Dzień przed igrzyskami
Kapitan Sodur schodził ciemnym korytarzem do lochów. W ciasnym przejściu rękawy czarnej koszuli ocierały się o ściany, buty szurały w ślad trepów idącego przodem gwardzisty. W ciągu ostatnich kilku dni ten marsz przemienił się w ponury rytuał.
Strażnik zatrzymał się przed jedną z cel i zatknął żagiew w żelaznym uchwycie. Bez słowa odwrócił się i odszedł kilka kroków.
Migoczący blask płomienia zmieszał się z bladym światłem padającym przez wąskie okienko, umieszczone wysoko pod stropem lochu. Sodur spoglądał w milczeniu przez kraty na skuloną w kącie postać. Siedziała na gołej posadzce. Długie, splątane w nieładzie włosy spływały na ramiona. Rękoma oplatała otulone brudną koszulą kolana.
Kobieta podniosła błękitne oczy, spoglądając na przybysza z wyraźną niechęcią.
– Dlaczego mi to robisz? Co ja ci złego zrobiłam? – spytała lekko ochrypłym głosem.
Sodur nic nie mówił, tylko wciąż na nią patrzył. W końcu westchnął ciężko i odezwał się:
– Jutro o tej porze wystąpisz na arenie. Na widowni zasiądzie książęca para wraz z gośćmi oraz gawiedź z miasta. Wcześniej przyjdą po ciebie pałacowe służące, które zabiorą cię do łaźni, wykąpią i ubiorą. Nie możesz wyglądać jak…
– …łachmaniara w oczach szlachetnych panów? – dokończyła z ironią. – Dlaczego pragniesz mojej śmierci?
– Nie pragnę.
Mężczyzna bezwiednie podrapał lewe przedramię.
– To dlaczego mnie na nią posyłasz? – W jej głosie słyszalna stawała się coraz żałośniejsza nuta. Na Sodurze, choć uchwycił to drżenie tonu, nie zrobiło ono żadnego wrażenia. Głos miał spokojny, pozbawiony emocji.
– Nie musisz umierać na tej arenie, Muerto.
– Nie jestem Muertą. Już z tym skończyłam. Jestem teraz inną osobą, narodzoną od nowa. Mam na imię Amena. – Dziewczyna zamilkła, jakby oczekując reakcji. Po chwili ciszy znów się odezwała:
– Kiedyś uratowałam ci życie i tak mi się odwdzięczasz?
Zmierzyli się spojrzeniami.
– Nie zapomniałem o tym i odwdzięczam ci się dobrą radą. Masz wybór, nie musisz umierać.
– Nie dajesz mi żadnego wyboru – powiedziała ponurym głosem.
– Ja wciąż pamiętam, kim naprawdę jesteś i dlatego nie uważam, że posyłam cię na śmierć.
– To zawsze jest spotkanie ze śmiercią. Jaki ułożyłeś plan przebiegu tego żałosnego widowiska?
– Nie mam żadnego planu. Zresztą, organizacja igrzysk i tak nie do mnie należy. Wiem tylko, że wyjdziesz na arenę. Reszta będzie zależeć od rozwoju sytuacji.
Na to nie odpowiedziała już nic, opuściła tylko głowę. Brudne pukle przesłoniły twarz. Sodur odwrócił się i skierował do wyjścia z lochów. I chociaż twarz mężczyzny nie wyrażała niczego, czuł się, jakby wypił wyjątkowo gorzkie lekarstwo, które na dodatek wcale nie gwarantuje uzdrowienia.
Dwadzieścia dziewięć dni wcześniej
Sodur jechał leśnym traktem otoczony niewielką świtą i zatopiony w myślach nie zwracał uwagi na mijane krajobrazy. Misje poselskie, jak ta, z której właśnie wracał, męczyły go bardzo. Był żołnierzem, nie politykiem czy dyplomatą. Nie czuł się najlepiej w tej niewygodnej roli, z koniecznością paktowania z drażliwymi paniątkami. Jednak w niepewnych czasach, na samym skraju wojny, nietykalność posła nie interesowała rzezimieszków, dlatego lepiej było, gdy podróżnik potrafił sam o siebie zadbać. Mniejsza, uzbrojona grupa, bez powozu, była bardziej mobilna i sprawniejsza niż duży orszak. Z takich właśnie powodów książę wysłał z posłannictwem jednego ze swych najlepszych kapitanów z kilkoma ludźmi w miejsce dworskich urzędników.
Koń Sodura parsknął nerwowo. Jeździec odruchowo położył dłoń na szyi wierzchowca uspokajającym gestem, nie przerywając rozmyślań.
Bezpotomnie zmarły król pozostawił po sobie nie tylko pusty tron, ale i chaos. Dalsi krewni ostatniego monarchy, ale także niespokrewnieni z nim możnowładcy tworzyli frakcje, walcząc o wpływy i koronę. Efektem tego były jedynie coraz większe zniszczenia i szerzące się bezprawie. Otwartej wojny jeszcze nikt nie wszczął, ale już zaczęły się krwawe podchody. Z zamieszania korzystały także pospolite bandy, coraz śmielej napadając słabe i pozbawione obrony wioski oraz podróżnych. Możnowładcy nie zaprzątali sobie grasantami głów, ich głównym celem było zdobycie władzy. Żaden z lordów i książąt nie był jednak dość silnym, aby w pojedynkę pokonać konkurentów. Zaczęli więc posyłać posłów do siebie nawzajem i do pomniejszej szlachty, aby przekonać innych do sojuszu. Na razie wystarczał papier. Złoto i inne dobra popłyną szerokim strumieniem po złożeniu wszystkich podpisów. I to już nie będzie zadanie Sodura. „Jeszcze tylko trzy dni. Trzy dni i zdam relację księciu i będę mógł odpocząć w koszarach”.
Kapitana z zamyślenia wyrwało szarpnięcie spłoszonego konia. Któryś z pozostałych wierzchowców zarżał. Żołnierze, zawierzając intuicji, sięgnęli po miecze.
Z głębi lasu wypadła uzbrojona zgraja, wyglądająca jak zbieranina niedobitków różnych armii z różnych epok. Bandyci, wrzeszcząc nieskładnie i wymachując mniej lub bardziej sprawnie mieczami i toporami, ruszyli do ataku.
Dzięki przewadze liczebnej, mimo braków w wyszkoleniu, wybili nieliczną eskortę posła, jednego po drugim, tracąc ledwie cząstkę z własnych sił. Gdy Sodur został już sam, ranny i bez nadziei na przeżycie, na trakcie pojawiło się kilka postaci. Półprzytomny kapitan nie zauważył nawet kiedy i jak. Krew z rozciętego czoła zalewała mu oczy i w pierwszej chwili nie rozpoznał, któż to przyłączył się do walki. Odniósł jednak wrażenie, że nowo przybyli wojownicy z zadziwiającą łatwością rozgromili watahę.
Jeden z wojów wziął zakrwawionego Sodura za kolejnego bandytę. Kapitan w ostatniej chwili zasłonił się mieczem. Zadźwięczała stal, a siła uderzenia powaliła rannego na plecy. „To koniec” – przemknęło mu przez myśl. Czubek miecza zatrzymał się jednak tuż przed odsłoniętym gardłem, zablokowany przez kostur z białego drewna.
Sodur z trudem, wierzchem brudnej dłoni, przetarł oczy z krwi i potu i spojrzał nieco przytomniej na otaczające go postaci. Były to kobiety, ubrane w męskie stroje z dobrze wyprawionej miękkiej skóry, niekrępujące ruchów, bez żadnych elementów zbroi. Bez wątpienia pochodziły z różnych krańców ziemi, z różnych plemion i rodów, jednak wszystkie miały tak samo hebanowe oczy, w których nie dało się odróżnić źrenic od tęczówek. W niektórych jeszcze pobłyskiwały czerwone iskry. Każda z wojowniczek miała na kubraku naszytą, nie większą od pięści, kirową tarczę herbową. Gdy kapitan lepiej się przyjrzał, dostrzegł haft w o ton ciemniejszej czerni – czaszkę nad skrzyżowanymi dwiema kosami.
Kompania Cór Śmierci.
Dopiero teraz przeniósł spojrzenie wzdłuż kija, opierającego mu się na piersi. Drugi koniec trzymała stara kobieta, przygarbiona, okutana w szary płaszcz z kapturem, teraz lekko zsuniętym na tył posiwiałej głowy. Gdy dziewczęta odstąpiły, cofnęła kij i zaczęła przechadzać się między poległymi. Przy każdym z nich przystanęła, nad niektórymi się pochyliła, dotknęła.
Wojowniczki czyściły oręż.
Sodur, pozostawiony sam sobie i widząc, że zagrożenie najwyraźniej minęło, wstał ciężko, obolały. Kawałkiem czystej tkaniny, wyciągniętej z tobołka, który był kiedyś jego bagażem, wytarł twarz i przeczyścił miecz.
Starucha wróciła do niego. Gdy spojrzał jej w twarz, zobaczył, że się zmieniła. To była wciąż ta sama osoba, ale znacznie młodsza. Jeszcze chwilę temu siwe kosmyki były teraz bujnymi, kruczoczarnymi lokami, okalającymi gładkie lico o fioletowych oczach. Miała wygląd kobiety w sile wieku, jędrne ciało nie było już młodzieńcze, ale też nie nosiło śladów zmęczenia ciężką pracą i wiekiem. Gdy się odezwała, wąskie usta rozchyliły się lekko, ukazując śnieżnobiałe zęby.
– Pokaż mi lewe przedramię – rozkazała.
Nie śmiał jej odmówić, więc w milczeniu, posłusznie podwinął rękaw. Uniosła białą laskę i przytknęła jeden z końców do skóry. Na przedramieniu zaczął pojawiać się czarny rysunek. Skóra mężczyzny zapiekła tak mocno, że aż syknął z bólu. Nie cofnął jednak ręki. Gdy kobieta skończyła, na ciele Sodura pojawiła się maleńka czaszka. Ból ustąpił miejsca nieprzyjemnemu swędzeniu. Koniec kostura opadł ponownie na ziemię, a kapitan spojrzał we fioletowe oczy.
– Pani…
Nie pozwoliła mu skończyć.
– Nie myśl sobie, że mam takie dobre serce i z tejże dobroci pozwoliłam ci żyć. Jesteś mi potrzebny. A ten znak będzie gwarancją wykonania zleconego przeze mnie zadania.
Ponownie spojrzał na zagadkowy tatuaż.
– Jak już zapewne zauważyłeś, jestem Śmiercią, a to kompania moich Cór. Jednej mi jednak brakuje. Wiem, że obecnie mieszka w twoim mieście. Ja nie mogę się po nią udać, nie wysłucha też żadnej z sióstr. Potencjalna sprzeczka między nimi może się skończyć tragicznie dla całego miasta. Bo wszystkie moje córy są jednakowo dobre i żadna nie pokona innej. Z pewnych względów tylko śmiertelnik jest w stanie nakłonić ją do powrotu. Kompania musi być kompletna przed upływem miesiąca. Nie może być ani jednej mniej, ani jednej więcej, więc ona musi wrócić. I twoim zadaniem będzie ją do tego przekonać.
– Jak?
– To już twoja sprawa.
– Jak ją rozpoznam? Gdzie znajdę?
– Gdzie ją znajdziesz? – powtórzyła pytanie. Odpowiedzi jednak nie udzieliła. – Będziesz musiał poszukać. Rozpoznasz moją Córę. Jestem pewna, bo już ją raz spotkałeś.
Śmierć musnęła koniuszkami palców skroń Sodura. Do zmęczonego mózgu napłynęło zamglone wspomnienie sprzed wielu lat.
Pamiętał doskonale, gdy jako niespełna siedmioletni brzdąc wraz z braćmi i innymi szlachciątkami odgrywał nad brzegiem rzeki Wielką Bitwę o Czerwoną Twierdzę. Ponieważ w oryginalnej batalii udział brały nieprzeliczone rzesze wojowników, zwiadowców, szpiegów, oficerów, a chłopców było raptem jedenastu, każdy odgrywał kilka ról. Mały Sodur raz był rycerzem, by za moment zamienić się w kwatermistrza.
W tamtej chwili był zwiadowcą. Wdrapał się na rosnącą na skraju urwiska wierzbę i, balansując na pochylających się nad nurtem rzeki gałęziach, wypatrywał płynących w dół rzeki jednostek wroga. Zielona kotara obrośniętych gęstym listowiem witek, którą uznał za dobre schronienie, jednak okazała się też przeszkodą dla niego.
Usiłując wyjrzeć poza cienkie gałązki, zrobił o jeden krok za dużo. W ostatniej chwili złapał kilka witek i zawisł nad głazami, po powierzchni których przelewały się zwały burej wody. Dziecięce ręce nie były w stanie długo utrzymać ciężaru ciała na śliskich liściach. Z przerażeniem patrzył w zbliżającą się powoli, acz nieuchronnie, wzburzoną powierzchnię. Bał się mocniej odetchnąć, nie śmiał wydać z siebie żadnego głosu. Nawet nie zauważył, gdy flotylla wydłubanych z kawałków drewna łódek przepłynęła tuż obok wiszących coraz niżej stóp. Po raz pierwszy w długiej historii zabaw w Wielką Bitwę, Czerwona Twierdza miała paść tak szybko i łatwo.
Wydawało mu się, że to już koniec, że dłużej nie wytrzyma. A jednak, z bolesnym uderzeniem o żebra, otoczył go olbrzymi, żelazny hak. Omdlałe ramiona opadły, resztką sił przewiesił się na pręcie, który zakołysał gwałtownie. Chłopiec bał się ruszyć, spojrzeć za siebie. Na chwilę wręcz nawet zacisnął mocno powieki. Otworzył je, gdy kołysanie ustało, a zaczęło przemieszczanie ponad brzegiem rzeki. Wybawcę miał cały czas za plecami i wciąż nie wiedział, kto go uratował. Dopiero, gdy stanął na ziemi, puścił hak i odwrócił się.
Kilka kroków od Sodura, trzymając koniec stalowego drąga, stała młoda kobieta. Wychowanemu na książęcym dworze chłopcu wydała się ekscentryczna. W milczeniu przyglądał się, z dziecięcą ciekawością i nieskrępowaniem, ubranej na czarno, w męski stój wojownika, dziewczynie. Żółte, przypominające barwą kwiaty słoneczników, włosy zaplecione w warkocz, były jedynym kolorowym akcentem. Z bladej, jak u szlachcianki, twarzy spoglądały na chłopca niespotykane czarne oczy. Gdy w nie spojrzał, przestraszył się jeszcze bardziej, niż gdy wisiał nad nurtem. Stał jak sparaliżowany i nawet nie poczuł ciepła cieczy, spływającej po wewnętrznej stronie skórzanych spodni.
Jakby dziwaczność kobiety nie wystarczyła, długi hak zamienił się w jej dłoniach w miecz, połyskując w trakcie transformacji fioletową poświatą.
– To nie był twój czas. Jeszcze nie. Wracaj do domu – powiedziała niskim, niemal męskim głosem, odwracając się od niego i wsiadając na karego konia, którego wcześniej nie zauważył.
I chociaż wiele wydarzeń i ludzi z dzieciństwa zatarł czas, to tej twarzy miał nigdy nie zapomnieć.
Sodur otrząsnął się i spojrzał ponownie przytomnym wzrokiem na Śmierć.
– Jak dawno opuściła kompanię?
– A jak dawno temu skończyła się ostatnia wielka wojna?
Zastanowił się chwilę, licząc upływ czasu w myślach i błądząc zadumanym spojrzeniem po czubkach butów. Niespełna rok minął od śmierci króla. Przez całe jego rządy trwał pokój, ale gdy obejmował tron… Tak, swe panowanie zaczął od zaprowadzenia porządku po wielkiej wojnie, dzięki której zresztą zdobył koronę. Czyli minęło jakieś dwadzieścia parę lat od ostatniej wojny. Ponad trzydzieści od spotkania. Podniósł głowę i spojrzał w twarz Śmierci.
– Minęło sporo lat. Ja byłem wtedy ledwie niedorostkiem, a ona młodą dziewczyną. Teraz będzie już… dojrzałą kobietą. Nie jestem pewien, czy ją poznam.
Na to odpowiedziała mu jedna z wojowniczek, która już od chwili przysłuchiwała się rozmowie:
– My się nie starzejemy ani nie umieramy.
Sodur odniósł wrażenie, że Śmierć chciała coś dodać. Spostrzegł drgnięcie wąskich ust i dziwne spojrzenie. Intuicja jednak podpowiadała mu, by nie próbował dopytywać.
– Z tego, co wiem, Kompania zbiera się, gdy… – urwał w pół zdania, jakby bał się wypowiedzieć te słowa na głos.
– …na świat przychodzi wyjątkowa wojenna pożoga – dopowiedziała za niego jedna z Cór. – Tak, wojowniku, nadchodzą ciężkie dla ludzi czasy.
Kiwnął głową ze zrozumieniem. Pewne schematy w ludzkiej historii zdawały się być niezmienne. Od lokalnych podjazdów do wojny domowej był już tylko krok. Do tego, jak donosili zwiadowcy, ościenne państwa z uwagą śledziły rozwój wypadków, jednocześnie mobilizując własne siły.
– A to? – Sodur wskazał na znak.
– Czaszka będzie rosnąć każdego dnia i wypełniać się trucizną. Jeśli przed upływem trzydziestu dni znajdziesz i przywrócisz mi moją Córę, czaszka zniknie, a wraz z nią trucizna. Będziesz bezpieczny i dokonasz żywota w przeznaczonym ci czasie, nie wcześniej. Jeśli jednak będziesz się ociągał, zbyt długo zastanawiał lub z innego powodu nie zdołasz wypełnić zadania, trzydziestego pierwszego dnia, w jego pierwszej godzinie, czaszka uwolni zgromadzoną truciznę.
Nie musiała nic więcej dodawać. Serce Sodura zmroziła groza. „Niezła zachęta” – pomyślał. I jeśli mu życie miłe, to będzie musiał zrobić naprawdę wszystko, by przekonać wojowniczkę do powrotu do kompanii.
Sodur jedną rzeczą w drodze do domu nie musiał się martwić – że ktoś go znów spróbuje napaść. Dwie Córy eskortowały go, by mieć pewność, że dotrze spokojnie i w całości do miasta. Wojowniczki na zmianę wyszukiwały boczne, nieuczęszczane ścieżki. Polowały i tylko raz musiały dobyć mieczy przeciwko kilku grasantom. Zanim Sodur zorientował się, że zostali napadnięci, one już skończyły.
Drugiego dnia, na wieczornym popasie, gdy już skończyli oporządzać konie i przygotowywać obozowisko, zasiedli po dwóch stronach niewielkiego ogniska. Początkowo kapitan spoglądał ponad ogniem na ciemne sylwetki wojowniczek. Gdy przełknął ostatni kęs, zaczął mówić:
– Kompania Cór od niepamiętnych czasów towarzyszy Śmierci. Skąd się jednak wzięłyście?
Odpowiedziała mu cisza i beznamiętne spojrzenia dwóch par ciemnych oczu, w których odbijały się płomienie. Niezrażony kontynuował:
– Krążą o was legendy i plotki. Różne. Jednak pewne elementy powtarzają się w nich nieustannie. Córą zostawała dziewczyna na granicy śmierci, której Matka ofiarowała życie wieczne u jej boku w zamian za służbę. Jak dokonywała wyboru, że ta niewiasta tak, a inna nie? Czy to prawda, że nie pamiętacie życia sprzed Kompanii?
I tym razem żadna z jego towarzyszek nie odpowiedziała.
– Nie chcę znać waszych tajemnic. Próbuję tylko dojść, dlaczego Muerta was opuściła, dlaczego jest inna. W jakich okolicznościach odeszła? Może ta wiedza przyda mi się w poszukiwaniach. W przekonaniu waszej siostry.
Gdy i tym razem nie doczekał się odpowiedzi, westchnął i dodał, bez większej nadziei:
– Pytam nie tylko we własnym interesie – musnął lewe przedramię – ale i waszym. Przecież chcecie, żeby Muerta do was wróciła, prawda? Wasza Matka tego chce…
Wojowniczki spojrzały na siebie. Jedna z nich powiedziała:
– Muerta była na granicy, ale jeszcze jej nie przekroczyła, gdy została Córą. Przez to pozostała w niej iskra człowieczeństwa. Więcej nie musisz wiedzieć.
Sodur rzeczywiście już nic więcej od dziewcząt nie wyciągnął. Zawinął się więc w derkę i zatopił w domysłach, oczekując na nadejście snu.
Z Córami rozstał się dwa dni później tuż pod miejskimi murami. Na pożegnanie jedna z nich podała mu podłużny przedmiot, owinięty w czarną płachtę. Sodur uchylił rąbek tkaniny. W jej fałdach krył się prosty, lekki miecz, na oko zwyczajny. Jedyną ozdobę stanowiły dwa błyszczące czernią onyksy osadzone po obu stronach głowicy. Mężczyzna wiedział doskonale, że władana przez Córę ta niepozornie wyglądająca broń może znacznie więcej niż najlepszy książęcy oręż w rękach wytrawnego żołnierza.
– Należy do Muerty. Został stworzony specjalnie dla niej, więc lepiej, żeby nie kusiło cię, by go użyć. Myślę jednak, że może ci pomóc.
***
Natychmiast po powrocie i zdaniu relacji księciu z poselskiej misji Sodur rozpoczął poszukiwania zaginionej. Pakt ze Śmiercią był sekretem, którego nie zamierzał nikomu zdradzać, nawet przez przypadek. Nie mógł też pozwolić, by jawny pościg i pytania zwróciły uwagę Córy i wypłoszyły ją z miasta. Sodur nie miał również ochoty wzbudzać zbędnej ciekawości, wędrując w oficerskim mundurze lub stroju szlachcica po najodleglejszych zakamarkach miasta. Dlatego postanowił działać incognito. W drodze zapuścił brodę, której nie zgolił po powrocie, na grzbiet zarzucił lnianą koszulę, skórzane buty z wysoką cholewką zamienił na wyplecione z łyka łapcie, okrył się obszarpanym płaszczem z kapturem, w cieniu którego ukrył twarz, i ruszył w labirynt ulic i uliczek. Zaglądał do każdego warsztatu i pracowni, do których tylko udało mu się wśliznąć, lub choćby tylko rzucić okiem.
Krążył tak po mieście przez wiele dni, zarabiając kuksańce i siniaki, nieraz lądował na kamiennym bruku, wykopywany z ciemnych wnętrz. Z coraz większym niepokojem zerkał na rosnącą czaszkę na przedramieniu. Z narastającą obawą odliczał dni.
Tego dnia Sodur po raz kolejny wylądował na ulicy. Przy upadku zdarł sobie skórę z dłoni, którą próbował się podeprzeć. Zmełł w ustach przekleństwo i wstał. Zastanawiał się, w którą stronę iść, gdy tuż przed sobą zobaczył dwukołowy wózek, wyładowany po brzegi glinianymi naczyniami, malowanymi w wielobarwne wzory. Ciągnęła go filigranowa, młoda kobieta o jasnych włosach splecionych w warkocz, który wystawał spod chusty osłaniającej głowę. Kółko wpadło w szczelinę i wóz niebezpiecznie zachybotał, po czym stanął. Niewiasta poprawiła uchwyt i pociągnęła, ale wózek ani drgnął.
– Pomogę – mruknął Sodur, spoglądając spod kaptura na drobną twarz. – Lepiej przypilnuj garnków, żeby nie pospadały.
Dziewczyna bez słowa kiwnęła głową. Cofnęła się dwa kroki gotowa łapać spadające naczynia. Mężczyzna szarpnął mocno i koło wyskoczyło ze szczeliny, naczynia zadzwoniły, a jeden z dzbanów przetoczył się na skraj i gdy wózek zakołysał się na kolejnej nierówności, przeleciał przez krawędź. Czujna handlarka szybkim ruchem złapała uciekiniera w połowie drogi do ziemi. Jej refleks nie uszedł uwadze Sodura.
Twarz kobiety wyglądała znajomo i dziecięce wspomnienia zaczęły ponownie wydobywać się z głębin pamięci. Wyglądała prawie dokładnie tak samo, jak ją zapamiętał, może jedynie nieco starzej. Tylko jedno się nie zgadzało – oczy. Córy mają oczy czarne jak bezgwiezdna noc, a tęczówki dziewczyny lśniły czystym błękitem jasnego nieba.
W milczeniu, obserwując się nawzajem ukradkiem, dociągnęli wspólnie wózek na plac targowy, gdzie handlarka wskazała swoje stałe miejsce w spokojnym zakątku.
– Jeśli chcesz zapłatę za pomoc, musisz poczekać aż coś sprzedam. Możesz wrócić za jakiś czas.
– Wolę zaczekać – mruknął i przysiadł w cieniu, kilka kroków od stoiska. Kobieta wzruszyła ramionami i odwróciła się w stronę pierwszej klientki.
Sodur, obserwując targowisko i kręcących się po nim ludzi, zastanawiał się, czy Muerta byłaby w stanie go rozpoznać. Minęło wiele lat, z dzieciaka wyrósł na mężczyznę. „Nie, to chyba niemożliwe” – mówił sobie w myślach. – „Ona się uśmiecha, rozmawiając z klientami, jest pełna prawdziwego życia i ciepła, tak obcych Córom. Jeśli to naprawdę jest Muerta, to wygląda na to, że opuszczając kompanię, pozostawiła za sobą nie tylko miecz”.
Po kilku godzinach na wózku nic nie zostało. Widać było, że wielobarwne dzbany i misy mają wzięcie. Handlarka chciała rozliczyć się z Sodurem, ale ten chwycił szybko dyszel i skierował się w uliczkę, z której przyszli wcześniej. Po krótkim wahaniu ruszyła za nim, chowając mieszek pełen monet głębiej pod ubranie.
Gdy doszli do miejsca spotkania, zatrzymał się, nie wiedząc, dokąd dalej. Wtedy kobieta wyprzedziła go i ruszyła przodem. Dotarli do jej warsztatu i zostawili wózek na zewnątrz. Izba pełna była gliny i jej zapachu, zmieszanego z aromatami naturalnych barwników, zalegających w słoikach i dzbanach na prostych drewnianych półkach.
Mężczyzna zsunął z głowy kaptur i rozejrzał się z zaciekawieniem.
– Tak mi się wydawało, że cię znam – powiedziała gospodyni, rozpalając ogień i stawiając na kuchni żelazny czajnik napełniony wodą. Sięgnęła do sakiewki i wyjęła kilka monet. Wyciągnęła do mężczyzny rękę. – Tak teraz zarabiasz na życie?
Zdziwiony zignorował zapłatę. A jednak go pamiętała. Na to, że jakoś zidentyfikuje zagubioną Córę, był przygotowany. Nie liczył jednak, że sam zostanie rozpoznany tak szybko. Słyszał ton w głosie, widział spojrzenie – był pewien, że nie pomyliła go z nikim innym. Po krótkiej chwili zawahania powiedział:
– Nie zależy mi na tych pieniądzach. Po prostu chciałem z tobą porozmawiać spokojnie, bez świadków.
– Za każdą pracę i przysługę należy się zapłata.
– Skoro tak, to jest coś, co możesz dla mnie zrobić. Wróć do Kompanii.
Przez moment milczała, wpatrując się w gościa z uwagą, bez okazywania emocji. W końcu przygryzła dolną wargę, odwróciła wzrok i burknęła:
– Za dużo ode mnie wymagasz. Dlaczego miałabym się zgodzić na coś takiego? Jeśli nie chcesz pieniędzy, to może mogłabym zrobić ozdobny dzban, misę, komplet kubków udekorowanych, jak tylko zechcesz. Ale wrócić do kompanii? Nie.
– Jakiś czas temu spotkałem twoją Matkę. – Słowo śmierć jakoś nie chciało mu przejść przez gardło. – Poprosiła mnie, bym przekonał cię do powrotu. Potrzebuje cię, twoje siostry cię potrzebują. Liczebność kompanii…
– …zawsze musi być stała – przerwała mu w pół zdania. – Przecież jest. Ja wciąż istnieję.
– Matka gromadzi Córy i potrzebuje też ciebie. – Pominął milczeniem jej ostatnią uwagę.
– Ona nie jest moją matką. Nie dała mi życia. Jedyne, co mi dała, to tylko śmierć i zniszczenie. Spójrz na mnie, czy przypominam ci córę śmierci?
Spojrzał ponownie na drobną blondynkę o niebieskich jak niebo oczach, delikatnych dłoniach z niedomytymi śladami farby. Podążył wzrokiem za smukłym palcem, wskazującym na półki pełne przygotowanych dzbanów i kubków o wymyślnych kształtach, na warsztat z kołem i stół pełen kolorowych kleksów, wśród których leżały pędzle i pędzelki.
– Widzisz? Ja tworzę, nie niszczę. Nie jestem już córą śmierci. Jestem kimś zupełnie innym. Zaczynam naprawdę żyć, starzeć się. Teraz mam na imię Amena. Jestem garncarką-artystką. Moje glinianie dzieci mogą przetrwać nawet stulecia. Moje wcześniejsze dzieła natychmiast zmieniały się w pył. Nie przekonasz mnie w żaden sposób. Nie wrócę. Nie znajdziesz żadnych argumentów, które mogłyby mnie przekonać do zmiany zdania. Lepiej więc wyjdź.
Spojrzał na nią po raz ostatni i w myślach przyznał jej rację. Żadne słowa nie zdołają jej przekonać. W ten sposób niczego nie wskóra. Bez słowa zarzucił kaptur, odwrócił się i wyszedł.
Wrócił do warsztatu wieczorem. Pod płaszczem trzymał schowany miecz, wciąż zawinięty w tę samą tkaninę. Słowa Córy, która mu go wręczyła, napawały go nadzieją, że na widok oręża jaźń Muerty przebudzi się z uśpienia. Sodur zapukał, po czym zamarł w bezruchu, nasłuchując odgłosów z wnętrza. Niczego jednak nie usłyszał. Warsztat zdawał się opuszczony. Mężczyzna pchnął drzwi, które natychmiast ustąpiły, i wszedł do środka.
Pomieszczenie oświetlała jedna lampka oliwna, której płomień zakołysał się gwałtownie od wywołanego nagłym wtargnięciem powiewu. Na drewnianych ścianach zatańczyły cienie dzbanów na półkach. Kobiety nie było. Jednak ani warsztat, ani część mieszkalna izby nie wyglądały na porzucone.
– Co ty tu znów robisz?
Na dźwięk tych słów Sodur odwrócił się i stanął twarzą w twarz z Ameną, która zatrzymała się w progu, obejmując ramionami wypełniony gliną cebrzyk. Zanim zdążył otworzyć usta, padło następne pytanie:
– Nadal chcesz mnie przekonywać do powrotu?
Amena ominęła nieproszonego gościa, podchodząc do koła garncarskiego. Na stoliku obok postawiła wiaderko.
– Muerto… – Nie dokończył, gdyż przerwało mu warknięcie:
– Mówiłam ci! Nie nazywaj mnie tak.
Umazane gliną dłonie stojącej do niego tyłem kobiety zacisnęły się w pięści. Sodur wyjął spod płaszcza pakunek i rozwinął materiał.
– Mam coś dla ciebie.
Amena odwróciła się. Na idealnie oszlifowanej powierzchni onyksu odbił się złociście płomień lampki. Brwi kobiety uniosły się nieznacznie, usta rozchyliły. Sodur mógłby przysiąc, że w szeroko otwartych, wpatrzonych w miecz oczach zalśniły iskierki pożądania. Zrobił krok do przodu. Prawa ręka kobiety drgnęła. Palce rozprostowały się, ramię uniosło. Powoli, z wyraźnym oporem, wyciągnęło się w kierunku rękojeści.
– Nie!!!
Dłoń Ameny zamiast na broni, wylądowała na piersi Sodura. Kapitan nie spodziewał się ataku, więc popchnięty cofnął się, by utrzymać równowagę.
Gospodyni sięgnęła po miotłę, którą natychmiast zaczęła odganiać intruza. W błękitnych oczach zalśniły łzy. Sodur nie potrafił odgadnąć, czy żalu, czy złości.
– Nie dam się skusić! Precz! Wynoś się z mojego domu i życia!
Mężczyzna wycofywał się pod ciosami pęku ostrych witek. Gdy tylko znalazł się za progiem, Amena zatrzasnęła drzwi.
Sodur nie umiał przemóc się, by własnoręcznie zrobić coś więcej. Nie potrafił wprost zaatakować kobiety, zwłaszcza tej. Westchnął, zawinął miecz i ponownie schował pod płaszczem. Tatuaż na lewym przedramieniu przypomniał o sobie ostrym pieczeniem.
Tuż przed świtem kolejnego dnia Amenę obudził łomot. Zanim zdążyła dobrze oprzytomnieć i się ubrać, drewniane drzwi, wyrwane z zawiasów, wylądowały we wnętrzu pomieszczenia. Jedna z półek, potrącona, zarwała się i kilka stojących na niej naczyń z trzaskiem rozbiło się na podłodze. Skorupy zachrzęściły pod butami żołnierzy.
– Co… – próbowała zapytać, ale gwałtowne szarpnięcie za ramię wyrwało z kobiety syk bólu zamiast słów.
– Idziesz z nami. – Żołdak szarpnął za rękaw koszuli, który się oderwał i odsłonił białe ramię.
– Dlaczego? Co zrobiłam? – Gdy nikt nie kwapił się, by udzielić jej odpowiedzi, kontynuowała: – Dokąd mnie zabieracie? Dajcie mi się przynajmniej ubrać! Chociaż buty!
Żołnierze jednak nie zwracali na jej słowa żadnej uwagi. Wyciągnęli Amenę bosą, w poszarpanej koszuli, za próg warsztatu. Nie stawiała oporu. Wyglądała na przestraszoną. Jeden z wojaków pchnął ją mocno w stronę klatki, ustawionej na wozie czekającym pośrodku uliczki. Dziewczyna przewróciła się na bruk, jednocześnie uderzając czołem w belkę fury. To musiało boleć.
Sodur obserwował wszystko zza rogu, skryty w mroku cienia budynku i kaptura wełnianego płaszcza. „Mocniej, niech bardziej zaboli, niech zacznie się buntować. Niech się obudzi” – myślał. Z niepokojem zerknął na czarny rysunek na przedramieniu. Miał nadzieję, że ten zacznie blednąć i w końcu zniknie. Nic takiego jednak się nie działo. Mężczyzna miał wrażenie, że czaszka wręcz powiększyła się nieznacznie, odkąd spoglądał na nią ostatni raz. Zamykana w klatce dziewczyna zaszlochała.
Gdy wóz odjechał, Sodur nie mógł powstrzymać się przed wejściem do opuszczonego warsztatu. W półmroku spoglądał na skorupy. Podniósł z podłogi koc, pod którym jeszcze chwilę temu spała spokojnie Amena. Rzucając go na ławę, spostrzegł między odłamkami ocalały kubek. Schylił się po niego.
Obracał w palcach arcydzieło sztuki garncarskiej. Niby proste naczynie, ale zdobiący je kwiat słonecznika, sprawiał wrażenie, że trzyma między palcami prawdziwą roślinę.
Sam nie wiedział dlaczego zabrał naczynie ze sobą.
***
Siedziała w lochu już pięć dni. O wodzie i czerstwym chlebie. Inni więźniowie otrzymywali treściwsze posiłki, ale on chciał ją złamać. Odwiedzał ją codziennie. Codziennie prowadzili ten sam jałowy dialog.
– Dlaczego mi to robisz? Co ja ci złego zrobiłam? – pytała za każdym razem.
– Za kilka dni wystąpisz na arenie.
– Dlaczego pragniesz mojej śmierci?
– Nie pragnę.
– To dlaczego mnie na nią posyłasz?
– Nie musisz umierać na tej arenie, wiesz o tym przecież.
– Nie chcę tego robić, już z tym skończyłam. Jestem teraz inną osobą, narodzoną od nowa. Kiedyś, w przeszłym życiu, uratowałam twoje i tak mi się odwdzięczasz?
– Nie zapomniałem o tym i odwdzięczam ci się dobrą radą. Masz wybór, nie musisz umierać. Ja wciąż pamiętam, kim naprawdę jesteś i dlatego nie uważam, że posyłam cię na śmierć.
– Nie dajesz mi żadnego wyboru poza śmiercią.
Była silniejsza niż mu się z początku wydawało. A to oznaczało, że będzie trzeba posunąć się dalej, może nawet do ostateczności. Dobrze, że książę dał się namówić szambelanowi na igrzyska na cześć zaproszonych na rokowania gości. Sodur postanowił wykorzystać tę okazję i przekonał organizujących widowisko urzędników do wystawienia Ameny do walki. Krew będzie musiała ją w końcu obudzić, jej się nie oprze. Taką przynajmniej miał nadzieję i tej myśli rozpaczliwie się trzymał.
Wiedział, kim tak naprawdę jest Amena i że nie ma dla niej żadnego zagrożenia. Mimo to czuł się nieswojo. Do tej pory walczył z wojownikami, mężczyznami. Tym razem nawet świadomość jej prawdziwej natury wciąż była oszukiwana kruchym wizerunkiem zapłakanej, niesprawiedliwie skrzywdzonej niewiasty.
Sodurem wciąż targał niepokój, a ostateczność i nieuchronność konsekwencji niezrealizowanego zadania tylko wzmagała strach. Miał nadzieję, że Muerta nie jest uśpiona na tyle mocno, by nie poczuć zewu krwi, a osobowość Ameny nie jest aż tak silna, by zagłuszyła instynkt samozachowawczy.
Dzień przed igrzyskami
Nadszedł dzień końcowych przygotowań do igrzysk. Wielmoże już zjechali, najemnicy i gladiatorzy z różnych krain szykowali ulubioną broń, modląc się do swoich bogów o zwycięstwo.
Sodur stał w oknie komnaty, spoglądając z góry na krzątaninę pod murami. Mimo pozornego spokoju malującego się na twarzy, serce biło mu szybciej i mocniej niż zazwyczaj. Czaszka na przedramieniu była już tak duża i czarna, że musiał nosić ciemne koszule z grubych tkanin, by nie prześwitywała przez materiał. Do końca ustalonego przez Śmierć terminu zostały dwa dni. Tylko jeden do igrzysk. Jeśli nazajutrz jego plan zawiedzie z jakiejkolwiek przyczyny, nie będzie miał czasu na żadne kolejne próby.
Dopił resztki naparu. Odwrócił się plecami do okna i powoli ruszył w stronę wyjścia, ostrożnie stawiając na stole kubek ozdobiony malunkiem słonecznika. Czekała go ostatnia wizyta w lochu. Ostatnia rozmowa. Ostatnia szansa na załatwienie sprawy bez rozlewu krwi. Szansa bliska zeru, ale nie wybaczyłby sobie, gdyby jeszcze ten jeden raz nie spróbował.
Dzień igrzysk
Amena, kąpana, czesana i ubierana przez dziewki służebne, niczym księżniczka, zastanawiała się, czemu zawdzięcza te wszystkie starania. Co Sodur opowiedział księciu? Co nazmyślał na jej temat? A może powiedział prawdę? Na co liczą możnowładca i jego goście? Czego oczekują?
Gdy biała suknia ze zwiewnego materiału leżała już na jej wyszorowanym ciele, a w rozczesanych włosach znalazło się kilka egzotycznych kwiatów, dziewczęta odstąpiły od Ameny i pośpiesznie opuściły łaźnię. Ich miejsce zajęli uzbrojeni i milczący strażnicy. Kobieta znów poczuła ogarniającą ją rozpacz. Drobnym ciałem wstrząsały dreszcze.
Z półmroku korytarza wyszła powoli na oświetloną południowym słońcem, niewielką arenę. Strażnicy zostali za jej plecami. Amena przystanęła i, mrużąc oczy, rozejrzała się. Trybuny pełne były barwnie ubranych ludzi, a w przestronnej loży zasiedli książęca para i grupy obcych dostojników w otoczeniu gromadki dworzan.
Pośrodku, na ubitej ziemi, walczyło kilku wolnych wojowników – najemników marzących o sławie. Parę kroków przed kobietą, wbity w grunt, tkwił miecz. Wypolerowany onyks błyszczał w promieniach słońca.
Amena podeszła do miecza, spojrzała w kierunku loży, przy której stał Sodur, i łamiącym się głosem wykrzyczała:
– Nie dajesz mi wyboru!
Opadła na kolana. Bezlitosny, nie znający współczucia tłum, żądny krwi i walk, nie krył oburzenia i z trybuny rozległy się gwizdy.
W powstałym harmidrze nikt nie usłyszał, gdy otworzyły się zapadnie. Zwierzęta wyszły powoli, z uwagą obserwując plac. Szukały najsłabszej ofiary, łatwego łupu. Od razu uznały, że samotna, biała postać będzie idealna. Trzy głodne lwice zachodziły kobietę z prawej i od przodu. Z lewej obserwował je grzywiasty samiec.
Najmłodsza kocica zaatakowała pierwsza i jako jedyna. Dwie pozostałe zawahały się tuż przed skokiem, węsząc nerwowo. Lwica już w trakcie skoku jakby zmieniła zdanie i zamachała niezdarnie łapami w powietrzu. Wylądowała niezgrabnie, przykrywając tułowiem drobną postać. Z piskiem typowym dla kilkudniowego kociaka zerwała się natychmiast i odskoczyła od dziewczyny.
Koty, straciwszy pierwotne zainteresowanie kobietą, odwróciły się i ruszyły w kierunku walczących.
– Wiedźma! – zawyły liczne głosy z widowni. Amena, nie wstając, omiotła spojrzeniem tłum.
Jeden z wojów, umięśniony olbrzym, jakby tylko na pokaz okryty zaledwie kilkoma elementami zbroi, zakończywszy rozprawę z przeciwnikiem, zareagował na wrzask i obejrzał się. To uratowało mu życie. W ostatniej chwili wbił sztych w bok atakującego kota. Ledwie ciało drapieżnika znieruchomiało, olbrzym zauważył Amenę. Ruszył w jej stronę, bo bitwa to bitwa. Nieważne czy w polu, czy na arenie – wszystko w zasięgu wzroku to wróg. Cóż to jednak za szuka, zabić takie chucherko? Mógłby złamać ją wpół gołymi rękami. Rozprawić się z nią szybko, czy delektować?
Rozejrzał się uważnie dookoła w poszukiwaniu innego zagrożenia. Pozostali wojownicy, chwilowo porzuciwszy pojedynki między sobą, zajęci byli wspólnym stawianiem czoła wygłodniałym bestiom.
Olbrzym odrzucił przeszkadzającą mu tarczę. Pochylił się nad dziewczyną, jedną dłonią chwytając ją za włosy, drugą wciąż trzymając miecz. „Ta śliczna główka będzie idealną ozdobą” – błyskawiczna myśl przemknęła przez zamroczony szałem umysł najemnika. Amena zamachała rozpaczliwie rękami na boki. Aż palce musnęły trzon jej dawnego oręża.
Nikt poza Sodurem, wypatrującym nietypowych zachowań i znaków, nie zauważył fioletowej iskry. A ta pojawiła się na jedno mgnienie oka na styku ciała i stali. Na schowanym pod rękawem przedramieniu kapitan poczuł ukłucie bólu.
Dziewczyna zdołała pochwycić rękojeść miecza. Oba ostrza zatoczyły łuki w tym samym momencie. Amena, niezbyt płynnym ruchem, uderzyła, blokując cięcie wymierzone w jej szyję. Sztych miecza olbrzyma ześliznął się, uderzając kobietę boleśnie w ramię.
Zaskoczony, niespodziewający się oporu wojownik puścił dziewczynę. Ta ponownie zamachnęła się, nie czekając, aż najemnik się opamięta. Ostrze pozostawiło krwawą szramę na nagiej części męskiego torsu i nadzwyczaj miękko zagłębiło się w element pancerza, przez który przeszło z lekkim tylko zgrzytem. Olbrzym w końcu odpowiedział uderzeniem. Amena uchyliła się w ostatniej chwili i tylko kosmyk blond włosów opadł na piasek w towarzystwie kilku bladych, fioletowych iskier. Prostując się, dziewczyna znów cięła. Wraz z tym uderzeniem sięgnęła nadgarstka przeciwnika, lekko, jakby był pozbawiony kości.
Na arenę, wciąż zaciśnięta na trzonie miecza, opadła odcięta dłoń. Amena, ignorując rannego, chwyciła ją i rzuciła w kierunku loży. Tłum zamarł w milczeniu. Bez ruchu zastygli pozostali przy życiu wojownicy, zaintrygowani nagłą ciszą. Broczący krwią ochłap upadł na kolanach księżnej, która zemdlała.
– Tym jesteś! Tym wszyscy jesteśmy! Tylko kawałkami mięsa, które ostatecznie skończą w rzeźni! – wykrzyczała, upuszczając broń.
Przez zgromadzone na trybunach rzesze przeszedł szmer, który szybko przerodził się w ryk. Wśród wielmożów zapanowało zamieszanie. W końcu służkom udało się ocucić księżną i, wciąż słaniającą się na nogach, wyprowadzić z trybun. Książę wściekłym głosem wykrzykiwał rozkazy dla gladiatorów i dla strażników. Było mu obojętne, czy pojmą sprawczynię zamieszania, czy zabiją ją na miejscu. W końcu podążył za żoną. Część szlachty i gości wzięła przykład z władcy, część została, ciekawa dalszego widowiska.
Sodur wciąż stał nieruchomo przy samej barierce i z uwagą spoglądał na dziewczynę, tkwiącą na zakrwawionym piasku areny. Ich oczy się spotykały i dostrzegł, że jasny błękit tęczówek zmętniał, przyciemniał. W tym samym momencie poczuł swędzenie na lewym przedramieniu. Podwinął lekko rękaw koszuli i rzucił okiem na tatuaż czaszki. Wydało mu się, że odrobinę zbladł.
Nikt nie przejął się siedzącym na ziemi rannym wojownikiem. W kierunku dziewczyny ruszył ciemnoskóry atleta. Jego jedyną zbroją była kolcza koszula bez rękawów, a orężem wielki, dwuręczny miecz. Jednak siła atlety nie na wiele się zdała, bo zadany z rozmachem cios rozminął się z szybkim i zwinnym celem. Amena najpierw tylko się uchylała, odskakiwała. W końcu sama zaczęła zadawać ciosy. Rozwiane włosy i biała suknia falowały i furkotały przy każdym obrocie, nie spuszczała przeciwnika z oczu. Zdawało się, że strój jej nie przeszkadzał. Sodur mógłby przysiąc, że jej miecz stawał się odrobinę dłuższy z każdą próbą dosięgnięcia przeciwnika. Stal ostrza raz po raz zgrzytała o stal kolczugi. Na nieosłoniętych, błyszczących od potu i oliwy skrawkach ciemnej skóry coraz częściej pojawiały się krwawe, acz niegroźne rany.
Sodurowi wydawało się z początku, że dziewczyna, którą w pierwszej chwili poniosła euforia walki, usiłuje się teraz hamować, że wcale nie chce zadawać tych ciosów.
Jednak krew tłumu ponownie zawrzała i powietrze przeszywały okrzyki, zlewające się w potężny pomruk. Trudno było ocenić komu kibicuje gawiedź. Rozemocjonowani widzowie wstawali ze swoich siedzeń, wymachiwali rękami. Jedynie Sodur tkwił wciąż w pozornym spokoju. Tylko mrowienie skóry i rzucane od czasu do czasu spojrzenie na wyraźnie blednącą czaszkę mówiło mu to, czego nie mógł dostrzec. Że jasne oczy coraz bardziej ciemnieją.
Wprawne oko wojownika nawet z wysokości loży widziało, jak ciało dziewczyny poruszało się z każdym chwilą coraz swobodniej. Jak miecz coraz lepiej i lżej leżał w drobnej ręce. Jakby sił wraz z walką jej przybywało, zamiast ubywać. Przez rozdarty materiał sukni Sodur widział grające pod białą skórą mięśnie. Z każdym ruchem Amena robiła się drapieżniejsza, walka sprawiała jej coraz większą radość. Najwyraźniej bawiła się z przeciwnikiem, jak kot z myszą.
W końcu padł ostatni cios. Zdobiony onyksem miecz przebił kolczugę na wysokości serca. Wielkie ciało zwiotczało i atleta runął na ziemię. Dziewczyna odwróciła się w stronę trybuny i spojrzała w górę. Gdy odezwała się, ton głosu był wyraźnie niższy niż przed walką. Mimo że nie krzyczała, dźwięk słów przebijał się wyraźnie przez wrzaski tłumu.
– Czy tego właśnie chciałeś? Na to liczyłeś? Chcesz być następny?
Nie odpowiedział jej, tylko zatopił spojrzenie w ciemnych oczach. Źrenice dziewczyny stopiły się w jedną całość z czarnymi jak smoła tęczówkami. Chciałby powiedzieć więcej o spotkaniu z jej matką i prawdę o czaszce. Ale nie potrafił.
Pozostali trzej gladiatorzy ruszyli do ataku jednocześnie. Amena bez wysiłku odbiła trójząb i uchyliła się od ciosu toporem. Jednak lekko zakrzywiony kord trzeciego wojownika musnął jej bok. Rozciął lekki materiał i zadrapał skórę. Na bieli sukni wykwitła czerwona plama krwi. Dziewczyna odskoczyła. Potknęła się na wyciągniętym drzewcu trójzębu. Nie zdołała utrzymać równowagi, ale po kontrolowanym przeturlaniu o kilka kroków, podniosła się.
Gladiatorzy ostrożnie zaczęli otaczać przeciwniczkę.
Amena spojrzała na zraniony bok. Przeniosła wzrok w górę.
– Zaiste, nie dałeś mi wyboru! – Jej głos był jeszcze niższy i mocniejszy niż wcześniej. Brzmiał w nim osobliwy, spiżowy ton, od którego ludziom na widowni przebiegły po plecach ciarki. Dziewczyna, patrząc na Sodura, przyłożyła miecz do rany. Stal zalśniła lekko, a przez sztych przebiegły krwiste nitki. Wyglądało jakby poiła miecz własną krwią. W czarnych źrenicach zaczęły pojawiać się czerwone błyski.
„A więc stało się. Muerta wróciła” – pomyślał Sodur. W jednym rozbłysku kłującego bólu czaszka zniknęła z jego przedramienia. Nie wiedział, czy może czuć ulgę, czy powinien zacząć się bać.
Od tego momentu wszystko potoczyło się błyskawicznie.
Gdy nadchodzili, próbując otoczyć ją z trzech stron, Muerta stanęła wyprostowana, wsparta na mieczu. Nie było widać po niej ani odrobiny zmęczenia. Wojowie, pogrążeni w bitewnym amoku, nie zwrócili na to uwagi.
Pierwszy do ataku ruszył gladiator z zakrzywionym kordem. Miał odwrócić jej uwagę od pozostałych dwóch. Ułamek sekundy po nim sieciarz zarzucił sieć. Gdy już wydawało się, że dziewczyna została w niej uwięziona i unieruchomiona, stała się rzecz niespotykana wcześniej na żadnej ze znanych w świecie aren. Nikt nie był w stanie dostrzec ruchów, a jedynie migoczący blask. Sieć rozpadła się. Zakrzywiony mieczyk wyleciał w powietrze, a korpus jego właściciela zwalił się na zdeptany piach. Głowa potoczyła się kilka kroków dalej. We wciąż otwartych oczach zdumienie toczyło walkę z niedowierzaniem. Topornik wziął zamach. I nagle rozluźnił uścisk. Olbrzymi topór wypadł z rąk, uderzając ciężko o ziemię. Z rozoranej piersi wojownika zwisały strzępy mięsa.
Przerażony sieciarz odrzucił trójząb i chciał uciekać, jednak było już za późno. Błyskawiczny cios rzuconego miecza przyszpilił go do ziemi.
Na trybunach zaległa cisza. Ludzie pozastygali w takich pozach, w jakich zaskoczył ich koniec walki. Sodur zacisnął mocno dłonie na poręczy, aż kostki palców zbielały. Bał się odwrócić plecami do areny i odejść.
Kilku książęcych łuczników, wciąż obecnych na widowni i pomnych rozkazu, widząc porażkę gladiatorów, wypuściło strzały. Żadna nie trafiła w cel. Strzelcy spojrzeli po sobie ze zdumieniem. Jeszcze raz naciągnęli cięciwy. W stronę samotnej wojowniczki poszybowały kolejne pociski. Wszystkie minęły ją, nie zadając ani jednej rany. Następna próba zakończyła się tak samo. W końcu ostrzał się zakończył. Łucznicy, zamieniwszy między sobą kilka słów, wycofali się. Kilku z nich czyniło po kryjomu znaki, mające chronić przed czarami.
Muerta podeszła do martwego sieciarza. Wyjęła ze zwłok miecz i z drapieżnym uśmiechem na twarzy, powoli ruszyła lekkim krokiem w kierunku loży.
„To już koniec” – przemknęło przez myśl Sodurowi. – „Wywinąłem się Śmierci, ale przed jej Córką już nie ucieknę”.