Jako jeden z nielicznych poza armią i policją mieszkańców miałem nawet przydziałową broń – zmodyfikowanego sig sauera podłączonego pod komórkową lokalizację. W wieku dwudziestu siedmiu lat byłem już kimś i miałem już coś. Tak mi się wówczas przynajmniej wydawało.
Broń była w tym fachu niezbędna. Użyłem jej po raz pierwszy, kiedy zdziczaly beel pierwszym strzałem zdjął mojego cyngla, a drugim trafił mnie pod obojczyk. Broczący juchą z dziur wielkości mandarynki zrobiłem to, czego mnie akurat nie uczono: chwilowo udałem trupa, z twarzą wtuloną w aluminiowy kanister wypełniony porcjami, wygrzebywany właśnie spod krzaka bzu rozrosłego w opuszczonym ogródku. Jasnoliliowy bez pachniał oszałamiająco, tyle że jego aromat coraz trudniej przebijał się przez rdzawy odór krwi wypływającej z wylotowej rany w prawym nadpiersiu. Kilka chwil później strzelec wyszedł z kryjówki w okopconych ruinach przy zarośniętej uliczce. Kiedy podszedł, wciąż z wymierzoną bronią, okutym butem kopnął mnie w goleń tuż pod kolanem. Ale że wykrwawiałem się jak zarżnięte prosię, ani drgnąłem. Prawie nie czułem już bólu. Drętwiałem tylko i było mi coraz zimniej.
To mnie uratowało. Uchwyt kanistra ledwie wystawał z dołu wykopanego przydziałową saperką w żyznej czarnej ziemi. Żeby wyrwać depozyt, napastnik musiał użyć obu rąk, więc odłożył karabinek. Błąd, że nie oddał wcześniej kontrolnego strzału, uznawszy mnie za trupa. Jeszcze większy – że nie sprawdził czy nie leżę przypadkiem na własnym pistolecie. Bo leżałem. I nawet dwukrotnie strzeliłem, nim straciłem przytomność.
Ocknąłem się na szpitalnym łóżku, obandażowany jak mumia, podłączony do rdzawobrunatnej kroplówki. Podobno tydzień dogorywałem. Tyle szczęścia, że mój sigi po każdym użyciu wysyłał automatycznie namiar do centrali. Przybliżony, bo przez sieć naziemną: satelity już dawno pospadały w łańcuchowych katastrofach na orbicie. Nasi z polfinu zgarnęli mnie w ostatniej chwili. Ale partnera straciłem i od tamtej pory na własną prośbę chodziłem po zonach wyłącznie sam. Uratowała mnie jedna z porcji, leżąca przy otwartym kanistrze. Niedoszły zabójca, już śmiertelnie ranny, próbował sięgnąć po karabin. Lecz tuż wcześniej upadł na tyle dla mnie szczęśliwie, że przy okazji, na tym okrągłym kawałku srebra, wyłamał ze stawu wskazujący palec. Zanim się połapał, dlaczego nie słucha go dłoń naciskająca spust, po prostu umarł. Oto, co potrafi porządna srebrna porcja, w starych przedresetowych czasach wybita nad Wisłą w dziesiątkach milionów sztuk! A niby nic szczególnego: trzy centymetry średnicy, rant na obrzeżu, z jednej strony orzeł bez korony, data 1974, z drugiej mapka dawno zapomnianego przez ludzi i Boga kraju. I wybity wewnątrz niej skrót: PRL.
***
– No i skąd my tyle tego teraz weźmiemy? Skąd, pytam?! – krzyknął mężczyzna siedzący u szczytu konferencyjnego stołu, w sali na siódmym piętrze bordowego biurowca przy byłej alei Piłsudskiego. – Rozumiem – pięć kilo. Pchnie się stalkerów pod Konstantynów, do Rzgowa, aby tylko znaleźli i przeżyli powrót. Ale sto kilo ekstra?! Zwariowali? Skąd ja im tyle wezmę? Nie wiedzą, na jakim świecie żyjemy?!
– A może właśnie wiedzą? – bezceremonialnie przerwał mu jeden z uczestników narady, krępy brunet, zwany Bartkiem, w pewnych sferach znany jako ucho i oko gubernatora okręgu. – Z Księżyca spadłeś, Maks? O szalejącej inflacji nie słyszałeś? Już dziś gospodarka się dusi, bo kruszcu robi się w bankowych skarbcach Metropolii za mało na pokrycie kolejnych emisji e-waluty. Nawet wydłużanie terminów ważności nie pomaga. Stare złoża i zapasy się pokończyły, złom wyssany do cna, produkcja miedzi z tych resztek rudy tylko po to, by ubocznie flotować złoto i srebro, ani ekonomicznie opłacalna, ani technicznie i demograficznie możliwa. A nasze czipy zadziałały bezbłędnie, zgodnie z prawem Kopernika i sukcesywnie chomikują wszystko, co się tylko na czarnym rynku pokaże. Zostają tylko nieodkryte dotychczas depozyty i stalkerzy w zonach. Więc albo każdy okręg w peelu terminowo dostarczy centrali w Wawie ten ekstra kontyngent, żeby mogła go przekazać władzom, albo i tak go dostarczy, tyle że trochę później. A wtedy ktoś wypisze zlecenie przetransportowania nas pod konwojem do Suwałk.
– Zwiększymy liczbę stalkerów – zaproponował Maks, służbowo szef okręgowego Polfinu. – Czterdziestu, których dziś mamy, w żaden sposób nie wystarczy. W dodatku połowa to cielęta, tuż po przeszkoleniu.
– Niby skąd ci ich wezmę? – gwałtownie zareagował kolejny z rozmówców. – Co lepszych wyrywa mi Warszawa, a nowych nie nadążam szkolić. Czy wy w ogóle wiecie, jaki jest wśród nich procent strat?
– To trzeba ich lepiej uczyć, albo motywować, albo jedno i drugie – zaripostował Maks. – Albo…
I wypowiedział myśl, która niemal wszystkim jednocześnie przyszła do głowy:
– …albo wykopać choćby spod ziemi tych, którzy nam się w ostatniej dekadzie wymknęli. I skasować ich prywatne składy. Skądś przecież nasze czipy przez cały czas biorą te swoje lewe porcje. No co, nie biorą może? – Spojrzał na zebranych.
– Chcesz zapolować na dzikich stalkerów? Na beeli? Przecież to nam zdezorganizuje, może i rozwali drugi obieg – zaoponował personalnik Polfinu, z racji swej funkcji nadzorujący także Biuro Odzysku. – Już i tak z nastrojami nie jest dobrze. Ile w końcu razy można za regulaminową pensję kursować w błędnym kole dom-praca-sklep-kasyno-burdel, kiedy większości nadal nie stać na choćby najkrótszy odpoczynek? Za etatowe esdeerki to sobie możecie… nad staw do miejskiego Arturówka na piwo i przydziałową trawkę. Raz na dekadę.
– Włodek, lepiej wkurzyć czipy, stalkerów, czy… centralę? A może od razu Metropolię? – podejrzanie cicho zapytał Bartek.
– Nie, no co ty…
– To zamknij się i bierz się za stalkerów. I beeli-stalkerów. Masz tydzień na rozruch i pierwsze wyniki.
– Jest ich za mało! Zwłaszcza beeli.
– Za mało?! Naprawdę? I co jeszcze?! Może drugi obieg w Łodzi też nie istnieje, a kurwy z naprzeciwka za ekstra numerki zaczęły brać przelewami esderek z wszczepek? Nowe mapki i olimpiady, już nie mówiąc o bulionówkach, też pewnie same się wykopują i latają po Łodzi, prosto do ludzi z twojego wydziału? Właśnie sprawdziłem rachunek tego, co robi u ciebie za ciecia. Możesz mi, drogi Włodzimierzu, powiedzieć, po co samotnemu gościowi, śmiertelnie uczulonemu na orzechy, pięćdziesiąt tabliczek zbożowej mlecznej z laskowymi?
Na tym dyskusja samoistnie wygasła. Włodzimierz, zjechany jak bura suka przez szefa, jeszcze długo po wyjściu z narady klął paskudnie i monotonnie. Funkcja personalnika łódzkiego Polfinu, najbardziej pożądane, ale i obserwowane stanowisko w lokalnych służbach, otwierała jednak niebywałe możliwości. Dawała władzę może i lokalną, lecz za to w postaci czystej. Dlatego Włodek, który na wdrapanie się na ów poziom wydał wcześniej setki, ba! tysiące uncji pozyskiwanego na lewo kruszcu, a teraz potrzebował kolejnych dziesiątek kilogramów srebra i złota tylko po to, by się utrzymać, oprócz urzędowej sieci kilkudziesięciu stalkerów z Biura Odzysku prowadził też od dawna drugą tajną i w pełni osobistą siateczkę chronionych stalkerów – beeli poza Biurem. I odpowiednio ich motywował. Także nieoficjalnie.
***
Od czasu, kiedy niedługo po Resecie świat wjechał na nowe tory, byłem jedną z nielicznych bez wszczepki osób w Łodzi, od pewnego czasu zdających sobie częściowo sprawę z prawdziwej natury tego kalekiego świata. Że mój czip nie działa, spostrzegłem dokładnie miesiąc po przeczytaniu skromnego i podniszczonego dziełka zatytułowanego „Piąty jeździec Apokalipsy”. Znalazłem je poza Strefą, w opuszczonym mieszkaniu, pełnym „nawiedzonych” broszurek wydawanych w śladowych nakładach, ale dość powszechnie, tuż przed kryzysem, do chwili kiedy drukowania ich surowo zabroniono. W broszurce owej, autorstwa kilku holenderskich niezależnych politologów, zaprezentowano w pełni domkniętą, jak to się wcześniej mówiło – uniwersalną teorię spiskową. Czyli wyjaśnienie, kto, kiedy, jak i po co rozkręca światowy krach, z założenia mający się skończyć, zgodnie z zasadą domina, całkowitym upadkiem starej cywilizacji.
Pierwszy błąd: zabrałem książeczkę do siebie. Drugi: przeczytałem ją uważnie. Trzeci: pół żartem opowiedziałem o wrażeniach z lektury ówczesnemu kumplowi – stalkerowi z łódzkiej grupy polfinu, Włodkowi. I przypadkiem lub nie – kilka tygodni później, wracając z kolejnego czesania przedmieścia, kiedy już zdałem służbowy wykrywacz, broń i znalezione srebro i wyszedłem z biura odsapnąć, spostrzegłem ze zdumieniem, że nie mogę uruchomić samochodu, potem – wejść do własnego mieszkania, a w końcu – nawet dostać się do sklepu. Komórka przestała działać, a przypadkowo spotkany na ulicy znajomy z policyjnego patrolu, zanim odwrócił się obojętnie, rzucił tylko jedno zdanie:
– Wypad z miasta, beelu, bo jak jeszcze raz zobaczę pod Siecią, to cię, ścierwo, rozwalę.
Z następującego po tym półrocza pamiętam jedynie głód, pozbycie się wyłączonej wszczepki, ciągłe poczucie zagrożenia, naukę zdobywania żywności od czipów za jakieś marne porcje srebra ściągane z przypadkowych biednych skrytek, cudem odszukanych bez wykrywacza. Po ledwie przetrwanej w ruinach zimie w końcu dostałem zapalenia płuc i straciłem przytomność w wyziębionym garażu na porosłym młodymi brzozami podłódzkim Teofilowie, gdzie usiłowałem jakoś dotrwać do wiosny. Ocknąłem się w cieple, co samo w sobie było już czymś niebywałym. Drugie zaskoczenie przyszło wraz z oszałamiającym zapachem bulionu, podanego przez kobietę w przypominającym dres samodziałowym kombinezonie.
– Pij, musisz – powiedziała tylko, poczekała, aż z trudem wychłeptałem zawartość z metalowego kubka, co chwilę zrywając płuca w ostrym kaszlu, zabrała naczynie i wyszła. Potem przychodziła wielokrotnie. Aż zacząłem wstawać i chodzić, obserwując codzienne życie komuny beeli-chrześcijan, bawiąc się z ich dziećmi, rozmawiając z dorosłymi. Gdy po raz pierwszy od zachorowania wziąłem do ręki nożyk do golenia, z porysowanego lustra spojrzała na mnie obca wychudła twarz o płonących, podsinionych oczach, człowiek na oko pięćdziesięcioletni. Wtedy rozpłakałem się po raz pierwszy w dorosłym życiu. Bezsilność, wyczerpanie, gwałtowność upadku, a przede wszystkim dojmujący brak nadziei skumulowały się w nagłym wybuchu, spazmatycznie szarpiącym osłabionym ciałem. Moi wybawcy pozwolili mi do woli rozpaczać w pakamerze przydzielonej w piwnicy. Albo milczeć.
Do czasu. Któregoś dnia ich przywódca, zwany Krzysztofem, wszedł za mój parawan, przysiadł na zbitej z płyt OSB pryczy i powiedział krótko: – Wystarczy.
– Co wystarczy? – Nie zrozumiałem.
– Użalania się nad sobą wystarczy. Potrzebna jest twoja pomoc. Konkretna. Dziś. Dzieci nam, jak może zauważyłeś, też chorują, a ostatni listek antybiotyku poszedł na twoje leczenie. Załatwisz nowe leki na już? Dam ci adres aptekarza z centrum, mojego kuzyna Rafała. Tani nie jest, ale zawsze trzyma coś dla nas na lewo. Mieszka w czerwonych blokach przy Tymienieckiego, to tylko dwa kilometry od granicy miasta, ale tam się roi od dronów i patroli. Jak dopadną takich beeli jak my, sam wiesz, na miejscu rozwałka. Próbowaliśmy załatwić to wczoraj sami, ale tym razem nie dało rady. Wojtka kuriera nam poranili, dziesięć porcji przeznaczonych na zapłatę mu zabrali, a i tak dobrze, że się im wyrwał i cudem uciekł.
– Dlaczego akurat ja?
– Bo dasz radę to zrobić. O tym, jak zabiłeś Wściekłego Mariusza, tego ze snajperką, do dziś po osiedlach opowiadają. Lecz co najważniejsze – my mamy na dziś, wstyd powiedzieć, już tylko pięć porcji. I nie zapowiada się szybko więcej, a czas nagli – dwójkę dzieciaków trzepie gorączka, a bańki i ziółka nie pomagają. Sam wiesz, zima była ciężka. Pójdziesz?
– Kiedy leżałem nieprzytomny, nie znaleźliście przy mnie srebra? Sześciu porcji? Trzeba było wziąć bez pytania. Szkoda czasu.
– Znaleźliśmy, ale dopóki naprawdę nie trzeba, nikogo o nic nie prosimy. A poza tym bierzemy tylko to, co sami gdzieś znajdziemy, albo nam dadzą, gdy poprosimy. Poza Wojtkiem tylko ja kiedyś kursowałem do Rafała. Lata temu, teraz już za bardzo odstaję wyglądem od ludzi z centrum. Dziczeję, rozumiesz. Ty jeszcze ujdziesz w tłoku, zwłaszcza po ciemku. To jak, pójdziesz?
– Pójdę. Gdzie dokładnie?
– Zaraz ci wszystko opowiem, najważniejsze, żebyś przedstawiając się dodał: od Krzysztofa z podziękowaniem za nadzieję.
Zanim wyszedłem, oddali mi wyprane i połatane ubranie, nawet koszulę wyprasowali starożytnym żelazkiem „z duszą”, sponiewierane buty wyczyścili na połysk. Jeszcze tego samego wieczoru wychynąłem z ruin szeregowców przy Romera. Potem przebrnąłem bezludne Złotno i dawny poligon na Brusie, pokrywający zbiorowe, ledwo oznakowane groby ostatniej – największej w Łódzkiem – epidemii, tej sprzed czterdziestu lat. Dochodziła ósma, a nadal byłem w lesie. Wypiłem łyk brzozowego soku z porysowanej aluminiowej butelki i ruszyłem dalej. Niebawem dotarłem do pierwszego przyczółka cywilizacji na aktualnej granicy Łodzi – nowej pętli tramwajowej przy Włókniarzy, przy której na małym parkingu stały pojazdy używane przez chłopaków z patroli i szkółki stalkerów. Tym razem parking był prawie pusty, więc ruszyłem wprost do pakamery tramwajarzy. Czujniki Sieci nie widziały wszczepki, więc nie podniosły alarmu. Zajrzałem przez zakratowane opancerzone okno: spokojnie. Cztery wiekowe karabinki beryl na stojaku, za stołem trzech, przy kuchence jeden. Tego przy kuchence nie znałem, jakiś nowy, ale resztę już widywałem, kiedy wyruszałem stąd dawniej z miasta poza Strefę. Z jednym z nich, moim rówieśnikiem Grześkiem, nawet kiedyś ostro popiłem, ciesząc się z sukcesu. Trafiłem wtedy na zamurowane pod parapetem w bloku przy Szczecińskiej trzysta z górką uncji filharmoników. Grzegorzowi akurat urodziły się bliźniaki, więc po cichu wsunąłem mu do kieszeni tę „górkę” – czyli dwa rulony po dwadzieścia uncji srebra. Oczywiście najpierw się obruszył, ale kiedy usłyszał, że to na „pępkowe”, dopiero się rozpromienił. Czterdzieści uncji srebra to było prawie sto czterdzieści porcji, równowartość trzyletnich zarobków łódzkiego tramwajarza. Niezłe zabezpieczenie dla żony i dzieciaków, jakby co.
Ukryty w ciemności zaczekałem więc, aż Grzesiek wyjdzie do kabiny pustego, stojącego na pętli tramwaju. W pojazdach komunikacji miejskiej można się było wtedy jeszcze poruszać bez wszczepki. Gdy tylko zabrzmiał dzwonek ostrzegający spóźnionych pasażerów, podbiegłem do tramwaju, wskoczyłem do pierwszego, pustego wagonu i… uśmiechnąłem się do motorniczego, którego zdumiona twarz odbijała się w przedniej szybie. Miał tyle przytomności umysłu, by spokojnie ruszyć w trasę, i dopiero gdy skład wtoczył się na Mickiewicza, ni to zapytał, ni stwierdził:
– Opłakaliśmy cię z żoną. Ty przecież nie żyjesz. Podobno zabili cię dzicy pod Opocznem. Były komunikaty.
– Długo mówić, nie teraz. Słuchaj, zaraz przystanek, a ja jadę aż do Tymienieckiego. Patrole dziś aktywne?
– Średnio. Właź do kabiny, patrz na trasę i nie odzywaj się, przy Tymienieckiego cię wypuszczę, jesteś zmiennik, jakby co. Potrzebujesz czegoś?
– Beele nie mają potrzeb.
– Takie buty? Tym bardziej siedź cicho i daszek na oczy. W centrum montują przy przystankach pierwsze skanery tęczówek, to co prawda poresetowy szajs, ale strzeżonego… Masz, chłopie, jaja, przejeżdżać im pod samym Polfinem. Przecież oni teraz kończą robotę.
– Mało który nie ma wozu, reszta mieszka rzut beretem od firmy. Pozostali zza biureczka od razu gonią do klubów naprzeciwko. Najbezpieczniejsza trasa, wbrew pozorom.
– Tfu, pasożyty cholerne, żeby ich mór wydusił. Sorki, stary, to nie do ciebie, ty jesteś w porządku.
– Nie, Greg, nie jestem. Sporo przemyślałem przez te pół roku, może kiedyś się spotkamy, to pogadamy.
– Fakt, ale teraz morda w kubeł, pierwszy przystanek.
I pojechaliśmy. Pod wiaduktem kolejowym, będącym osiedleńczą granicą miasta, poza którą mikrosamochody beeli kończyły bieg. Potem utrzymywaną w jako takim porządku trasą W-Z. Przymknąłem oczy pod daszkiem użyczonej przez Maksa tramwajarskiej czapki. Teraz najgorsza część drogi: kilometr ścisłego centrum. W tramwaju nadal było pustawo. Jeszcze skręt w Piotrkowską, poszczerbiona nieco katedra, puste miejsce po wywiezionym na przetop pomniku Jana Pawła II i słowa Grześka: trzymaj się, jakby co, wiesz, gdzie mnie szukać.
– Dzięki, zapamiętam, pozdrów żonę, ucałuj dzieciaki.
Znów w mrok, oświetlony skąpymi miejskimi latarniami i niknącymi w ciemnościach światłami odjeżdżającego ku niedalekiej pętli rozchwierutanego tramwaju, nieustannie reanimowanego i łatanego z „dawców części” w lokalnych warsztatach. Enklawę przy Tymienieckiego znałem jak własną kieszeń. W końcu w jednym z tych apartamentowców sam mieszkałem dwieście dni wcześniej. Blok Rafała miał wejście od ulicy jeszcze przed ogrodzeniem i stróżówką z czujnikami. Przygarbiony, najpierw zadzwoniłem do drzwi zamkniętej już apteki na parterze, a po chwili wcisnąłem numer mieszkania farmaceuty, starając się nie wystawiać twarzy na oko kamery.
– Kto tam? – Z głośnika rozległ się męski, lekko niepewny głos.
– Przychodzę z podziękowaniami za nadzieję. Od Krzysztofa.
– Otwarte, drugie piętro.
Szczęknął zamek w antywłamaniowych drzwiach i wszedłem do środka. Jeszcze chwila i stanąłem przed drzwiami pigularza. Otworzył starszy mężczyzna z rudą, przetykaną siwizną szczotką włosów i zmęczoną twarzą. Z miejsca przeszedł do rzeczy:
– Co u Krzysztofa? Czego potrzebujecie?
– W porządku, ale dzieciaki się pochorowały, trzeba antybiotyków i witamin. I sulfonamidów.
Wymieniłem nazwy i ilość. Zdjąłem buty, spod usztywnionej futrówki wyjąłem garść srebra.
– Już przynoszę.
Rafał wyszedł do drugiego pokoju, coś tam przesunął, po czym wrócił z papierową torbą pełną medykamentów. Biorąc monety, mówił szybko:
– Instrukcje na druczkach wewnątrz, trzymać w chłodzie. W siatce masz surowicę przeciwtężcową i szczepionki z Metropolii, na parę nowych zmutowanych cholerstw, dla maluchów. Bratu powiedz, że łapsy czegoś się domyślają. W ostatnich tygodniach już dwa razy miałem kontrolę w aptece. Mój dostawca zaliczył to samo, więc od jutra jego taryfa rośnie o połowę. Tu już nie przychodźcie, chyba że w ostateczności. Krzysiek wie, gdzie. Pozdrów go. Głupio zrobił, ale to jego życie i ryzyko. Tylko dzieci szkoda. Co one winne. Teraz pakuj manele do plecaka i idź już stąd, szybko.
Dawniej przesłuchiwałem podobnych ludzi. Było jasne, że pigularz śmiertelnie się boi. Faktycznie musiał mieć ogon. Cholera, wchodząc do budynku niczego podejrzanego nie zauważyłem.
Wyszedłem na Tymienieckiego, skierowałem się ku Piotrkowskiej. Tym razem nie miałem szans na podwózkę. Musiałem minąć Skorupki, przeskoczyć Politechniki i graniczną Aleję Włókniarzy. I poza Sieć, jak najszybciej na Teofilów.
Lecz nim dotarłem do Piotrkowskiej, zatrzymał się przy mnie, częściowo wjeżdżając na chodnik, samochód z czarnymi szybami. Takim niedawno sam jeździłem. Okno uchyliło się i usłyszałem znajomy sepleniący głos:
– Co się będziesz tak męczył bez sensu po nocy. Wskakuj, Jurek, podwiozę cię na samą granicę.
Poznałem ten głos: Włodek! Dawniej dobry kumpel – stalker. Dziś już raczej nie kumpel, pomyślałem, dostrzegając na śródpiersiu czerwony punkcik laserowego celownika. Westchnąłem ciężko, zdjąłem plecak i trzymając go odruchowo jak tarczę, wsiadłem do samochodu…
***
Poresetowy pager, smycz od ponad sześciu lat, czyli od spotkania na Tymienieckiego, łącząca mnie z obecnym personalnikiem łódzkiego Polfinu, zapikał po przyjęciu połączenia, na ekranie pojawił się tekst. „Zamówienie: do końca lipca sto pięć kilo czystego srebra. Albo dwa kilo złota. Potem wracasz pod Sieć, do stolicy, na nowych papierach i wszczepce. Pięć procent jak zwykle dla ciebie. Inaczej twoi przyjaciele z Romera jadą do spalarni. A ty z nimi”. Napis zamigotał i znikł. Odbiornik kasował wszystko jak leci już minutę po odbiorze.
Owo małe, pancerne w budowie i ładujące się solarem urządzenie bez czujnika wszczepki, to była druga rzecz, którą otrzymałem od Włodka po przyjęciu zaproszenia do auta, siedem lat temu. Pierwszą stanowiły zdjęcia uliczki przy Romera, a na niej kilku osób żegnających mnie parę godzin wcześniej. Do tego proste zdanie: – Współpracujesz, albo oni wszyscy od jutra umierają. Dzieci też. Co do jednego.
– Skurwysynu jebany – warknąłem wtedy odruchowo, ale zaraz potem zamilkłem. Zabić gnoja? Nie da rady bez broni i spoza ochronnej siatki oddzielającej kierowcę od przedziału pasażerskiego. Poza tym wiedziałem, że pod tylnym siedzeniem tkwią elektrody i w razie czego wystarczy jeden ruch Włodka, by wysmażyło mnie na skwarkę. Zdałem też sobie sprawę, że nie blefuje. Kiedyś w biurze pochwalił się skutecznością swoich metod. Uspokoiłem oddech.
– Czego chcesz?
– Dziewięćdziesiąt pięć procent tego, co wykopiesz. Od jutra do końca życia. Twojego rzecz jasna. Bezpośrednio dla mnie. Minimum sto dwadzieścia porcji srebra miesięcznie. Albo równowartość w złocie. Na kartce masz adres dwóch skrzynek kontaktowych w strefie. Przeczytaj. Zapamiętałeś? Powtórz. Możesz czasem przynieść mniej, ale zawsze musisz to nadrobić. Pager zawsze trzymaj przy sobie. Załóż do niego mocne hasło.
– Co dasz w zamian?
– Życie dla ciebie i tamtych. Ochronę zachodniego Teofilowa przed wścibstwem patroli i dzikich beeli. Od czasu do czasu zaopatrzenie w sprzęt, poza bronią, tę musisz sam sobie znaleźć. – Włodek sprawnie manewrował po Radwańskiej, wymijając nieliczne samochody zdążające do ostatniego po tej stronie Włókniarzy multimarketu. W końcu stanął na uboczu placu parkingowego przed sklepem.
– Zaczynasz od końca kwietnia, czyli dostaniesz wyjątkowo dwa miesiące na pierwszą dostawę. Z bagażnika weź torbę z kompletem nowych wykrywek i baterii, no i ogniwa słoneczne. Nie próbuj się od tej pory kontaktować w Łodzi z nikim poza mną. Nigdy się nie dowiesz, czy akurat cię nie sprawdzam. Zawiedziesz mnie w jakikolwiek sposób, spróbujesz zniknąć – twoi beele umrą. Zginiesz w akcji – najmniejsze wątpliwości i podobny koniec. Wpadnę pod samochód, skosi mnie zawał, o naszej współpracy dowie się ktoś trzeci – to samo. Zrozumiałeś? Na pewno? No, to powodzenia, cichy wspólniku. A teraz spadaj. No, zmiataj, dziś nikt cię na Włókniarzy nie sprawdzi. Grześka nie zabijaj. Od tygodnia ma moją pluskwę w kabinie. Tych twoich pobożnych beeli też obserwuję nie od dziś. Kiedyś musiałeś się ujawnić w mieście. W twój numer ze spalarnią nie uwierzyłem, za twardy jesteś. A teraz sio, do roboty!
Od tamtej pory tyrałem pięć razy ciężej i miałem z tego tyle, co nic. Odkładałem, ile się dało, ale więcej niż ekstra kilku procent nigdy nie schowałem. Znałem Włodka, wiedziałem, że nie zawaha się zabijać. Poza jedną poważniejszą próbą, bałem się ryzykować życiem niewinnych ludzi. Wyjścia na razie nie widziałem. Może kiedyś, kiedy się odpowiednio przygotuję. Zresztą, z czasem nazbierałem trochę kruszcu z samych obrywów. Ale co to było, przy najnowszym zleceniu od Włodka? Przecież nie da się w kilka tygodni znaleźć kilkadziesiąt razy więcej! To niemożliwe. To po prostu odroczony na krótko zbiorowy wyrok śmierci! Ale… Skoro tak…
Skoro Włodek aż tak dziś groził, to znaczy, że sprawa świeża i sam jest w strachu. Pewnie centrala go pogoniła. Dziś więc raczej nie, ale za kilka dni na pewno przygotuje się do spełnienia groźby. Nie ma innego wyjścia. I na bank ma kogoś od brudnej roboty. Na jego miejscu, ja bym miał.
Podjąłem decyzję. Kiedy dotarłem do siebie, włożyłem pager do styropianowego pojemnika pod łóżkiem, zabrałem tylko broń, uzbierane przez lata mapy wschodniego peelu, dwa odnalezione przed trzema laty w jednym z mieszkań osiedla radomskie walthery p99 z sześcioma magazynkami amunicji i niewielki plecak przetrwania. Przytroczyłem doń pojemnik z dziesięcioma rulonami srebrnych jednouncjówek. Już po ciemku, tunelem, wylazłem za blokiem i pognałem do osiedla przed Szczecińską. Nawet nie wchodziłem do znajomej piwnicy. Skinąłem tylko wyglądającemu z niej ukradkiem Krzysztofowi.
– Co jest? – cicho zapytał przywódca komuny, kiedy wleźliśmy na zrujnowany strych, by uniknąć świadków z piwnicy.
– Sprawy przyspieszyły. Macie prosty wybór: albo za pół godziny wszyscy wychodzimy z miasta z tym, co uniesiecie, i ruszamy do tego waszego podlaskiego raju, bez gwarancji powodzenia, albo od jutra umieracie. Wszyscy. Dzieci też. Na sto procent.
– Opowiadaj – Krzysztof nie bawił się w pustosłowie.
Opowiedziałem. W trzy minuty krótko, zwięźle, precyzyjnie zrzuciłem z siebie więcej niż tylko siedmioletnie brzemię, wprost na słuchacza. Wyznałem nawet to, czego nie musiałem. Jak to raz, kiedyś, spróbowałem zataić przed Włodkiem znalezione siedemdziesiąt porcji, a w efekcie następnego dnia jednego z podopiecznych Krzysztofa trafiła “zabłąkana” kula, gdy pielił zagon ziemniaków w zdziczałym sadzie za Cieplarnianą. Płaczu żony i córki zabitego nie zapomniałem do dziś. Od tamtej pory aż tak nie ryzykowałem.
Krzysztof tylko zacisnął pięści, gdy dowiedział się, dlaczego zginął mąż jego siostry, ojciec jego siostrzenicy, ale nadal milczał, o nic nie pytał. Poza: „ja ci wybaczam”, nie powiedział nic. Patrzył tylko na mnie wzrokiem coraz bardziej zaszczutego zwierzęcia. Potem kazał czekać i po cichu zszedł na dół. Wydać polecenia. Dopilnować wykonania.
Spakowaliśmy się w stelażowe plecaki, rodem chyba jeszcze z PRL-u. W plecakach każdy z nas niósł zestawy przetrwania, narzędzia, odzież, wodę, leki, broń, koncentraty kaloryczne i po kilka kilogramów nasion. Prawie cały ten szpej kupowałem i przekazywałem “moim” beelom od kilkudziesięciu miesięcy, za zaoszczędzone i ukrywane przed Włodkiem srebro. Pozostałą część wyposażenia znalazło się na przedmieściach. Rozdzieliłem też po parę uncji kruszcu. Przyda się, jeśli nikt nas po drodze nie upoluje i jednak dojdziemy na to cholerne Podlasie. Ostatnie w Europie naprawdę martwe pole. Szansa może jedna na pięćdziesiąt, ale mimo wszystko – szansa. Nawet jeśli po drodze staniemy się celem dla cyngli Włodka. Tu jednak tej szansy już nie mieliśmy.
Jeżeli się uda, nie zabawię tam długo. Wrócę do Łodzi. Mam tu jeszcze coś ważnego do załatwienia. Wśród zapadającej ciemności pstryknięciem kciuka podrzuciłem wirującą porcję. Orzeł, czy reszka? Mignęła mapka, błysnął napis. Ruszyliśmy w nieznane, nim moneta opadła.
Koniec