Piąte z siedmiu opowiadań cyklu “Skrzydła czasu”, stanowiącego tematyczną całość, choć każde z opowiadań to osobna, zamknięta historia.
Piąte z siedmiu opowiadań cyklu “Skrzydła czasu”, stanowiącego tematyczną całość, choć każde z opowiadań to osobna, zamknięta historia.
Wstęp
Od 1966 roku świat technologii wojskowej zmienił się nie do poznania.
Trzy dekady wystarczyły, by z pola walki zniknęła romantyka, a zastąpiła ją precyzja algorytmu.
Człowiek wciąż siedział w kokpicie, ale już nie był jedynym, który decydował.
Stał się elementem systemu – częścią składową układu czujników, komputerów i satelitów, które widziały, liczyły i reagowały szybciej niż on sam.
Na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych narodziła się nowa era aerodynamiki – era zmiennej geometrii skrzydeł.
Amerykańskie F-111 Aardvark i F-14 Tomcat, radzieckie Su-24 Fencer i MiG-23 Flogger, mogły modyfikować kąt skosu skrzydeł, dopasowując powierzchnię nośną i czołowy profil aerodynamiczny do warunków lotu.
Była to odpowiedź na potrzebę połączenia krótkiego rozbiegu i dobiegu ze zdolnością do osiągania prędkości ponad Mach 2 – idealne rozwiązanie dla lotniskowców i baz o ograniczonej infrastrukturze.
Wkrótce pojawiły się symbole nowej ery: B-1 Lancer i Tu-160 Blackjack – dwa bombowce o zmiennej geometrii skrzydeł, stworzone po przeciwnych stronach żelaznej kurtyny.
Amerykański Lancer był klasycznym bombowcem uderzeniowym, następcą B-52, ale stworzonym do innej wojny. Nie miał unosić się ponad chmurami jak dawni giganci, lecz przecinać powietrze tuż nad ziemią. Lecąc na wysokości zaledwie kilkudziesięciu metrów, wykorzystywał ukształtowanie terenu jako naturalną tarczę przed radarami. System terrain-following radar prowadził go przez doliny, zbocza i równiny, utrzymując stały dystans od powierzchni. Wraz z potężnym zestawem zakłócaczy elektronicznych tworzyło to broń do cichego i szybkiego przełamania obrony – bombowiec, który miał dotrzeć do celu, zanim ktokolwiek zdołałby go zobaczyć.
Radziecki Tu-160 był jego przeciwieństwem. Nie miał się ukrywać, lecz dominować. Największy i najszybszy bombowiec w historii, z czterema silnikami NK-32 o łącznym ciągu ponad 550 kiloniutonów, osiągał prędkość przekraczającą Mach 2 i zasięg ponad 12.000 kilometrów. Jego zadaniem nie było zrzucać bomby, lecz odpalać pociski manewrujące dalekiego zasięgu – Ch-55 i Ch-101 – zdolne nieść głowice jądrowe na tysiące kilometrów. Blackjack miał uderzać, nie przekraczając nawet granicy systemów obrony przeciwnika.
Na niebie zapanowała czwarta generacja myśliwców.
F-15 Eagle, F-16 Fighting Falcon, Su-27 Flanker i MiG-29 Fulcrum reprezentowały szczyt inżynierii aerodynamicznej.
Sterowanie fly-by-wire zastąpiło klasyczne układy hydrauliczne, a komputery pokładowe obliczały parametry lotu setki razy na sekundę.
Pokładowe radary – jak amerykański AN/APG-63 czy radziecki Zasłon z MiG-31 – potrafiły wykrywać, śledzić i atakować wiele celów jednocześnie na dystansie ponad dwustu kilometrów.
Walka w powietrzu przestała zależeć od refleksu pilotów. Decydowały systemy. Morza natomiast stały się przedłużeniem nieba – a amerykańskie lotniskowce, te pływające miasta o napędzie atomowym, centrum światowej projekcji siły.
Każdy lotniskowiec niósł na pokładzie dziesiątki samolotów, posiadał eskortę krążowników, niszczycieli i okrętów podwodnych, a jego zasięg był praktycznie nieograniczony.
Związek Radziecki odpowiedział inaczej: flotą podwodnych krążowników, uzbrojonych w pociski przeciwokrętowe i zdolnych razić cele z setek kilometrów.
Jednym z ich potomków był K-141 Kursk – symbol potęgi i tragedii rosyjskiego lotnictwa morskiego.
Pod koniec lat osiemdziesiątych pojawił się nowy rodzaj ciszy – cisza niewidzialnych maszyn.
Amerykańskie F-117 Nighthawk i B-2 Spirit wprowadziły technologię stealth, która zmieniła sens słowa „obecność”.
Radar przestał być gwarantem bezpieczeństwa, a niebo – przestrzenią widzialną.
Człowiek stał się obserwatorem własnej technologii, często nie wiedząc, co dokładnie kieruje jego maszyną.
W tym samym czasie trwał wyścig w przestrzeni kosmicznej.
Wahadłowce Columbia, Challenger, Discovery, Atlantis i Endeavour uczyniły z orbity nowy teatr działań. Stany Zjednoczone chciały, by promy stały się czymś więcej niż tylko środkiem transportu – miały być platformą strategiczną, zdolną do wynoszenia satelitów szpiegowskich, testów broni antysatelitarnej i potencjalnych operacji uderzeniowych spoza atmosfery. Orbita miała stać się nowym frontem zimnej wojny.
Związek Radziecki nie zamierzał pozostać w tyle. W odpowiedzi powstał program Energia–Buran – najbardziej ambitne przedsięwzięcie w historii radzieckiej kosmonautyki.
W listopadzie 1988 roku prom Buran wykonał swój pierwszy i jedyny lot, całkowicie automatyczny: bez pilota, bez załogi, bez błędu. Startował z Bajkonuru na grzbiecie rakiety Energia, a po dwugodzinnym locie samodzielnie wszedł w atmosferę i wylądował na pasie jak maszyna przyszłości.
Był to moment przełomowy – po raz pierwszy człowiek okazał się całkowicie zbędny.
W 1991 roku wojna znów wróciła – tym razem w postaci cyfrowego spektaklu.
Operacja Pustynna Burza połączyła satelity, drony zwiadowcze, precyzyjne bomby naprowadzane laserem i sieci taktyczne wymieniające dane w czasie rzeczywistym.
Nad pustynią Iraku spotkały się wszystkie epoki lotnictwa – od klasycznych myśliwców po systemy sztucznej percepcji.
To nie był już konflikt narodów, lecz demonstracja dominacji technologicznej.
A kiedy technologia osiąga doskonałość, pozostaje tylko jedno pytanie: czy człowiek jest jeszcze potrzebny?
Prolog
Stocznia Portsmouth Naval Shipyard, Maine, rok 1968.
Świt w Portsmouth przychodził powoli, jakby słońce nie chciało przebić się przez gęstą mgłę nad ujściem rzeki Piscataqua. Powietrze było ciężkie od zapachu oleju, ozonu i chłodu stalowych nabrzeży. W dokach stoczniowych stały trzy atomowe okręty podwodne – czarne sylwetki znikające w mlecznej zawiesinie. Na dźwigach paliły się żółte lampy ostrzegawcze, a para z systemów unosiła się w górę, tworząc nad całą stocznią niską, szarą kopułę.
Po betonowych pomostach przesuwali się technicy w granatowych kurtkach z naszywkami US NAVY. Słychać było stukot stalowych narzędzi, syk sprężonego powietrza i jednostajny, głuchy rytm pomp odwadniających. W oddali rozbrzmiewała syrena zmiany – dźwięk, który przez dziesięciolecia był sercem tej stoczni.
W cieniu dźwigów, pośród plątaniny rusztowań i przewodów, na masywnych kołyskach dokowych, spoczywał USS Scorpion - atomowy okręt podwodny klasy Skipjack. Jego kadłub, naznaczony usuniętymi panelami poszycia i otwartymi włazami dostępowymi niczym kraterami, połyskiwał zanurzony w sztucznym świetle reflektorów suchego doku numer trzy. Po stalowych żebrach konstrukcji ślizgały się błyski palników acetylenowych; iskry sypały się szerokim wachlarzem, odbijały od wypolerowanych płyt i gasły w płytkiej wodzie zalegającej dno basenu.
Powietrze drżało od ciepła i wibracji. Z dołu dobiegał rytmiczny stuk młotków, trzask elektrod i przeciągły syk sprężonego powietrza. Każdy dźwięk odbijał się echem od żelaznych ścian, tworząc jednostajny, głęboki puls – rytm serca uśpionej maszyny, która lada chwila miała powrócić w głębiny oceanu.
Na stalowym balkonie technicznym, wysoko nad suchym basenem doku, stali komandor porucznik Francis Slattery, dowódca okrętu, i jego zastępca, komandor podporucznik Edward Marsh.
– Prawie dwa lata… – powiedział cicho Marsh, opierając dłonie o barierkę. – Smutny widok. Wyglada jak wieloryb wyrzucony na brzeg.
Slattery zmrużył oczy, patrząc na smugi światła przesuwające się po kadłubie.
– Tak. Z otwartymi ranami po ataku orki.
Przez chwilę żaden z nich się nie odezwał. Gdzieś poniżej syknął palnik, rozpryskując wachlarz iskier, które spadały w płytką wodę niczym złoty deszcz.
Obaj pamiętali tamtą noc w pobliżu antarktycznego lądolodu – puls sonaru torpedy, krzyk operatora, wstrząs kadłuba i echo wybuchu, które jeszcze długo dudniło im w głowach. Potem rozkazy milczenia, transport, dekontaminacja. W raportach cisza – zwykłe skierowanie do bazy naprawczej na instalację i testy nowego wyposażenia. W rzeczywistości – pełna odbudowa strukturalna kadłuba i napędu.
Marsh stał z rękami opartymi o barierkę, obserwując spawaczy kończących prace przy kadłubie.
– Dwa lata roboty, a wciąż wygląda tak samo – powiedział.
– Z zewnątrz – odparł Slattery. – Wnętrze, reaktor, systemy sterowania… wszystko nowe. Po tamtej nocy nie zostało praktycznie nic, co nadawałoby się do użytku.
– A mimo to pan nie stracił dowództwa, ja nie poszedłem na wcześniejszą emeryturę, no i znowu dali nam Mk45 – rzucił XO z niedowierzaniem. – Po tym, jak jedna prawie rozerwała nas na strzępy.
– Tak… prawie… – powtórzył cicho komandor. – Dlatego teraz testujemy nowy system zabezpieczeń. Admiralicja chce mieć pewność, że tym razem wszystko będzie pod kontrolą.
Marsh odwrócił wzrok od kadłuba.
– Pod kontrolą? Planują testy… bojowe?
Slattery spojrzał na niego krótko.
– Zobaczymy, jakie dostaniemy rozkazy.
Kadłub znów błyszczał świeżą farbą antykorozyjną. Wymieniono wszystkie zawory, czujniki i przewody hydrauliczne. Nowe wiązki elektryczne biegły pod stropami jak świeże żyły – grubsze, lepiej ekranowane, odporne na przeciążenia i zalania. Zainstalowano ulepszony system łączności ELF, zdolny do przekazywania krótkich rozkazów nawet na głębokości kilkuset metrów. Reaktor przeszedł testy szczelności osłony neutronowej. Na papierze – nowy okręt. W świadomości załogi – wciąż ten sam.
Na platformie pojawił się oficer uzbrojenia, niosąc czarną teczkę z czerwonym napisem CONFIDENTIAL.
– Sir, dostarczono torpedy numer zero-jeden i zero-dwa, typ Mk45. – Zawahał się. – Głowice… specjalne.
Marsh skrzywił się, jakby w ustach poczuł smak metalu.
– Historia nikogo niczego nie nauczyła.
Slattery spojrzał w dół, na stalowy kadłub zalewany błyskami spawarek.
– Pokora nie jest walutą w tej grze, Ed.
* * *
Jeszcze przez dwa tygodnie stocznia nie spała.
Spawarki rozświetlały nocne zmiany jak błyskawice, a echo młotów odbijało się od ścian doku. Technicy pochylali się nad włazami serwisowymi, lutowali przewody, kalibrowali sensory, testowali układy chłodzenia i awaryjne zasilanie. W przedziałach słychać było jednostajny szum pomp hydraulicznych, a w mesach pachniało farbą, ozonem i nowym smarem.
Kadłub był już zamknięty, systemy – zsynchronizowane, a załoga powoli wracała na pokład, ucząc się na nowo własnego okrętu.
* * *
Nadszedł dzień ponownego wodowania.
Zawory hydrauliczne zasyczały basowo, gdy woda zaczęła zalewać basen doku. Powoli wznosiła się po burtach, wsiąkała w szczeliny, spływała strugami po świeżych spawach. Kadłub Scorpiona drgnął, gdy pierwsza fala uniosła go z podpór.
Dokerzy obserwowali wskaźniki poziomu wody – ciśnienie w komorze rosło równomiernie, a liny cumownicze naprężały się i luzowały w rytmie przyboru wody.
– Trzyma trym – rzucił inżynier pokładowy. – Stabilność potwierdzona.
Dopiero wtedy bosman wychylił się przez reling.
– Odbij cumy z prawej burty! Luzować powoli! – krzyknął do wachty linowej.
Woda sięgała już krawędzi dokowych bram. Powietrze gęstniało od wilgoci i zapachu smaru. Okręt unosił się na powierzchni jak przebudzony drapieżnik, gotowy do wyjścia w morze.
Dokerzy na nabrzeżu odebrali ciężkie cumy i przełożyli je na wciągarki holowników. Silniki zawyły głucho, gdy liny naprężyły się, a Scorpion poruszył się z miejsca. Woda wokół zakotłowała się, a echo odbiło od stalowych ścian.
Na kiosku okrętu stali Slattery i Marsh. Mostek okrętu górował nad kadłubem; widok z niego obejmował całe pole operacji – holowniki, pomost, ludzi na nabrzeżu. Kapitan miał ręce założone na poręczy, XO trzymał notes i obserwował pracę dokerów.
Holowniki przeciągnęły Scorpiona przez basen portowy w kierunku bocznego, niemal pustego nabrzeża. Miejsce było ustronne – z dala od innych jednostek i głównego wejścia do portu. Tylko kilka postaci w mundurach czekało na końcu pirsu.
– Ciekawe, że nas tu odholowali – mruknął Marsh. – Zwykle takie wodowanie robi się z orkiestrą i flagami.
– To nie jest okręt, którym się chwalą – odparł Slattery spokojnie. – To taki, o którym lepiej nie wspominać.
Kiedy kadłub zatrzymał się przy nabrzeżu, trap opadł z głuchym stukiem. Załoga stanęła na zbiórce, równo w dwóch szeregach. Czapki bieliły się w porannym świetle, powietrze pachniało morzem i świeżą farbą.
Przed nimi pojawił się Admirał Floty Atlantyckiej, starszy mężczyzna o twarzy jak wykutej z granitu.
Nie trzymał przemówienia – mówił krótko, rzeczowo, tak jak mówi się do ludzi, którzy już raz patrzyli śmierci w oczy.
– USS Scorpion powraca do służby. Okręt został odtworzony i uznany za gotowy do służby operacyjnej. – Zrobił pauzę. – Nie zapominajcie jednak, że stal można odnowić. Ludzi – nie zawsze.
Słowa zawisły w powietrzu, ciężkie, prawdziwe. Potem skinął głową i dodał chłodnym tonem:
– Kapitanie, proszę na chwilę.
Marsh spojrzał pytająco na dowódcę, ale Slattery tylko uniósł dłoń.
– Zajmij się przygotowaniem systemów – powiedział cicho. – Tchnij w nią życie.
XO skinął głową i odszedł w stronę trapu prowadzącego na pokład.
Admirał poczekał, aż się oddali, i dopiero wtedy odezwał się do Slattery’ego:
– Oficjalne zadanie: rejs testowy po remoncie. Nieoficjalne – kontynuował cicho – w rejonie Azorów działa rosyjski statek szpiegowski Akademik Sierow. Prowadzi mapowanie dna morskiego, a przy okazji sieci SOSUS. Według naszych źródeł może operować wespół z jednostkami wsparcia. Istnieje wysokie prawdopodobieństwo eskorty myśliwskiego okrętu podwodnego.
Admirał wyciągnął z teczki zafoliowany pakiet oznaczony CONFIDENTIAL i podał go Slattery’emu.
– Zadanie: dyskretne rozpoznanie. Nie wchodzicie w kontakt bezpośredni. Zbieracie dane akustyczne. Rejestrujecie każdy sygnał, każdą próbę instalacji urządzeń bądź próbę sabotowania naszych. W razie konieczności – raport przez ELF do Norfolk. USS Permit będzie w rejonie do wsparcia, lecz nie wykonujcie żadnych działań, które mogą ujawnić waszą obecność. Zrozumiano?
Slattery skinął głową, a admirał dodał na koniec, niższym tonem:
– I pamiętajcie: Akademik Sierow nie jest tylko cywilnym statkiem. Monitorujcie eskortę. Jeśli potwierdzicie obecność jakiejkolwiek jednostki podwodnej, meldujecie ELF-em.
Komandor zerknął na teczkę, potem na kadłub.
– Czy mogę strzelać? – zapytał krótko.
Admirał pokręcił głową.
– Nie. Rejestrujecie i dokumentujecie. Jeżeli eskorta będzie agresywna i będzie bezpośrednie zagrożenie dla życia załogi – dowództwo podejmie decyzję. To ma być misja rozpoznawcza, nie bitwa.
Admirał skinął jeszcze raz i odszedł w stronę samochodu służbowego. Slattery odprowadził go spojrzeniem i schował rozkazy do wewnętrznej kieszeni kurtki.
* * *
Wieczorem okręt był gotowy do wyjścia w morze.
Załoga wchodziła na pokład w ciszy, jakby każdy krok był częścią ceremonii.
Wnętrze pachniało świeżą farbą, ozonem i olejem maszynowym. Reaktor szeptał głębokim pomrukiem – jednostajnym, uspokajającym, prawie ludzkim.
Na mostku panował półmrok. Na zewnątrz słońce chowało się za dźwigami stoczni, a woda w basenie portowym przybierała barwę ciemnego szkła.
Slattery trzymał się poręczy kiosku i patrzył na ląd.
– Piękny wieczór na ostatni spacer – powiedział Marsh półgłosem.
Dowódca skinął. – Każde zanurzenie może być ostatnim. Tyle że nie każdy o tym pamięta.
W głębi kadłuba ożywały kolejne sekcje.
W maszynowni rozległ się metaliczny trzask zaworów bezpieczeństwa, a potem niski, rosnący pomruk turbin. Pompy chłodzenia włączyły się jedna po drugiej, wypychając powietrze z przewodów.
W centrali sonarowej zapaliły się pierwsze zielone kontrolki, a na ekranach zaczęły pojawiać się echa kalibracyjne.
Z kuchni dochodził zapach oleju i kawy – znak, że nawet tam powróciło życie.
– Reaktor pracuje stabilnie, parametry w normie – zameldował głos z interkomu.
– Układy hydrauliczne sprawne, ciśnienie robocze utrzymane.
– Łączność głębinowa aktywna, test transmisji zakończony.
Slattery skinął na oficera wachtowego.
– Obsadzić mostek. Pełna wachta manewrowa.
– Mostek obsadzony. Sternik, na stanowisku.
– Głębokościomierz sprawny.
– System balastowy gotowy do pracy.
– Dobrze. – Kapitan chwycił mikrofon okrętowy. – Mała naprzód. Rzucić cumy.
Bosman uniósł rękę nad głowę.
– Rzuć cumy z lewej i prawej burty!
Liny wpadły do wody z pluskiem, a z rufy popłynął niski, rytmiczny dźwięk. Śruba wgryzała się w wodę z ciężkim, miarowym biciem stali o fale. Kadłub drżał lekko, a metaliczny pomruk niósł się po całym pokładzie.
Scorpion drgnął, jakby coś w nim ożyło po długim śnie.
Okręt powoli wysuwał się z doku.
Na nabrzeżu ludzie w kombinezonach obserwowali scenę w milczeniu – bez salutów, bez muzyki, tylko w ciszy przerywanej stukotem wciągarek i echem fal.
W centrali jeden po drugim gasły wskaźniki awaryjne, a w ich miejsce zapalały się zielone punkty statusu:
Propulsion – nominal,
Reactor – stable,
Navigation – ready.
Reaktor pracował miękko, jednostajnie, jak równy rytm serca.
Z kiosku widać było, jak woda rozstępuje się z sykiem przed dziobem, jak srebrne smugi piany rozchodzą się po powierzchni.
Kapitan oparł dłonie na poręczy kiosku i spojrzał w dal, gdzie czekało morze.
– Kierunek – ujście kanału. Prędkość – dziesięć węzłów.
– Kierunek – ujście kanału, dziesięć węzłów – powtórzył sternik.
Gdy Scorpion minął ostatnie nabrzeże, Marsh spojrzał w dół na falującą wodę.
– W porcie zawsze pachnie rdzą i strachem – mruknął.
– Na morzu pachnie tylko ciszą – odparł Slattery. – Zanurzenie przeprowadzimy na sektorze trzy-pięć.
Okręt przyspieszył powoli, zostawiając za sobą smugę piany i stoczniowy dym unoszący się w powietrzu. Kadłub zadrżał, gdy fale uderzyły w dziób.
Pod stalowym niebem Scorpion wypływał na Atlantyk – w milczeniu, które brzmiało jak obietnica i wyrok jednocześnie.
* * *
Słońce wisiało nisko nad horyzontem, muskając taflę Atlantyku smugami pomarańczowego światła. Na mostku stał dowódca z XO. Po obu burtach czuwali marynarze wachty obserwacyjnej, przeczesując horyzont lornetkami w poszukiwaniu choćby cienia statku, okrętu czy samolotu. Bosman wachtowy obsługiwał reflektor sygnałowy, utrzymując kontakt z fregatą eskortującą, której sylwetka majaczyła w oddali na zachód od nich. Wiatr szeleścił w linkach anten i we wnękach kiosku.
Na horyzoncie rozbłysła sekwencja świetlna – komunikacja morska w czystej formie.
– Meldunek morsem, sir – zawołał bosman. – „Powodzenia, Scorpion. Eskorta zakończona. Wracam do bazy.”
– Odpowiedz: „Dziękujemy. Przechodzimy na łączność cichą” – polecił dowódca.
Bosman wystukał serię impulsów. Reflektor wysłał błyski w stronę fregaty, a światło odbiło się na wilgotnych krawędziach kiosku. Po chwili USS Ainsworth wykonał zwrot w stronę lądu i zniknął w pomarańczowej poświacie.
XO spojrzał na zegarek.
– Weszliśmy w sektor trzy-pięć. Nawigator potwierdza współrzędne. Dno opada do pięciuset stóp.
Z wnętrza kiosku zabrzmiał głos oficera wachtowego:
– Wszystkie stanowiska meldują gotowość do zanurzenia.
– Dobrze. Wachta obserwacyjna – przygotować się do zejścia.
– Tak, sir!
Z wnętrza kadłuba dobiegł stukot zamykanych włazów i świst sprężonego powietrza. Dowódca spojrzał jeszcze raz na horyzont.
– Czas rozpocząć misję.
Zeszli z mostka do centrali bojowej wewnątrz okrętu. Bosman zamknął za nimi górny właz, przekręcając metalowy rygiel. Słychać było echo syczącego powietrza, potem szczęk dolnego zamknięcia. W centrali panował półmrok; czerwone lampki oświetlały pulpity i twarze oficerów. XO zajął miejsce przy tablicy balastowej.
– Okręt uszczelniony. Próba ciśnieniowa pozytywna – zameldował.
– Radar? – zapytał dowódca.
– Czysto. Brak sygnałów w promieniu dziesięciu mil.
– Sonar?
– Cisza, sir. Ocean pusty.
– Łączność, wysłać meldunek do Admiralicji: „Sektor 3-5. Rozpoczynamy procedurę zanurzenia. Przejście w tranzyt do sektoru misji.”
– Meldunek wysłany, potwierdzenie odbioru.
Dowódca skinął na XO. – Do zanurzenia! Głębokość peryskopowa.
– Tak, sir, peryskopowa. Prędkość dziesięć węzłów. Stery głębokości, przedni dziesięć stopni w dół, rufowy pięć – powtórzył XO. – Otworzyć zawory balastowe.
Woda wdzierała się do zbiorników z głuchym, dudniącym szumem. Okręt drgnął, po czym zaczął wolno opadać w głąb. Lampy w centrali zadrżały.
– Głębokość dwadzieścia stóp… trzydzieści… czterdzieści… – meldował oficer głębokości.
– Utrzymać pięćdziesiąt stóp. Głębokość peryskopowa – polecił XO.
Okręt ustabilizował się na zadanej głębokości. Woda tłumiła dźwięki, a cisza była tak gęsta, że słychać było tylko rytmiczne drganie napędu i delikatny szum wentylacji.
Dowódca podszedł do peryskopu. Metaliczny zgrzyt mechanizmu wypełnił centralę, gdy ramię urządzenia uniosło się ponad powierzchnię. Soczewka przebiła się przez cienką warstwę wody, a horyzont ukazał się w szarozłotym świetle zmierzchu. Slattery obracał peryskop powoli, sektor po sektorze – pusta tafla oceanu, żadnych masztów, smug ani świateł.
– Peryskop czysty – rzucił do XO. – Radar, raport.
– Brak kontaktów w zasięgu piętnastu mil – odpowiedział operator, nie odrywając wzroku od ekranów.
– Sonar?
– Cisza. Jedynie echo własnego napędu.
– Dobrze. Sprawdzić wszystkie sekcje.
Z interkomu popłynęły głosy, jeden po drugim, suche i rzeczowe.
– Przedział torpedowy: szczelność potwierdzona, wyrzutnie torped gotowe do użycia, układ zasilania sprawny.
– Przedział operacyjny: systemy sterowania, nawigacji i uzbrojenia w normie, autopilot skalibrowany, wszystkie terminale aktywne.
– Reaktor: przepływ chłodziwa stabilny, poziom mocy na osiemdziesięciu procentach, parametry w normie.
– Maszyny pomocnicze: układy pomp i turbin wspomagających działają prawidłowo, drgań nie stwierdzono.
– Maszynownia rufowa: napęd główny online, przekładnie sprzęgnięte, wał napędowy obraca się bez nadmiernych wibracji.
– Łączność: kanał głębinowy aktywny i potwierdzony w sygnale zwrotnym.
XO obrócił się w stronę dowódcy. – Wszystkie sekcje w gotowości. Okręt w pełnej sprawności technicznej.
Dowódca skinął krótko. – Potwierdzam. Przechodzimy w tryb patrolowy.
– Kurs południowy zachód. Głębokość docelowa trzysta stóp. Cała naprzód – wydał rozkaz spokojnie, bez emocji.
– Kurs południowy zachód, trzysta stóp, cała naprzód – powtórzył XO.
W centrali słychać było tylko echo jego głosu i narastający pomruk turbin, gdy Scorpion ruszył naprzód w ciemność.
Śruba weszła w rezonans, gdy okręt nabierał prędkości. Dźwięk zmienił się z cichego szmeru w ciężki, pulsujący rytm, który przenikał kadłub jak uderzenia serca. Z każdą sekundą drgania stawały się głębsze, twardsze, wypełniając metalowe wnętrze monotonnym pomrukiem mocy. Scorpion nabierał prędkości zsuwając się w czeluść oceanu.
Na wskaźniku głębokości cyfry przesuwały się powoli.
– Sto pięćdziesiąt… dwieście… dwieście pięćdziesiąt… – meldował oficer głębokości.
Woda gęstniała wokół nich, światło dnia znikało, zastąpione ciemnym błękitem i chłodem głębin.
– Trzysta stóp – zameldował XO. – Okręt ustabilizowany.
Dowódca oparł dłonie na poręczy pulpitu.
– Utrzymać głębokość i prędkość. Kurs bez zmian.
Kadłub jęknął cicho pod ciśnieniem, a Scorpion wszedł w swój rytm – stał się częścią oceanu. Na powierzchni pozostał tylko ślad bąbli powietrza, który szybko zniknął na gładkiej tafli Atlantyku.
* * *
Atlantyk, okolice Azorów
W głębinie panowała cisza, której nie zna żadne inne miejsce na Ziemi – tylko jednostajny pomruk turbin i cichy oddech systemów cyrkulacyjnych przypominały, że metalowy kadłub żyje.
Okręt płynął w tranzycie od ośmiu dni, utrzymując stałą głębokość trzystu stóp. Na wskaźnikach – stabilne ciśnienie, równa temperatura, moc reaktora na poziomie siedemdziesięciu procent. Scorpion był jak cień, który nauczył się oddychać pod wodą.
W centrali panował półmrok. Niebieskie światło wskaźników i lamp kontrolnych odbijało się w metalowych powierzchniach, tworząc chłodne refleksy na twarzach ludzi. W tle brzmiało monotonne buczenie reaktora i niski szum wentylatorów.
Operator sterów głębokości siedział przy konsoli, ręce miał oparte o drążki manewrowe. Obok, przy tablicy kontrolnej, stał oficer zanurzenia.
– Głębokość i trym stabilne. Kurs sto dziewięćdziesiąt pięć. Prędkość dwadzieścia węzłów – zameldował.
XO stał przy tablicy nawigacyjnej.
– Wchodzimy w kwadrat patrolowy. Współrzędne Banco Princess Alice potwierdzone. Dno opada do około dwóch tysięcy stóp. Idealne warunki.
Dowódca skinął głową.
– Wprowadzić profil patrolu sektorowego. Prędkość zmniejszyć do dziesięciu węzłów.
– Dziesięć węzłów, sir – potwierdził oficer wachtowy i przekazał komendę do sterowni.
Okręt zwolnił. Drgania śruby złagodniały, a kadłub przeszedł w spokojny rytm. Na ścianach słychać było lekkie trzaski naprężeń – dźwięki, które towarzyszyły każdemu podwodnemu marszowi, jak echo samego oceanu.
– Sonar, status? – zapytał dowódca.
– Cisza jak w grobie, sir. Jednostajny szum tła, żadnych kontaktów – odpowiedział operator sonaru, nie odrywając wzroku od ekranu analizatora.
– Utrzymać nasłuch pasywny. Nie spać, na tym akwenie zawsze coś się dzieje.
Operator skinął głową. W zielonkawym świetle ekranów sonaru jego oczy błysnęły za szkłem okularów.
– Łączność, przygotować meldunek dla admiralicji – powiedział XO.
– Kanał głębinowy aktywny – potwierdził oficer łączności. – Szyfr „Trident”.
– Dyktuję – wtrącił dowódca. – „USS Scorpion. Pozycja: Banco Princess Alice. Sektor 42D. Zanurzenie trzysta stóp, brak kontaktów. Rozpoczynamy patrol.”
Operator wpisał kod transmisji, a kilka sekund później w głośnikach rozległ się cichy impuls ELF – krótki, ledwie słyszalny trzask.
– Meldunek w trakcie wysyłania, sir.
– Dobrze. Po nadaniu utrzymywać ciszę radiową do odwołania.
Czas płynął wolno. W centrali słychać było tylko klik zegarów, oddechy ludzi i puls reaktora. Na wskaźnikach – czysto. Sonar milczał.
Ale w pewnej chwili w słuchawkach sonarzysty pojawił się nowy ton: delikatny, nieregularny, jakby ocean zaczął nucić obcą melodię.
Operator zmrużył oczy, pochylił się nad ekranem i podniósł dłoń.
– Sir… mam coś.
Dowódca podszedł.
– Charakterystyka?
– Trudno powiedzieć. Wstępnie – powierzchniowy, odległość około dwudziestu mil. Ale… – zawahał się – sygnał jest dziwny. Tam są chyba więcej niż dwie śruby.
Cisza zgęstniała. XO podniósł głowę znad mapy.
– Więcej niż dwie? Ile dokładnie? – dopytał komandor.
Operator przełknął ślinę.
– Pięć. Zdaje się, że to dwa zestawy, jeden trójłopatowych, drugi sześciołopatowych. Wszystkie obracają się synchronicznie. Nigdy czegoś takiego nie słyszałem.
Dowódca spojrzał na XO.
– Wygląda na to, że Banco Princess Alice nie jest tak puste…
– Nie pierwszy raz – mruknął Marsh.
– Kontakt utrzymany – zameldował operator sonaru, nie odrywając słuchawek od uszu. – Odległość siedemnaście mil, namiar sto dwadzieścia pięć. Cel na stałym kursie, prędkość około ośmiu węzłów.
Oficer nawigacyjny nachylił się nad przezroczystą mapą rozciągniętą na planszecie taktycznym. W półmroku niebieskich lamp drżały linie współrzędnych, a cienki czubek kredki postawił punkt tam, gdzie sonar wyłapał echo.
– Naniesiono – potwierdził spokojnie.
XO przesunął się bliżej stołu, przyglądając się czerwonej kropce, która z każdą chwilą przesuwała się wzdłuż wyrysowanego toru ruchu. Obok pojawiła się druga – ich własna.
– Piętnaście mil i maleje – powiedział cicho. – Wkrótce będziemy go widzieć wyraźnie jak na dłoni.
– Zmniejszyć prędkość do małej naprzód – powiedział spokojnie dowódca. – Utrzymać namiar. Niech sonar wyciągnie z tego, co się da.
– Mała naprzód, prędkość pięć węzłów – potwierdziła maszynownia.
Wibracje kadłuba ucichły. W centrali słychać było jedynie cichy szum wody przesuwającej się po poszyciu.
– Sygnał wyraźniejszy – meldował sonarzysta po chwili. – Górny ton typowy dla jednostki nawodnej, prawdopodobnie AGI, radziecki trawler zwiadowczy.
– Odległość? – zapytał XO.
– Około osiem mil, głębokość zero – czysty sygnał powierzchniowy. Prędkość osiem węzłów, kurs południowy zachód.
Minuty mijały. Na planszecie taktycznym punkt kontaktu poruszał się powoli przez kwadrat sektora patrolowego.
– Potwierdzam – odezwał się sonarzysta. – Jednostka nawodna, projekt osiemset sześćdziesiąt cztery, klasa Okean.
Oficer akustyczny, porucznik Wallace, uniósł głowę znad konsoli.
– Prawdopodobnie Akademik Sierow, radziecki okręt zwiadu radiotechnicznego. Długość około dziewięćdziesięciu metrów, dwa silniki diesla, podwójna śruba. Na nadbudówkach anteny systemu Don i paraboliczne radary. Typowy nasłuchowiec Floty Północnej. Uzbrojenie minimalne – dwa działka dwudziestki.
– Czy prowadzi aktywne sondowanie? – zapytał XO.
– Nie, sir. Cisza akustyczna. Prędkość stała, kurs stabilny. Pracuje jak podczas nasłuchu pasywnego, nie poszukiwania.
Slattery zmrużył oczy. – Czyli poluje na echo, nie na ryby…
W centrali słychać było tylko jednostajny szum oceanu i ciche klikanie filtrów sonaru.
– Najpewniej, sir – przytaknął sonarzysta. – Kurs równoległy do naszej strefy patrolowej, prędkość osiem węzłów.
Marsh zmrużył oczy, śledząc ruch punktu na planszecie. – I to wszystko? Bez eskorty?
Slattery spojrzał na niego krótko. – Nikt nie wysyła AGI na ocean bez parasola. Jeśli jest tam ktoś jeszcze, to siedzi pod wodą.
W centrali zapadła cisza, słychać było jedynie ciche klikanie analizatora sonaru.
– Przejść na bieg cichy. Cisza na okręcie – polecił kapitan. – Zobaczmy, kto czai się pod Sierowem.
Światła w centrali przygasły, a rozmowy ucichły. Wszyscy wiedzieli, że od tej chwili najmniejszy hałas mógł zdradzić ich pozycję. Przez metalowy kadłub przeszedł ledwo wyczuwalny wibracyjny pomruk, gdy turbiny zwolniły i śruba przeszła w tryb cichego obrotu.
Sonarzysta obrócił pokrętło w konsoli, wyciszając szum oceanu, aż w słuchawkach został tylko pojedynczy ton. Pochylił się nad ekranem analizatora, wpatrzony w delikatne pulsacje fal dźwiękowych.
– Dźwięk rozłożony na pięć źródeł – meldował po chwili. – Dwa trójłopatowe, trzy sześciołopatowe. Trzy z nich mają inny profil kawitacji – niższy, jakby pochodziły spod wody.
Oficer akustyczny skinął głową. – To nie interferencja. To dwa różne obiekty. Sierow na powierzchni i coś jeszcze… niżej, pomiędzy czterdziestoma a sześćdziesięcioma stopami.
Slattery spojrzał na XO. – Eskorta. Pewnie ładuje baterie przez chrapy.
– Foxtrot? – zapytał Marsh.
– Na to wygląda. Mało prawdopodobne, żeby puścili Okeana bez osłony – odpowiedział dowódca. – Utrzymać kurs. Bez impulsów aktywnych. Niech sonar potwierdzi klasę.
– Sygnał stabilny – meldował sonarzysta. – Dźwięk diesli niskotonowy, cykliczny, z charakterystycznym podbiciem co sześć sekund. W tle słychać szum powietrza zaciąganego przez chrapy. Ładują akumulatory.
Oficer akustyczny pochylił się nad analizatorem. – Wzorzec zgodny z radziecką klasą Foxtrot. Trzy śruby, dziewięć cylindrów na każdej z trzech linii wałów, częstotliwość pracy typowa dla napędu M-400.
Slattery skinął głową. – Potwierdzenie eskorty.
Marsh odchylił się od stołu taktycznego. – Zbliżyli się zbyt blisko Sierowa. Jakby chcieli go osłonić własnym kadłubem.
– Albo coś przekazują – dodał dowódca. – Utrzymać cichy bieg. Zobaczymy, co zrobią, gdy skończą ładowanie.
– Nadać oznaczenia celów – polecił po chwili.
Oficer taktyczny przesunął dłonią po pulpicie. – Jednostka nawodna: Sierra One. Kontakt podwodny: Echo One.
– Potwierdzić w rejestrze – powiedział spokojnie Slattery. – Od tej chwili raporty tylko według kodów.
– Echo One utrzymuje prędkość zbliżoną do Sierra One – około ośmiu węzłów – meldował sonarzysta. – Kurs równoległy, głębokość peryskopowa, odległość między nimi nie więcej niż pół mili.
Marsh uniósł brwi. – Idą jak w formacji.
– Eskorta ochronna – potwierdził oficer akustyczny. – Echo One trzyma się przy prawej burcie Sierra One, w strefie jego martwego echa sonarowego.
Slattery pochylił się nad planszetem. Dwa punkty poruszały się równolegle, jak złączone niewidzialnym przewodem.
– Typowe zachowanie, gdy jednostka nawodna prowadzi działania rozpoznawcze. – powiedział cicho. – Dobra robota, sonar.
Marsh spojrzał na niego. – Śledzimy aktywnie czy tylko pasywnie obserwujemy?
– Na razie obserwujemy. – odparł kapitan. – Miejmy oko na tego Foxtrota. Jeśli się zanurzy, chcę to wiedzieć natychmiast.
– Echo One utrzymuje hałas tła – zameldował sonarzysta. – Wibracja chrap, praca sprężarek, ładowanie baterii potwierdzone.
Slattery skinął głową. – Zwolnijmy, niech poczują się bezpiecznie.
W centrali znów zapadła cisza. Jedynym dźwiękiem był szum wentylacji i jednostajne tykanie zegara.
Czas płynął wolno. Po czterdziestu minutach w słuchawkach sonarzysty zanikł niski pomruk sprężarek. Szum powietrza w chrapach ucichł, a linia na analizatorze wygładziła się – ocean znowu stał się czysty.
– Echo One kończy ładowanie – odezwał się sonarzysta. – Chrapy zamknięte. Zaczyna zanurzenie.
– Głębokość?
– Sto, sto dwadzieścia… sto pięćdziesiąt stóp. Kurs południowy. Prędkość rośnie – sześć… siedem… teraz osiem węzłów.
XO uniósł wzrok znad mapy. – Porzucają zwiadowcę?
– A więc coś ich zainteresowało – powiedział cicho Slattery. – Utrzymać dystans siedem mil. Dopasować prędkość.
– Dystans siedem mil. Dopasować prędkość, jedna trzecia naprzód – powtórzył oficer wachtowy.
Turbiny Scorpiona przybrały równy rytm, bez drgań i turbulencji. Kadłub przeszedł w delikatne wibracje, które załoga czuła przez podłogę i metalowe oparcia. Okręt wślizgnął się w ślad akustyczny Foxtrota, jak cień.
– Kontakt z Sierra One zanika – dodał sonarzysta. – Sierow zostaje w tyle.
Cisza. Potem w słuchawkach sonarzysty trzask, a po nim głęboki, ciągnący się ton.
– Nowy kontakt! – zawołał. – Trzeci obiekt, głębokość około dwustu pięćdziesięciu stóp, pojedyncza śruba.
– Klasyfikacja? – zapytał XO.
Oficer akustyczny odsunął słuchawki i pochylił się nad analizatorem. Na ekranie drżały niskie tony kawitacji.
– Napęd niskoczęstotliwościowy, jedna śruba pięciołopatowa o dużym skoku. To nasz SSBN klasy Ethan Allen – zameldował spokojnie.
Slattery uniósł głowę. – Czyli Blue One. Nasz własny duch.
– I znowu w złym miejscu o złym czasie – mruknął XO.
– A Echo One idzie prosto na niego – dodał kapitan, pochylając się nad planszetem taktycznym. – Świetnie. Teraz wystarczy iskra…
– … i mamy incydent, którego nikt nie zatuszuje – dokończył. – Nie możemy do tego dopuścić.
– Sugeruje pan pościg? – zapytał Marsh.
– Nie frontalny – odparł Slattery. – Zbliżamy się na tyle, by móc zareagować, jeśli otworzą ogień. Cisza radiowa, pasywne śledzenie. Przygotować dane dla torped i wabiki. Dwie trzecie naprzód. Ustawiamy się między nimi a Blue One.
– Dwie trzecie naprzód – powtórzył oficer wachtowy.
Maszynownia potwierdziła po chwili: – Napęd stabilny, prędkość rośnie.
Turbiny Scorpiona przyjęły równy rytm, a cały kadłub zadrżał lekko, gdy atomowy okręt zwiększył prędkość. Na planszecie taktycznym ich znacznik przesunął się w kierunku Blue One, powoli wchodząc na linię między nim a Echo One.
W tym momencie z głośników rozległ się suchy, ostry ping. Centrala zamarła.
– Co do diabła… – syknął XO.
Sonarzysta pobladł. – Sir, to my. Aktywny kanał włączony przez pomyłkę!
– Wyłączyć natychmiast! – huknął Slattery.
Kliknięcie przełącznika, potem głucha cisza. Za późno.
– Echo One reaguje! – zawołał sonarzysta. – Prędkość dwanaście węzłów, zanurzenie sto pięćdziesiąt stóp, kurs – prosto na Blue One!
W słuchawkach narastał chrapliwy ton. Na widmie pojawił się wachlarz harmonicznych – objaw gwałtownego przyspieszenia. Śruby Foxtrota wpadły w kawitację; szum bąbli i puls metalu wypełniły cały kanał odsłuchowy. Operator drgnął.
– Ruszył pełną mocą, sir.
– Cholera – warknął Marsh. – Myślą, że to oni są celem.
Slattery skinął. – I robią to, co każdy na ich miejscu. Szukają winnego. A my jesteśmy najbliżej.
W słuchawkach rozległ się krótki trzask, potem przeciągły syk.
– Torpeda w wodzie! – wrzasnął sonarzysta. – Namiar sto czterdzieści, odległość maleje błyskawicznie!
– Alarm bojowy! – ryknął Slattery. – Cała naprzód! Zanurzenie alarmowe!
Alarm rozciął ciszę jak nóż. Czerwone światło pulsowało na suficie, odbijając się w stalowych krawędziach konsol. W centrali zapanował zorganizowany chaos – głosy zlewały się z sykiem zaworów i narastającą wibracją kadłuba.
– Głębokość trzysta… trzysta pięćdziesiąt stóp! – meldował oficer zanurzenia.
– Cała naprzód! Głębokość siedemset!- powtórzył XO. – Ster maksymalnie prawo na burt!
Okręt przechylił się gwałtownie. Śruba przeszła płynnie z wolnych obrotów w pełen ciąg, a niski pomruk turbin zmienił się w wysoki, pulsujący skowyt. Z tyłu, w ciemnej toni, pojawił się rozżarzony ślad kawitacji – miliony mikropęcherzy, które pęczniały i zapadały się z siłą tysięcy atmosfer, tworzyły za rufą długą, pulsującą smugę, która w świetle sonarów wyglądała jak oddech potwora. W ich wnętrzu temperatura sięgała kilku tysięcy stopni, a ich implozje dudniły po stalowym kadłubie niczym grzmot burzy.
Za Scorpionem ciągnęła się mleczna smuga wrzenia – żywa, pulsująca rana w oceanie. Woda kipiała jak roztopiony metal, a okręt pędził w głębinę, wlokąc za sobą ścieżkę pary, furii i dźwięku brzmiącego jak gniew samego Posejdona.
Sonarzysta ścisnął słuchawki. – Torpeda trzyma kurs, dystans trzy tysiące jardów… dwa i pół!
– Wchodzimy w warstwę termokliny! – zameldował oficer akustyczny. – Temperatura spada, zasolenie rośnie!
– Utrzymać zanurzenie! – rzucił kapitan.
Dźwięk w słuchawkach zmienił się. Impulsy torpedy zaczęły przeskakiwać, echo stawało się niestabilne.
– Sygnał traci spójność! – zawołał sonarzysta. – Torpeda straciła namiar!
W centrali zamilkli wszyscy. Jedynie w tle pulsował głuchy, monotonny huk turbin stalowego potwora.
– Potwierdzam – dodał po chwili. – Torpeda przeszła nad nami. Opada dalej. Ciągle aktywna.
Slattery odetchnął, ale nie spuścił wzroku z planszetu. – To nie koniec. Zmniejszyć prędkość. Przejść na bieg cichy.
– Jedna trzecia naprzód, bieg cichy – powtórzył XO.
Huk turbin przygasł, a drżenie kadłuba ustało. Woda wokół okrętu stawała się na powrót spokojna.
Wskaźniki pokładowe lekko drżały, gdy Scorpion zwiększał zanurzenie. Metal jęczał cicho, woda gęstniała wokół kadłuba.
– Przechodzimy przez termoklinę – zameldował oficer akustyczny. – Temperatura gwałtownie spada.
Wibracje ucichły. Dźwięki z zewnątrz zgasły, jakby ocean odciął ich od świata.
– Głębokość pięćset stóp – meldował oficer zanurzenia. – Zanurzanie stabilne.
– Utrzymać kurs. – Slattery oparł dłonie na krawędzi pulpitu. – Zobaczmy, czy coś jest pod nami.
Sonarzysta włączył niskoczęstotliwościowy kanał pasywny. W słuchawkach zaległa gęsta cisza, potem… pojedyncze uderzenie. Głębokie, ciężkie, z echem, które przetoczyło się przez stal kadłuba. Powietrze w centrali zadrżało, a panele instrumentów zagrzechotały w rytmie obcego dźwięku. Czuć go było w żebrach i zębach – niskie dudnienie, jakby sam ocean uderzył pięścią w metal.
– Sir…– wydusił sonarzysta. – Aktywny impuls, niskotonowy…
Kolejny ping rozniósł się po wnętrzu okrętu. Lampy na konsolach zadrżały, woda w miernikach zafalowała.
– Powtarzalne impulsy – dodał, przyciskając słuchawki do głowy. – Słyszę dwie śruby, ciężki napęd. Echo idzie z głębi. Szacowana głębokość… sześćset stóp. Odległość cztery mile.
Drgania ucichły, ale echo jeszcze chwilę krążyło w metalowych żebrach kadłuba, jak echo serca bijącego w głębinie.
Kapitan spojrzał na sonarzystę. – Charakterystyka?
– Napęd atomowy. Długa fala kawitacji, powtarzalna co dwie i pół sekundy. Dwie śruby dziewięciołopatowe. – Zamilkł na moment. – To okręt klasy November, sir. Radziecka jednostka myśliwska!
– Na pewno?
– Bez wątpienia. Dwie śruby dziewięciołopatowe, dźwięk identyczny z K-241 z Floty Północnej.
– Nowy kontakt – potwierdził oficer akustyczny. – Nadajemy oznaczenie Echo Two. Klasa November, K-241.
Slattery przeniósł wzrok na XO. – Właśnie weszliśmy między diabła a głębię.
– November pewnie uzna, że to my strzelaliśmy – powiedział Marsh cicho.
– I będzie chciał oddać – odparł kapitan. – Wszyscy są ślepi, a my pośrodku.
Przez kadłub przetoczyły się kolejne dwa pingi.
Sonarzysta odwrócił się gwałtownie. – Echo Two aktywny! Dwa impulsy, dystans maleje, prędkość dwadzieścia pięć węzłów!
– Kurwa… – syknął XO. – Namierzył nas.
Na ekranie sonaru pojawił się nagły zryw impulsu – czysty, ostry ślad, który przebił się przez tło szumów jak cięcie nożem. Operator zamarł, a potem w słuchawkach rozległ się charakterystyczny, rosnący syk – odgłos kawitującego napędu.
– Dwie torpedy w wodzie! – krzyknął sonarzysta sekundę później. – Namiar sto dziesięć, odległość trzy tysiące jardów i maleje!
– Alarm kolizyjny! – ryknął Slattery. – Wypuścić wabiki, ster ostro lewo na burt!
Czerwone światło zalało centralę. Zawory syknęły, kadłub zadrżał. Ocean zacieśnił się wokół nich jak stalowe imadło, wibrował w każdej śrubie, w każdym zaworze, w każdym oddechu załogi.
Sonarzysta pochylił się nad analizatorem. – Torpedy w naszym śladzie torowym, sir! Obie z Echo Two, odległość dwa tysiące jardów, prędkość czterdzieści węzłów!
Slattery nie odrywał wzroku od wskaźników. – Awaryjna naprzód! Przeciążyć reaktor do stu dziesięciu procent! Kurs północny wschód, na Banco Princess Alice!
– Tak jest, awaryjna naprzód, kurs trzydzieści pięć! – powtórzył XO.
Turbiny zawyły ponownie, metal zapiał wysokim tonem. Cały okręt drżał od mocy, jakby próbował wyrwać się spod uścisku oceanu. Wskaźniki w maszynowni przechodziły w czerwień.
– Głębokość rośnie – meldował oficer zanurzenia. – Pięćset… pięćset pięćdziesiąt… sześćset stóp! Kadłub trzyma, ale naprężenia rosną!
Sonarzysta ścisnął słuchawki. – Jedna torpeda zniknęła! Złapała wabik! – głos mu zadrżał. – Detonacja za rufą!
Fala uderzeniowa przetoczyła się przez kadłub jak dłoń Boga. Wszystko zadrżało, lampy przygasły.
– Pierwsza torpeda zneutralizowana – zameldował akustyk. – Druga nadal w śladzie, tysiąc jardów i się zbliża!
XO spojrzał na dowódcę. – Wyrzutnie wabików puste.
– W takim razie robimy to po staremu – Slattery uniósł głos. – Szasować balast! Stery maksymalne wychylenie w górę! Wynurzenie awaryjne!
– Balast w ruchu! – odpowiedział oficer. – Wyrównywanie ciśnienia, dziób w górę!
Okręt poderwał się, kąt przechyłu rósł z każda sekundą. Z grodzi sączyła się para, a woda tłukła o poszycie jak młotem.
– Czterysta… trzysta pięćdziesiąt… trzysta stóp! – meldował oficer zanurzenia. – Kadłub pracuje z skrajnym przeciążeniu, ale trzyma!
– Dystans torpedy? – zapytał XO.
– Trzysta pięćdziesiąt jardów! Namierza nasz ślad kawitacyjny!
– Za późno, by zgubić echo… – mruknął Slattery.
Sonarzysta nagle poderwał głowę. – Sir! Torpeda z Echo One weszła w sektor Echo Two… detonacja! Echo Two zniszczony! Ślad akustyczny zanika…
Z dna podszedł pomruk, cichy jak grzmot w oddali.
– Dobrze – powiedział cicho XO. – Ale my wciąż mamy jedną za plecami.
Slattery skinął. – Kurs bez zmian. Dziób ku powierzchni.
Sonarzysta wrzasnął: – Torpeda tuż za nami! Sto jardów i maleje!
Dowódca położył dłoń na poręczy. – Zamknąć wszystkie grodzie! Przygotować się na uderzenie!
W centrali zapadła cisza.
– Niech Bóg ma nas w swojej opiece – powiedział cicho.
Cios nadszedł po sekundzie.
Najpierw grzmot. Potem wstrząs.
Fala detonacji uderzyła w kadłub z boku, rozrywając poszycie jak tkaninę. Powietrze zamieniło się w ścianę pary i stali. Okrętem szarpnęło w prawo, potem w dół.
– Zanurzenie niekontrolowane! – wrzasnął oficer zanurzenia. – Sto stóp… sto pięćdziesiąt…
Światła zgasły.
Woda wdarła się przez pęknięcie w grodzi. Dźwięk stalowych belek rozrywał ciszę jak krzyk.
– Sto siedemdziesiąt…– ostatni meldunek sonarzysty zatonął w huku wody.
Kadłub jęknął po raz ostatni, po czym wszystko ucichło.
Ocean zamknął się nad Scorpionem, jakby nigdy go tam nie było.
* * *
Na powierzchni Atlantyku panował bezruch. Słońce stało nisko nad ławicą Banco Princess Alice, rozlewając blade światło po spokojnym morzu. Woda zdawała się nieruchoma, jakby czas zatrzymał się w miejscu.
Niżej – sto, sto pięćdziesiąt, sto siedemdziesiąt metrów – barwa oceanu przechodziła z błękitu w granat, z granatu – w czerń. Cisza gęstniała, aż stała się niemal namacalna.
Na dnie, pośród drobin mułu i ciemnych prądów, leżał wrak USS Scorpion. Kadłub przełamany, kiosk oderwany, sekcja rufowa wbita w dno. Wokół – pole drobnych szczątków, rozrzuconych jak kości prehistorycznego gada.
Z rozprutego przedziału torpedowego wystawały zniekształcone wręgi i pogięte przewody. Wśród nich – dwie torpedy Mk45. Leżały spokojnie, nietknięte, ciężkie cylindry z głowicami nuklearnymi, pokryte cienką warstwą osadu. Ich stalowe powierzchnie odbijały nikły blask bioluminescencyjnych organizmów, które płynęły obok w ciemności.
Nad wrakiem powoli unosiły się wiry piasku. Ocean był cichy, jakby nasłuchiwał.
Na głębokości stu siedemdziesięciu metrów, w rejonie Banco Princess Alice, spoczywał okręt i dwie głowice, które przetrwały własną apokalipsę. Milczące, uśpione, czekały na dzień, gdy ktoś zechce wykorzystać ich potencjał.
* * *
RAPORT ADMIRALICJI
Top Secret – Atlantic Fleet Command, Norfolk, 2 czerwca 1968
Temat: Utrata jednostki USS Scorpion (SSN-589)
⸻
1. Streszczenie operacji
Jednostka USS Scorpion (klasa Skipjack), pod dowództwem komandora porucznika Francisa Slattery’ego, zaginęła podczas misji rozpoznawczej w rejonie Azorów.
Celem operacji było monitorowanie aktywności radzieckiego okrętu zwiadu elektronicznego Akademik Sierow.
Ostatnia potwierdzona transmisja radiowa została odebrana 21 maja 1968, o godz. 19:47 GMT, przy wejściu w sektor patrolowy w pobliżu Banco Princess Alice.
Około godz. 01:32 GMT, 22 maja 1968, system SOSUS zarejestrował pięć odrębnych zdarzeń sejsmoakustycznych w tym samym rejonie:
– trzy odpowiadają detonacjom torped,
– dwa – gwałtownym implozjom dużych struktur stalowych, charakterystycznym dla utraty okrętów podwodnych na znacznej głębokości.
Zdarzenia wystąpiły w odstępach 3, 6, 11 i 18 minut.
Analiza wskazuje na zniszczenie dwóch jednostek podwodnych w odstępie czasowym nieprzekraczającym 20 minut.
⸻
2. Ustalenia techniczne
• System SOSUS i stacje nasłuchu w rejonie Azorów zarejestrowały gwałtowne impulsy akustyczne, wskazujące na wymianę ognia torpedowego.
• W tym samym rejonie wykryto sygnaturę implozji, odpowiadającą jednostce o parametrach zbliżonych do radzieckiego okrętu klasy November (Project 627A).
⸻
3. Poszukiwania
W dniach 5–14 czerwca 1968 r. w rejonie Azorów prowadziły działania poszukiwawcze okręty USS Compass Island, USS Mizar i USS Tallahatchie County.
Mimo przeszukania pięciu kwadratów o łącznej powierzchni ponad 3.000 mil kwadratowych, nie odnaleziono żadnych szczątków ani śladów wraku.
Analiza danych hydrologicznych wskazuje, że oba okręty mogły zejść poniżej krytycznej głębokości, a następnie ulec całkowitej dezintegracji.
⸻
4. Wersja oficjalna (dla mediów)
„Okręt podwodny USS Scorpion zaginął podczas rutynowej misji szkoleniowej na Atlantyku.
Prawdopodobną przyczyną była awaria techniczna układu napędowego.
Wszyscy członkowie załogi zostali uznani za poległych w służbie Stanów Zjednoczonych.”
⸻
5. Klauzula specjalna (Restricted)
Raport SIGINT nr 74-68 potwierdza obecność radzieckiego okrętu Akademik Sierow w tym samym sektorze w chwili utraty kontaktu z USS Scorpion.
Dane akustyczne z jednostki Sierow, przekazane przez kanały wywiadowcze, są zgodne z odczytami SOSUS i potwierdzają obecność trzech detonacji torped oraz dwóch implozji kadłubów.
Dowództwo Floty Atlantyckiej zaleca utajnienie wszelkich danych operacyjnych i utrzymanie oficjalnej wersji o wypadku technicznym.
* * *
RAPORT SZTABU GŁÓWNEGO FLOTY PÓŁNOCNEJ ZSRR
Ściśle tajne – Moskwa, 5 czerwca 1968 r.
Temat: Utrata okrętu podwodnego K-241 (projekt 627A)
⸻
1. Streszczenie operacji
Okręt podwodny K-241 (projekt 627A), pod dowództwem komandora Aleksieja Rybakowa, utracono podczas misji patrolowej w rejonie Banco Princess Alice, na południowy zachód od Azorów.
Ostatni potwierdzony kontakt radiowy: 21 maja 1968 r., godz. 20:11 czasu moskiewskiego.
W tym samym sektorze operowały:
– okręt zwiadu radiotechnicznego Akademik Sierow (projekt 864),
– okręt podwodny B-36 (projekt 641),
Około godz. 04:30 czasu moskiewskiego dnia 22 maja oficer nasłuchu hydroakustycznego na Sierowie zarejestrował trzy silne eksplozje i dwa sygnały implozyjne w rejonie Banco Princess Alice.
⸻
2. Ustalenia techniczne
– Rejestratory nasłuchowe Akademika Sierow odnotowały trzy detonacje torpedowe oraz dwa impulsy niskiej częstotliwości, odpowiadające implozjom kadłubów dużych jednostek podwodnych.
– Charakter sygnałów wskazuje na incydent bojowy z udziałem nieznanego okrętu atomowego, prawdopodobnie amerykańskiego.
– Czas pomiędzy pierwszym a ostatnim zdarzeniem wynosił około 30 minut.
– Rejestratory Sierowa wykazały również gwałtowne wahania ciśnienia i impuls elektromagnetyczny, mogący świadczyć o awarii reaktora lub eksplozji w przedziale napędowym.
⸻
3. Poszukiwania
W dniach 4–10 czerwca 1968 r. w rejonie Banco Princess Alice operowały jednostki ratownicze Altaj, Chabarowsk i SB-10.
Przeszukano obszar 5.000 mil kwadratowych przy użyciu sonarów głębinowych MG-312 i magnetometrów C-15.
Nie odnaleziono żadnych szczątków, plam paliwa ani odłamków konstrukcyjnych.
Komisja ratownicza zaleca uznać K-241 za utracony w wyniku awarii układu napędowego.
⸻
4. Raporty z pokładów okrętów Akademik Sierow i B-36
O godz. 04:17 czasu moskiewskiego systemy hydroakustyczne Akademika Sierow zarejestrowały impuls aktywny nieznanego pochodzenia z sektora południowo-zachodniego.
W tym czasie okręt podwodny B-36 znajdował się około 7 mil morskich od Sierowa i pełnił funkcję osłony przeciwpodwodnej.
Zgodnie z dziennikiem pokładowym B-36, o godz. 04:19 wykryto dodatkowy kontakt podwodny, sklasyfikowany jako niezidentyfikowany okręt podwodny o napędzie atomowym, w odległości około 9 mil.
Dowódca B-36, działając w przekonaniu, że jego jednostka została zaatakowana przez obcy okręt, rozkazał odpalenie torpedy SET-65 w trybie aktywnym w kierunku źródła impulsu sonarowego.
Po odpaleniu torpedy zarejestrowano gwałtowny wzrost tła kawitacyjnego i reakcję dwóch nieznanych jednostek w rejonie kontaktu.
O godz. 04:28 odnotowano trzy eksplozje: pierwszą o charakterze trafienia, drugą o dużej sile, trzecią wtórną.
Rejestratory Sierowa odnotowały następnie impuls niskotonowy typowy dla implozji kadłuba stalowego.
Czas pomiędzy pierwszą a ostatnią zarejestrowaną detonacją wyniósł około 30 minut.
Po godz. 04:37 w sektorze utrzymywała się pełna cisza akustyczna, co wskazuje na zniszczenie jednostek K-241 i nieznanego okrętu atomowego.
⸻
5. Klauzula specjalna (Ściśle tajne)
Zabrania się publikacji jakichkolwiek informacji o możliwym udziale jednostek obcych państw.
Wszystkie zapisy hydroakustyczne z pokładów Akademika Sierow i B-36 mają zostać zdeponowane w Archiwum Marynarki Wojennej ZSRR w sekcji „materiały niezweryfikowane”.
Rozdział pierwszy
Baza RAF Mildenhall. Rok 1988.
Mgła wisiała nisko nad pasem startowym, ciężka i biała, rozświetlona pojedynczymi lampami nawigacyjnymi. Pachniało zimnym metalem, paliwem lotniczym i wilgocią betonu. Na tle tego półmroku stał płatowiec, który nie powinien istnieć oficjalnie.
Ghostblade.
SR-72A. Maszyna, o której nie mówiło się nawet w dokumencie „Top Secret”, tylko w teczkach z czerwonym paskiem i dopiskiem „Eyes Only”. W dokumentach kontraktowych Lockheed Skunk Works figurował jako „platforma teledetekcyjna wysokiego pułapu, wariant testowy”. W praktyce był szczytem wyścigu prędkości, próbą dowiedzenia, że człowiek może patrzeć na cele strategiczne przeciwnika tak szybko, że tamten nawet nie zdąży podnieść głowy. W epoce, gdy satelity wciąż ograniczały orbity i okna obserwacyjne, pilot mógł pojawić się tam, gdzie nikt się go nie spodziewał – szybciej niż oko z kosmosu.
Na jego misję czekał Biały Dom, CIA i Pentagon. Oficjalne zadanie: ocena skażenia rejonu Czarnobyla do raportu UNSCEAR ’88. Nieoficjalne: zwiad nad Bajkonurem, sprawdzić, czy ZSRR szykuje orbitalną broń antysatelitarną i czy to, co stoi na wyrzutni w Kazachstanie, to tylko odpowiednik amerykańskiego wahadłowca, czy już nośnik broni energetycznej. Dalej: trasa południowa, Iran, Zatoka Omańska. Rozpoznanie celów irańskich przed operacją „Praying Mantis”. I jeszcze jedno, o czym nie wiedział nikt poza dwiema osobami w Waszyngtonie: przelot wszerz południowego Iraku, gdzie wywiad donosił, że Saddam testuje coś, co nie powinno istnieć.
To nie był lot ćwiczebny.
W hangarze do lotu szykowało się dwóch ludzi.
Richard Kostanovsky, znany jako Viper. Pilot. Obok niego Tom Kazansky, callsign Iceman. RSO. Oficer systemów rozpoznania i drugi mózg maszyny. Dwóch ludzi i jedna platforma strategiczna.
Byli już w komorze przygotowawczej. Stalowe ściany, podłoga wyłożona kratownicą, jarzeniówki w kolorze mlecznym. Dźwięk pomp tlenowych odbijał się głuchym pulsowaniem od metalu. Technicy w białych kombinezonach zapinali element po elemencie. Skafandry ciśnieniowe nie przypominały miękkich kombinezonów pilotów NATO. Bardziej przypominały sprzęt astronautyczny. Wielowarstwowy laminat, uszczelniane segmenty na ramionach i pachwinach, pierścień szyjny zintegrowany z hełmem. Zatrzaski domykane kluczami dynamometrycznymi, żeby nie było luzu przy różnicy temperatur.
– Napięcie w systemie? – zapytał technik.
– Jest – odpowiedział Viper krótko. – Wszystko działa.
Przez wizjer hełmu Viper widział tylko odbłyski lamp i fragment własnego odbicia. Słyszał własny oddech wewnątrz maski tlenowej. Powietrze, które dostawał przez system podtrzymania życia, nie pachniało niczym. Było suche, zimne, sztuczne. Nie było w nim śladu wilgoci hangaru.
Technik podpiął przewód wysokociśnieniowy i przestawił zawór.
– Ciśnienie w kombinezonie w normie. Zasilanie wewnętrzne funkcjonuje. Możecie się poruszać.
Ruch w tych skafandrach nigdy nie był naturalny. Materiał pracował z oporem. Kolana zginały się ciężko. Hełm był cięższy niż wyglądał, bo mieścił nie tylko wizjer i mikrofony, ale także układy aktywnego chłodzenia twarzy, czujniki rytmu serca i szumów oddechowych. Wszystko, co potem trafiło do komputera pokładowego jako telemetria życiowa.
Viper i Iceman skinęli sobie głowami. Wszystko, co trzeba było powiedzieć, powiedziano wcześniej, w briefing room, przy mapie Europy Wschodniej i Morza Kaspijskiego.
Drzwi komory otworzyły się, sycząc, gdy ciśnienie wyrównało się między sekcjami i wypuściły ich do półmroku hangaru.
Ghostblade czekał.
Stał samotnie na końcu oświetlonej sekcji serwisowej. Nawet dla ludzi, którzy mieli do niego dostęp, robił wrażenie obcego ciała. Kadłub długości prawie czterdziestu metrów. Skrzydła w układzie delta z ostrym kątem natarcia. Wloty powietrza jak dwa kliny wbite po bokach kadłuba.
Z profilu wyglądał groźnie i pięknie zarazem – pozbawiony anten, bez zewnętrznych zbiorników, żadnych wystających wypustek czy nitów. Tylko gładka, nieprzenikniona geometria – jakby nie zaprojektowany przez ludzi, lecz odciśnięty przez ciśnienie i ciepło ewolucji w wysokiej atmosferze. SR-72A był cichym dzieckiem zimnej wojny, zaprojektowanym nie do walki, lecz do przetrwania na wysokości, gdzie nawet dźwięk nie doganiał rzeczywistości.
Poszycie samolotu w świetle wschodzącego, bladego słońca miało połysk przypominający skórę węża. Warstwowa powłoka ceramiczno-metaliczna, z tytanu i wanadu. Powłoka wytrzymywała temperatury powyżej dwóch tysięcy stopni Fahrenheita. Chroniła też przed wiązkami radarowymi. Ciepło niwelowano paliwem pełniącym również rolę chłodziwa. Nic się nie marnowało.
Płyty poszycia nie stykały się równo jak w normalnym samolocie. Były między nimi szczeliny dylatacyjne. W locie, przy Mach 5, kadłub puchł od temperatury i szczeliny znikały. Maszyna się domykała w jedną powierzchnię aerodynamiczną.
Pod skrzydłami nie wisiało nic. Żadnych zbiorników zewnętrznych. Żadnych pocisków. Żadnych kapsuł sensorowych. Cały system rozpoznania był w kadłubie. Całą bronią tej maszyny były jej oczy. Oczy i prędkość.
Technicy czekali na platformie serwisowej po prawej stronie maszyny. Viper i Iceman weszli na wąską rampę kratownicową. Ich kroki dudniły metalicznie. Hełmy odbijały promienie lamp jak lustra.
Owiewka kokpitu była już otwarta, siłowniki hydrauliczne trzymały ją w górze. To nie była zwykła osłona kabiny. Wykonana z wielowarstwowego kompozytu tytanowo-ceramicznego, połączonego z laminowanymi panelami pancernego szkła o łącznej grubości prawie pięciu cali. Warstwy szkła miały w sobie nanowarstwy absorpcyjne, które tłumiły promieniowanie cieplne i chroniły przed ekstremalnymi różnicami temperatur w trakcie lotu hipersonicznego. Całość była zoptymalizowana tak, aby zachować maksymalną przezroczystość pola widzenia przy jednoczesnej wytrzymałości na przeciążenia przekraczające 10 g oraz odporność na mikroodłamki powstałe przy prędkości Mach 5 w wyniku erozji aerodynamicznej. Po zamknięciu cała kabina pilotów była hermetyczna jak kapsuła orbitalna.
Wcisnęli się do środka. Technicy rozpoczęli procedurę przełączenia zasilania elektrycznego i tlenowego z naziemnych źródeł na systemy pokładowe maszyny. Kolejne zaczepy pasów bezpieczeństwa zamykały się z wyraźnymi kliknięciami, podczas gdy przewody pneumatyczne i elektrotermiczne łączyły się z szybkozłączkami w ścianach kabiny. Wnętrze maszyny natychmiast wypełniło się cichym, kontrolowanym szumem przepływającego powietrza, chłodzonego przez system obiegu cieczy niskotemperaturowej.
Dźwięk hydrauliki. Owiewka opadła.
Ramiona mechanizmu domknęły się z ciężkim, krótkim trzaskiem. Uszczelki kabiny napełniły się gazem i rozprężyły, aż pojawił się charakterystyczny syk, który zawsze oznaczał to samo: od tej chwili są już odcięci od reszty świata do końca misji.
Przestrzeń kokpitu była ciasna. Dwumiejscowa. Przód – pilot. Tył – RSO. Tablice przyrządów nie przypominały klasycznych „zegarów”. Dominował centralny wyświetlacz statusowy systemu N.O.V.A..
Neural Operations and Vector Assistant był czymś więcej niż komputerem pokładowym. Zbierał dane z każdego podsystemu maszyny – z napędu hybrydowego łączącego turbiny z ramjetem i scramjetem, z układu chłodzenia, w którym paliwo JP-9X krążyło jak krew, pochłaniając ciepło z płatowca jednocześnie go napędzając. Monitorował czujniki strukturalne kadłuba, sterował środowiskiem życia załogi, pilnował kalibracji nawigacji inercyjnej i szyfrowanej łączności UHF oraz SATCOM. Wreszcie – integrował obraz z modułów rozpoznania optycznego i sensorów, tworząc w czasie rzeczywistym trójwymiarową mapę świata przesuwającego się pod nimi szybciej, niż mógłby to uchwycić ludzki wzrok.
Dla pilota N.O.V.A. była jak niewidzialny inżynier pokładowy. Korygowała lot. Przenosiła paliwo między zbiornikami skrzydłowymi i kadłubowymi, żeby utrzymać środek ciężkości tam, gdzie wymuszała to aerodynamika płatowca. Przestawiała stożki wlotów powietrza o dziesiąte części cala, żeby fala uderzeniowa trafiała w sprężarki pod idealnym kątem. Otwierała i zamykała kanały obejściowe ramjet. Włączała scramjet tylko wtedy, kiedy warunki były stabilne. Nie pozwalała człowiekowi przeciążyć własnego ciała ani zniszczyć samolotu błędną reakcją sterów.
Na ekranie statusowym wyświetliła serię zielonych kontrolek. Iceman odczytał wszystko na głos, tak jak wymagała tego procedura, choć było to całkowicie zbędne.
– Kabina szczelna. Zasilanie tlenem wewnętrzne. Chłodzenie aktywne. Sterowanie aerodynamiczne nominalne. Nawigacja inercyjna w trakcie kalibracji. Łączność UHF zaszyfrowana. Pakiet rozpoznania uzbrojony, w trybie pasywnym.
Viper pochylił się lekko do przodu. Lewa ręka na przepustnicy. Prawa na sidesticku. Wszystko było w zasięgu palców.
Technik naziemny dał znak ręką przez szkło kabiny.
Viper skinął. Nie musiał mówić. N.O.V.A. odczytała ruch ręki i weszła w procedurę rozruchu.
Zanim jeszcze na pasie rozległ się pierwszy niski pomruk, na panelu „PROPULSION” pojawiła się sekwencja:
TURBO STAGE IGN – ARMED
AIR INTAKE GEOM CTRL – ACTIVE
FUEL FLOW JP-9X – STANDBY
RAMJET BYPASS – CLOSED
SCRAMJET INLET – LOCKED
Wloty powietrza po bokach kadłuba poruszyły się minimalnie. Stożki regulacyjne wsunęły się głębiej, formując rosnącą falę uderzeniową. Pierwszy stopień sprężarek osiowych dostał sygnał zasilania. Tytanowo-ceramiczne łopatki zaczęły się powoli obracać. Najpierw cicho, potem z charakterystycznym, rosnącym jękiem turbiny przy niskich obrotach. Powietrze zostało zassane. Wtrysk JP-9X podał pierwszą dawkę paliwa. Zapłon.
Przez kadłub przeszło drżenie. Nie huk. Nie dudnienie. Raczej głęboki pomruk, który czuło się w kościach, nie w uszach.
System scramjet pozostawał na razie uśpiony – wloty by-passów prowadzące do supersonicznej komory spalania były zamknięte przez zawory termiczne. Dopiero po przekroczeniu prędkości Mach 3 N.O.V.A. miała otworzyć je etapami i rozpocząć konwersję ciągu z konwencjonalnego na hipersoniczny.
Komputer wyrównał ciąg i przeszedł na moc jałową.
– Ghostblade zero-dwa, tu Mildenhall Tower – odezwał się głos w systemie łączności wewnętrznej. – Zezwalam na kołowanie do pasa dwa-siedem. Wiatr zero-osiem-zero, siła jeden. Ostatnia kontrola naziemna pozytywna.
Viper odparł spokojnie:
– Mildenhall Tower, Ghostblade zero-dwa. Kołujemy na dwa-siedem. Wiatr zero-osiem-zero, przyjąłem.
Przez hermetyczną osłonę kabiny świat zewnętrzny był niemal bez dźwięku. Ale czuli ruch. Każdy próg w betonie pasa serwisowego przekładał się na krótkie, tępe uderzenie w strukturze fotela.
Kołowali. Minęli hangary. Minęli punkt, gdzie normalnie stały tankowce KC-135. Minęli hangary RAF-u, które o tej godzinie były jeszcze całkowicie ciemne.
Kiedy ustawili się na progu pasa dwa-siedem, zatrzymali się.
N.O.V.A. zdjęła ciąg silników do 48%, otworzyła dodatkowy obieg chłodzenia. Przeprowadziła autotest powierzchni sterowych. Sloty na krawędzi natarcia skrzydeł wysunęły się o kilka cali. Lotki poruszyły się o kilka stopni w górę i w dół. Stateczniki pionowe skorygowały wychylenie na zero.
Wszystko było gotowe.
Wieża nadała:
– Ghostblade zero-dwa, Mildenhall Tower. Zezwalam na start, pas dwa-siedem. Powodzenia.
Viper spojrzał na wskaźnik ciągu. Ciśnienie paliwa było stabilne. Temperatura turbiny – w normie.
– Wieża, Ghostblade zero-dwa startuje.
Potem powiedział jedno słowo. Nie do wieży. Do maszyny.
– Naprzód.
N.O.V.A. otworzyła przepływ paliwa. Silniki weszły natychmiast na pełną moc. Powietrze wpadło do sprężarek. Wloty ustawiły się w pozycji maksymalnego skupienia fali uderzeniowej. Samolot został pchnięty do przodu.
Przez pierwsze kilkaset metrów przyspieszenie rosło liniowo.
250 mil na godzinę… 300… 400…
Wskaźnik prędkości przesuwał się skokowo. N.O.V.A. zwiększyła kąt natarcia skrzydeł o kilka stopni, zwiększyła ciśnienie w zbiornikach paliwa w centropłacie, żeby wyrównać środek ciężkości, i wykonała komendę separacji.
Oderwali się od pasa.
Podwozie schowało się natychmiast. Główne golenie weszły do wnęk skrzydłowych. Osłony zatrzasnęły się charakterystycznym głuchym tąpnięciem. Wnęki uszczelniły się automatycznie, żeby nie zostawić żadnej krawędzi, która mogłaby zająć się plazmą przy Mach 5.
Ghostblade wszedł na kąt wznoszenia dwadzieścia dwa stopnie. Prędkość rosła nieprzerwanie. Kiedy przekroczyli trzydzieści tysięcy stóp, N.O.V.A. zaczęła uruchamiać kolejny poziom układu napędowego.
To nie były standardowe „dopalacze”. To był pierwszy krok w stronę innego sposobu lotu.
Powietrze zasysane przez wloty przestało iść w całości przez sprężarki turboodrzutowe. Zawory obejściowe zaczęły się otwierać. Strumień powietrza kierował się do sekcji ramjet. Ten napęd nie ma wirników, nie potrzebuje sprężarki. Wykorzystuje prędkość samego samolotu jako sprężarkę. Powietrze jest ubijane falą uderzeniową we wlotach. Paliwo miesza się z nim i spala w przepływie naddźwiękowym. Daje ciąg, którego klasyczna turbina nie jest w stanie wygenerować.
Po dłuższej chwili na panelach pojawiły się nowe dane: N.O.V.A. obliczała parametry aktywacji by-passów scramjet, wyznaczając krzywą przejścia na hipersoniczne przyspieszenie w zależności od rozkładu ciśnienia dynamicznego i gęstości atmosfery. Następnie skalibrowała geometrię kanałów powietrznych. Podała paliwo do komory hipersonicznej. W słuchawkach rozległ się syntetyczny głos:
– SCRAMJET ARMED. TRAJECTORY STABLE.
– SCRAMJET IGNITION CONFIRMED.
Przeciążenie wzrosło.
Viper poczuł, jak fotel wbija mu się w kręgosłup. Kombinezon zacisnął się na nogach i brzuchu. Niewielki ból za oczami. Wszystko normalne.
– Mach 3,1… 3,9… 4,4… – meldował Iceman. – Wysokość dziewięćdziesiąt tysięcy stóp. Ciąg stabilny.
– Utrzymuję – potwierdził Viper. Mówił spokojnie, prawie bezbarwnie. – Koryguj INS co minutę.
– OK, INS skorygowany – odparł Iceman.
– Mach 5.
* * *
Na wysokości powyżej dziewięćdziesięciu tysięcy stóp horyzont nie był już linią. Był łukiem. Niebieska warstwa atmosfery robiła się cienka, przechodząc w ciemny granat, prawie czerń. Ziemia pod nimi nie była już mapą z miastami. Była fakturą. Pasma rzek jak srebrne nacięcia. Ciemne połacie lasów. Linie dróg tylko jako zmatowienia.
Temperatura zewnętrzna kadłuba wskazywała ponad tysiąc sto stopni Fahrenheita w miejscach największego tarcia, jednak zaawansowany system chłodzenia nadal utrzymywał stabilny poziom termiczny, chroniąc elektronikę i załogę. N.O.V.A. monitorowała parametry życiowe i parametry lotu, stale balansując między prędkością a bezpieczeństwem. W kabinie panowała napięta cisza, przerywana tylko krótkimi, rzeczowymi komunikatami pomiędzy załogą.
– Dziewięćdziesiąt sekund do granicy Układu Warszawskiego – powiedział Iceman. – Wchodzimy nad Polskę. Systemy w trybie nominalnym.
Viper milczał. Przez przezroczysty, złotem powlekany wizjer patrzył na ciemniejącą ziemię pod sobą – zarysowane kształty rzek, pasma świateł, głęboką czerń lasów. Linia horyzontu pozostała zakrzywiona. Niebieskawa otoczka atmosfery topniała ku granicy gwiazd.
– Patrzę na ziemię przodków… – powiedział cicho, bardziej do siebie niż do Toma.
* * *
Jednak przestrzeń powyżej Europy Wschodniej nie była pusta.
Radary wczesnego ostrzegania ZSRR widziały Ghostblade’a. Przy tej prędkości nie miały pełnego śledzenia, ale miały echo. Wystarczyło, żeby ktoś w centrali obrony powietrznej ZSRR uznał, że to nie jest tylko „obiekt wysokiego pułapu”.
Kiedy Ghostblade zbliżał się do korytarza prowadzącego nad Ukrainę i dalej na południowy wschód, na ziemi w bazie lotniczej w Polsce włączono syreny.
* * *
Foxbat. MiG-25 – maszyna zaprojektowana tylko w jednym celu: podejść wysoko i szybko do czegokolwiek, co naruszy granicę ZSRR.
Beton bazy Mirosławiec był jeszcze mokry od rosy, ale para dyżurna była w pełnej gotowości alarmowej. Paliwo T-1 w ciężkich stalowych wężach pachniało ostrym, gryzącym aromatem kerosenu. Obok myśliwców stali technicy z ręcznymi rozrusznikami zasilania. W kokpitach zapalały się po kolei lampki kontrolne. Czerwone światła na tablicach. Zielone na zasilaniu. Hydraulika budziła się do życia z charakterystycznym jękiem.
– Rubież, ja Lis jeden – odezwał się głos pilota MiG-25. Głęboki, zduszony przez maskę tlenową. – Mam potwierdzony alarm. Jaki rozkaz?
W słuchawkach odpowiedź wybrzmiała sucho:
– Lis jeden, ja Rubież. Cel niezidentyfikowany. Prędkość powyżej Mach 3. Kierunek północny zachód na południowy wschód. Pułap: dwadzieścia osiem kilometrów i rośnie. Rozkaz: start natychmiastowy. Przechwycić. Uzyskać dane z radaru Smerch. Jeśli przechwycenie będzie możliwe – poprosić o zgodę na odpalenie pocisków.”
Pilot nie skomentował ostatniego zdania. Wiedział, że realnie zgody nie dostanie. Ale wiedział też, że ktoś właśnie ostro panikuje.
Silniki R-15B-300 zaczęły żłopać paliwo. Tłoczenie T-1 pod czterdziestoma atmosferami, zapłon, wzrost temperatury komór spalania, otwarcie wlotów powietrza. Silniki zawyły. Płomienie przecięły poranek i zamieniły powietrze za samolotami w drgający, gorący obraz. Myśliwce ruszyły.
MiG-25 nie był zwinny. Nie był wdzięczny. Był brutalny. Startował jak wyrzucany z katapulty. Przeciążenie przy starcie sięgało 4 G.
Gdy para przechwytująca oderwała się od pasa startowego, potężne turboodrzutowe silniki włączyły pełne dopalacze, wytwarzając charakterystyczny ryk. Przeciążenia sięgnęły 4 g. Hydrostatyczne systemy utrzymywały stabilność układu sterowania, umożliwiając precyzyjne manewry nawet przy tak dużych siłach działających na strukturę samolotu.
Para MiG-25 sunęła przez nocne niebo nad Pomorzem Zachodnim. Ich kadłuby drżały pod naporem powietrza. Przy prędkości przelotowej ponad Mach 2,2 na wysokości dziewiętnastu tysięcy metrów turbiny R-15B-300 pracowały na granicy obciążeń termicznych, a wskaźniki temperatury zaczynały pulsować ostrzegawczo.
W kokpicie pierwszej maszyny kapitan Iwan Markow przechylił się lekko w bok, napierając na drążek. Jego głos był spokojny, chłodny, choć w pełni skupiony:
– Rubież, ja Lis jeden. Kontynuuję wznoszenie. Kierunek trzy-jeden-dwa. Wysokość dziewiętnaście kilometrów. Prędkość Mach 2,2. Nie mogę złapać celu wiązką. Radar łapie echo na dwie sekundy, a potem gubi.
– Lis jeden, ja Rubież. Potwierdzam. – Obiekt śledzony przez stację Duga-B na Białorusi – trajektoria potwierdzona, średnia prędkość około Mach 5. Ślad radarowy niespójny. Emisja cieplna rozproszona. Rozkazy: kontynuuj próbę zbliżenia, wejdź na maksymalny pułap.
Pilot zacisnął zęby.
– Ja Lis Jeden, rozumiem. Przechodzę na dwadzieścia jeden tysięcy metrów. Aktywuję rezerwowe chłodzenie komory tylnej.
Markow uruchomił dodatkowy obieg cieczy chłodzącej, przepuszczając mieszankę przez kanały prowadzące przy sekcji ogonowej. Silniki jęknęły, a samolot zadrżał na chwilę przy osiąganiu nowej wysokości. Za nim jego skrzydłowy, młody porucznik Baranow, utrzymywał szyk, lecz jego głos zdradzał niepewność:
– Ja Lis dwa. Dowódco… radar mówi, że on się oddala. Przebija Mach 5. Nie dogonimy go…
W kokpicie zapaliły się kontrolki ostrzegawcze temperatury. Przy Mach 2,5 skrzydła MiGa zaczynały świecić w podczerwieni.
– Wiem – powiedział sucho Lis jeden. – Ale musimy pokazać, że tu jesteśmy…
Z ziemi przyszła ostateczna decyzja:
– Lis jeden, Lis dwa, ja Rubież. Obiekt poza strefą przechwycenia. Zmiana rozkazu. Powrót na Mirosławiec. Korytarz sto piętnaście stopni, wysokość dziesięć tysięcy metrów. Podejście według schematu lądowania numer trzy, ścieżka lewa. Zgłoś gotowość do zejścia.
Markow przymknął na moment oczy. Westchnął przez maskę tlenową.
– Rozkaz przyjęty. Wracamy.
Zaczął wytracać wysokość i prędkość, wyłączając dopalacz i przechodząc na tryb przelotowy. Kabina powoli się wychładzała. Kombinezon przeciążeniowy rozluźnił uścisk. Na panelu wskaźnik zużycia paliwa zasygnalizował potrzebę lądowania w ciągu trzydziestu minut – MiG-25 nie wybaczał długich lotów na pełnym ciągu.
Baranow odezwał się jeszcze raz, cicho, bardziej do siebie niż przez radio:
– Co to, do diabła, było…
Nad ich głowami świt dopiero przebijał się przez zasłonę chmur. Za ich plecami niebo było już puste – Ghostblade był już wtedy daleko poza ich zasięgiem.
* * *
W kabinie SR-72A ekran taktyczny pokazał w sektorze południowo-zachodnim dwa krótkie piki radarowe. N.O.V.A. przypisała je jako „prawdopodobnie myśliwce naddźwiękowe, Mach < 3, brak zdolności przechwycenia”. Klasyfikacja: nieistotne.
– Radziecka para na kursie przechwycenia – zameldował Iceman chłodno. – Nie dadzą rady. Brak próby rakietowej.
– Zignoruj – odpowiedział Viper. – Przed nami pierwszy cel.
Czarnobyl.
Elektrownia. Reaktor numer cztery. Miejsce, które oficjalnie już „opanowano”. W praktyce wciąż „świeciło”.
N.O.V.A. skorygowała kurs bez pytania. Środek ciężkości znów przesunął się o kilka cali. Cała maszyna pracowała jak jeden organizm.
– Rozpoczynamy fazę pierwszą – powiedział Iceman.
To był oficjalny powód misji. ONZ chciało twardych danych do raportu UNSCEAR ’88. Rzeczywistych map promieniowania, nie radzieckich deklaracji.
Pakiet sensorów rozpoznania w kadłubie budził się warstwami.
Wpierw HRS-12. Kamera hiperrozdzielcza o ogniskowej prawie dwóch metrów. Hybrydowo sprzężona z radarem obrazującym w paśmie bocznym. Widziała przez dym, przez noc, przez mgłę i przez milczenie radzieckiej cenzury. Rejestrowała obraz na taśmie o wysokiej gęstości magnetycznej w kasecie pancernej odpornej na promieniowanie.
Następnie przyszedł czas na spektrometr promieniowania jonizującego. Zliczał impulsy gamma i neutronowe. Mógł odróżnić zwykłe tło od gorącego punktu wypełnionego strontem i cezem.
Dalej czujniki IRST – Infrared Search & Track nowej generacji. Nie po to, żeby ścigać samoloty. Po to, żeby łapać ślady termiczne uszkodzonych rdzeni paliwowych, wyciekające gorące punkty, nagrzane ciężarówki usuwające materiał wysokoaktywnego odpadu.
Na końcu – LIDAR. Nie taki jak w cywilnych samolotach. LIDAR mapujący objętościowo. Wielowiązkowy impuls laserowy tworzył mapę 3D całego kompleksu, warstwa po warstwie, gęstość po gęstości. Pozwalał zajrzeć przez zniszczone dachy i ocenić, co stoi, a co już się zapadło. Całość szła do pamięci. Część – w czasie rzeczywistym – była analizowana przez N.O.V.A., żeby wyznaczyć bezpieczną trajektorię przelotu nad strefą skażenia.
– Uwaga na chmurę – rzucił Iceman.
Z dołu, pod nimi, wznosił się nieregularny, pulsujący pióropusz. N.O.V.A. też to wyczuła. Skorygowała kurs o kilka stopni. Nie pytała o pozwolenie. Nie zamierzała wciągnąć jej do swoich wlotów. Wyliczała na bieżąco parametry lotu, optymalizując trajektorię tak, by zminimalizować ekspozycję.
Ghostblade przecinał powietrze z prędkością ponad Mach 5, a przeciążenia utrzymywały się poniżej 10 g – granicy, przy której kombinezony i systemy podtrzymywania życia działałyby na skraju możliwości. Wszystkie sensory funkcjonowały w pełnej synchronizacji, a N.O.V.A. dbała o optymalizację ich pracy i zabezpieczenie zapisów przed zakłóceniami elektromagnetycznymi i radioaktywnymi anomaliami. Każdy megabajt danych był na wagę złota.
Ghostblade przemykał nad strefą ciszy, która miała pozostać na długo symbolem ludzkiej tragedii i potęgi natury wymierzonej przeciwko człowiekowi.
– Mamy dane dla ONZ – powiedział chłodno Iceman. – Poziomy gamma na wschodnim składowisku są znacznie wyższe niż deklarowane. Szkodliwe nawet dla ekip w ciężkich kombinezonach. Zapisane. Priorytet A.
Viper skinął głową, choć Iceman tego nie widział.
Czarnobyl był pierwszym punktem.
Drugi czekał dalej na wschód.
Serce programu kosmicznego ZSRR – kompleks, w którym, według sygnałów HUMINT i analizy zdjęć satelitarnych KH-11, radziecki wahadłowiec był przygotowywany do startu. To nie był zwykły odpowiednik Space Shuttle. Wywiad USA podejrzewał, że misja testowa może obejmować wyniesienie systemu broni orbitalnej. Może lasera dużej mocy. Może generatora wiązki mikrofalowej. Coś, co miało niszczyć satelity zwiadowcze Stanów Zjednoczonych lub głowice ICBM w locie.
* * *
Bajkonur, Kazachstan. Kompleks startowy. Rampa, na której stało coś, czego CIA nie widziała wcześniej poza zdjęciami satelitarnymi. Radziecki wahadłowiec. Nieoficjalne określenie w Langley: „radziecki Shuttle”. Oficjalnie: OK-1K1 Buran.
Wywiad podejrzewał, że ZSRR planuje uzbroić orbitę. Że w komorze ładunkowej jest miejsce na kierunkowy moduł energetyczny. Broń antysatelitarna, a może coś więcej.
Na platformie startowej noc była gęsta od pyłu i światła reflektorów. Wokół wahadłowca wciąż krążyli technicy – ostatnie weryfikacje, odczyty, procedury. Wszyscy wiedzieli, że coś jest nie tak.
Z bunkra dowodzenia dobiegały krótkie, nerwowe komunikaty.
– „Obiekt niezidentyfikowany, kurs z północnego zachodu, wysokość trzydzieści kilometrów, prędkość rośnie.”
Na platformie pojawiła się załoga Orzeł-1. Wchodzili po metalowych schodniach, z hełmami pod pachą, gdy z głośników rozległ się nowy rozkaz:
– „Załoga Orzeł-1, natychmiast zawrócić! Powtarzam – zawrócić do bunkra!”
Kapitan zatrzymał się w pół kroku. – Co jest, na Boga?
W centrum dowodzenia słychać było tylko trzask papierów i szum wentylatorów. Oficerowie pochylali się nad mapami i ekranami. Operator łączności uniósł słuchawkę.
– Moskwa na linii. Żądają natychmiastowej decyzji, towarzyszu generale.
Dowódca bazy nie odrywał wzroku od obrazu radarowego – jasny punkt zbliżał się do Bajkonuru z prędkością niemożliwą dla jakiegokolwiek znanego samolotu.
– Jeśli to Amerykanie, nie możemy ryzykować – powiedział cicho. – Nie pozwolimy, żeby zniszczyli nasz program na ziemi.
Złapał mikrofon.
– Aktywować nośnik Energia. Tryb alarmowy, bez załogi, bez ładunku. Sterowanie automatyczne.
– Towarzyszu generale – inżynier podniósł głos – bez prób przedstartowych?
– Nie ma czasu na próby. Odpalaj!
Zapanowała chwila ciszy, potem kolejne głosy meldunkowe zaczęły wypełniać eter:
– „Zasilanie główne – włączone.”
– „Sekwencja kriogeniczna – rozpoczęta.”
– „Ciśnienie w zbiornikach – stabilne.”
Pompy ruszyły z niskim, dudniącym pomrukiem. Ciekły tlen syczał w stalowych przewodach, a na poszyciu Energii zaczęła osiadać biała mgła. Na zewnątrz powietrze było zimne jak lód, przecięte czerwienią lamp ostrzegawczych.
Technicy opuszczali platformę. Zawory paliwowe otworzyły się z głuchym trzaskiem. Wstrząs przebiegł po konstrukcji, gdy turbopompy weszły na pełne obroty.
– „Dziesięć… dziewięć…”
Z dysz wyrwały się pierwsze pióropusze ognia. Metalowa konstrukcja jęknęła, a ziemia zaczęła drżeć jak pod gromem z nieba.
– „Trzy… dwa… jeden…”
Buran oderwał się od platformy w oślepiającym blasku. Nie niósł ludzi ani broni – był jedynie aktem desperacji chylącego się ku upadkowi imperium.
Ghostblade to zobaczył.
Nie w świetle optycznym – bo nie zszedł tak nisko, żeby oglądać szczegóły strukturalne jak samolot zwiadu taktycznego.
Zobaczył to w podczerwieni.
Nagle, jak zapalona zapałka na pustkowiu, pojawił się silny, skupiony ślad termiczny. Sygnał gwałtownie rosnącej temperatury w jednym punkcie.
– Mam to – powiedział Iceman. I w jego głosie pojawiło się coś na granicy zachwytu i trzeźwej oceny. – Wykryta aktywacja systemu startowego w kompleksie Bajkonur.
– Deklaracja polityczna – szepnął Viper. – Chcą, żeby satelity to zobaczyły. Że orbitalna platforma bojowa jest nie tylko na papierze.
N.O.V.A. zapisała cały pakiet: sygnatury cieplne, natychmiastowe zmiany emisji radiowej w paśmie telemetrii, charakterystykę rampy, rozkład ciepła w strukturze kadłuba orbitera. Sygnały, które później analitycy w Langley rozwiną do raportu: „Zdolność wyprowadzenia platformy orbitalnej w trybie alarmowym. Brak załogi. Nośnik możliwy do odpalenia w oknie reakcji minutowej.”
Ghostblade nie zszedł niżej. Nie było takiej potrzeby. Ani czasu.
Korytarz misji zakręcał na południe.
Dalszy jej przebieg nie istniał oficjalnie nawet dla RAF-u. Plan obejmował długi łuk przez południe Morza Kaspijskiego, a potem zejście na zachód, nad Iran. Przyczyna: US Navy szykowała się do uderzenia odwetowego w Zatoce Perskiej po atakach irańskich sił na jednostki amerykańskie. Operacja „Praying Mantis”. Czekała ich największa bitwa morska USA od czasów II wojny światowej.
Ghostblade miał przygotować obraz pola walki. Zidentyfikować zestawy rakiet przeciwokrętowych. Pozycje radarów brzegowych. Rozkład irańskich baterii przeciwlotniczych. Rozmieszczenie okrętów. Miał dać Pentagonowi gotowy projekt mapy uderzeń.
Tor przelotu zahaczał również o południowy Irak.
Irak Saddama pracował wtedy nad dwoma rzeczami. Pierwsza: superdziało o kryptonimie „Project Babylon” – gigantyczny układ lufowy zaprojektowany do wynoszenia ładunków na ogromne odległości płaską trajektorią balistyczną. Druga: magazynowanie „specjalnej amunicji”, która według sygnałów wywiadowczych została przeniesiona z Europy i „wzmocniona” nielegalnie. W praktyce – materiał o sygnaturze neutronowej, który nie powinien znajdować się nigdzie na irackiej ziemi.
N.O.V.A. tego nie rozumiała politycznie. Rozumiała tylko fizykę.
Kiedy Ghostblade ciął powietrze nad Irakiem, sensory rozpoznania promieniowania jonizującego złapały w jednym punkcie nagły pik. Nie szerokie skażenie. Nie rozlany ślad przemysłowy. Punktowy sygnał – mały, ale silny. Ekranowany grubym betonem.
– Widzisz to? – zapytał Iceman.
– Mhmm… – odparł Viper. – Nie wygląda na klasyczny reaktor.
– To nie reaktor. To punktowe źródło. Dwa identyczne sygnały, przesunięte o jakieś dwadzieścia stóp w osi poprzecznej. Oba schowane w tej samej strukturze naziemnej.
– Magazyn amunicji?
– Wykres nie pasuje do amunicji konwencjonalnej.
– Czyli co?
Iceman milczał chwilę.
– Czyli Pentagon się zesra.
N.O.V.A. zapisała wszystko. Zaznaczyła współrzędne. Nadała priorytet A-ONE: „wymagana natychmiastowa analiza strategiczna”.
Viper spojrzał na mapę trajektorii. Linia lotu zawracała na północny zachód. Do punktu zbiorczego. Do bazy NATO, gdzie czekał zespół analityków z CIA i DIA. Dane miały być zdjęte z maszyny natychmiast po lądowaniu. Nie miały przejść przez żadną łączność radiową w locie. Nie miały zostać przechwycone.
– Ghostblade zero-dwa, status? – odezwała się wieża przekaźnikowa NATO w paśmie UHF, zaszyfrowanym.
Viper odpowiedział chłodno, bez ozdobników. Operacyjnie.
– Ghostblade zero-dwa. Misja przebiega zgodnie z planem. UNSCEAR kompletny. Bajkonur kompletny. Trzeci pakiet w toku. Wracamy.
Po drugiej stronie radia panowała cisza przez sekundę.
Potem odezwał się głos, w którym nie było już rutyny wieży. Tylko twarda kontrola.
– Ghostblade zero-dwa. Przyjąłem. Na ziemi czeka odbiór natychmiastowy. Po lądowaniu nie wyłączacie zasilania. Nie opuszczacie kabiny.
Viper spojrzał na wskaźnik temperatury poszycia. Na prędkościomierz. Na wysokość.
Mach 5 zostawiał po nim tylko zniekształcony ślad w jonosferze. Nic więcej. Żadnego dymu. Żadnej smugi kondensacyjnej.
– Zrozumiałem – powiedział spokojnie. – Ghostblade zero-dwa w drodze.
* * *
BAGDAD, PAŁAC REPUBLIKI
Powietrze było ciężkie od kurzu i gorąca. Klimatyzacja ledwo zipała, a w powietrzu unosił się zapach potu, kurzu i dymu papierosowego. Nad długim stołem sztabu wisiał portret Saddama – monumentalny, oświetlony reflektorem, jakby sam dyktator patrzył z góry na tych, którzy siedzieli pod nim.
Po obu stronach stołu – generałowie, szefowie służb, doradcy techniczni. Każdy z nich milczał. Jedynym dźwiękiem był szum wentylatorów i odległe echo wojskowych ciężarówek na dziedzińcu.
Drzwi otworzyły się gwałtownie. Do sali wszedł oficer lotnictwa – spocony, zmięty mundur, teczka przyciśnięta do piersi. Zatrzymał się przy wejściu, jakby uderzony falą spojrzeń.
Saddam siedział w centrum, w cieniu lampy, oparty o zagłówek fotela. Nie musiał nic mówić. Skinął tylko lekko głową.
– Wasza Ekscelencjo… – zaczął oficer niepewnie, odstawiając dokumenty na stół. – Naruszenie przestrzeni powietrznej. Nasze siły nie zdołały przechwycić intruza. Radar i systemy obrony nie utrzymały kontaktu. Echo zniknęło po trzech minutach.
Saddam poderwał się z fotela.
– Nie utrzymali kontaktu? – głos miał ostry jak cięcie brzytwy. – Szpieg leci przez nasze niebo, a wy nic?!
Uderzył dłonią w blat. Popielniczka przewróciła się i rozsypała popiół z cygara.
– Jak to możliwe? – wyrwało mu się. – Nasze radary, nasze MiG-i, baterie SAM – i nic?
– Prędkość i pułap poza zasięgiem przechwycenia – odparł oficer ze strachem w oczach.
– Chcę pełny raport w ciągu godziny! Wszystkich odpowiedzialnych przesłuchać!
Generałowie milczeli. Jedynie pułkownik Hadi al-Rashid, szef wywiadu, nie spuszczał wzroku.
Saddam przeszedł kilka kroków wzdłuż stołu. Oczy płonęły żądzą zemsty. – I co mi z Babylonu, jeśli nie potrafimy nawet powstrzymać jednego samolotu? – wykrzyczał.
– Projekt Babylon jest gotowy – wtrącił szef przemysłu zbrojeniowego. – Mamy dwa ładunki. To siła. Jeden strzał i wszyscy padną na kolana.
– I nas zniszczą – dokończył Saddam. – To samobójstwo. Nie możemy tego użyć bez gwarancji, że nie zostaniemy spaleni do fundamentów.
W sali zapanowała ciężka cisza. Każde spojrzenie wracało do teczek z raportem o intruzie. Ktoś przesunął kubek z niedopitą kawą; metalowy dźwięk odbił się od stołu.
– Panie prezydencie – rzekł al-Rashid miękko. – Przygotowaliśmy pewien alternatywny plan. To wielowarstwowa operacja.
Hadi położył teczkę na stole, ale nie otworzył jej. Saddam patrzył na krawędź papieru. W powietrzu czuć było zapach starych dokumentów i dymu z cygara.
Dyktator spojrzał na wszystkich, i ostrym spojrzeniem kazał opuścić salę. – Wszyscy poza pułkownikiem, wyjść!
Krok za krokiem sala pustoszała. Drzwi się zatrzasnęły. Został tylko on i pułkownik Hadi al-Rashid.
– Streść mi to krótko – polecił Saddam.
Hadi nachylił się, mówił cicho, zwięźle. Słowa układały się jak kawałki mechanizmu: logistyka, zasoby, kanały pozyskania technologii, ryzyka, przeciwdziałania. W miarę jak Hadi mówił, twarz Saddama miękła. Sztywne linie wokół ust rozluźniały się. Na moment w oczach pojawił się błysk, jak spawany metal – zimny i precyzyjny.
– Dobra robota – powiedział Saddam nagle, spokojnym tonem. – Zatwierdzam.
Saddam pochylił się nad teczką i odruchowo podpisał dokument. Jego uśmiech był krótki. W sali znów zapanowała waga decyzji, ale tym razem z innym ciężarem – wyrachowania, nie bezsilności.
– Kiedy zaczynacie? – zapytał.
Hadi nie zawahał się ani sekundy. – Od razu, Wasza Ekscelencjo.
Saddam skinął głową. Hadi wstał, wziął teczkę i wyszedł przez drzwi pałacu w żar Bagdadu.
Witaj. :)
Dziękuję za zaproszenie i oznaczenie wulgaryzmów. :)
Kwestie techniczne, co do których mam wątpliwości (zawsze – tylko do przemyślenia):
Powietrzne starcie stawało się nie tyle pojedynkiem refleksu pilotów, ile walką systemów. Równolegle morza stały się przedłużeniem nieba. Amerykańskie grupy lotniskowcowe – pływające miasta o napędzie atomowym – stały się centrum globalnej projekcji siły. – powtórzenia? – ogólnie w tekście jest bardzo dużo tego wyrażenia
Na pustynią Iraku spotkały się wszystkie epoki lotnictwa – od klasycznych myśliwców po systemy sztucznej percepcji. – literówka?
A kiedy technologia osiąga doskonałość, pozostaje tylko jedno pytanie:
czy człowiek jest jeszcze potrzebny? – czemu pytanie jako dokończenie zdania jest w osobnym wierszu?
Powietrze było ciężkie od zapachu oleju, ozonu, i chłodu stalowych nabrzeży. – zbędny przecinek przed „i”?
Pod masywnymi dźwigami, wśród plątaniny rusztowań i przewodów, na masywnych kołyskach dokowych, spoczywał USS Scorpion - atomowy okręt podwodny klasy Skipjack. – powtórzenie?
– A mimo to pan nie stracił dowództwa, ja nie poszedłem na wcześniejszą emeryturę, no i znowu dali nam Mk45 – rzucił XO z niedowierzaniem. – sorry, tu nie kumam, kto to? – net podaje jakieś koniaki albo buziaczki (?); ok, znalazłam wreszcie tego oficera-zastępcę, ale sporo czasu mnie to kosztowało i to trzeba innym Czytelnikom wyjaśnić…
– Sir, dostarczono torpedy numer zero-jeden i zero-dwa, typ Mk45. – Zawahał się. – Głowice… specjalne. – czy nie małą?
Okręt został odtworzony i uznany za gotowy do służby operacyjnej. – Zrobił pauzę. – Nie zapominajcie jednak, że stal można odnowić. – i tu?
Marsh skrzywił się, jakby w ustach poczuł smak metalu.
– Jakby historia nikogo niczego nie nauczyła. – powtórzenie?
Prowadzi mapowanie dna morskiego (przecinek?) a przy okazji naszej sieci SOSUS. Według naszych źródeł może operować wespół z jednostkami wsparcia. – powtórzenie?
Tu dopytam o ten fragment:
Słowa zawisły w powietrzu, ciężkie, prawdziwe. Potem skinął głową i dodał chłodnym tonem:
– Kapitanie, proszę na chwilę.
Marsh spojrzał pytająco na dowódcę, ale Slattery tylko uniósł dłoń.
– Zajmij się przygotowaniem systemów – powiedział cicho. – Tchnij w nią życie.
XO skinął głową i odszedł w stronę trapu prowadzącego na pokład.
Admirał poczekał, aż się oddali, i dopiero wtedy odezwał się do Slattery’ego:
– Oficjalne zadanie: rejs testowy po remoncie. Nieoficjalne – kontynuował cicho – w rejonie Azorów działa rosyjski statek szpiegowski Akademik Sierow. Prowadzi mapowanie dna morskiego a przy okazji naszej sieci SOSUS. Według naszych źródeł może operować wespół z jednostkami wsparcia. Istnieje wysokie prawdopodobieństwo eskorty myśliwskiego okrętu podwodnego.
Admirał wyciągnął z teczki zafoliowany pakiet oznaczony CONFIDENTIAL i podał go Slattery’emu.
– Zadanie: dyskretne rozpoznanie. Nie wchodzicie w kontakt bezpośredni. Zbieracie dane akustyczne. Rejestrujecie każdy sygnał, każdą próbę instalacji urządzeń bądź próbę sabotowania naszych. W razie konieczności – raport przez ELF do Norfolk. USS Permit będzie w rejonie do wsparcia, lecz nie wykonujcie żadnych działań, które mogą ujawnić waszą obecność. Zrozumiano?
Slattery skinął głową, a admirał dodał na koniec, niższym tonem:
– I pamiętajcie: Akademik Sierow nie jest tylko cywilnym statkiem. Monitorujcie eskortę. Jeśli potwierdzicie obecność jakiejkolwiek jednostki podwodnej, meldujecie ELF-em.
Marsh zerknął na teczkę, potem na kadłub.
– Czy mogę strzelać? – zapytał krótko.
Admirał pokręcił głową.
Jak rozumiem – Marsch (słynny XO) się oddalił, bo admirał nie chciał przy nim rozmawiać, tak? To czemu nadal tu stoi i pyta? Nazewnictwo fachowe i wszelkie szczegółowe parametry są mi niestety obce i tu wierzę całkowicie Tobie jako Specowi w tej zawiłej materii. :)
Na razie tyle, przerywam. :) Postaram się jeszcze wrócić. :)
Czy nie dałoby się proponować do poczytania krótszych fragmentów? 84703 znaków na jeden raz to naprawdę baaardzo długi tekst. :) O ile wiem, sam tu niczego nie czytasz, ale wierz mi – zajmuje to sporo czasu, skoro trzeba jeszcze przy uważnym sprawdzaniu szukać w necie, a także wypisywać wszystkie uwagi i wątpliwości… :)
Pozdrawiam serdecznie, powodzenia. :)
Pecunia non olet
bruce – bardzo dziękuję za pomoc i oczywiście liczę na więcej
. Zmiany wprowadzone.
– Sir, dostarczono torpedy numer zero-jeden i zero-dwa, typ Mk45. – Zawahał się. – Głowice… specjalne. – czy nie małą?
Zawahał się było by małą, gdybyśmy nie skończyli zdania na Mk45. A tego nie zrobiłem, bo mamy tu następujący układ:
wypowiedź Sir, dostarczono torpedy numer zero-jeden i zero-dwa, typ Mk45.
po zako uczeniu tej wypowiedzi wacha się czy cos powiedzieć dalej, stąd wtrącenie – Zawahał się. – jest z dużej.
i dodaje Głowice… specjalne.
Tak to bynajmniej interpretuje.
Okręt został odtworzony i uznany za gotowy do służby operacyjnej. – Zrobił pauzę. – Nie zapominajcie jednak, że stal można odnowić. – i tu?
Jak powyżej.
Co do fragmentu:
Tu dopytam o ten fragment:
Słowa zawisły w powietrzu, ciężkie, prawdziwe. Potem skinął głową i dodał chłodnym tonem:
– Kapitanie, proszę na chwilę.
Marsh spojrzał pytająco na dowódcę, ale Slattery tylko uniósł dłoń.
– Zajmij się przygotowaniem systemów – powiedział cicho. – Tchnij w nią życie.
XO skinął głową i odszedł w stronę trapu prowadzącego na pokład.
Admirał poczekał, aż się oddali, i dopiero wtedy odezwał się do Slattery’ego:
– Oficjalne zadanie: rejs testowy po remoncie. Nieoficjalne – kontynuował cicho – w rejonie Azorów działa rosyjski statek szpiegowski Akademik Sierow. Prowadzi mapowanie dna morskiego a przy okazji naszej sieci SOSUS. Według naszych źródeł może operować wespół z jednostkami wsparcia. Istnieje wysokie prawdopodobieństwo eskorty myśliwskiego okrętu podwodnego.
Admirał wyciągnął z teczki zafoliowany pakiet oznaczony CONFIDENTIAL i podał go Slattery’emu.
– Zadanie: dyskretne rozpoznanie. Nie wchodzicie w kontakt bezpośredni. Zbieracie dane akustyczne. Rejestrujecie każdy sygnał, każdą próbę instalacji urządzeń bądź próbę sabotowania naszych. W razie konieczności – raport przez ELF do Norfolk. USS Permit będzie w rejonie do wsparcia, lecz nie wykonujcie żadnych działań, które mogą ujawnić waszą obecność. Zrozumiano?
Slattery skinął głową, a admirał dodał na koniec, niższym tonem:
– I pamiętajcie: Akademik Sierow nie jest tylko cywilnym statkiem. Monitorujcie eskortę. Jeśli potwierdzicie obecność jakiejkolwiek jednostki podwodnej, meldujecie ELF-em.
Marsh zerknął na teczkę, potem na kadłub.
– Czy mogę strzelać? – zapytał krótko.
Admirał pokręcił głową.
Masz rację, czeski błąd. XO odszedł, to mówi Slattery.
Czy nie dałoby się proponować do poczytania krótszych fragmentów? 84703 znaków na jeden raz to naprawdę baaardzo długi tekst. :) O ile wiem, sam tu niczego nie czytasz, ale wierz mi – zajmuje to sporo czasu, skoro trzeba jeszcze przy uważnym sprawdzaniu szukać w necie, a także wypisywać wszystkie uwagi i wątpliwości… :)
Czytam, czytam… Co nie znaczy, że recenzuję wszystko jak leci. Bardzo rzadko trafia mi się tekst, w którym mógłbym coś doradzić Autorowi, mój Kapitanie Nemo, a wychodzę z założenia, że jak mam klepać jakieś pierdoły do lepiej się nie odzywać. 
Kwestie niezrozumiałych skrótów dla przeciętnego czytelnika są w docelowej wersji opisane w przypisach. Tu niestety nie ma takiej możliwości, stąd takie fuckupy. Natomiast wplecenie przypisów do treści uważam za niewłaściwe, bo odwracają uwagę i zmniejszają tempo akcji właściwej.
I na koniec kwestia długości tekstu – oczywiście, że mogę wstawiać tekst rozdział po rozdziale, ale już słyszałem obiekcje od niektórych osób, że się gubią w fabule. Więc sam już nie wiem, jak to zrobić by wszystkim dogodzić. Zróbmy testowo tak, że kolejne fragmenty będę publikował po rozdziale. Zobaczymy, jak wypadnie. Może się uda sprawić, że wilk będzie syty, owca cała, a skromny autor uniknie jakimś cudem zawału serca. 
Ok, rozumiem co do długości opka, tylko kwestia jest taka, że ciężko przeczytać szybko wszystko, nieraz bywa, że w jednym tygodniu jest tu zamieszczonych mniej objętościowo tekstów (po zsumowaniu ilości znaków) niż taki jeden, mega długi. :) Łatwiej (przynajmniej mnie) czytać krótsze rzeczy i przechodzić dalej do innych wiedząc, że dałam słowo i tekst cały przeczytałam, nanosząc poprawki. :)
Rozumiem co do przypisów, jasne, lecz niestety taki laik, jak ja, nie zna dobrze tak zawiłej terminologii. A to mega opóźnia czytanie i poprawianie. I potem zapomina się wiele z początku. :)
Co do małych liter w dialogu, ja tylko wskazałam sugestię i wątpliwość – moim zdaniem “zawahał się” i “zrobił pauzę” powinno być małymi, bo to mogło być “gębowe”, a wtedy takie didaskalia zapisujemy małymi i oczywiście dalsze części wypowiedzi dalej mogą też być zapisane małymi literami. Jasne, jeśli uważasz inaczej, zgoda, to Twój tekst. ;)
Postaram się jeszcze poczytać, choć to mega długie opowiadanie. :)
Pozdrawiam. :)
Pecunia non olet
To podzielę też ten fragment
Nie, nie, tego już nie dziel, na razie zostaw. :)
Pewnie pozapraszałeś i innych Czytelników, poczekaj na razie. :)
Pecunia non olet
OK.